-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel16
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
Jako skundlona biała kobieta z homogenicznego (nieodmiennie kusi, by zamienić na „homogenizowanego”) kraju Europy Wschodniej, na spotkanie z Chimamandą Ngozi Adichie w „Amerykaanie” przychodzę nonszalancko nieprzygotowana. Wprawdzie po lekturze „Fioletowego hibiskusa”, ale poza nią tylko z fragmentaryczną wiedzą dotyczącą wykorzystania fragmentu TEDowskiego przemówienia autorki w utworze "Flawless" wykonawczyni Beyoncé*. Wychodzę z rozchodzącymi się po całym ciele dźwiękami bujającgo "Yori-Yori" duetu Bracket. W międzyczasie w dziesięciu punktach doświadczam:
1. Kapitalnego początku - kilku szkiców słowem, wprowadzających do centrum wydarzeń; bogatego w szczegóły świata, wykreowanego lekkim piórem, który niebywałe oddziałuje na zmysły.
2. Bogactwa popkulturowych odniesień, użytych do nadania autentyczności, mówiących niemało o bohaterach.
3. Powracającego olśnienia, że SZALEŃSTWO! włosy, akcenty, barwy skóry - światem rządzą rzeczy (?), na które sami ludzie nie mają żadnego wpływu!
4. Wojny z unifikacją kobiecej urody!
5. Lektury listu miłosnego skierowanego do czarnej kobiecości.
6. Ujmującej i zadowalająco mało sentymentalnej historii miłosnej.
8. Niespodziewanych podobieństw między rozwijającą się Nigerią a wciąż rozwijającą się Polską. No proszę powiedzieć, czy tego samego nie dałoby się napisać o nadwiślańskiej krainie: „Jedno czego się nauczyłem to, że wszyscy w tym kraju mają mentalność nieustającego braku. Nawet jak coś nie jest rzadkie, to i tak jest. I to sprawia, że ludzie są gotowi na wszystko. Nawet bogaci” ORAZ „(...) należymy do Trzeciego Świata, a ludzie z Trzeciego Świata patrzą do przodu, my lubimy, żeby rzeczy były nowe, bo to, co najlepsze wciąż jeszcze przed mamy przed sobą, podczas kiedy dla Zachodu najlepsze należy do przeszłości, więc muszą ze swojej uczynić fetysz”?
9. Przekonania, że „Amerykaana” - a nie żadne Franzeny i inne głośne, choć wewnątrz nieme pozycje - to obecnie moja ulubiona współczesna powieść.
10. Obcowania z tytułem ważnym, zaangażowanym, miejscami wręcz prowokującym, nie tracącym przy tym wartości literackich. Chimamanda Ngozi Adichie jest jak twórczyni zawartego w książce bloga**: błyskotliwa, ostra. Bez obwiniania, mówi jak jest.
*Wspominając o tym, narażam się jeszcze bardziej - ponoć obecnie nie można przy Adichie wspominać o wokalistce zakończonej akcentem aigu, choć w powieści poświęca jej aż dwie linijki; epizod z zapożyczeniem musiał okazać się dla niej zbyt gwałtowną katapultą do zaistnienia w spłaszczającej WSIO po(o)pkulturze).
**Kwestia bloga akurat wydała mi się najmniej przekonującym elementem całej historii, o czym chciałabym wspomnieć jedynie drobnym drukiem, o ile systemowo byłoby to możliwe. Może nie on sam, i zdecydowanie nie jego zawartość (lub modne słowo: c/kontent), ale tak pomyślne zarabianie na nim. Zahaczało to wręcz fantastykę. Chyba że przemawia przeze mnie zawistny, upadły „blagier”...
Jako skundlona biała kobieta z homogenicznego (nieodmiennie kusi, by zamienić na „homogenizowanego”) kraju Europy Wschodniej, na spotkanie z Chimamandą Ngozi Adichie w „Amerykaanie” przychodzę nonszalancko nieprzygotowana. Wprawdzie po lekturze „Fioletowego hibiskusa”, ale poza nią tylko z fragmentaryczną wiedzą dotyczącą wykorzystania fragmentu TEDowskiego przemówienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-02
Czytam książki tylko ze względu na tytuł – edycja kolejna. Niezbyt gładko sunie się „Audi”. Powieść albo już u źródła została niedbale napisana, albo kiepsko zredagowana lub/i marnie przetłumaczona (z duńskiego). Na jednej stronie osoba mówiąca pisze (!) o drugim dniu pracy, po czym na kolejnej opisuje swoje dni w pracy asystenta, jakby pracował w tej pracy od lat. A potem znowu przyznaje, że minęły dwa dni. I tak można by wymieniać. Co do treści, głównym tematem ma być tu asystencja osobista, która bardzo nieprofesjonalnie, ale koniecznie dla narracji, przekształca się w komitywę pomiędzy Asgerem (asystentem) a Waldemarem (osobą z niepełnosprawnością).
W tej relacji równości jednak nie ma. Poznajemy ją zresztą tylko z perspektywy tego pierwszego, który jako stojący na wyższej od Waldemara pozycji społecznej opisuje świat „tej gorszej” dzielnicy Kopenhagi z niemal socjologicznym zacięciem. Opakowanego w nieprzekonujące zdziwienie poczucia wyższości także nie zabrakło. Jest to bardziej opowieść o klasie, choć na odczepnego, niż o doświadczeniu niepełnosprawności, aktywnie czy też biernie. Silenie się na groteskę czy amatorskie próby czarnego humoru nie trafiały do mnie, może poza ostatnim zdaniem książki, które przywołało wspomnienie „Tirzy” Arnona Grunberga.
Odjeżdżam bez satysfakcji.
Czytam książki tylko ze względu na tytuł – edycja kolejna. Niezbyt gładko sunie się „Audi”. Powieść albo już u źródła została niedbale napisana, albo kiepsko zredagowana lub/i marnie przetłumaczona (z duńskiego). Na jednej stronie osoba mówiąca pisze (!) o drugim dniu pracy, po czym na kolejnej opisuje swoje dni w pracy asystenta, jakby pracował w tej pracy od lat. A potem...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-02
Rozebrać się ze wszelkiej metafory, spruć ozdobniki, zwinąć sentymentalizm. Przejść do kolejnej sali i pod mikroskopem spojrzeć na relacje rodzinne chłodnym okiem analityka laboratoryjnego. W raporcie przekazać c a ł o ś ć za pomocą minimum środków. Louise Glück pisząc nic, mówi wszystko.
Rozebrać się ze wszelkiej metafory, spruć ozdobniki, zwinąć sentymentalizm. Przejść do kolejnej sali i pod mikroskopem spojrzeć na relacje rodzinne chłodnym okiem analityka laboratoryjnego. W raporcie przekazać c a ł o ś ć za pomocą minimum środków. Louise Glück pisząc nic, mówi wszystko.
Pokaż mimo to2023-12-28
Konflikt izraelsko-palestyński w konwencji „Poszukiwaczy zaginionej Arki”. Prostota i naiwność obrazków, jak już wielu czytelników zauważyło – iście „tintinowskich”, kontrastuje smacznie ze złożonością charakterów postaci i rzeczywistości, w jakiej zostali obsadzeni. Rutu Modan zwalcza ekstremizm ekscentryzmem. Nagradzam własną statuetką „Przyszłość przeszłości”.
Konflikt izraelsko-palestyński w konwencji „Poszukiwaczy zaginionej Arki”. Prostota i naiwność obrazków, jak już wielu czytelników zauważyło – iście „tintinowskich”, kontrastuje smacznie ze złożonością charakterów postaci i rzeczywistości, w jakiej zostali obsadzeni. Rutu Modan zwalcza ekstremizm ekscentryzmem. Nagradzam własną statuetką „Przyszłość przeszłości”.
Pokaż mimo to2023-12-28
Czego tu nie ma wykrzyknik
Wzmianki o możliwym powinowactwie pojawiają się już od pierwszych stron tej napisanej ponoć w dwutygodniowym czasie gotycko-mydlanej powieści ociekającej szczodrze campem. Sensacja goni sensację, eksces wyprzedza eksces, by opowiedzieć historię o chciwości, purytanizmie, żądzy posiadania, materializmie i telewizji. Strych kryje w sobie to, co zamknięte w brudnym, amerykańskim umyśle i niewidoczne przed światem, a czego fizycznym ucieleśnieniem są schowane na nim dzieci? Oczywiście w kolorze blond, by mit i perwersja wygrały najwyższą nutę i przywołały terror jasności niczym z powstałej wprawdzie później „Wioski przeklętych” Carpentera.
Wszystko, co powyższe powstało na melodię „Take Me Home, Country Roads”, przecież miejsce akcji – wirgińskie Blue Ridge Mountains – zobowiązuje.
Czego tu nie ma wykrzyknik
Wzmianki o możliwym powinowactwie pojawiają się już od pierwszych stron tej napisanej ponoć w dwutygodniowym czasie gotycko-mydlanej powieści ociekającej szczodrze campem. Sensacja goni sensację, eksces wyprzedza eksces, by opowiedzieć historię o chciwości, purytanizmie, żądzy posiadania, materializmie i telewizji. Strych kryje w sobie to, co...
2023-12-28
W nieprzeciętnym kraju przeciętni ludzie i ich przeciętne kłopoty (problemy z tatusiem wszakże łączą ludzkość niewidzialną nicią). Tutaj staję przed wyzwaniem-pytaniem, czy to pozornie prosta historia z ukrytą głębią, w którą nie zdołałam się zanurzyć, czy bardziej zwyczajnie prosta historia jedynie z potencjałem na więcej. I choć rzadko wzdragam się przez lepkimi sprawami, to pojawiające się spółkowanie kolejno z ojcem i z synem niewidocznie mnie skrzywiło.
W nieprzeciętnym kraju przeciętni ludzie i ich przeciętne kłopoty (problemy z tatusiem wszakże łączą ludzkość niewidzialną nicią). Tutaj staję przed wyzwaniem-pytaniem, czy to pozornie prosta historia z ukrytą głębią, w którą nie zdołałam się zanurzyć, czy bardziej zwyczajnie prosta historia jedynie z potencjałem na więcej. I choć rzadko wzdragam się przez lepkimi sprawami,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-30
Krótkie, dobre. Może dobre, bo krótkie? I prawidłowo, że w formie książki, ponieważ nie zgadzam się z opinią, że powinno się te zapiski przytulić do większego opracowania?
Jeśli po mnie też zostałoby zaledwie parę karteczek, byłoby miło, gdyby ktoś z ceremonią włożył je w twardą okładkę.
Krótkie, dobre. Może dobre, bo krótkie? I prawidłowo, że w formie książki, ponieważ nie zgadzam się z opinią, że powinno się te zapiski przytulić do większego opracowania?
Jeśli po mnie też zostałoby zaledwie parę karteczek, byłoby miło, gdyby ktoś z ceremonią włożył je w twardą okładkę.
Drugie w niedługim czasie spotkanie z Sebaldem, wcześniej widzieliśmy się u „Austerlitza”. Wypadło idealnie, w sierpniu. „Sierpień, miesiąc Saturna”, jak sam zresztą wskazuje. „Saturna” słychać w pomieszczeniu (kompozycja tria Nico Muhly'ego, Bryce'a Dessnera i Sufjana Stevensa dostępna na razie jedynie na tytubie kropka com). Na własnej skórze nietrudno odczuć, że „określone choroby duszy i ciała lubią legnąć się w nas właśnie pod znakiem Psiej Gwiazdy”. Przy okazji powracają również i minione sierpnie, podczas których uległo się rekomendacji Susan Sontag i niespełnionej lekturze „Światłości w ...
sierpniu”.
Niekiedy bardziej wskazane jest opisanie wszystkiego tego, co wokół książki niż niej samej. Bo cóż powiedzieć można o tym w gruncie rzeczy wykładzie głoszonym przez niezwykle błyskotliwego, ale i niesłychanie dygresyjnego profesora, łowcę kuriozów; potrafiącego połączyć ze sobą to, co wydawałoby się najodleglejsze, cudownie przechodzącego od jednego do drugiego wątku. Każdy zachowa z po-niższego/wyższego zbioru imponujących refleksji to, co najbardziej odbije się w nim echem (u mnie: minimalista Michael Parkinson - „znalazł szczęście w jakimś dziś wprost niewyobrażalnym rodzaju skromności”; romanistka Janine, zajmująca się Flaubertem i wątkiem piasku w jego twórczości: „W drobinie piasku z obrąbka zimowej toalety Emmy Bovary, mówiła Janine, Flaubert widział całą Saharę, a każdy pyłek ważył dlań tyle co góry Atlas”; przepiórka w stanie demencji, cytat o lustrach i spółkowaniu, Campos Elyseos, ulica w São Paulo; „sceny z Przemyśla”, losy Korzeniowskich, samozagłada tajpingów, Myslowitz, młodzieńcze lata Chateaubrianda w izolacji, śmierć Chateaubrianda przy rue du Bac (jak Romain Gary'ego!), Chateaubriand w Cieplicach; Olivier de Serres, ojciec francuskiego rolnictwa; czasownik frymarczyć). Lecz tak naprawdę Sebald (chyba) chciałby tą kolekcją „groteskerii" przekazać, że po rozkwicie wszystko to, co żywe (wskutek eksploracji, nieodmiennie krótkowzrocznych działań człowieka), wejdzie w stan rozkładu. W końcu sierpień = schyłek
Drugie w niedługim czasie spotkanie z Sebaldem, wcześniej widzieliśmy się u „Austerlitza”. Wypadło idealnie, w sierpniu. „Sierpień, miesiąc Saturna”, jak sam zresztą wskazuje. „Saturna” słychać w pomieszczeniu (kompozycja tria Nico Muhly'ego, Bryce'a Dessnera i Sufjana Stevensa dostępna na razie jedynie na tytubie kropka com). Na własnej skórze nietrudno odczuć, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-02
„Fale” przynoszą ze sobą udane, minimalistyczne obrazy. Zmiana ich barwy oddziela warstwę historyczną opowieści od osobistej. W tej ostatniej dochodzi do niekontrolowanego wylewu sentymentalizmu. Owszem, każdy przechodzi żałobę inaczej, mówią. Jednak sprowadzenie de facto współbohaterki narracji jedynie do bólu i umierania, po prostu do roli cierpiętnicy, nasuwa bardziej skojarzenia z hagiografią niż przemyślaną, dojrzałą powieścią (graficzną czy też nie).
„Fale” przynoszą ze sobą udane, minimalistyczne obrazy. Zmiana ich barwy oddziela warstwę historyczną opowieści od osobistej. W tej ostatniej dochodzi do niekontrolowanego wylewu sentymentalizmu. Owszem, każdy przechodzi żałobę inaczej, mówią. Jednak sprowadzenie de facto współbohaterki narracji jedynie do bólu i umierania, po prostu do roli cierpiętnicy, nasuwa bardziej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-02
Planeta Gleba kręci się głównie za sprawą takich Marcii, nie mających na niej łatwego życia. A jednak emanuje z nich ludzkość, prawość i może wyświechtana, ale bezwarunkowa i czysta nadzieja, która nie pozwala na rezygnację. Graficznie w albumie jest wysmakowanie i fantastycznie. Nawet „dymki” zostały tu wplecione tak, by ułatwić czytającym płynięcie po tomie. Zabieg konieczny, bo niemało się dzieje. Oddajmy się Marcii.
Planeta Gleba kręci się głównie za sprawą takich Marcii, nie mających na niej łatwego życia. A jednak emanuje z nich ludzkość, prawość i może wyświechtana, ale bezwarunkowa i czysta nadzieja, która nie pozwala na rezygnację. Graficznie w albumie jest wysmakowanie i fantastycznie. Nawet „dymki” zostały tu wplecione tak, by ułatwić czytającym płynięcie po tomie. Zabieg...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-31
Wielbiciele nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, konfundujący przybrzeżne płycizny z prawdziwymi głębinami, powinni być zachwyceni. Poziom egzaltacji osiąga tu kod czerwony, czemu przyklaskuje uradowany duch Krzysztofa Kieślowskiego. Gdyby jednak nakreślić jakikolwiek plus „Czekaj, mrugaj”, nawet najbardziej wątły i niewyraźny, znalazłyby się pod nim: osobliwa historia połączenia kochanków za pomocą migrującego zęba, porcja kobiecej fizjo — nomii i logii, motyle ulatujące z odbytu.
Wielbiciele nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, konfundujący przybrzeżne płycizny z prawdziwymi głębinami, powinni być zachwyceni. Poziom egzaltacji osiąga tu kod czerwony, czemu przyklaskuje uradowany duch Krzysztofa Kieślowskiego. Gdyby jednak nakreślić jakikolwiek plus „Czekaj, mrugaj”, nawet najbardziej wątły i niewyraźny, znalazłyby się pod nim: osobliwa historia...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-31
Fascynujące świadectwo napisane przez osobę uważną, prawą katoliczkę z protestanckiego kraju, a także koleżankę po wojennym fachu Astrid Lindgren – cenzorkę listów (też bym podczytała, może w bardziej sprzyjających okolicznościach). Pocztówka z Rosji najbarwniejsza i trzymająca w napięciu, bardzo pożywna strawa reporterska, chyba wciąż oddająca żywego ducha narodu – znaczące „ekhm”. Japonia podobnie ciekawie uchwycona, ale już Sigridowa ewaluacja innych krajów Europy/graczy wojennych (Niemcy obłąkani, Anglia czysta duchem, we Francji i we Włoszech antysemityzm znikomy – zniesmaczone emoji słowem) za daleko posunięta i nietrafiona. Niemniej warto „Odzyskać przyszłość”, podróżując z Undset w przeszłość (🥴).
Fascynujące świadectwo napisane przez osobę uważną, prawą katoliczkę z protestanckiego kraju, a także koleżankę po wojennym fachu Astrid Lindgren – cenzorkę listów (też bym podczytała, może w bardziej sprzyjających okolicznościach). Pocztówka z Rosji najbarwniejsza i trzymająca w napięciu, bardzo pożywna strawa reporterska, chyba wciąż oddająca żywego ducha narodu –...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-31
Na opak pisany dzienniczek zaklęć: wymienię wszystkie te okropności; uznam, ze istnieją, byle tylko nas nie dotknęły. To także ćwiczenie ze scrapbookingu, choć zabrakło na nie dowodów w polskim wydaniu, przeplatane wyliczankami sycących potraw oraz list bożo– i urodzeniowych prezentów. Niech Was jednak nie zwiedzie ten kąśliwy ton czytelniczki z przeciwległego od Astrid brzegu Bałtyku, której po tej samej wojnie z „majątku rodzinnego” zostały dwa (2!) sztućce. Zapiski Lindgren odznaczają się olbrzymią empatią i troską, czułością do rodzaju ludzkiego, jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi. Ona sama ani na moment nie zapomina o swoim przywileju.
Gdyby na świecie więcej było Astrid, zapomnielibyśmy o wojnach. (Pewnie nie, ale chciałam skończyć z pozytywnym przytupem. Raz można).
Na opak pisany dzienniczek zaklęć: wymienię wszystkie te okropności; uznam, ze istnieją, byle tylko nas nie dotknęły. To także ćwiczenie ze scrapbookingu, choć zabrakło na nie dowodów w polskim wydaniu, przeplatane wyliczankami sycących potraw oraz list bożo– i urodzeniowych prezentów. Niech Was jednak nie zwiedzie ten kąśliwy ton czytelniczki z przeciwległego od Astrid...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-13
W udanych, ciekawie dobranych barwach kryje się nie tyle półotwarte rozwiązanie architektoniczno-kryminalnej zagadki, co banalna male gaze’owość. Pomysł wznoszący, którego odbiór zburzyła realizacja w szczególe. Przynajmniej do listy „tam, gdzie pojadę, choć pewnie nie” można dopisać jeden obiekt.
W udanych, ciekawie dobranych barwach kryje się nie tyle półotwarte rozwiązanie architektoniczno-kryminalnej zagadki, co banalna male gaze’owość. Pomysł wznoszący, którego odbiór zburzyła realizacja w szczególe. Przynajmniej do listy „tam, gdzie pojadę, choć pewnie nie” można dopisać jeden obiekt.
Pokaż mimo to
Przeliterowałam „Fatum i furię”, dalej zwaną „F&F”, aby przekonać się jak ta wydana w 2016 roku, polska edycja najgłośniejszej amerykańskiej powieści 2015 roku ma się do innej wydanej w 2016 roku, polskiej edycji najgłośniejszej amerykańskiej powieści 2015 roku, inaczej zwanej „Małym życiem”. Odmiennymi słowy, musiałam (!) sprawdzić, który pasek reklamowy jest bardziej zgodny z prawdą. Jako sędzia jednoosobowego sądu - bezpodstawnie zajmująca się sprawą dwóch książek podobnych do siebie jedynie pod względem szumu medialnego i miejsca akcji, Nowego Jorku - szalę przechyliłabym na korzyść „F&F”. Krótko argumentując, powieść Lauren Groff zyskuje zwłaszcza z dalszej perspektywy, gdy odejdzie się kilka kroków od namalowanego przez nią obrazu. Z oddali jest to rzecz o małżeństwie, o tym jak każdy się w nim tworzy, zarazem tworząc dla siebie obraz drugiej osoby, a także o kobiece stojącej za mężczyzną, tak odpowiedzialnej za jego sukcesy, jednak nie otrzymującej nic w zamian. Trochę jak w stanowiącej inspirację mitologii greckiej, kobieta jest czymś więcej, niż się wydaje; pociąga za sznurki, knuje, zmieniając tym bieg wydarzeń. Wszystko to zupełnie zrozumiałe.
Lecz gdy bliżej się przyjrzeć, bezspornie nie jest to książka dla uczulonych na nadmierną poetyzację rzeczywistości i wrażliwych na szczegóły oraz śladowe ilości logiki. No bo, RANY, czego tu nie mamy: super wysocy, biali blond ludzie bardzo i często się kochają. Przez kilkadziesiąt lat oprócz drobnych zmian fizycznych, nie zachodzą w nich żadne wewnętrzne. On to Lancelot, w skrócie toto Lotto, najmniej interesująca i zarazem najbardziej irytująca postać w „F&F”; nadzwyczaj jurny narcyz i arogant, syn szybko zmarłego, potężnego i niezbyt rozgarniętego, ale zawsze potentata wody źródlanej, oraz za młodu urodziwej, niedoszłej studentki uniwersytetu Ligii Bluszczowej, która w chwili niepewności rzuca wszystko, by na Florydzie zabawiać klientów pływaniem w basenie w stroju syreny, poznać rzeczonego potentata i w czasie groźnej burzy (jakby inaczej) porodzić Lancelota. Potem wychować syna na geniusza, trzymać go z dala od należnego mu majątku, korespondencyjnie czuwać nad nim, następnie umęczon i pogrzebion. Prawie. Z kolei ona, Mathilde, „jest skomplikowana”. Naprawdę nosi imię Aurélie („Orally", jak komicznie wymyka się Groff, no boki zrywać), i ukrywa swoje francuskie pochodzenie bardziej skrycie niż niejeden Żyd. Urodzona w Bretanii, symbolicznego 1968 roku, bien sûr. Rodzice mieliby pozbyć się jej po tym, jak zrzuca ze schodów młodszego braciszka - #furia. Wysyłają ją zatem do Paryża, gdzie czeka na nią babcia prostytutka, która wprawdzie ginie, ale to nic, bo w Ameryce czeka na nią wujek, handlarz kradzionymi dziełami sztuki (później chyba też ginie, ale w gąszczu mogłam przeoczyć). Zaadoptowawszy się gładko do życia za Oceanem - choć jako to wyobrażenie o Francuzkach, naturalnie nie goli się, ani nie nosi stanika - chce iść na studia, gdyż umysł ma chłonny, a tylko funduszy brak. Za sprawą oszałamiającej urody błyskawicznie znajduje sponsora w postaci ekscentrycznego właściciela galerii, który przez cztery lata za drobne „usługi” łoży na jej utrzymanie do czasu, aż Mathilde poznaje Lotto/-a. Paf, paf. Wybucha WNM! Polega ona głównie na tym, że Mathilde niewiele spraw powierza mężowi, a zwłaszcza fakt, że w rzeczywistości jest Aurélie. Ale za to przez lata utrzymuje go, gotuje mu i sprząta - a przecież stać byłoby ją na zatrudnienie pomocy domowej, no święta kobieta - a także poprawia jego sztuki. Bo w ogóle Lotto jest niespełnionym aktorem, który po latach niepowodzeń w zawodzie gładko przeobraża się w dramatopisarza, piszącego jakże wybitne sztuki, które nie podchodzą tylko jednej krytyczce, bo to kobieta mściwa i zła, ale potem i tak się nawraca i Lotto może umrzeć spokojnie jako nad wyraz spełniony mistrz. Początkowo wszystkich ta śmierć smuci, szczególnie Mathilde/Aurélie, która próbuje jednak pocieszyć się spółkowaniem z nieznanym synem Lancelota i siostry jego najlepszego przyjaciela. Poza tym czuwa nad nią Bóg, to znaczy jej pies. Tak dotaczamy się do ostatniej strony „F&F”. Napisy końcowe.
Zazwyczaj nie widzę sensu streszczania fabuły, ale ta była tak wyjątkowa, że przejrzałam na oczy. Wiwat Lauren Groff za ubranie tych niedorzeczności w mniej niż bardziej udaną próbę powieści poetyckiej o dramacie małżeńskim oraz za odwagę w eksperymentowaniu ze sposobami narracji. A także za wpisanie słabości do muzyki R&B z lat '90 w preferencje głównego protagonisty - jedyna fajna w nim rzecz, zresztą. Na koniec pozwolę sobie również odpowiedzieć na zawarte pomiędzy stronami pytanie: „Co opętało młodego dramatopisarza Lancelota Satterehite'a, który do tej pory dał świadectwo swojego talentu, tworząc dzikie wizje życia na Południu, że opisał sztukę gloryfikującą Johna Wayne'a Gacy'ego, pedofila popełniającego serię morderstw w stroju klauna?” Sufjan Stevens?!
Przeliterowałam „Fatum i furię”, dalej zwaną „F&F”, aby przekonać się jak ta wydana w 2016 roku, polska edycja najgłośniejszej amerykańskiej powieści 2015 roku ma się do innej wydanej w 2016 roku, polskiej edycji najgłośniejszej amerykańskiej powieści 2015 roku, inaczej zwanej „Małym życiem”. Odmiennymi słowy, musiałam (!) sprawdzić, który pasek reklamowy jest bardziej...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-30
Tragedia niespełnienia. Jednak jest ono sensem i jednocześnie pewnikiem, gdy wiadomo, że nie ma od niego ucieczki. Zebrane listy, nawarstwiając się, budują argument o niedoskonałości języka jako narzędzia komunikacji, szczególnie gdy użytkują go ludzie, dla których ważniejsze jest nie c o, ale j a k pisać, a swoisty pisarski performance jednego przed drugim służy za mechanizm obronny przed obnażeniem. Jedne z najpiękniejszych – bo życiowo posklejanych, poplamionych, naderwanych – stron, przez jakie szłam. Jak dobrze, że zebrano je w całość.
Tragedia niespełnienia. Jednak jest ono sensem i jednocześnie pewnikiem, gdy wiadomo, że nie ma od niego ucieczki. Zebrane listy, nawarstwiając się, budują argument o niedoskonałości języka jako narzędzia komunikacji, szczególnie gdy użytkują go ludzie, dla których ważniejsze jest nie c o, ale j a k pisać, a swoisty pisarski performance jednego przed drugim służy za...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-30
„Malina” nie nadaje się do rozpatrywania w kategoriach: smakuje czy też nie. Stanowi za to ćwiczenie formalne najwyższej próby, które należy docenić nie tylko ze względu na walory „techniczne”, ale przede wszystkim na przekaz – konieczność opowiedzenia o sobie, ale bez siebie. Jest zderzeniem z wymazywaniem, podejmowanym później przez T. Bernharda, które zachodzi przy szczególnym przypadku bulimii słowa. To rzadkie dzieło, jedne z niewielu potrafiące spełnić moje wiecznie aktualne życzenie: zaskocz mnie. Brawurowy owoc.
„Malina” nie nadaje się do rozpatrywania w kategoriach: smakuje czy też nie. Stanowi za to ćwiczenie formalne najwyższej próby, które należy docenić nie tylko ze względu na walory „techniczne”, ale przede wszystkim na przekaz – konieczność opowiedzenia o sobie, ale bez siebie. Jest zderzeniem z wymazywaniem, podejmowanym później przez T. Bernharda, które zachodzi przy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-19
Czystopis umysłu BARDZO, bardzo poważnego pisarza „tradycyjnego” – białego, heteroseksualnego, zawsze pod ciasno zawiązanym krawatem, z pełnosprawnością, pochodzącego z określonej klasy społecznej i nawykłego do związanych z wymienionymi znacznikami przywilejów, i cóż, że z Węgier. Ci, którzy, jak tu podpisana, zagłębiają się w dzienniki z chęcią poznania „ploteczek” i codziennych zabrudzeń, powinni natychmiast dokonać odwrotu. Nic tu po nas, a jednak brnęłam przez te sześćset stronic, i to tylko wybór!, obserwując, chwilami nawet z podziwem, jak zwoje Máraia pracują na najwyższych obrotach. Raportują burzliwe ponad pół wieku i dokonują trafnych analiz socjopolitycznych. Niezmiennie pokrzepiające wiedzieć przy tym, jak człowiek słowa nad słowem się męczy. Za słuszne i czasami sprawiedliwe można uznać również spostrzeżenia Pisarza – oczywiście przez duże „p”! – odnośnie kondycji literatury w wieku XX. Jednak już kręcenie nosem na Joyce’a, Gertrude Stein i Kafkę oraz pełne adoracji, ale niepozbawione (dziś powiedzielibyśmy) ableizmu podejście do Prousta („Geniusz wybuch w tym niemal kalekim ciele z taką siłą, że starł po drodze wszystko, co było w nim chore, i zmuszał je do największego wysiłku umysłowego. Śmierć Prousta – to jakby umierał nieogolony anioł, który do ostatniej chwili przyciska do astmatycznej piersi harfę”) mówią mi, że nasze transformatory nadają na zagłuszających się częstotliwościach. Takich komentarzy na temat osób nie białych i nie sprawnych czy w ogóle innych niż on, czyli… (tu nastąpiłoby odniesienie do pierwszego zdania niniejszej notatki ->), znajdzie się w „Dziennikach” mnóstwo. Zazgrzytają znacząco. Kobiet nie ma; żona wychodzi z cienia dopiero, gdy zaczyna się jej rozkład, a i tak w wewnętrznym świecie małżonka nie urośnie ponad swoje inicjały. Zmiękczenie autora dokonuje się na nieodwołalną starość. Ta „słabość”, przed którą tak uciekał, co zresztą ostatecznie mu się udało – „kongraty!”, jest najczulszym i najbardziej przemawiającym do czytelnika wycinkiem zapisków.
Niewykluczone, że trudno (mi) było poznać prawdziwą esencję Máraia, a może zwyczajnie duma nie pozwoliła mu nigdy w pełni się odkryć.
Czystopis umysłu BARDZO, bardzo poważnego pisarza „tradycyjnego” – białego, heteroseksualnego, zawsze pod ciasno zawiązanym krawatem, z pełnosprawnością, pochodzącego z określonej klasy społecznej i nawykłego do związanych z wymienionymi znacznikami przywilejów, i cóż, że z Węgier. Ci, którzy, jak tu podpisana, zagłębiają się w dzienniki z chęcią poznania „ploteczek” i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Należy zgodzić się z Cabré, na końcu wychodzącym skłonić się publiczności w eksplikacyjnym epilogu, co do tego, że „czytelnik opowiadań musi być bardziej aktywny niż czytelnik powieści”. W tych anonsujących majestatyczne „Wyznaję” wprawkach pojawia się sporo zabawy z formą, z czytelnikiem, właśnie z testowaniem jego uwagi. Raz te zagrywki udają się mniej, innym razem bardziej. Trop bywa podejmowany z sukcesem, lub zostaje rzucony i zignorowany.
Wszystkie opowiadania są podróżą, niekoniecznie zimową. Mogą stanowić miły, choć niewiele wnoszący, dodatek do doświadczania utworu Franza Schuberta. Gdyby jednak jeszcze raz należało podjąć decyzję, jak wypełnić czas – czy niezmiennie słuchając wspomnianej muzyki, czytać „Podróż zimową” Katalończyka czy czytać O „Podróży zimowej" austriackiego kompozytora – skłaniałabym się ku tej drugiej opcji.
Należy zgodzić się z Cabré, na końcu wychodzącym skłonić się publiczności w eksplikacyjnym epilogu, co do tego, że „czytelnik opowiadań musi być bardziej aktywny niż czytelnik powieści”. W tych anonsujących majestatyczne „Wyznaję” wprawkach pojawia się sporo zabawy z formą, z czytelnikiem, właśnie z testowaniem jego uwagi. Raz te zagrywki udają się mniej, innym razem...
więcej Pokaż mimo to