Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Ałbena Grabowska jest takim moim prywatnym odkryciem tego roku. Wcześniej miałam okazję przeczytać fantastyczną trylogię „Stulecie Winnych” i przygnębiający „Lot nisko nad ziemią”- dwie zupełnie inne historie. Dlatego, gdy w moje ręce wpadła „Lady M.” byłam bardzo ciekawa, czym tym razem zaskoczy mnie autorka.

Małgosia i Krzysztof są małżeństwem z wieloletnim stażem. Ona pracuje jako nauczycielka w pierwszych klasach podstawówki, on skończył medycynę, ale poświęcił się pracy akademickiej. Ona ambitna, apodyktyczna i kontrolująca każdy aspekt ich życia. On potulny, niezdolny do podejmowania własnych decyzji. Ona realizuje się poprzez karierę męża, twierdzi, że poświęciła absolutnie wszystko, by mógł się rozwijać. On lubi swoją pracę, szanuje i podziwia swojego profesora i w żadnym wypadku nie jest gotów na objęcie kierowniczego stanowiska. Wszystko się zmienia w dniu, w którym Krzysztof dostaje awans, a potem przypadkowo poznaje piękną, młodą dziewczynę. W tym samym czasie w szkole Małgosi pojawia się nowy dyrektor. Tłumione dotąd uczucia zaczną wychodzić na wierzch, a konsekwencje działań małżonków będą przerażające.

Ałbena Grabowska ma prawdziwy dar do tworzenia bardzo skomplikowanych postaci kobiecych. Potrafi zajrzeć głęboko w duszę swojej bohaterki, wyjąć z niej wszystkie brudy i niedoskonałości, podać czytelnikowi w bardzo antypatyczny sposób, a potem sprawić, że będzie jej głęboko współczuł. Małgorzata jest postacią, której od początku nie lubimy. Współczujemy Krzysztofowi, mimo że kłamie i zdradza żonę, bo przecież kto by wytrzymał z taką kobietą? Tymczasem to nie jest historia, w której mamy wyraźny podział na dobro i zło, biel i czerń. Pierwsze wrażenia wcale nie muszą być tymi, które będą nam towarzyszyć podczas zakończenia.

„Lady M.” niesamowicie wciąga, intryguje i zaskakuje. Czytając, dochodzimy do takiego momentu, gdy jesteśmy pewni, że wiemy, jak skończy się ta historia- prosto, banalnie, wręcz rozczarowująco. Tymczasem autorka funduje nam naprawdę szokujące zakończenie. Ostatnie akapity czytałam z szeroko otwartymi oczami. Już dawno żadna książka mnie aż tak nie zaskoczyła. Autorka stworzyła bardzo dobrą i nieprzewidywalną powieść, od której trudno się oderwać.

Ałbena Grabowska jest takim moim prywatnym odkryciem tego roku. Wcześniej miałam okazję przeczytać fantastyczną trylogię „Stulecie Winnych” i przygnębiający „Lot nisko nad ziemią”- dwie zupełnie inne historie. Dlatego, gdy w moje ręce wpadła „Lady M.” byłam bardzo ciekawa, czym tym razem zaskoczy mnie autorka.

Małgosia i Krzysztof są małżeństwem z wieloletnim stażem. Ona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że Stephen King, jest bardzo nierównym pisarzem, który tworzy albo książki genialne, albo bardzo słabe. Po przeczytaniu kilkunastu dzieł tego autora, mogę powiedzieć, że poznałam zarówno tę pierwszą grupę („Dallas ‘63”, „Lśnienie”, „Smętaż dla zwieżaków”, „Misery”), jak i tę drugą („Gra Geralda”, „Rose madder”). Myślę jednak, że pan King popełnił też w swojej karierze mnóstwo średniaków i do tej grupy zaliczyłabym właśnie „Doktora Sen”.

W drugiej części „Lśnienia” mamy okazję zobaczyć, jak potoczyło się życie małego Danny’ego po traumatycznych przeżyciach w hotelu Panorama. Niestety nie spotykamy go w zbyt dobrej kondycji fizycznej ani psychicznej. Okazuje się, że dorosły Dan konsekwentnie idzie w ślady swojego ojca: nadużywa alkoholu, ma problemy z agresją, ima się przypadkowych zajęć i nigdzie zbyt długo nie zagrzewa miejsca. Alkohol, a czasem i narkotyki, pomagają mu zagłuszyć dar, który nazywa jasnością. Pewnego dnia upada na samo dno, kradnąc pieniądze samotnej matce i to wydarzenie popycha go do zmiany swojego życia i zamieszkania w małym miasteczku w New Hampshire. Mniej więcej w tym samym czasie przygodzi na świat dziewczynka obdarzona niezwykłą mocą. Mocą której pożąda grupa staruszków nazywająca samych siebie Prawdziwym Węzłem. Te trzy wątki wkrótce się połączą i Dan wraz z młodziutką Abrą będą musieli stawić czoło wielkiemu złu .

„Doktor sen” z całą pewnością nie umywa się do kultowego „Lśnienia”. Przede wszystkim książki te zostały napisane w odstępie ponad trzydziestu lat i to się czuje. Stephen King, który napisał „Doktora Sen” to autor mający zupełnie inne doświadczenie życiowe i trzymający się innego stylu pisania i rodzaju literatury niż ten, który napisał „Lśnienie”. W latach ‘70 i ‘80 King napisał większość swoich kultowych horrorów, później poszedł raczej w stronę thrillerów psychologicznych i wątków fantastycznych. W „Doktorze Sen” czuć, że autor próbuje powrócić do starego stylu, ale w tej historii brakuje już tej ikry, oryginalności i pewnej dozy strachu. Tę książkę można by nazwać thrillerem z wątkiem fantastycznym, ale z całą pewnością nie horrorem.

Muszę przyznać, że ta historia bardzo mocno mnie wciągnęła, ale nie zachwyciła. Niektóre pomysły wydały mi się mało oryginalne, a rozwiązania trochę naciągane. Źli ludzie porywający dzieci mające niezwykłe zdolności? Ile razy już o tym czytaliśmy i oglądaliśmy na ekranie? Mimo to polecam tę książkę fanom kultowego „Lśnienie”, którzy są ciekawi, jak potoczyły się losy małego Danny’ego i tego jaki wpływ na jego życie miały wydarzenia w Panoramie.

Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że Stephen King, jest bardzo nierównym pisarzem, który tworzy albo książki genialne, albo bardzo słabe. Po przeczytaniu kilkunastu dzieł tego autora, mogę powiedzieć, że poznałam zarówno tę pierwszą grupę („Dallas ‘63”, „Lśnienie”, „Smętaż dla zwieżaków”, „Misery”), jak i tę drugą („Gra Geralda”, „Rose madder”). Myślę jednak, że pan King...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wydawać, by się mogło, że „Wyspa” Bryony Pearce, to będzie taka zwyczajna młodzieżówka z przygodą, ostrą rywalizacją, wątkiem miłosnym i wielkim heroizmem młodocianych bohaterów, którzy pokonają wszelkie przeciwności losu. Dość szybko okazuje się jednak, że ta historia nie będzie taka oczywista.

Pięcioro nastolatków: Ben, Will, Lizzy, Carmen i Grady zgłasza się do turnieju Iron Teen organizowanego przez milionera Markusa Golda. Mają spędzić trzy dni na prywatnej wyspie bogacza i wraz z dziewięcioma innymi zespołami wziąć udział w survivalu połączonym z poszukiwaniem skarbów. Na zwycięzców czeka niebotyczna nagroda miliona funtów dla każdego członka zwycięskiej drużyny. Główni bohaterowie mają już doświadczenie w takich zabawach, a każde z nich posiada umiejętności mogące wzmocnić drużynę. Wydaje im się, że wygraną mają w kieszeni. Co może pójść nie tak? Szybko okazuje się jednak, że nie będzie to zwyczajna gra, z wyspy nie ma ucieczki, a jeden fałszywy krok może kosztować rękę, ząb, ucho, a nawet życie.

Już dawno nie zdarzyło mi się przeczytać książki w ciągu kilku godzin. „Wyspa” niesamowicie wciąga i fascynuje swoją brutalnością i mrokiem. Zauważyłam, że ta historia jest często porównywana do „Igrzysk śmierci” Susan Collins. Mi ta atmosfera przywodziła bardziej na myśl „Władcę much” Williama Goldinga. Bohaterowie nie wiedzieli co ich czeka i przeżyli szok, gdy niespodziewanie musieli skonfrontować się z pierwotną i dziką stroną ludzkiej natury, gdzie człowiek człowiekowi wilkiem( w bardzo dosłownym rozumieniu) i to nie tylko w imię korzyści, ale i dla przyjemności. Ogromnym plusem jest tutaj naprawdę mocne zakończenie, które przychodzi nagle i kompletnie zaskakuje. Złapałam się na tym, że ostatnie strony czytałam z szeroko otwartymi oczami.

„Wyspa” Bryony Pearce to mocna historia, która przeraża realizmem. Inaczej czyta się takie historie, gdy wiemy, że opierają się w 100% na fantastyce. Ta opowieść w jakiś sposób wydaje się prawdopodobna. W końcu prowadzono już badania nad zachowaniem ludzi w skrajnych sytuacjach, takie jak np. stanfordzki eksperyment więzienny, który wymknął się spod kontroli w 1971 roku. Tutaj mamy dodatkowo wysoką nagrodę pieniężną, a wśród uczestników turnieju znajdują osoby z wrodzonymi skłonnościami do sadyzmu. Gdyby sytuacja opisana w książce wynikła naprawdę, to strach się bać, do czego by doprowadziła.

Mimo że bohaterami „Wyspy” są nastolatki, to jednak poleciłabym ją raczej starszym czytelnikom, bo ta książka w ogólnym zarysie jest dość drastyczna. Cała ta historia to gotowy scenariusz filmowy i mam nadzieję, że doczekam się kiedyś ekranizacji.

Wydawać, by się mogło, że „Wyspa” Bryony Pearce, to będzie taka zwyczajna młodzieżówka z przygodą, ostrą rywalizacją, wątkiem miłosnym i wielkim heroizmem młodocianych bohaterów, którzy pokonają wszelkie przeciwności losu. Dość szybko okazuje się jednak, że ta historia nie będzie taka oczywista.

Pięcioro nastolatków: Ben, Will, Lizzy, Carmen i Grady zgłasza się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mam bardzo mieszane uczucia względem tej książki. Gdybym miała ocenić sam aspekt psychologiczny, to uznałabym ją za genialną, ponieważ doskonale obrazuje wszystkie aspekty toksycznego związku. Mamy tutaj mężczyznę- drapieżnika, człowieka przystojnego i czarującego, piastującego wysokie stanowisko w pracy oraz zaufanego członka lokalnej społeczności. Jego ofiarą musi być kobieta atrakcyjna, lecz nieśmiała, naiwna, zakompleksiona i mająca bardzo niskie poczucie wartości. Najpierw będzie szarmancki, oczarują ją swoją elokwencją i komplementami, by później stopniowo podkopywać jej wiarę w siebie i całkowicie od siebie uzależnić. Będzie ją na przemian wielbił i poniżał, chwalił i krytykował, przyciągał i odpychał, aż ona całkowicie zatraci samą siebie, a jedynym jej celem stanie się zadowolenie jego. Gdy Steven Hepswoth poznaje w pracy właśnie taką kobietę- grzeczną i uległą Jane w kwiecistych sukienkach, wydaje mu się, że będzie mógł ją sobie wychować i ukształtować wedle własnego upodobania. Nie spodziewa się jednak, że Jane nie jest osobą, za którą się podaje i doskonale wie, do czego zmierza Steven. Każde z nich dąży do zniszczenia tego drugiego. Kto ostatecznie zwycięży? Toksyk czy pragnąca zemsty socjopatka?

Jak już wspominałam ta historia bardzo precyzyjnie ukazuje, jak wygląda życie w toksycznym związku, jaki jest jego mechanizm i jakie kobiety są podatne na manipulację. Skąd wiemy, że jest to toksyczny związek? Ponieważ Jane nie jest tutaj ofiarą i nie usprawiedliwia Stevena. Ona gra tylko pewną rolę, przybiera odpowiednią maskę i sama pisze scenariusz tej relacji. W efekcie, każda manipulacja mężczyzny jest natychmiast demaskowana i od początku do końca widzimy jego obłudę i hipokryzję. Jane, z perspektywy której opowiadana jest ta historia, nie raz częstuje nas celnymi komentarzami i ciętymi ripostami, które nawet czytelnika rozłożą na łopatki. Dzięki temu, mimo że doskonale wiemy, że Jane nie jest tu wcale pozytywną bohaterką, to jednak kibicujemy jej w tej walce, a gdy trzyma nóż w ręce, to mamy ochotę krzyknąć „pchnij”.

Niestety, mimo naprawdę dobrej tematyki, ta książka nie broni się jako thriller. Od początku do końca nie ma w niej nic zaskakującego. Brakuje tu zwrotów akcji, dreszczyku emocji i mocnego zakończenia. W efekcie, choć plan Jane jest naprawdę wart uznania, to jednak ta opowieść pozostawia po sobie ogromny niedosyt. Nie poleciłabym więc tej książki wielbicielom mocnych wrażeń. Myślę jednak, że jest to idealna pozycja dla kobiet w każdym wieku, zwłaszcza tych życzliwych i nieśmiałych, dzięki której będą potrafiły rozpoznać cudzą manipulację i się jej wystrzegać.

Mam bardzo mieszane uczucia względem tej książki. Gdybym miała ocenić sam aspekt psychologiczny, to uznałabym ją za genialną, ponieważ doskonale obrazuje wszystkie aspekty toksycznego związku. Mamy tutaj mężczyznę- drapieżnika, człowieka przystojnego i czarującego, piastującego wysokie stanowisko w pracy oraz zaufanego członka lokalnej społeczności. Jego ofiarą musi być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Guillaume Musso to autor, którego twórczość pochłonęła mnie jakieś dwa lata temu. Byłam zachwycona prostotą jego opowieści, częstymi elementami realizmu magicznego oraz zaskakującymi zakończeniami. W krótkim czasie przeczytałam większość jego książek, aż w pewnym momencie zauważyłam, że te historie zaczynają być dla mnie wtórne, bohaterowie bardzo do siebie podobni, a element zaskoczenia staje się coraz bardziej przewidywalny. Zrobiłam sobie więc dłuższą przerwę od tego autora do mementu, gdy na księgarnianych półkach zobaczyłam „Zjazd absolwentów” i uznałam, że najwyższa pora przeprosić się z panem Musso.

Czy jest to kolejna wtórna opowieść? Zdecydowanie nie. Co prawda główny bohater znów okazuje się być pisarzem, lecz tym razem jest to postać bardzo wątpliwa moralnie. Historia toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. W 2017 roku Thomas, autor bestsellerów, przyjeżdża do rodzinnej miejscowości, by uczestniczyć w uroczystościach związanych ze zjazdem absolwentów w prestiżowej szkole, do której niegdyś uczęszczał. Spotyka się tam z dwójką dawnych przyjaciół Maximem i Fanny. Dość szybko dowiadujemy się, że Tomasa od wielu lat dręczy tajemnica o wydarzeniach, które miały miejsce w pewną zimową noc 1992 roku, gdy w ścianie sali gimnastycznej zostało zamurowane ciało, a dziewczyna, którą kochał uciekła z nauczycielem filozofii i nikt już jej nigdy nie widział. Co tak naprawdę wydarzyło się w tamtą mroźną noc? Jakie mroczne sekrety skrywają jego najbliżsi, a przede wszystkim, kto może pragnąć zemsty? Wkrótce szkoła ma zostać przebudowana i główny bohater ma niewiele czasu, aby odkryć wszystkie tajemnice.

Według mnie „Zjazd absolwentów” to przede wszystkim opowieść o moralności i o tym, jak różnie można ją pojmować. Czy morderstwo jest mniejszym grzechem, gdy zabiło się złego człowieka? Czy jeśli takiego czynu dokonał przypadkowo bardzo młody człowiek, to może mu to ujść płazem za cenę wyrzutów sumienia? Takie i wiele innych pytań nasuwa się podczas czytania. Nie zdradzę tutaj fabuły pisząc, że główny bohater jest winny, ponieważ dowiadujemy się tego właściwie na samym początku, choć nie od razu jest wiadome co takiego złego uczynił. Mimo to kibicujemy mu, gdy prowadzi swoje śledztwo i szuka odpowiedzi. Z biegiem akcji okazuje się jednak, że winy Thomasa to jedynie wierzchołek góry lodowej w morzu tajemnic, zbrodni i kłamstw, których źródło wywodzi się z tamtej felernej nocy. W którymś momencie okazuje się, że niemal każdy bohater tej powieści ma coś na swoim sumieniu. Niestety, moim zdaniem, nie wszyscy dostają ostatecznie to, na co zasłużyli.

„Zjazd absolwentów” to bardzo wciągająca książka, trzymająca w napięciu, o dość zaskakującej, żeby nie powiedzieć pokręconej, fabule. Musso przyzwyczaił mnie jednak do bardziej nieszablonowych zakończeń. Cały czas czekałam na ten moment zaskoczenia i niedowierzania, ale niestety były one niewspółmierne z moimi oczekiwaniami. Ta książka na pewno wyróżnia się wśród twórczości autora, choćby pięknym tłem, które tworzy Riwiera Francuska zamiast nowojorskich wieżowców, ale nie powiedziałabym, że jest najlepsza. Mimo to, gorąco polecam, bo to świetnie napisany thriller, od którego nie można się oderwać dopóki nie pozna się całej prawdy.

Guillaume Musso to autor, którego twórczość pochłonęła mnie jakieś dwa lata temu. Byłam zachwycona prostotą jego opowieści, częstymi elementami realizmu magicznego oraz zaskakującymi zakończeniami. W krótkim czasie przeczytałam większość jego książek, aż w pewnym momencie zauważyłam, że te historie zaczynają być dla mnie wtórne, bohaterowie bardzo do siebie podobni, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Dożywocie” było taką przezabawną historyjką z genialnym językiem i bardzo trafnymi spostrzeżeniami na temat naszej polskiej rzeczywistości. „Siła niższa” jest nieco inna. Trochę mniej zabawna, dotykająca bardziej przyziemnych tematów. Główni bohaterowie wydają się też inni niż wcześniej, a ich język nie jest już tak błyskotliwy. Licho stało się smętne, a Konrad tylko krzyczy, użala się nad sobą i boleje nad męczącą codzienną rutyną i obowiązkami. Nowe postacie także nie uatrakcyjniają tej historii. Turu Brzęszczyk wprowadza dość toporny dowcip, skupiający się gównie na tylnej części ciała, a Tsadkiel, no cóż… Jest po prostu Tsadkielem- aniołem skromności i sprawiedliwości, ostoją, pocieszeniem, miłosierdziem i tak dalej. Bardzo brakowało mi tu widma nieszczęsnego panicza Szczęsnego, jego patosu, rymów i nietuzinkowych pomysłów. Jedynie różowe króliki nic a nic się nie zmieniły.

Początkowo miałam wrażenie, że cała historia straciła na świeżości i punkcie zaskoczenia. Tymczasem okazało się, że autorka po prostu poszła w inną stronę, stawiając na taką ciepłą rodzinną historię z morałem udowadniającą, że po długiej zimie zawsze przychodzi wiosna. Wszystko, co na początku mnie irytowało, nabrało głębszego sensu, a mój podziw dla autorki za mistrzowskie operowanie słowem pisanym, ani trochę nie osłabł.

„ Siła niższa” nie zachwyciła mnie tak bardzo, jak „Dożywocie” , które uważam za absolutnie genialne, ale to wciąż jest świetna historia, idealna na poprawę humoru, choć tym razem z nutką nostalgii. Gorąco polecam i sama chcę czytać dalej.

P.S. Cały czas niezmiernie nurtowała mnie jedna kwestia. Otóż, jak powszechnie wiadomo, królik to urządzenie wielofunkcyjne, ale nieposiadające opcji czyszczenia, czyli mówiąc kolokwialnie, po prostu robiące pod siebie i to w ilościach hurtowych. Osiem różowych królików mogłoby zatem spokojnie robić za fabrykę nawozu na skalę lokalną. Nasuwa się więc pytanie: kto to wszystko sprzątał w czasie, gdy Konrad się wściekał, pieklił i wybuchał, Licho miało doła, Turu dziergał zezowate aniołki, a Tsadekiel był irytującym sobą?

„Dożywocie” było taką przezabawną historyjką z genialnym językiem i bardzo trafnymi spostrzeżeniami na temat naszej polskiej rzeczywistości. „Siła niższa” jest nieco inna. Trochę mniej zabawna, dotykająca bardziej przyziemnych tematów. Główni bohaterowie wydają się też inni niż wcześniej, a ich język nie jest już tak błyskotliwy. Licho stało się smętne, a Konrad tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Sięgnęłam po „Dożywocie” zaintrygowana pozytywnymi opiniami, tak naprawdę nie wiedząc zupełnie, czego mam się spodziewać. Całe szczęście, że tak było, bo czegokolwiek bym nie oczekiwała, ta książka i tak kompletnie by to przebiła. Jest to opowieść zbyt absurdalna, aby traktować ją poważnie, ale i zbyt ironiczna, by uznać ją za bajkę. Bohaterowie są kompletnie pokręceni, nieprawdopodobni i dobrani zupełnie od czapy. Czy ktokolwiek inny potrafiłby połączyć ze sobą słodkiego anioła stróża w bamboszkach, nieszczęsne widmo mówiącego wierszem samobójcy, omackowanego potwora z głębin, demoniczne utopce i różowego królika? Wydaje się to niemożliwe? A jednak Marta Kisiel tego dokonała tworząc dzieło absolutnie genialne i jedyne w swoim rodzaju.

„Dożywocie” to historia pisarza Konrada (nie Wallenroda), który po rozstaniu z niedoszłą narzeczoną postanawia przeprowadzić się do niedawno odziedziczonego majątku na odludziu, by tam w ciszy, spokoju i harmonii tworzyć dzieło swojego życia. Lichotka, bowiem tak nazywa się owy majątek, nie okazuje się jednak miłą wiejską chatką, lecz ogromnym gotyckim domiszczem z dożywotnio zakwaterowanymi tam nieszablonowymi lokatorami rodem z legend i bajek. Połączenie tych dwóch światów okaże się prawdziwą mieszanką wybuchową i to nie taką złożoną z dynamitu, lecz z napadów nieokiełznanego śmiechu.

Po paru godzinach od zakończenia lektury wciąż jestem pod ogromnym, nieopanowanym, bezgranicznym wrażeniem języka, jakim posłużyła się autorka. Ten humor, ta ironia, ten nieoczywisty dowcip parodiujący nasze codzienne życie, patetyczne frazy przeplatane z językiem typowo potocznym i cała masa innych językowych smaczków zaczerpniętych ze współczesnej kultury, ale i takich stworzonych przez samą autorkę, tworzą przezabawną całość, która rozchmurzy największego ponuraka. Naprawdę nie spodziewałam się, że ta opowiastka mnie tak pochłonie i zauroczy.

Polecam bardzo, bardzo gorąco. Nic tak nie poprawi humoru, jak ta niepozorna książeczka. Alleluja! Apsik!

Sięgnęłam po „Dożywocie” zaintrygowana pozytywnymi opiniami, tak naprawdę nie wiedząc zupełnie, czego mam się spodziewać. Całe szczęście, że tak było, bo czegokolwiek bym nie oczekiwała, ta książka i tak kompletnie by to przebiła. Jest to opowieść zbyt absurdalna, aby traktować ją poważnie, ale i zbyt ironiczna, by uznać ją za bajkę. Bohaterowie są kompletnie pokręceni,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od premiery „Jagi” minęły prawie trzy miesiące, podczas których biłam się z myślami: czytać czy nie czytać. Z jednej strony cierpię na notoryczną awersję do wszelkich prequeli, spin-offów, dodatków do serii i opowiadań z danego uniwersum. W jakiś sposób zawsze jestem wierna głównej historii i jej bohaterom, a wszystko co poboczne i o nich nie mówi, zwyczajnie mnie drażni. Z drugiej strony naprawdę stęskniłam się za światem szeptuchy, za tą słowiańskością, ludowymi obrzędami, w których zawsze królują moje ulubione wianki, za tą wiejską sielankową otoczką, sabatami na Łysej Górze, upiorami, demonami i spiskami bogów. W dodatku uwielbiam styl Katarzyny Bereniki Miszczuk i to zdecydowanie przeważyło na mojej decyzji, której ani przez moment nie żałowałam.

W tej części poznajemy historię śmiałej, przedsiębiorczej i skorej do eksperymentowania Jarogniewy, która przybywa do Bielin, by przejąć schedę po zmarłej babce i zostać lokalną szeptuchą. Jednak początek drogi jaką przebywa Baba Jaga, by stać się osobą zamożną i powszechnie szanowaną, nie jest łatwy. Musi zamieszkać w starej wiejskiej chacie, gdzie luksusem jest drewniana podłoga, woda ze studni i wychodek za domem. W dodatku okazuje się, że dorobek życia jej babci został doszczętnie splądrowany, a więc wszystkie leki i nalewki będzie musiała tworzyć od nowa. Mieszkańcy Bielin nie ufają młodej i niedoświadczonej dziewczynie, która niespodziewanie zaczyna dostrzegać, że na świecie istnieją rzeczy, które dotąd nawet jej się nie śniły. Jarogniewa będzie musiała udowodnić swoją wartość, wygrać z plotkami i nieprzychylnością, ale także uratować miejscową ludność przed upiorami rodem z legend. Na szczęście zawsze będzie mogła liczyć na poczciwego, choć trochę nieporadnego kapłana Mszczuja i diabelnie przystojnego, choć niebezpiecznego i interesownego boga ognia Swarożyca.

Lektura „Jagi” to przede wszystkim świetna rozrywka, zarówno dla tych, który chcą od tej pozycji zacząć swoją przygodę z serią „Kwiat paproci”, jak i dla jej wiernych fanów. Mamy tutaj mnóstwo odniesień do historii Gosławy i Mieszka, ale przede wszystkim dowiadujemy się, że z poczciwej Baby Jagi było za młodu naprawdę niezłe ziółko. Jest to odrębna historia, inne przygody i bohaterka mająca inny (ciekawszy? mniej irytujący?) charakter. Mam wrażenie, że pani Katarzyna Berenika Miszczuk bardzo rozwinęła swój warsztat od czasu napisania „Szeptuchy”, przez co ta opowieść wydawała się jeszcze lepsza niż cała główna seria. Mam nadzieję, że autorka napisze kolejne części tego cyklu. Chętnie poznałabym dalsze losy Jarogniewy, zwłaszcza historię jej związku z Mszczujem, ale nie pogardziłabym także nowymi przygodami Gosi, Mieszka i ich synka Garda.

Gorąco polecam!!!

Od premiery „Jagi” minęły prawie trzy miesiące, podczas których biłam się z myślami: czytać czy nie czytać. Z jednej strony cierpię na notoryczną awersję do wszelkich prequeli, spin-offów, dodatków do serii i opowiadań z danego uniwersum. W jakiś sposób zawsze jestem wierna głównej historii i jej bohaterom, a wszystko co poboczne i o nich nie mówi, zwyczajnie mnie drażni. Z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wszystko zależy od człowieka (…) Jednemu mąż umrze i to sprawi, że już nigdy się nie podźwignie, a drugiemu umrą wszyscy, dostanie zawału, odetnie mu nogi, a ten będzie sadził rabatki na drogach, jeżdżąc na wózku, i organizował grupy wsparcia dla podobnych sobie beznogich nieszczęśników”
Str.249

Nikt z nas nie lubi myśleć o śmierci. Zazwyczaj staramy się odsunąć od siebie takie myśli jak najdalej, by przypadkiem nie przyciągnąć nieszczęścia. Nie zastanawiamy się nad tym, jak zareagowalibyśmy gdyby odeszła najbliższa nam osoba. Czy ból z czasem by zmalał, a my potrafilibyśmy rzucić się jeszcze w wir życia i zaznać szczęścia czy raczej całkowicie byśmy się załamali i poddali. „Lot nisko nad ziemią” jest książką, która zmusza nas do konfrontacji z takimi właśnie myślami.

Główną bohaterką książki jest Weronika dorastająca w szaro burych czasach PRL-u, gdy największym osiągnięciem było bycie przeciętnym i nie wyróżnianie się z tłumu. Kobiecie udaje się jednak wybrać zawód, który daje jej radość i spełnienie. Wkrótce poznaje także miłość życia- tę jedną, jedyną, wymarzoną, kiedy nic na świecie nie jest straszne dopóki jest przy nas ta druga osoba. Niestety tym szczęściem dane jest jej się cieszyć jedynie przez dziesięć lat, do czasu, gdy ukochany mąż zostaje potrącony przez pijanego kierowcę i umiera. Czy Weronika znajdzie w sobie siłę by podźwignąć się z takiej tragedii?

„Lot nisko nad ziemią„ to przede wszystkim portret kobiety, która kocha, ma marzenia, pragnienia, pasje, dla której miłość do męża jest całym światem, a gdy on nagle umiera, dla niej świat się kończy. Dalej jest to historia o stracie i bólu, który nigdy nie mija, choć zapach męża wietrzeje z jego ubrań, a złoty litery na nagrobku matowieją. O tym jak pasja do pracy zmienia się w nienawiść do niej, jak znikają wszystkie życiowe cele, samo życie zamienia się w pustą egzystencję, a rzeczywistość zaczyna się zacierać. O tym jak człowiek w takiej sytuacji staje zgorzkniały i zły na cały świat, a w tej samotności zapomina, jak tworzyć zdrowe relacje z ludźmi i szuka pocieszenia tam, gdzie nie powinien. Co powiedziałby zmarły małżonek, gdyby zobaczył kim stała się jego ukochana?

Po raz kolejny trafiłam na sytuację, gdy wydawało mi się, że wydawca na tylnej stronie okładki zachwalał zupełnie inną książkę niż ta, którą czytałam. Po pierwsze „Lot nisko nad ziemią” miał być powieścią trzymającą w napięciu od samego początku do zaskakującego końca. Tymczasem czytałam tę książkę długo i mozolnie. Autorka postanowiła się zmierzyć z bardzo trudną tematyką śmierci, żałoby, rozpaczy i traumy. Takich historii nie czyta się szybko, lekko i przyjemnie. Czy zaskoczyło mnie zakończenie? Niekoniecznie. W pewnym momencie (nie powiem którym, bo może sami nie zwrócicie na to uwagi) autorka zdradza nam zbyt wiele, przez co łatwo się domyślić, co będzie puentą tej historii. Być może jest to błąd redakcyjny, bo wystarczyłoby odrobinę zmienić jeden dialog, a może autorka celowo dała nam podpowiedź, abyśmy zaczęli baczniej zwracać uwagę na to, w jakim kierunku idzie fabuła. Po drugie miała być to piękna historia o tym, jak po bólu i stracie rodzi się nadzieja. Ja osobiście nie znalazłam tu żadnej nadziei. Ta opowieść, od początku do końca, była dla okropnie smutna i przygnębiająca. Autorka zdecydowała się na otwarte zakończenie, które mi jednak wydało się mało pozytywne, a wręcz złowieszcze.

Z całą pewnością nie polecam tej książki osobom będącym w żałobie, ani takim które z innego powodu szukałyby w literaturze ukojenia czy pocieszenia. Tutaj znajdziecie jedynie smutek i przygnębienie czytając o kobiecie, która nie jest w stanie poradzić sobie ze swoją stratą i pogrąża się tylko w bólu i depresji. Książka powinna się za to spodobać miłośnikom trudnych historii i mocno zarysowanych portretów psychologicznych głównych bohaterów. Mnie osobiście nie zachwyciła, być może dlatego, że nie polubiłam głównej bohaterki, nie potrafiłam jej współczuć, ani zrozumieć jej zachowania. Jednak to wszystko to są tylko moje subiektywne odczucia, być może odnajdziecie w tej historii zupełnie inne przesłanie, spojrzycie zupełnie inaczej na zakończenie, a przede wszystkim odnajdziecie tutaj tę mityczną dla mnie nadzieję. Musicie przeczytać i sami ocenić.

„Wszystko zależy od człowieka (…) Jednemu mąż umrze i to sprawi, że już nigdy się nie podźwignie, a drugiemu umrą wszyscy, dostanie zawału, odetnie mu nogi, a ten będzie sadził rabatki na drogach, jeżdżąc na wózku, i organizował grupy wsparcia dla podobnych sobie beznogich nieszczęśników”
Str.249

Nikt z nas nie lubi myśleć o śmierci. Zazwyczaj staramy się odsunąć od siebie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Coraz większy mrok” to pierwsza samodzielnie napisana książka Colleen Hoover, którą zdecydowałam się przeczytać. Tematyka trudnych młodzieżowych romansów jakoś nigdy mnie nie zachęciła, ale ta pozycja od razu wydała mi się ciekawa. Co prawda głównym argumentem było to, że opis fabuły brzmiał podobnie do „Ghostwritera” Alessandry Torre, który całkiem niedawno zrobił na mnie duże wrażenie, ale ważniejsze jest, że jeszcze tego samego dnia miałam tę książkę w rękach i nie mogłam się od niej oderwać.


„Coraz większy mrok” to historia Lowen- autorki mało poczytnych thrillerów, która znajduje się w bardzo trudnej sytuacji życiowej. Niespodziewanie dostaje propozycję, która może rozwiązać jej problemy. Miałaby dokończyć bestselerową serię za jej autorkę- Verity Crawford, która miała poważny wypadek samochodowy i nie jest w stanie zrobić tego sama. Oczywiście mąż tamtej kobiety okazuje się być niesamowitym przystojniakiem o złotym sercu i nasza bohaterka od samego początku czuje do niego silny pociąg fizyczny. Zgadza się więc na propozycje (co prawda z pewnym oporem) i przyjeżdża na kilka dni do domu państwa Crawfordów, by poszukać materiałów dotyczących dalszych części cyklu. Szybko okazuje się, że ta rodzina przyciąga nieszczęścia niczym magnes. W dodatku Lowen wśród notatek Verity znajduje odpowiedzi na pytania, których wcale nie chciała zadawać. Co tak naprawdę wydarzyło się w domu Crawfordów? Kto ponosi za to winę? Czy Lowen grozi niebezpieczeństwo? Aby się tego dowiedzieć musicie oczywiście przeczytać tę książkę.


Jest to naprawdę bardzo wciągająca historia. Późnym wieczorem chciałam tylko zerknąć na początek, by zobaczyć czy mnie zaciekawi i nim się obejrzałam, miałam już za sobą sto stron. Lekki język i nagromadzenie szokujących faktów sprawiają, że czytelnik musi natychmiast wiedzieć, co będzie dalej. Mamy tutaj także dość specyficzne główne bohaterki, obok których trudno przejść obojętnie, z tym, że Verity fascynuje, przeraża i odpycha, a Lowen jest głównie irytująca. Zawsze staram się polubić postacie będące typowymi introwertykami, bo w jakiś sposób się z nimi utożsamiam. W tym wypadku jednak zupełnie mi to nie wychodziło. No bo powiedzcie mi, jak można ślinić się do żonatego faceta, gdy w tym samym domu znajduje się jego ledwie żywa, niekontaktująca żona i mały synek? Bez względu na wszystko, dla mnie to jest niewłaściwe i niemoralne. Do tego jeszcze wypytywanie 5- letniego chłopca o najgorszy dzień w jego życiu jest zwyczajnie bezduszne.


Moje początkowe skojarzenie z „Ghostwriterem” sprawiło, że spodziewałam się zupełnie innego rozwiązania tej intrygi i chyba dlatego autorce udało się mnie zaskoczyć. Bardzo podobało mi się samo zakończenie. Uwielbiam takie zabiegi, gdy autor na sam koniec daje nam niejednoznaczne rozwiązanie i pozostawia z mętlikiem w głowie. Potem człowiek przez kilka dni zastanawia się co w tej historii było prawdą, a co kłamstwem, aż w końcu wybiera sobie własny scenariusz. Chyba będę musiała podsunąć tę książkę przyjaciółce, aby móc przedyskutować tę kwestię. W każdym razie za to zakończenie podwyższam moja ocenę.


Gorąco polecam, bo jest to naprawdę mocna, szokująca historia, która funduje czytelnikowi emocjonalny rollercoaster i na długo zapada w pamięć.

„Coraz większy mrok” to pierwsza samodzielnie napisana książka Colleen Hoover, którą zdecydowałam się przeczytać. Tematyka trudnych młodzieżowych romansów jakoś nigdy mnie nie zachęciła, ale ta pozycja od razu wydała mi się ciekawa. Co prawda głównym argumentem było to, że opis fabuły brzmiał podobnie do „Ghostwritera” Alessandry Torre, który całkiem niedawno zrobił na mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Sięgnęłam po „Stulecie Winnych” zaintrygowana fragmentami serialu, na które czasem trafiałam w telewizji. Postanowiłam, że zanim obejrzę serial od początku do końca, muszę najpierw poznać tę historię w formie papierowej. Podczas czytania nie robiłam przerw pomiędzy poszczególnymi częściami, przez co w mojej głowie stały się jednostajną opowieścią i jedynie orientacyjnie jestem w stanie wyróżnić co działo się na początku, a co na końcu historii. Moja opinia będzie się więc odnosić do całej sagi.

„Stulecie winnych” to stuletnia historia pewnej wielodzietnej rodziny, w której w każdym pokoleniu pojawiają się bliźniaczki. Winnych poznajemy w przededniu I wojny światowej, gdy w podwarszawskim Brwinowie przychodzą na świat dwie dziewczynki Ania i Mania, a ich matka umiera podczas porodu. Szybko okazuje się, że bliźniaczki, choć podobne do siebie niczym dwie krople wody, różnią się zupełnie osobowością, a Ania posiada niezwykły dar jasnowidzenia. Przez trzy tomy powieści śledzimy niełatwe losy tych dziewcząt, ich braci, kuzynów, a później dzieci, wnuków i prawnuków. Z perspektywy bohaterów poznajemy historię naszego kraju: obie wojny światowe, powstanie warszawskie, holokaust, kształtowanie się komunizmu w Polsce, szaro-bury świat PRL-u, stan wojenny i niełatwe początki życia w kapitalizmie.

Jest to bardzo dobra historia, poruszająca, napisana z rozmachem i niesamowicie wciągająca. Mnie osobiście najbardziej urzekło to, że jest to opowieść o zwyczajnych ludziach wiodących prawdziwe życie. Nie ma tu wielkich bohaterów, wielkich czynów, ani miłości, które wbrew wszelkim przeciwieństwom dążyłyby do nieprawdopodobnego szczęśliwego zakończenia. Są za to ludzie z krwi i kości, którym przyszło zmierzyć się z trudną rzeczywistością i muszą sobie jakoś poradzić. Czasem wiedzie im się lepiej, czasem gorzej. Często towarzyszymy im od chwili narodzin, zżywamy się z nimi, obserwujemy jak się starzeją i umierają. To bardzo mocno oddziałuje na emocje i uświadamia nam, jak kruche jest ludzkie życie.

Żeby nie było tak kolorowo, muszę uczciwie przyznać, że nie wszystko tak bezkrytycznie mi się podobało. Niektóre decyzje autorki odnośnie losów poszczególnych bohaterów wydawały mi się naciągane albo wręcz bezsensowne. Pierwsza sprawa- bogaci dobroczyńcy. Mogę uwierzyć, że jedna dziewczynka miała ogromne szczęście i zaprzyjaźniła się z bogatym człowiekiem, który sfinansował jej naukę, ale dwóch dobroczyńców w jednych czasie i na tym samym terenie to już tłok. Podobnie naciągana wydaje się sprawa, gdy nagle po wielu latach okazuje się, że dwóch mężów uznanych za zmarłych podczas wojny, jednak żyje. Miałam też poczucie, że autorka uśmiercała albo wysyłała za granicę postacie, na które nie miała już pomysłu. Taki los spotyka np. Florka, obu braci Ani i Mani, Andzię i Łucję (choć losy tych dwóch ostatnich mamy jeszcze okazję poznać). Ponadto pod koniec historii mamy już tak duże nagromadzenie postaci, że momentami trudno się zorientować, kto jest czyim dzieckiem i z którego pokolenia pochodzi. Jest to szczególnie odczuwalne w scenach, gdy wszyscy bohaterowie spotykają się na rodzinnych uroczystościach (choć może to tylko ja mam tak kiepską pamięć). Żałuję też, że przez tę mnogość postaci, losy niektórych bohaterów zostały jedynie „liźnięte” i streszczone do minimum, podczas gdy mniej istotni bohaterowi zajmują niemal pół książki (np. Jeremi i sprawa mafii pruszkowskiej).

Wyszło na to, że bardziej rozpisałam się na temat negatywów niż pozytywów powieści. Może dlatego, że ta historia naprawdę mi się podobała i wzbudziła ogromne emocje. Zdarzyło mi się uronić łzę, a niektóre fragmenty czytać z zapartym tchem. Ogromnym plusem były dla mnie także elementy realizmu magicznego, które w książkach uwielbiam. Przez to wszystko niedoskonałości były bardziej frustrujące i trudno było mi przyznać, że nie jest to powieść doskonała. Autorka postawiła sobie naprawdę bardzo trudne zadanie, by zebrać razem tak wiele wątków i bohaterów i mimo wszystko całkiem nieźle się z niego wywiązała.

Polecam gorąco, ponieważ jest to piękna historia z morałem, który mówi, że cokolwiek by się nie działo to rodzina jest naszą największą siłą i ostoją. Myślę, że gdyby każdy z nas poszperał trochę głębiej w historii własnego rodu, to odnalazłby podobne zdarzenia i podobne dramaty. W tym właśnie tkwi siła tej powieści.

Sięgnęłam po „Stulecie Winnych” zaintrygowana fragmentami serialu, na które czasem trafiałam w telewizji. Postanowiłam, że zanim obejrzę serial od początku do końca, muszę najpierw poznać tę historię w formie papierowej. Podczas czytania nie robiłam przerw pomiędzy poszczególnymi częściami, przez co w mojej głowie stały się jednostajną opowieścią i jedynie orientacyjnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Sięgając po książkę o tak wiele mówiącym tytule, jak „Esesman i Żydówka” miałam bardzo sprecyzowane oczekiwania. Liczyłam na historię napisaną z rozmachem, przerażającą, wzbudzającą emocje, wyciskającą łzy, ale i trochę pokrzepiającą, dającą nadzieję. Wdaje mi się, że po tylu latach od wojny, gdy jest coraz mniej ludzi, którzy przeżyli te wszystkie okropności ważne są dwie rzeczy. Po pierwsze nie zapomnieć, jak ta wojna naprawdę wyglądała. Nie zapomnieć o ofiarach obozów koncentracyjnych, o tym jak wyglądała okupacyjna codzienność oraz o tych wszystkich ludziach, którzy narażali własne życie by ratować innych. Po drugie nie generalizować i nie wrzucać wszystkich żyjących wtedy Niemców do worka z napisem zbrodniarze wojenni. Wśród wielu psychopatów znajdowali się także ludzie, który mieli sumienie i nie akceptowali ówczesnego porządku rzeczy, lecz okoliczności zmusiły ich do wzięcia udziału w tej wojnie. Właśnie taka moim zdaniem powinna być rola książek typu „Esesman i Żydówka”. Niestety autorka zdecydowanie nie udźwignęła tego brzemienia.

Ta opowieść dobrze się zaczyna. Młoda Żydówka ucieka z transportu do Auschwitz (moja polonistka z liceum uczyła, aby nie używać określenia Oświęcim, bo to przyczynia się do szerzenia opinii o polskich obozach koncentracyjnych). Gdy dziewczyna jest już u szczytu wytrzymałości, odnajduje ją pewien esesman i zamiast zabić, ratuje jej życie. Potem niestety wszystko jest tylko jednym przydługim opisem narracyjnym. Autorka nie przedstawia nam losów tej pary tylko je opisuje i nie ratują tego nawet przeskoki narracyjne, gdy dostajemy opis z perspektywy głównych bohaterów. Miałam wrażenie, że nie czytam właściwej powieści, a jedynie jej streszczenie. W tej książce można było zawrzeć wszystkiego dużo więcej. Mogło być dużo więcej dialogów, więcej wprowadzonych postaci, więcej wydarzeń wojennych. Autorka mogła zdradzić coś więcej na temat działalności polskiego podziemia, struktur SS, ukazać obóz koncentracyjny oczami jego nadzorcy. Mogła nam pokazać dużo bardziej rozwinięte portrety psychologiczne nawróconego nazisty i cudem ocalałej Żydówki, która straciła całą rodzinę. Nie rozumiem też, jak to możliwe, że główni bohaterowie obnosili się ze swoim związkiem na ulicach okupowanego Krakowa i nikt nawet nie ogolił dziewczynie za to glowy. Wychwyciłam też jedną niescisłość. Najpierw dostajemy iformację, że siostra tytułowej Żydówki trafiła do gazu prosto z transportu węgierskich Żydów do Auschwitz. Potem okazuje się jednak, że kobieta zmarła na tyfus najpierw przekazując komuś list do siostry.

Naprawdę szkoda, że autorka potraktowała tę historię tak po macoszemu. W połowie książki miałam ochotę ją zostawić i sięgnąć po coś innego. Dobrze jednak, że tego nie zrobiłam, bo całość ratuje druga część powieści, której akcja dzieje się tuż po wojnie, gdy dochodzi do rozliczania zbrodni wojennych. Tutaj dostałam już jakąś akcję, zwroty fabularne, zaczęłam wreszcie kibicować bohaterom, dlatego podwyższyłam trochę moją ocenę.

Uważam, że ta historia to był materiał na mocną powieść historyczną. Powinna tylko być dużo bardziej rozwinięta i co najmniej dwa razy dłuższa. Naprawdę szkoda, że autorka potraktowała to jako opowiastkę miłosną, którą umiejscowiła w czasach wojny, aby było ciekawiej. To taka książka, którą można przeczytać do poduszki, o ile nie oczekuje się zbyt wiele.

Sięgając po książkę o tak wiele mówiącym tytule, jak „Esesman i Żydówka” miałam bardzo sprecyzowane oczekiwania. Liczyłam na historię napisaną z rozmachem, przerażającą, wzbudzającą emocje, wyciskającą łzy, ale i trochę pokrzepiającą, dającą nadzieję. Wdaje mi się, że po tylu latach od wojny, gdy jest coraz mniej ludzi, którzy przeżyli te wszystkie okropności ważne są dwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Ósme życie” to historia kilku pokoleń rodziny Jaszi rozgrywająca się w Gruzji na tle wydarzeń XX wieku. Opowieść rozpoczyna się w momencie wybuchu rewolucji bolszewickiej, prowadzi nas przez wszystkie aspekty życia w Związku Radzieckim i zahacza o ważne wydarzenia odbywające się w Rosji, aż do upadku socjalizmu w Gruzji i jego konsekwencji. Nie brzmi to zbyt zachęcająco prawda? Zwłaszcza dla czytelników nie interesujących się zbytnio historią ZSRR, jakim ja sama jestem, przez co długo zwlekałam z sięgnięciem po tę powieść. Błąd! Poważny błąd!

Dawno nie czytałam książki, która wywarłaby na mnie tak ogromne wrażenie, jak „Ósme życie”. To prawda, jest tu dużo historii, ale poznajemy ją z perspektywy bardzo wyrazistych bohaterów, wraz z którymi przeżywamy chwile szczęścia i wielkie dramaty. Tracimy rodzinny majątek i wszelkie złudzenia tułając się po ogarniętych rewolucją ulicach. Zaznajemy socjalistycznego dobrobytu obracając się w wyższych sferach i płacimy za to wysoką cenę. Zaciągamy się do radzieckiego wojska, walczymy z Niemcami, ratujemy okupowany Leningrad i robimy zawrotną karierę w partii, by na koniec wszystko stracić. Jesteśmy torturowani przez NKWD i zmuszeniu do ucieczki z ojczyzny. Próbujemy się buntować i szukamy własnego szczęścia, by i tak zostać wciągniętym w szaro-bure socjalistyczne życie. Odnosimy artystyczny sukces, by pozwolić się zniszczyć nieodpowiedniemu mężczyźnie. Próbujemy uciec od własnej przeszłości, by w końcu i tak musieć się z nią zmierzyć.

Na pewno nie spodziewałam się, że w takim stopniu zainteresuje mnie powieść rozgrywająca się w socjalistycznych czasach w dodatku w dalekiej Gruzji. Tymczasem ta historia całkowicie mnie pochłonęła i wywołała wielkie emocje. Sprawiła, że w między czasie zaczęłam wyszukiwać informacje na temat Gruzji, metod pracy NKWD, życia w łagrach oraz poszczególnych postaci i wydarzeń historycznych. To właściwie jedyny mankament, do którego mogłabym się przyczepić. Początkowo miałam wrażenie, że autorka z góry założyła, że każdy kto czyta tę książkę zna z grubsza historię, traktując niektóre fakty i pojęcia jako oczywiste. Rzuca nam na przykład w twarz takimi pojęciami jak Generalissimus czy Mały Wielki Człowiek, prawie jakby mówiła „sami wiecie kto”. O ile dość oczywiste było, kto kryje się za tym pierwszym pojęciem, tak tego drugiego musiałam chwilę poszukać.

Gorąco polecam, zwłaszcza miłośnikom powieści historycznych. Będzie to jedna z lepszych książek, jakie w życiu przeczytacie.

„Ósme życie” to historia kilku pokoleń rodziny Jaszi rozgrywająca się w Gruzji na tle wydarzeń XX wieku. Opowieść rozpoczyna się w momencie wybuchu rewolucji bolszewickiej, prowadzi nas przez wszystkie aspekty życia w Związku Radzieckim i zahacza o ważne wydarzenia odbywające się w Rosji, aż do upadku socjalizmu w Gruzji i jego konsekwencji. Nie brzmi to zbyt zachęcająco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Paranoja” to drugo tom serii „W lekarskim fartuchu” Katarzyny Bereniki Miszczuk. Ta część dość mocno różni się od poprzedniej. Zmienia nam się tutaj punkt widzenia i sposób narracji, a szpitalna opowieść z zagadką w tle przeistaczają się w typowy policyjny kryminał.

Głównym bohaterem „Paranoi” jest lekarz medycyny sądowej (nie patolog!) Marek Zadrożny, który bada ofiary kolejnych wakacyjnych samobójstw. Policja nie widzi nic podejrzanego w tej fali targnięć na własne życie. W końcu 90-letnia staruszka mogła pomylić dawki insuliny, ekscentryczna projektantka mody uzależniona od kokainy mogła się powiesić w szale narkotycznych wizji, a bezdomny diler mógł otruć się metanolem. Jedynie Zadrożny dostrzega coś podejrzanego, co może łączyć te przypadki. Każda z ofiar ma przy sobie kawałek czerwonej nitki. Czyżby podpis mordercy? A może zupełny przypadek, a Marek zaczyna wpadać w paranoję?

Mimo zmiany konwencji i głównego bohatera, książka wciąż trzyma dość wysoki poziom. Jest lekka zabawna, wciągająca, ale niestety dużo bardziej przewidywalna niż część pierwsza. O ile w „Obsesji” rozwiązanie zagadki jest totalnym zaskoczeniem, tak tutaj dosyć szybko można się domyślić o co w tym wszystkim chodzi. Dużym plusem jest na pewno to, że „Paranoję” można traktować jako niezależną opowieść. Doktor Joanna Skoczek, której historię poznaliśmy w pierwszej części jest tu raczej postacią drugoplanową, która próbuje podnieść się po doznanej traumie. Nie ma tu też zbyt wiele nawiązań do „Obsesji”, a autorka ani razu nie zdradza nam zakończenia pierwszego tomu.

Mam ogromną nadzieje, że kolejna część skupi się w dużej mierze na historii prokurator Natalii Świetlik. Jest to postać wykreowana na wredną i odpychającą, ale wraz z rozwojem fabuły czytelnik jest nią coraz bardziej zaintrygowany. Może jakiś romansik z pewnym zdolnym komisarzem policji? Bardzo chętnie przeczytałabym coś takiego.

Podsumowując druga część jest nieco słabsza od części pierwszej, głownie z powodu mocno przewidywalnej fabuły i braku specyficznej ponurej atmosfery szpitala psychiatrycznego. Watro jednak przeczytać „Paranję” ze względu na naprawdę ciekawych bohaterów, intrygujące opisy pracy lekarza zajmującego się sekcją zwłok oraz bardzo przyjemny w odbiorze styl autorki.

„Paranoja” to drugo tom serii „W lekarskim fartuchu” Katarzyny Bereniki Miszczuk. Ta część dość mocno różni się od poprzedniej. Zmienia nam się tutaj punkt widzenia i sposób narracji, a szpitalna opowieść z zagadką w tle przeistaczają się w typowy policyjny kryminał.

Głównym bohaterem „Paranoi” jest lekarz medycyny sądowej (nie patolog!) Marek Zadrożny, który bada ofiary...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Katarzyna Berenika Miszczuk to autorka, po której książki sięgam bez wahania, gdy mam ochotę przeczytać coś lekkiego, przyjemnego i wciągającego. Na przeczytanie „Obsesji” długo jednak nie mogłam się zdecydować. Nie jestem fanką kryminałów, a tu jeszcze dodatkowo akcja dzieje się w szpitalu psychiatrycznym. Jakoś to do mnie nie przemawiało. Postanowiłam jednak zaufać autorce i ewentualnie przerwać lekturę po kilkunastu stronach, jeśli mi się nie spodoba. Skończyło się tak, że ani się nie obejrzałam, a książka zupełnie mnie pochłonęła.

Główną bohaterką „Obsesji” jest Joanna Skoczek, która po ciężkim rozwodzie przeprowadziła się z Gdańska do Warszawy, by tam podjąć się pracy lekarza psychiatrii w miejscowym szpitalu. Doktor Joanna próbuje powoli dźwignąć się z psychicznego dołka, pozując na niezależną kobietę, która chodzi na lekcje judo, nosi wysokie szpilki i uznaje tylko jednego osobnika płci przeciwnej, czyli swojego kota Kołtuna. Jej próby ustabilizowania swojego życia spełzną jednak na niczym. Mężczyźni wokół niej zaczną okazywać jej wyraźne zainteresowanie i oczekiwać wzajemności. W jej szafce w szatni zaczną pojawiać się liściki od tajemniczego wielbiciela, a w przyszpitalnym magazynie zostanie znaleziony trup kobiety.

Oglądałam kiedyś wywiad z autorką, w którym powiedziała, że dla niej książki powinny być przyjemną odskoczną od codziennego życia i to stara się przekazać w swojej twórczości. Muszę przyznać, że naprawdę znakomicie jej to wychodzi. Co prawda bohaterki jej książek są do siebie dość podobne, ale mam wrażenie, że ewoluują wraz z panią Miszczuk i stają się coraz dojrzalszymi kobietami. Bardzo podobało mi się to, że w „Obsesji” ofiary seryjnego mordercy są posiadaczkami ciemnych kręconych włosów, czyli są łudząco podobne do samej autorki. Ta książka naprawdę wciąga, bawi i zaskakuje. Autorka podsuwa nam fałszywe tropy w taki sposób, że zakończenie jest zupełnie niespodziewane.

Gorąco polecam, a sama z przyjemnością sięgam po druga cześć.

Katarzyna Berenika Miszczuk to autorka, po której książki sięgam bez wahania, gdy mam ochotę przeczytać coś lekkiego, przyjemnego i wciągającego. Na przeczytanie „Obsesji” długo jednak nie mogłam się zdecydować. Nie jestem fanką kryminałów, a tu jeszcze dodatkowo akcja dzieje się w szpitalu psychiatrycznym. Jakoś to do mnie nie przemawiało. Postanowiłam jednak zaufać...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zasada jednego Ashley Saunders, Leslie Saunders
Ocena 6,3
Zasada jednego Ashley Saunders, Le...

Na półkach: , , ,

„Zasada jednego” to dystopijna opowieść o siostrach bliźniaczkach żyjących w czasach, gdy posiadanie więcej niż jednego dziecka jest zakazane. Dziewczęta od maleńkości muszą żyć życiem jednej zamieniając się miejscami. Każdego dnia jedna z nich wychodzi na powierzchnię i udaje się do szkoły, podczas gdy druga czeka schowana w piwnicy. Bez przerwy muszą się pilnować, by być dokładnie takie same, bo najmniejszy błąd może kosztować życie. Niestety jest ktoś, kto uważnie je obserwuje i domyśla się prawdy. Czy w tak ściśle kontrolowanym świecie dziewczętom uda się odnaleźć bezpieczną kryjówkę?

Autorki książki Ashley i Leslie Saunders miały dobry pomysł. Oparły fabułę na motywie bliźniaczek jednojajowych czerpiąc zapewne z własnego doświadczenia, ponieważ same są bliźniaczkami. Początek książki rzeczywiście był ciekawy i zapowiadał pewien powiew świeżości w gatunku młodzieżowych dystopii. Niestety szybko okazało się, że świat stworzony przez autorki nie wnosi nic nowego. Mamy tu Stany Zjednoczone za kilka pokoleń, przeludnienie, kontrolę urodzeń, globalne ocieplenie, wyczerpujące się zasoby wody, jedzenie wytwarzane laboratoryjnie i mikroczipy w nadgarstkach. Gdzieś w podziemiu istnieje natomiast grupa buntowników, która tylko czeka na odpowiedni moment, by przeciwstawić się władzy. To wszystko już było. Podczas czytania cały czas stawały mi przed oczami sceny z innych książek, takich jak: „Deklaracja”, „Delirium”, „Futu’re”, ”Intruz” czy „Podzieleni”.

Jak już wspominałam książka dobrze się zaczyna. Gra dziewcząt zostaje odkryta, przez co muszą opuścić swój dom i uciekać w kierunku wskazanym im przez ojca, który zostaje uwięziony i sądzony za zdradę stanu. Od tego momentu fabuła strasznie się rozwleka. Dziewczęta uciekają, chowają się, maszerują po pustyni, kłócą, tracą zapasy, ale tak właściwie to nie dzieje się w tym czasie nic, co można by uznać za ciekawy zwrot akcji. Samo zakończenie też jest bardzo przewidywalne. W dodatku rzuciła mi się w oczy jedna nieścisłość. Skoro świat jest tak strasznie przeludniony, to dlaczego dziewczyny właściwie cały czas wędrują przez pustkowia i co chwilę natrafiają na wymarłe miasta?

Moim zdaniem autorki nie wykorzystały potencjału tej książki. Miały dobry pomysł na początek, ale nie do końca wiedziały co z nim dalej zrobić. "Zasadę jednego" poleciłabym chyba tylko osobom, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z gatunkiem i nie mają zbyt wielkiego porównania.

„Zasada jednego” to dystopijna opowieść o siostrach bliźniaczkach żyjących w czasach, gdy posiadanie więcej niż jednego dziecka jest zakazane. Dziewczęta od maleńkości muszą żyć życiem jednej zamieniając się miejscami. Każdego dnia jedna z nich wychodzi na powierzchnię i udaje się do szkoły, podczas gdy druga czeka schowana w piwnicy. Bez przerwy muszą się pilnować, by być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moja znajomość twórczości Charlesa Dickensa ograniczała się do tej pory jedynie do omawianej w szkole „Opowieści wigilijnej” oraz ekranizacji „Olivera Twista”. O „Wielkich nadziejach” usłyszałam po raz pierwszy na czyimś wideoblogu, później była to ulubiona książka bohaterów jakiejś czytanej przez mnie książki i tak ten tytuł przewinął się jeszcze kilkukrotnie i zawsze był bardzo zachwalany. Sama miałam ogromne trudności ze znalezieniem tej książki, nie było jej w moich bibliotekach, ani księgarniach, dlatego gdy wreszcie wpadła w moje ręce miałam wobec niej, no cóż… wielkie nadzieje.

„Wielkie nadzieje” to historia pewnego chłopca o imieniu Pip-sieroty wychowywanego „własnoręcznie” przez apodyktyczną siostrę i jej dobrodusznego męża kowala. Pewnego dnia chłopiec spotyka zbiegłego galernika, któremu przynosi jedzenie. Mężczyzna szybo jednak zostaje schwytany. Wkrótce potem pewna bogata ekscentryczna dama zatrudnia Pipa jako chłopca do zabawy. Kobieta mieszka w ponurym domiszczu, gdzie czas został zatrzymany w dniu jej niedoszłego ślubu. W tym smutnym otoczeniu chłopiec poznaje przepiękną i wyniosłą Estellę, pod wpływem której zaczyna marzyć o lepszym życiu. Marzenia te nieoczekiwanie będą miały szansę się ziścić, gdy anonimowy dobroczyńca postanowi podarować Pipowi majątek i uczynić z niego wielkiego pana. Czy wielkie nadzieje Pipa się spełnią? Czy dzięki pieniądzom i wykształceniu zyska w oczach Estelli? Kim jest anonimowy dobroczyńca i dlaczego wybrał właśnie jego?

„Wielkie nadzieje” to historia o dorastaniu, o niespełnionej miłości, o ogromnej krzywdzie, zbrodni, zemście i pieniądzach, które wcale nie dają szczęścia w życiu. Obserwujemy tu historię Pipa i Estelli- dwojga dzieci, którym podarowano lepszą przyszłość. Ich drogi są wyboiste i choć krzyżują się w wielu miejscach, to nie mogą się ze sobą połączyć. Dickens opisał niezwykłą miłość, taką pierwszą, naiwną, płomienną, która miesza w głowie i zmusza do wielkich poświęceń, ale nie może się spełnić. To jest coś zupełnie innego niż wszystkie te historie kończące się happy endem. Tutaj wiemy, że nawet jeśli Pipowi i Estelli uda się w końcu połączyć, to nie będzie to lekkie, szczęśliwe zakończenie, a oni nigdy nie będą już tacy sami.

Charles Dickens doskonale wykreował swoich bohaterów. Postacie pierwszo i drugoplanowe, a nawet te trzecioplanowe, odznaczają się w sposób, dzięki któremu czytelnik je zapamiętuje. Weźmy na przykład takiego pana Pumblechooka, Mr Wopsla, czy nawet chłopca pracującego u krawca. Są to bohaterowie, którzy tak właściwe nie są niezbędni dla fabuły, spokojnie można by ich wyciąć, a historia nie zmieniłaby swojego biegu. Dicekns nadał im jednak takie cechy, które urozmaicają opowieść, a te postacie pozostają w naszych myślach.

Od tej pory Charles Dickens to dla mnie absolutny mistrz słowa. Jego styl pisania ma w sobie coś magicznego, mimo że nie ma tu żadnych elementów fantastycznych. Ta opowieść wciąga, porywa i pozostaje w umyśle dopóki nie poznamy zakończenia. Cała historia składa się z porozrzucanych elementów, które w pewnym momencie łączą się w jedną całość zaskakując czytelnika. Opisy miejsc nie są suchymi opisami, tylko czuje się, że autor widział to wszystko na własne oczy, przechadzał się po bagniskach, odwiedził londyńskie więzienie i pływał łódką po Tamizie. XIX wieczny Londyn staje przed naszymi oczami żywy, ponury i w pełnym rozkwicie. Dickens pisze tak prawdziwie, że wierzymy mu całkowicie w tę historię, choć po głębszym zastanowieniu brzmi ona bardzo nieprawdopodobnie. Dla mnie ta powieść to zupełne mistrzostwo fabuły, stylu i narracji.

Długo jeszcze mogłabym się tak zachwycać wszystkim walorami tej książki. Jak dla mnie jest to powieść doskonała, która właśnie znalazła się na zaszczytnym pierwszym miejscu wśród moich ulubionych powieści historycznych, spychając z piedestału „Przeminęło z wiatrem”, które tkwiło tam przez ponad 10 lat.

Bardzo, bardzo gorąco polecam.

Moja znajomość twórczości Charlesa Dickensa ograniczała się do tej pory jedynie do omawianej w szkole „Opowieści wigilijnej” oraz ekranizacji „Olivera Twista”. O „Wielkich nadziejach” usłyszałam po raz pierwszy na czyimś wideoblogu, później była to ulubiona książka bohaterów jakiejś czytanej przez mnie książki i tak ten tytuł przewinął się jeszcze kilkukrotnie i zawsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Psy z piekła rodem” to historia pewnej rodziny, która tak bardzo pokochała malamuty, że postanowiła stworzyć dla nich dom tymczasowy. Książka jest właściwie zbiorem anegdot, w większości przezabawnych, ale niektórych także smutnych i wzruszających. Głównymi bohaterami są tutaj oczywiście psy: Raptor, Inka oraz Luna. Raptor jest stałym mieszkańcem domu, a Inka i Luna goszczą tam tymczasowo po traumatycznych przeżyciach. Każdy z tych psów jest inny, ale żadnemu nie można odmówić siły, pomysłowości i charyzmy. No bo czy ktoś nas, ludzi (Eskimosów), potrafiłby wykopać studnię gołymi rękami, upolować na obiad gołębia championa albo w ciągu kilku sekund zmusić sąsiada do remontu domu i basenu?

„Psy z piekła rodem” pożyczyła mi pewna znajoma pani, po tym jak zgadałyśmy się, że obie lubimy czytać i jesteśmy miłośniczkami psów. Książka dość długo czekała na swoją kolej, bo jakoś nie mogłam się do niej przekonać. Dotąd raczej unikałam takich hobbystycznych tematów. W końcu uznałam, że nie wypada tak długo przetrzymywać cudzej książki. Sięgnęłam po nią i totalnie przepadłam. Chyba pierwszy raz w życiu tak szczerze śmiałam się podczas czytania. Nie uniknęłam także dławiących łez, gdy autorka opisywała historię psa, który z winy właściciela został przejechany przez pociąg albo o tym jak musiała rozstać się suczkami oddawanymi do adopcji.

Dla kogo jest ta książka?
Odniosłam wrażenie, że „Psy z piekła rodem” są przede wszystkim promocją Fundacji Adopcja Malamutów. Autorka z jednej strony pokazuje jak wspaniałą rasą są psy północy i że decydując się na takiego psa życie już nigdy nie będzie nudne. Z drugiej strony przestrzega, by decydować się na nie odpowiedzialne, ponieważ nie jest to rasa dla każdego. Są to bardzo silne psy, które potrzebują codziennie solidnej dawki ruchu. W żadnym wypadku nie nadają się do mieszkania i 10 minutowych wypadów na dwór. Poza tym, właściwie każdy wielbiciel czworonogów znajdzie tu coś dla siebie. Zarówno właściciele psów, jak i tacy, którzy dopiero o nich marzą. Z historią Raptora będą utożsamiać się ci, którzy wychowywali psa od małego, a z opowieścią o Ince i Lunie adopcyjni rodzicie piesków po przejściach. Bo któż z nas, właścicieli psów, nie musiał zmierzyć się z pogryzionymi butami (po co komu sznurówki i obcasy?), przekopanym ogródkiem (przecież tak wygląda dużo lepiej!) i sierścią jako stałym elementem wystroju wnętrza.

Serdecznie polecam wszystkim wielbicielom czworonogów, tych dużych i małych, puchatych i krótkowłosych, rasowych i mieszańców. Nie zawiedziecie się.

„Psy z piekła rodem” to historia pewnej rodziny, która tak bardzo pokochała malamuty, że postanowiła stworzyć dla nich dom tymczasowy. Książka jest właściwie zbiorem anegdot, w większości przezabawnych, ale niektórych także smutnych i wzruszających. Głównymi bohaterami są tutaj oczywiście psy: Raptor, Inka oraz Luna. Raptor jest stałym mieszkańcem domu, a Inka i Luna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wyobraźcie sobie szpital, ponury i przerażający, gdzie zza ciemnych zasłon nigdy nie dociera światło słoneczne. Po korytarzach roznoszą się krzyki, niepochamowany śmiech, mamrotanie i inne bliżej niezidentyfikowane odgłosy. W powietrzu czuć odór środka uspokajającego. W salach chorych leżą kobiety. Całe mnóstwo kobiet, niektóre przykute do łóżek, inne dzwoniące kłódkami w pasach cnoty. Wszystkie zostały uznane za obłąkane i są leczone- odosobnieniem, hipnozą, elektrowstrząsami, lodowatymi kąpielami, prasą do ubijania jajników, a w ekstremalnych przypadkach sterylizacją. Te ładniejsze, bądź z ciekawszymi objawami histerii mają szansę zostać gwiazdami w spektaklu słynnego doktora Charcota, dyrektora owego szpitala psychiatrycznego.

W tym świecie pojawia się nieobliczalna dziewczynka z dziwnymi oczami, która nie reaguje na standardową terapię. Dziecko nie mówi, tylko porozumiewa się ze światem za pomocą runów, przez co zostaje nazwane Runą. Nieoczekiwanie dziewczynka staje się postrachem całego szpitala i zostaje wplątana w naukowy wyścig o to, kto pierwszy wytnie obłęd z mózgu pacjenta.

Czytałam tę książkę bardzo długo. Powodem nie była jej objętość, mój brak czasu, ani to, że nie była wciągająca. Musiałam jednak czytać ją fragmentami, by robić sobie przerwy na złapanie oddechu. Mroczna atmosfera szpitala psychiatrycznego, przerażające metody „leczenia”, przyszpitalne pokazy wariatek, straszne eksperymenty naukowe i bezwolność zamkniętych tam kobiet sprawiają, że książka momentami jest strasznie przytłaczająca. Zwłaszcza, gdy zdamy sobie sprawy, że kobiety, które uznawano za obłąkane i poddawano tym wszystkim torturom, tak naprawdę cierpiały na schizofrenię, depresję czy nerwicę. Dziś tacy ludzie przy odpowiedniej pomocy psychologicznej i farmakologicznej mogą normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Tylko, że te kobiety nie zawsze miały prawdziwe zaburzenia psychiczne. Często były zamykane w zakładach za chwiejne usposobienie, zmienne nastroje lub zbytnie zamiłowanie do łóżkowych igraszek, albo zwyczajnie rodzina chciała się ich pozbyć.

W „Runie” znajdziemy sporo faktów historycznych wymieszanych z fikcją literacką. Wiele rzeczy wydaje się zbyt strasznych, by mogło być prawdziwe, ale klinika Salpêtrière i doktor Charcot istnieli naprawdę. Ogólnie cała historia była dla mnie trochę niespójna. Równocześnie z akcją dziejącą się w klinice jest prowadzony wątek kryminalny, w którym postać detektywa, byłego policjanta uważającego się za przestępcę, jakoś zupełnie mi nie pasowała do całej tej mrocznej atmosfery. Okropny jest także główny bohater. Z jednej strony ma moralne dylematy, ale z drugiej nie cofa się przed radykalnymi środkami do osiągnięcia celu. Niby podjął się pracy w zakładzie dla psychicznie chorych, by pomóc wyzdrowieć ukochanej kobiecie, ale gdy się dowiaduje ma ona zaplanowany zabieg sterylizacji, to zamiast pędzić jej na ratunek, stwierdza, że może jej pomóc jedynie pisząc pracę doktorską. Nie do końca przemówiło do mnie także zakończenie, a właściwie epilog, w którym autorka poddaje w wątpliwość wiarygodność całej historii. W moim odczuciu nie było to potrzebne.

Polecam gorąco lekturę „Runy”, bo jest to bardzo mocna książka, trzymająca w napięciu, której nie da się szybko zapomnieć. Jest to jedna z tych historii, po których dziękuje się losowi za życie w XXI wieku.

Wyobraźcie sobie szpital, ponury i przerażający, gdzie zza ciemnych zasłon nigdy nie dociera światło słoneczne. Po korytarzach roznoszą się krzyki, niepochamowany śmiech, mamrotanie i inne bliżej niezidentyfikowane odgłosy. W powietrzu czuć odór środka uspokajającego. W salach chorych leżą kobiety. Całe mnóstwo kobiet, niektóre przykute do łóżek, inne dzwoniące kłódkami w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Sięgając po „ Władcę much” zastanawiałam się nad tym, czemu ta książka jest uznawana za dzieło kultowe. Stykając się z różnymi opiniami, rzucały mi się w oczy takie określenia, jak: wstrząsająca, brutalna, dystopijna, o pierwotnym złu i upadku człowieczeństwa. Postanowiłam sprawdzić, dlaczego tak określa się opowieść o grupie małych chłopców próbujących przetrwać na bezludnej wyspie.

Jedną z pierwszych myśli, które mi przyszły do głowy podczas czytania, było to, że sytuacja, w jakiej znaleźni się rozbitkowie przypomina trochę stanfordzki eksperyment więzienny przeprowadzony w 1971 roku, podczas którego grupa zwyczajnych ludzi została podzielona na więźniów i strażników więziennych. Ludzie ci bardzo szybko odnaleźli się w przydzielonych im rolach. Strażnicy zaczęli nadużywać swojej władzy i znęcać się nad więźniami, a więźniowie zaczęli się buntować i tracić poczucie własnej tożsamości. Eksperyment szybko wymknął się spod kontroli i trzeba było go przerwać. Z podobną sytuacją mamy do czynienia we „Władcy much”. Grupa grzecznych, niewinnych chłopców z dobrych angielskich domów, w wielu 6-12 lat, staje się rozbitkami na bezludnej wyspie. Chłopcy początkowo próbują stworzyć społeczność na wzór tego, co znają z domu. Ustalają zasady, zwołują zebrania, na których każdy ma prawo głosu, budują szałasy i wspólnie podtrzymują ogień mający być sygnałem dla przepływających statków. Bardzo szybko zostaje także wybrany przywódca oraz grupa myśliwych. Wydawać by się mogło, że w ten sposób chłopcy powinni spokojnie przetrwać do czasu ratunku.

Dlaczego więc wszystko poszło nie tak?

To pytanie zadaje sobie w kółko Ralph- chłopiec, który początkowo przewodził grupie. Kompletnie nie potrafi zrozumieć, dlaczego jego koledzy, towarzysze zabaw, zamienili się w żądnych krwi dzikusów. Wydaje się, że to w dużej mierze jest kwestia ról, jakie zostały im wydzielone w społeczeństwie. Ralph, jako przywódca, musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za grupę, myślał rozsądnie, próbował ustalać priorytety i trzymać się zasad. Przeciwieństwem Ralpha jest Jack, chłopiec który przegrał w wyborach na przywódcę, ale został mianowany szefem grupy myśliwych. Polowanie szybko staje się jego obsesją, która zaczyna przyćmiewać zdrowy rozsądek, aż Jack staje się prowodyrem buntu. Wśród pozostałych chłopców pojawiają się nocne koszmary i lęki, które stopniowo przeradzają się w irracjonalny strach przed stworzoną z wyobraźni bestią. Ponadto rozbitkowie są zmęczeni monotonną owocową dietą i gotowi zrobić wszystko za kawałek mięsa. Co się wydarzy, gdy już raz zaznają smaku krwi?

William Golding stworzył w zasadzie bardzo prostą opowieść, w której udało mu się zawrzeć całą prawdę o ludzkiej naturze. Chłopcy ukazują obraz społeczeństwa, w którym mamy rozsądnego przywódcę, mamy żądnego krwi buntownika, mamy inteligentnego grubaska, który przez swój wygląd nigdy nie będzie traktowany poważnie, mamy kata lubującego się w zadawaniu bólu oraz lekko zbzikowanego chłopca, który rozumie więcej niż inni. Są też bezwolne maluchy, które podążają za obietnicą większego dostatku. Ponadto autor ukazuje, że społeczeństwo opiera się na niepodważalnych zasadach, bez których w ludziach odzywa się pierwotna natura i dzikość, a im więcej jej posmakują, tym trudniej ją ujarzmić. Bez zasad i silnego przywódcy powstaje chaos.

„Władca much” to bardzo mocna książka, która w prosty sposób zdejmuje czytelnikowi klapki oczu i zmusza go do zmierzenia się z prawdą. Cała historia jest brutalna, przerażająca i szokująca. Naprawdę szkoda, że nie znajduje się w kanonie lektur szkolnych, bo mogłaby być pretekstem do bardzo ważnych, pouczających dyskusji. Ponadto autor pozostawia nam dość otwarte zakończenie, zmuszające do zastanowienia się nad tym, co mogłoby się dziać później. Czy dzieci, które zaznały pierwotnych instynktów, poznały czym jest strach i żądza mordu, potrafiłyby jeszcze odzyskać niewinność? Czy kiedykolwiek odnalazłyby się jeszcze w cywilizowanym społeczeństwie? Co by było, gdyby ta historia okazała się jedynie eksperymentem naukowym?

Gorąco polecam, zwłaszcza fanom powieść dystopijnych, bo ewidentnie widać, że wielu współczesnych autorów czerpało inspirację z tej książki.

Sięgając po „ Władcę much” zastanawiałam się nad tym, czemu ta książka jest uznawana za dzieło kultowe. Stykając się z różnymi opiniami, rzucały mi się w oczy takie określenia, jak: wstrząsająca, brutalna, dystopijna, o pierwotnym złu i upadku człowieczeństwa. Postanowiłam sprawdzić, dlaczego tak określa się opowieść o grupie małych chłopców próbujących przetrwać na...

więcej Pokaż mimo to