-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2017-01-24
2016-03-26
2016-01-22
Zrobiłam test, bo nie znam siebie, nie potrafię znaleźć szkoły i zawodu odpowiednio, które będą dla mnie dobre. Zrobiłam test osobowości, całe czterdzieści pięć pytań ankiety online, piętnaście minut zastanawiania się, doczytywania, mrużenia oczami, marszczenia czoła. Wynik dostałam po dwóch dniach, zmęczona trochę już obawami, że e-mail zły podałam, że literówka nastąpiła jakaś. W końcu otwieram pocztę, zagłębiam się w poszukiwaniu mojej przyszłości, a tam pośród dziesiątki propozycji widnieje: Artysta Cyrkowy. I nagle pomyślałam sobie, BIERE TO!
Kiedy byłam znacznie młodsza niż jestem teraz, a nie były to czasu przesadnie zamierzchłe, cyrk w okolicy pojawiał się dość często. Pamiętam ogromny namiot rozstawiany zawsze w tym samym miejscu, czerwono-białe paseczki, które go pokrywały, pamiętam wszędobylskie flagi, lampki i wstążki. Ogólny hype w szkole, kiedy rozdawali nam zaproszenia, tumult kumulującego się podniecenia, i – w końcu – bolesne rozczarowanie po występie, gdy okazało się, że cyrk to nic innego jak jeden wielki ścisk, gnębienie bezradnych zwierząt, parada debili, którzy pozorują się na zabawnych.
Ale przełomem był Cyrk, który pojawił się znikąd. Ten sam, który raz na zawsze obalił sztampowy i konwencjonalny system cyrkowania. Cyrk Nocy. I to standardy takiego widowiska mnie zadowalają, jeśli o moją przyszłość się rozchodzi.
A jeśli rozchodzi o całą resztę – przeczytajcie teraz uważnie:
Cyrk Nocy działa tylko nocą, przecząc wszelkim stereotypom i łamiąc przyjęte schematy. I wcale nie ujmuje, ten nocny tryb pracy, zainteresowaniu, jaki budzi, efektom, jakie wywołuje. Wręcz przeciwnie: ludzie lgną do Cyrku, przyciąga ich do niego coś magicznego. Może jest to klimat, jaki wywołuje – Cyrk Nocy utrzymany jest w barwach bieli i czerni, z akcentami srebra jedynie, a może sieć, aglomeracja dużych i małych namiotów – tu nie ma jednej sceny, widz sam jest swoim przewodnikiem, kontroluje to, co ogląda, decyduje, jaką ścieżką ma podążyć. Za każdym razem odkrywa inny czar, dotychczas mu niezbadany i na pewno, zauroczony enigmatycznością, jaką emanuje ten obszar, nie zdaje sobie sprawy, że nie sztuczki są częścią Cyrku, a najprawdziwsza magia. Cyrk Nocy jest bowiem areną popisów dwójki utalentowanych ludzi, szkolonych przez największe magiczne osobistości i wystawione jako pionki, biorące udział w pojedynku. Rywale nie znają zasad i nie wiedzą, że zwycięzca może być tylko jeden, co okazać może się wyjątkowo ciekawe, jeśli dadzą się ponieść wzajemnemu uczuciu.
Tak w połowie czytania książki – kiedy w końcu raczyła ona rozkręcić się na dobre, – pomyślałam sobie, że jeśli moje nazwisko miałoby figurować na jakiejkolwiek z wydanych już powieści, wybrałabym bezkonkurencyjny "Czas Żniw", a zaraz potem, "Cyrk Nocy" Erin Morgenstern. To. Jest. Coś. Pięknego. Autorka rozkochała mnie w sobie wyobraźnią, klimatem, jaki zbudowała i przepięknym językiem, nawet nie potrafię go opisać, on emanuje taką precyzją, subtelnością i wagą o najmniejszy detal. Zresztą, sami to poczujcie.
"Nagle zostaje tylko nicość. Nie ma deszczu. Nie ma ognia. Połać spokojnej białej pustki. Gdzieś w tej pustce zegar zaczyna wybijać północ. Zatrzymaj się, myśli. Zegar nadal bije, ale Celia czuje nadciągająca ciszę. Rozbić jest łatwo, uświadamia sobie. Prawdziwą sztuką jest scalić."
Gdyby nie on, auta tajemniczości nie istniałaby, a fabuła znacznie straciła bez magicznego okraszenia. I podobnie jak w wyżej gdzieś wymienionym "Czasie Żniw" wątek romantyczny, jest cudownie delikatny ale i też niespodziewany, nabywający tempa dopiero wtedy, gdy traci się nadzieję na jakiekolwiek jego rozwinięcie. A całość nabierze idealnego charakteru w momencie, gdy czytelnik wczuje się w tę XIX wieczną aurę, podczas której toczy się akcja.
"Cyrk Nocy" to naprawdę ujmujący debiut. Czaruje, wodzi za nos i prowadzi do świata zarówno mrocznego, jak i oszałamiającego. Jest zasobny w dwa tory fabuły, dzieli się na parę eterycznie rozpoczętych części. Posiada subtelny i ujmujący wątek romantyczny, oraz bohaterów z tajemnicą, która nie została odkryta ani obnażona. (Ja czekam na część z ich perspektywy!) Za każdym razem zachodzę w głowę, ile wyobraźni i polotu wlała w tę powieść Erin Morgestern, że jest pełna tak nieodpartego uroku. Jedynym mankamentem pozostaje nużąca i mocno rozwleczona fabuła, której punktu kulminacyjnego nie widać, ale jak to mówią, nic nie jest idealne.
Z wyjątkiem zawodu Artysty Cyrkowego.
Zrobiłam test, bo nie znam siebie, nie potrafię znaleźć szkoły i zawodu odpowiednio, które będą dla mnie dobre. Zrobiłam test osobowości, całe czterdzieści pięć pytań ankiety online, piętnaście minut zastanawiania się, doczytywania, mrużenia oczami, marszczenia czoła. Wynik dostałam po dwóch dniach, zmęczona trochę już obawami, że e-mail zły podałam, że literówka nastąpiła...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-29
2015-12-05
Czy bylibyście w stanie? Wyjść na scenę, zrobić show, wyrecytować, ofiarować innym kawałek siebie? Slam poetycki to swoista forma sztuki, która łączy poezję z rywalizacją, która polega na zaprezentowaniu autorskiego wiersza w przeciągu trzech minut, zainteresowaniu nim widowni, utrzymaniu jej uwagi. Bez rekwizytów, instrumentów, kostiumów. Czy bylibyście w stanie odwiedzić spotkania slamowe w swoich miastach, wiedząc, że każdego razu wyłaniania jest także "ofiara", która nie zgłosiła udziału, a która wystąpić musi? W Gdańsku, Krakowie, Olsztynie, Poznaniu, Warszawie i wielu innych miastach? Czy bylibyście w stanie pójść tam wiedząc, że w jury zasiąść może każdy z nas? W Polsce slam istnieje już dwanaście lat, w Stanach Zjednoczonych – jego miejscu narodzenia – dwadzieścia dziewięć, a w Wielkiej Brytanii: siedemnaście. Udowadnia, że poezja kiedyś i dziś dotykała i dotykać będzie przeciętych mieszkańców, wychodząc poza kręgi literatów, filologów i krytyków.
Nie kryję tego, że słabość mam do poezji, tak samo jak nie ukrywam, że moją ulubioną autorką jest Colleen Hoover. Pierwszą powieścią, którą napisała jest właśnie "Pułapka uczuć" (w oryginale: "Slammed"), która łączy oba te cudowne czynniki, tworząc kolejną powieść pisarki, na której książkach zawieść się nie można. Opowiada ona historię dość sztampową (lecz tylko z pozoru!): dziewczyna przeprowadza się do nowego domu wraz z matką, bratem i bagażem obaw na przyszłość. O trudnościach przeprowadzki, o pożegnaniach i dzielących kilometrach wspomniałam już raz w innej recenzji, jednak "Pułapka uczuć" nie ma tak melancholijnego klimatu: tu rozgoryczenie szybko ucieka w niepamięć – co jest dobrym początkiem przezabawnej lektury, a jednocześnie trochę niedopracowanej i zbyt szybkiej przygody głównej bohaterki Layken i przystojnego chłopaka z domu naprzeciwko, Willa.
Wierzę, że pamiętacie recenzję "Szukając Kopciuszka" (#2,5 tom "Hopeless"), bo właśnie tam opisałam historię nie tylko autorki, jej drogę na szczyt gatunku NA, ale i ogromną popularność, jaką przysporzyła jej właśnie "Pułapka uczuć". Jednak czytając tę książkę, na pewno zauważycie różnicę między nowszymi historiami spod jej pióra: mniej wprawny język, i fakt, że "Pułapka Uczuć" różni się między innymi od "Hopeless" czy "Maybe Someday" luźniejszą tematyką. Przemoc, zdrada, niepełnosprawność, gwałt? Tego tutaj nie znajdziecie. Jest wątek choroby, owszem, ale pojawia się on dopiero w połowie powieści; jest strata bliskiej osoby, również się zgodzę – ale w przeciwieństwie do choroby, od 1/3 książki już pomału zanika, a w połowie kompletnie nie istnieje. Trudne tematy nie wypływają w "Pułapce uczuć" na wierzch tak kompulsywnie, niespodziewanie – pojawiają się wraz z przypływem, stopniowo i równomiernie, rozproszone ponadto dawką humoru, i skupiając się jednak mimo wszystko na dość problematycznym wątku romantycznym. Dość problematycznym przede wszystkim dla nas, czytelników – bo sama Colleen Hoover kreowała go pewnie z łobuzerskim grymasem twarzy. Jedyne, co w nim bardzo mi przeszkadzało to, jak wspomniałam kończąc drugi akapit, zbyt szybkie jego rozwinięcie i przejście do spraw kolejnych. (Swoją drogą, pamiętacie jak to było z pierwszymi razami w "Hopeless"? Niestety, tutaj jest zupełnie przeciwnie.) Pierwsze spotkanie, pierwsza randka i pierwszy pocałunek zamknięte w trzech rozdziałach. Może tylko zrzędzę, może zrzędziłabym też gdyby te trzy etapy pojawiłyby się po dziesięciu rozdziałach, nie wiem. Wiem tylko i jestem tego pewna, że całość potoczyła się za szybko, zbyt nienaturalnie, nachalnie wręcz.
Objętość poprzedniego akapitu nie jest jednak wprost proporcjonalna do ilości wad w "Pułapce uczuć" oczywiście, choć wnioski takie wysnuć można. To mniej poważna i lżejsza siostra "Hopeless": główna bohaterka również zupełnie szaloną przyjaciółkę, ale równie dobra. Historia ta nie ma wątków bardzo ciężkich, choć obfita jest w mocno zarysowany (głównie na początku książki) problem bolesnej straty oraz (w drugiej połowie) ciekawie przedstawioną chorobę. Nie liczcie jednak na wyciskacz łez, melodramat i maszynę, która zmusi Was do litowania się nad losem bohaterów. Ta powieść jest najbardziej pozytywną książką reprezentującą gatunek NA, najbardziej zabawną i zmuszającą do płaczu też z tych rozczulających powodów! Mocno mnie zaskoczyła w wielu momentach, Colleen Hoover świetnie poradziła sobie z wykorzystaniem potencjału, wszystko jest urocze, a jednocześnie pełne przebłysków goryczy i niesprawiedliwości. "Pułapka uczuć" zapewni Wam tę przerażającą dawkę frustracji, która niejednokrotnie zmusiła mnie do zamknięcia oczu, przyciśnięciu dłoni do czoła, podenerwowanego zagryzania warg i tego okropnego uczucia skręcenia w żołądku.
Uwielbiam, co książki robią z człowiekiem! Uwielbiam, co Colleen Hoover robi ze mną.
Czy bylibyście w stanie? Wyjść na scenę, zrobić show, wyrecytować, ofiarować innym kawałek siebie? Slam poetycki to swoista forma sztuki, która łączy poezję z rywalizacją, która polega na zaprezentowaniu autorskiego wiersza w przeciągu trzech minut, zainteresowaniu nim widowni, utrzymaniu jej uwagi. Bez rekwizytów, instrumentów, kostiumów. Czy bylibyście w stanie odwiedzić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-15
Nawet zdajesz sobie sprawy, siedząc wygodnie w tym fotelu i popijając pewnie coś ciepłego, jak wiele krzywd dzieje się w tym momencie. Jak wiele bólu doświadczają setki, jak wiele łez wylewają tysiące. Jest tu trochę ponad 7 miliarda dusz, w tym pomieszczeniu zwanym światem, a co najmniej połowie z nich nie żyje się zbyt dobrze. A my klikamy. Fotografujemy jedzenie, oglądamy videoblogi, martwimy się spadającymi statystykami na Facebooku bardziej niż wojną na Ukrainie. Klikamy nadal. Nadal beznamiętni wobec tego pomieszczenia, gdzieś z dala od jego centrum tworzymy własny światek, własną bazę nadawania. I powiem Ci jedno: to niesamowicie niebezpieczne.
Maja chodzi do trzeciej gimnazjum, to moja rówieśniczka, ale oprócz wieku nie łączy nas nic innego. Ja uwielbiam rozmawiać, przebywać wśród ludzi, podczas gdy ona – unika kontaktu wzrokowego, nie mówi za wiele, jest "dziwna, milcząca, zamknięta na cztery spusty w swoim świecie". Ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Ona także zbudowała własną fortecę bólu, zamknęła się i odizolowała od świata. Wylała te tysiące łez i setki godzin przeleżała w cierpieniu. Jej przeszłość składa się zagadnień: demoralizacja, problemy w szkole, gwałt, brak wsparcia rodziców, samobójstwo i przejęcie tytułu głowy rodziny. Te przykre doświadczenia sprawiają, że nastolatka zmienia szkołę, gdzie odkrywa oczyszczające właściwości pasji oraz kogoś, kto naprawdę uratuje ją przed samą sobą.
Każde słowo boli bardziej. Każdy akapit rani mocniej, a każdy rozdział niszczy intensywniej. Takie uczucia towarzyszą mi po lekturze, po której chyba nigdy się nie otrząsnę. I wiecie co jest najlepsze? My tak wszyscy jaramy się Colleen Hoover, "Morzem Spokoju" Katji Millay czy powieściami Rachel Van Dyken, nie wiedząc, że nasza rodzima autorka – Angieszka Olejnik, wydała coś na skalę podobną, jeśli nie większą. Bo różnica między nimi jest zasadnicza – młodzieżówki i NA zwykło się pisać jak niespodzianki: super początek, pełen optymizm i BUM! "Gwiazd Naszych Wina" zostało tak napisane, "Hopeless" zostało tak napisane, "Love, Rosie" zostało tak napisane. A w "Zabłądziłam" od początku coś nie pasuje. Klimat iście jesienny – depresyjny, dołujący. Dający do myślenia. Bohaterka nie uzasadnia swojej niechęci do alkoholu, choć w jej spojrzeniu widocznie widać pogardę i hektolitry żalu, nie uzasadnia też nieobecności na domówkach, choć w sposobie jakim się tłumaczy można wyczuć masę niechęci i obrzydzenia. Coś ukrywa, to pewne. Za czytelnikiem non-stop podąża uczucie, że coś tutaj nie gra, że Maja nie mówi nam najistotniejszej ze wszystkich rzeczy. Główny problem specjalnie zostaje pomijany, choć kawałki układanki jesteśmy w stanie zaobserwować sami: zaniedbane mieszkanie, pusta lodówka, apatyczna zombie-matka uzależniona od męża i córki. Problematyka utworu jest cieniem – krząta się, zagląda do innych wątków i jest, lecz nie na tyle dobrze, by ujawnić swoją tożsamość.
"Zabłądziłam" powala między innymi językiem. Normalnym, polskim (sic!) i bez przesadnych wygibasów w składni, lecz – wszystko umiejętnie opisującym. Początkowo nie wierzyłam, że ta powieść to pierwsze dzieło autorki. Ogólnie słowa takie jak, polska książka i debiut nie zawsze cieszą się zachwycającymi opiniami, lecz w tym przypadku – owszem. Język jest tak staranny i sumiennie ujmujący każdy szczegół, że zakończenia rozdziałów po prostu zwalają z nóg. Zmiatają. I na tym polega ta różnica, o której wspomniałam akapit wyżej – tutaj czytelnikowi przystaje płakać wraz z każdym słowem zwieńczającym daną część, (czyli jakieś 25 razy, gwoli ścisłości), i nie ma takiego czegoś jak wybuch. Ta książka jest pasmem takich wybuchów, niekoniecznie kolosalnych, ale razem tworzących coś potężnie destrukcyjnego; wulkanem wyrzucającym lawę w równych odstępach czasu i również tych najmniej przewidywanych. Kolejną rzeczą, która mnie ogromnie zaskoczyła byli bohaterowie. Nie było tu wyolbrzymiania wieku i kłamstw odnoście dojrzałości: wszyscy byli tak naturalni, jak tylko to możliwe a nawet bardziej.
"Zabłądziłam" to więcej niż dobra książka. Każda stronica wzrusza bardziej niż poprzednia, zaskakując czymś, co w ogóle nie przyszłoby nam do głowy. Jest nieprawdopodobnie dobrym debiutem polskiej autorki, którą poznać powinni przede wszystkim fani Hoover, Dyken, Millay i wszystkich innych autorek NA/YA, oraz – każdy człowiek w każdym wieku z odrobiną empatii i wrażliwości. Cudownie napisana, niesamowicie ujmująca i świetnie wydana. Nie dopatrzyłam się żadnych wad. Życzę sobie i Wam więcej tak wartościowych lektur.
Nawet zdajesz sobie sprawy, siedząc wygodnie w tym fotelu i popijając pewnie coś ciepłego, jak wiele krzywd dzieje się w tym momencie. Jak wiele bólu doświadczają setki, jak wiele łez wylewają tysiące. Jest tu trochę ponad 7 miliarda dusz, w tym pomieszczeniu zwanym światem, a co najmniej połowie z nich nie żyje się zbyt dobrze. A my klikamy. Fotografujemy jedzenie,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-17
Nawet nie wiecie jak bardzo chciałam dziś napisać o tym, jak Rainbow Rowell skradła moje serce, jak mnie wzruszyła, jaki ogień wybuchnął między mną a bohaterami – tytułowymi Eleonorą i Parkiem – i jak oczarowana jestem całokształtem: lekkością pióra, nieidealnymi postaciami, subtelnością ich związku. Tylko że to nie jest do końca prawda, bo o ile Rowell pisze dobrze, młodzieżowo i lekko, to niekoniecznie na tyle umiejętnie by stworzyć powieść ciekawą, pełnowymiarową. A miało być tak pięknie, co?
Akurat Eleonora piękną nazwać się nie może – nie dość, że natura nie dała jej figury i w miarę posłusznych włosów o normalnym kolorze, to jeszcze ulokowała ją w rodzinie jaką tworzy jej matka i ojczym, który bohaterkę traktuje jak dziwoląga, upokarza przy każdej najbliższej okazji a życie przy nim wygląda jak pole minowe pełne tykających bomb. Eleonora przykuwa wzrok krawatami owiniętymi wokół nadgarstków, rozciągniętymi flanelowymi koszulami, które nosi. Nie dziwmy się zatem, że gdy dziewczyna pierwszego dnia szkoły wsiada do autobusu, a na jej widok wybuchają z podniecenia wszyscy hejterzy, cwaniacy i zwolennicy ciętych zaczepek. Gdzieś wśród nich siedzi on, Park, czyli Koreańczyk w połowie, którego reputacja zapewniła dość bezpieczne miejsce na środku autokaru, który – nie wiedząc czemu – robi miejsce rudowłosej by do końca dnia nie odezwać się do niej ani słowem. A mówią, że liczy się pierwsze wrażenie.
Bo gdyby faktycznie się liczyło książkę tę oceniłabym 13/10. Trzy strony rekomendacji opływających w zachwytach czytelniczkach na początku pozwoliły mi myśleć, że może faktycznie będzie idealnie, oceny na LC też były całkiem niezłe, a blogi oszalały. Co więc poszło nie tak? Ja rozumiem, że to YA, gatunek lekki itd., ale wymagałabym jakiegoś wątku nieopierającego się na dwójce bohaterów i ich rodzinach. To było po prostu nużące. Nieciekawe. W dodatku te wszystkie ciężkie tematy: ojczym Eleonory, problemy finansowe, przemoc w rodzinie i brak akceptacji ze strony rodziców Parka na tle ich miłości są jak puste hasła, bezbarwne i płaskie. To pojęcia ważne i zasługujące na omówienie, lecz nie tak, nie w ten sposób. Nie tak pobłażliwie, nie tak po łebkach. Nie wczułam się w sytuacje bohaterów, nie przejęłam się zbytnio ich losem, więc automatycznie oczekiwałam czegoś obok, czegoś co zaplusowałoby u mnie kiedy to Eleonora z Parkiem sobie nie radzili, czegoś co wyda się słodkie, jakim to słowem recenzenci i recenzentki określali powieść. Mianem "słodkiej" właśnie.
A mnie było po niej niedobrze. Zbyt bardzo frustrują mnie takie książki: pełne porażek życiowych, kompleksów i bójek; czuję się przytłoczona kiedy obserwuję jak ludziom życie wali się na głowę, a nie potrafię zarazem stwierdzić, czy za zabieg ten należy się plus czy minus. Plus, że książka wywołuje emocje. Minus, że po niej popadamy w doła. Z "Eleonorą i Parkiem" jest gorzko i słodko na przemian. Podczas lektury czułam się jakbym zamiast książki trzymała drobne stworzenie, ich związek w niektórych momentach był tak kruchy, tak delikatny, że bałam się, że wystarczy jedna sytuacja by całość runęła, prysła jak mydlana bańka, po tym jak idealnie się to okazało – i to było urocze. Jednak cała reszta? Nic ciekawego.
Hejtuję tę książkę za wielkie niedopowiedzenie, jakim stało się zakończenie. To kurde, niewybaczalne, Rowell. Jak można napisać tak słodko-gorzką książkę, z momentami które faktycznie przejmowały a potem skazać całość na śmierć? Jak można zrobić to tak szybko, jak mrugnięcie oka, wręcz niezauważalnie? "Eleonora i Park" wywołała u mnie sprzeczne uczucia, fakt, ale o mojej nienawiści do zakończenia nie byłam jeszcze tak przekonana. Niedopowiedzenia są dobre u Colleen Hoover, ale to co zrobiła Rowell nazywa się gilotyna w środku rozdziału.
Wiem, że Rainbow Rowell napisała książkę z myślą o ludziach nieidealnych. Nie tych, którzy dowiedziawszy się o upośledzeniu drugiej osoby stają się nagle aniołami stróżami i nie tych, którzy nawet w nocy mają ochotę na przebieżkę i skalpel Chodakowskiej. Tych, w których domu nie dzieje się zbyt dobrze, którzy nie mają figury modelki oraz tych, którzy mają problemy w szkole i nie cieszą się szacunkiem reszty uczniów. To właśnie największy i chyba jedyny plus tej książki – wreszcie są bohaterzy, którzy nie są ideałem człowieka. Szkoda jedynie, że autorka tak bardzo skupiła się na na ich kreacji, że nie zauważyła tła opowieści jakie pozostało – białe, nędzne, nudne. Bez żadnych wątków pobocznych, bez ciekawostek, bez bliższej historii innych bohaterów. Wydaje mi się, że albo autorka była zbyt zagubiona by wychwycić ten problem lub zbyt leniwa by dopisać parę stron. Też bywam trochę leniwa, więc wykorzystam okazję: nie przedłużając – "Eleonora i Park" to powieść całkiem w porządku, ma problemy i ma romans. Nie ma za to reszty ważnych dla powieści aspektów, raz jest maksymalnie beznamiętna i a raz niebywale frustrująca oraz słodko-gorzka, co sprawia, że pewnie o niej zapomnę i osobiście raczej nikomu nie polecę. Ale można spróbować, jasne – tylko proszę, nie spodziewajcie się czegoś wielkiego.
"Jezu, czy można zgwałcić komuś rękę?"
Nawet nie wiecie jak bardzo chciałam dziś napisać o tym, jak Rainbow Rowell skradła moje serce, jak mnie wzruszyła, jaki ogień wybuchnął między mną a bohaterami – tytułowymi Eleonorą i Parkiem – i jak oczarowana jestem całokształtem: lekkością pióra, nieidealnymi postaciami, subtelnością ich związku. Tylko że to nie jest do końca prawda, bo o ile Rowell pisze dobrze,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-31
"Ale kiedy ja się wcale nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie mogę wyczytać więcej niż dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje! Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?"
– Gombrowicz wręcz cisnął mi się na usta po lekturze "Utraty", bo, szczerze mówiąc, nie podjarała mnie mdława historia o nowotworze, o wybawicielce i cudotwórczyni, o lukrowym happy endzie nie wspominając. Była cholernie nierealna, przesłodzona bardziej niż rywalkowe eliminacje, durna jakaś i ogłupiająca. Dlatego kiedy dostałam drugi tom w swoje ręce czułam się dziwnie, czułam się oszukana i oszukująca Was. Siebie. Czułam się na krawędzi, zarówno bliska skoku a jednocześnie nieco zdeterminowana i ciekawa tego, co się za tą paskudną okładką kryje. A i przyznać muszę – kryje się bardzo dużo.
Gabe Hyde między innymi. To chłopak, który się ukrywa się przed światem, który kryje swoją prawdziwą osobowość, rodzinę i tajemniczą dziewczynę. Przeszłość. W "Utracie" poznajemy go głównie rzecz biorąc, po stereotypach – koleś z tatuażami = bad boy = łamacz serc. Bullshit. Gabe Hyde to człowiek zagadka i każdy rozdział tej książki to osobna łamigłówka, i nie sądziłam, że to kiedyś napiszę, ale Rachel Van Dyken wykreowała genialną postać. Już sam fakt, że Gabe myśli i mówi jak facet, że nie zdarzają mu się "ojej", "kurczaki!", mówi sam za siebie. Tym właśnie aspektem nieco rozczarowała mnie autorka w poprzednim tomie, a tu wszystko nabiera znacznej naturalności. Oczywiście cóż to za NA bez dziewczyny, więc jest i ona, Saylor się nazywa, według mnie totalna idiotka, "uosobienie niewinności" – głosi zaś okładka, ale zmieniać jej nie będę, bo i po co? Saylor i Gabe to dwa inne światy, co więc stanie się gdy nie będą mogły się spotykać, co wydarzy się kiedy cały świat skupi się na jednej osobie i jak zareagują na własne tajemnice?
"Czasami wydaje nam się, że Bóg postawił na nas krzyżyk, gdy tak naprawdę daje na drugą szansę."
"W ogóle fajna historia" napisałam, zbierając słowa-klucze przed napisaniem recenzji. I wiecie co? To nawet więcej niż fajna, to genialna historia. Autorka miała ciekawy pomysł na powieść, w ogóle tak samo genialnym posunięciem było napisanie książki opowiadające historię bohatera drugoplanowego. Ale mimo całej genialności, przewija się tu parę mankamentów, które zauważyłam też w "Utracie", między innymi: nienaturalna szybkość wydarzeń i, co za tym idzie, jej nieprawdopodobieństwo oraz nierealność. Wydaje mi się, że książka ta pisana była by jak najmniej miejsca zająć na księgarnianej półce i objętościowo, mniej więcej, dorównać poprzedniczce. Ciężko mi uwierzyć w taką historię, a gdy już do tego dojdą natychmiastowe obroty wydarzeń, króciutkie rozdziały, klimat jak z thrillera i magia cudów, którą szczególnie polubiła Dyken, jest mi już po prostu niedobrze.
Nie lubię podkolorowanych zakończeń, nie lubię tego, że dwa tomy kończą się w ten sam, mdławy sposób i zdecydowanie nie lubię Gabe’a. W "Utacie" był kimś, przynajmniej zgrywał pozory ważniaka, a mnie ciągnie do ekstrawertyków, więc był dla mnie postacią jedną z lepszych. Uwielbiałam go. Gabe w "Toxic" stał się wrażliwcem w zaawansowanym stadium czegoś przeciwnego do Zespołu Sjögrena, więc jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś mocnego i poznać inne oblicze Gabe’a (prawdopodobnie psując sobie poprzednie) sięgnij. Sięgnij, bo "Toxic" to coś typu "Losing Hope", tylko nie z perspektywy głównego, a jednego z bohaterów pobocznych, które rozwiewa niedopowiedzenia, tworzy nowe, psuje trochę tę całą enigmatyczność postaci, ale przy tym wyjaśniając pewne motywy, a to się liczy, no nie? Prawda.
"Toxic" mogę pochwalić za umiejętność stopniowego wzniecania ciekawości, takich typowych dla pierwszej narracji "nie mogę powiedzieć jej prawdy" czy "nigdy nie popełnię błędów z przeszłości". To jest genialne, intryguje a jednocześnie każe czytać czytać czytać i nie przestawać póki nie odkryje się tej prawy i tych błędów. Jak dla mnie, cała książka jest wyjątkowo dobra, naprawdę. Nie sądziłam, że autorka "Utraty" napisze coś, co zrobi na mnie wrażenie, ale udało jej się, udało.
"Toxic" jest
a) wielkim chodzącym cytatem, szeregiem metafor i aforyzmów,
b) chwytającą za serce historią dwójki ludzi z innych światów,
c) znacznie lepszą częścią serii "Zatraceni",
dlatego polecam ją wszystkim czytelnikom NA, romansów i obyczajówek, ponieważ to coś, co wkradnie Wam się klatkę piersiową, obejmie, zaciśnie się na sercu i pozostałych organach, przyprawi o zawroty głowy… itp.,itd., na pewno wiecie o co chodzi. Jeśli więc "Utrata" zapadła Ci w pamięć, boję się jak zareagujesz na "Toxic", poważnie.
"Ale kiedy ja się wcale nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie mogę wyczytać więcej niż dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje! Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?"
– Gombrowicz wręcz cisnął mi się na usta po lekturze "Utraty", bo, szczerze mówiąc, nie podjarała mnie mdława historia o nowotworze, o wybawicielce i cudotwórczyni, o lukrowym happy endzie...
2015-07-05
Mówi się, że muzyka posiada lecznicze właściwości, a nawet – jest rodzajem modlitwy. Mówi się też, że łączy ludzi, łagodzi obyczaje i jest naprawdę boską maszyną do robienia nie zawsze czystych pieniędzy. Muzyka jest wszędzie i dotyka wszystkich. Jest spoiwem zaaplikowanym pomiędzy warstwy społeczne, wiąże ludzi każdego wieku, każdego wyznania, każdej rasy. Nie wierzę w przypadki i zbiegi okoliczności, nie wierzę w szczęście i pecha czy w przeznaczenie, więc kiedy myślę o znajomości Sydney i Rigde’a to wiem, że nie bogowie związani z losem maczali między nimi palce, a właśnie ona. Muzyka.
Nie widzę sensu streszczania fabuły, wklejania fragmentu blurbu, opisywania kolejności zdarzeń. To bezcelowe, ponieważ pomysł na książkę jest totalnie banalny – ona odkrywa sekret, ucieka z domu. On – świadek całego wydarzenia – pomimo, że są zupełnie obcy zapewnia jej nocleg, a nawet proponuje muzyczną współpracę. To nie wydarzenia napędzają "Maybe Someday" – w zasadzie i tak jest ich stosunkowo niewiele, a bohaterowie. Ich postępowania, wyostrzone zmysły, wyznaczone granice. W rzadkich momentach niezłomnego podbijania ludzkości towarzyszą im wątpliwości, udręczenia, wyrzuty sumienia, akty desperacji. To psychika chwiejnej Sydney nadaje rytm książce – Ridge jako drugi narrator pozostaje tylko idealnym domknięciem historii. Ich historii. Oboje zawładnęli moim miękkim-newadultowym serduszkiem na parę godzin cudownej lektury, zupełnie jak ich słodkie kłopoty, dylematy, refleksje i zagubienie. A skoro już o nich mowa, pozwólcie, że ich przedstawię. Sydney ma wszystko, co młodej dziewczynie potrzeba – dach nad głową, przyjaciółkę, stały związek i pasję. Jest szczęśliwą studentką muzyki, uwielbia komponować, od dzieciństwa szlifuje grę na pianinie. Każdego dnia wymyka się na balkon by posłuchać chłopaka grającego na gitarze, odetchnąć od codziennego zgiełku, uwolnić się od zaciskającej w kleszcze rutyny. Ridge zaś, przeżywa okres niemocy, paraliżującej bezradności wobec braku natchnienia, wewnętrznego rozdarcia między pomysłem rodzącym się wewnątrz, a logicznym zakazem rozumu. Gdy mówiono mu, że praca tekściarza w zespole brata nie będzie łatwa, mocno temu zaprzeczał. Teraz, wydrążoną pustkę wypełnia momentami spędzonymi z ukochaną Maggie oraz – z tajemniczą dziewczyną z balkonu, która śpiewa do jego piosenek. Aha, i jeszcze jeden fakt – Ridge posiada drobny sekret, który nieco komplikuje komponowanie muzyki, słuchanie jej i… komunikację z ludźmi. Jednak czy Sydney będzie wyjątkiem? Czy mimo tak wielu posypanych spraw i wiatru wiejącego im w oczy odnajdą wspólny język i czy będą w stanie nawzajem się zrozumieć?
"Po raz pierwszy w życiu słyszę absolutnie wszystko."
Kocham tę książkę za każde słowo, każde słowo, które kruszy moje serce, skręca wnętrzności, przewraca żołądek na lewą stronę, ale nie tak, jak zrobiło to "Hopeless", na przykład. To całkiem inne uczucie. To ból goryczy – nie smutku, ból frustracji, ucieczka przed kolejną stroną, przed kolejną złą decyzją. Kocham fakt, że muzyka wypływa spomiędzy stron powieści, zupełnie tak jak podziw wypływa z mojego serca w stronę tej autorki. Kocham Griffina Petersona, za nagranie tak odzwierciedlających książkę piosenek, które słowo po słowie i nuta po nucie potęgowały mój astygmatyzm, sprawiając że kartka traciła prostokątny kształt a tusz druku rozlewał się na papierze. Kocham jej styl pisania, lekkość pióra, zabawne treści, genialnych bohaterów pobocznych. Kocham piosenki, rany – kocham głos wokalisty do nich śpiewającego i po raz kolejny, kocham Colleen Hoover, choć myślałam, że po "Losing Hope" już bardziej się nie da. Za kunszt, za praktyki u rzeźnika, za zdolność deformacji mojego ciśnienia, za tak energiczną narrację jak głos Szpakowskiego przy każdej bramce wbitej przeciwnikom naszej reprezentacji. Uwierzcie, to może nieść fatalne skutki, może wydrążyć w człowieku pustkę, i jeśli miałabym być szczera, to najgorsze uczucie na świecie, w tym przypadku zaś gdybyście mieli ochotę jeszcze nacieszyć się życiem – nie polecam książek, które rodzą się w głowie tej szalonej pisarki.
Potęgowaniu uczuć sprzyja rosnąca irytacja. I w sumie, trochę też nienawidzę tej książki. Nie polubiłam Sydney, za to, że płakała, płakała, płakała nawet częściej niż ja i za to, że w pewnym momencie "nie wiedziała co robić, więc zaczęła płakać" – czy jakoś tak, nieważne. Nienawidzę tej książki za brudną historię, która sprawiała, że miałam większe wyrzuty sumienia niż bohaterowie. Nienawidzę jej za toksyczność, za nieostrożność Ridge’a, za lekkomyślność, zapatrzenie w siebie. Egoiści. Nienawidzę, że bohaterowie tak wiele serc złamali o moim nie wspominając, tak wiele osób potraktowali niesprawiedliwie, którzy prawdy musieli dowiedzieć się sami i jak w tym serialu "Zdrady", zmuszeni zostali działać na własną rękę. Tchórzostwo. Przez tę powieść przemawia strach przed nieuniknionym i konieczne odwleczenie całego finału. Klaustrofobia. Kolejny powód rosnącej, kumulującej się irytacji, która wybuchła wraz z moją duszą dobrego dziecka. Nienawidzę. Nienawidzę. Nienawidzę.
Przed lekturą nawet nie wyobrażałabym sobie życia w niewoli wad wrodzonych, bo po prostu nie wiedziałam jak, a autorka właśnie na tym się skupiła, zdecydowanie zmieniając moje podejście do takich osób, rozświetlając też pewne sprawy i przede wszystkim dając nadzieję, że można z tym żyć. Inwalidztwo w tej powieści to coś tak uroczego i nadającego sens tej książce, że bez niego byłaby pewnie jakąś bezwartościową, wymemłaną szmirą. I gdybym nie znała nazwiska autorki książki, zdecydowanie nie wpadłabym na to, że obie historie narodziły się w głowie Hoover, ponieważ często można zauważyć podobne schematy powielające się w wielu powieściach jednego pisarza. A tu? Nic, żadna cecha, przyzwyczajenie, zainteresowania. Właściwie wszystko wydaje się zupełnie odwrotne, bohaterzy są niezwykle przeciwni, to wręcz odbicia lustrzane tych, którzy występują w innych książkach autorki. To takie wyzwanie, Hoover?
Jeśli szukasz książki miłej i radosnej, sądzę że to czas na zmianę kierunku. Przez całą powieść bardziej od fascynacji, wypełniało mnie wewnętrzne wzburzenie zamknięte w skamieniałej skorupie, więc nie czytaj tej książki, proszę, jeśli oczekujesz uroczej opowiastki – od tego są harlequiny. New Adult to gatunek mocno prawdziwy, daleko mu do zniekształcających luster w wesołym miasteczku, daleko mu do sztampowych seriali, brazylijskich oper mydlanych. To książka, która została stworzona by wywoływać UCZUCIA, by nękać, droczyć się, wzburzać i wzruszać. To powieść opowiedziana z perspektywy niepełnosprawnych i schorowanych, pełna bólu i wyrzeczeń a jednocześnie urzekającego wdzięku tak poruszającego sercem, że nawet przy stu jeden decybelach głosu Griffina Patersona, usłyszałbyś jego bicie. To książka, która zdecydowanie nie byłaby tak dobra, gdyby nie piosenki idealnie do jej fabuły skomponowane. I zdaję sobie sprawę, że to nie jest genialne "Hopeless", ani jeszcze lepsze "Losing Hope". To jest tylko "Maybe Someday", które pomimo paru niedoskonałości i większych zadrapań nadal jest autem z boazerią niezwykle strojną, nadal jest książką Colleen Hoover i nadal trzyma dobry poziom.
Pozostaje więc tradycyjne przy powieściach tej autorki pytanie: "jak mogłabym nie polecić?"
Mówi się, że muzyka posiada lecznicze właściwości, a nawet – jest rodzajem modlitwy. Mówi się też, że łączy ludzi, łagodzi obyczaje i jest naprawdę boską maszyną do robienia nie zawsze czystych pieniędzy. Muzyka jest wszędzie i dotyka wszystkich. Jest spoiwem zaaplikowanym pomiędzy warstwy społeczne, wiąże ludzi każdego wieku, każdego wyznania, każdej rasy. Nie wierzę w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-19
Przepis na sukces książki dla młodzieży jest śmiesznie prosty i każdy o tym wie. I im częściej czytam powieści z gatunku New Adult czy Young Adult, tym bardziej się o tym przekonuję. Że musi być dziewczyna – niedoświadczona przez miłość, a złe wspomnienia. I musi być chłopak – złota dłoń, która ratuje ją z opresji, czasem potrzebując bardziej pomocy dla siebie. Że udaje on wielkiego macho i powszechnie uważany jest za boga lub chuligana, a tak naprawdę w głębi duszy skrywa wiele przykrych doświadczeń – blizn, których czas nie wyleczył, a wyleczy właśnie ona. I to jest okej. To jest całkowicie do przejścia, pomimo schematów, książka taka może wydawać się faktycznie wyniszczająca lub wstrząsająca. Ale nie zawsze. Niestety.
Historia jaka przewija się przez „Utratę” Rachel van Dyken jest naprawdę urocza. Naprawdę. Poznajemy tam Kiersten, poznajemy tam Wesa. Ona pochodzi z małej mieściny, właśnie zaczyna studia na college’u i jest sierotą. On jest synem najbogatszego faceta na świecie i wszystkie dziewczyny za nim szaleją. Ona ma rude włosy, on jest nieziemsko przystojnym aspirującym aktorem. Więcej? Więcej nie jest potrzebne, wystarczy znać fabułę „Hopeless” i „Gwiazd Naszych Wina”.
Sprawa jest prosta. Rachel van Dyken zaczęła od konstrukcji bohaterów, którzy przeczą sobie na każdym kroku. Kiersten miała być zamknięta, tak? I była taka. W pierwszych trzech rozdziałach, kiedy wstydziła się założyć bluzkę z dekoltem na dyskotekę. Potem nastąpił moment niezwykle burzliwy i przełomowy, moment, kiedy zapukała do drzwi chłopaka, którego zna – uwaga: AŻ 3 DNI i lubieżnie rzuciła się na jego szyję, wcześniej monologując, że ma osiemnaście lat, nikogo nie całowała i w ogóle to cała jest jakaś beznadziejna. A Weston – ten lubieżnie całowany – był całkiem do przejścia. Nie irytował rozdwojeniem jaźni jak Kiersten, chociaż bywały momenty, gdy nie popisywał się sztuką narratora, wszystko opowiadając ze zbyt dużym przejęciem lub sztywnością. Jednak najbardziej do gustu przypadli mi Gabe i Lisa – przyjaciele bohaterów, którzy mimo tego, że stanową tło powieści, wykreowani zostali idealnie: z nutką tajemnicy i niedopowiedzeń. Rozbrajali mnie na każdym rozdziale, bez nich umarłabym na zanudzenie wywodami o niesprawiedliwości życia i przesłodzonymi dialogami zakochanych gołąbeczków.
Językowo było bardzo dobrze. Rachel van Dyken operuje niezastąpionym językiem idealnym dla młodzieżowego gatunku – książkę czyta się lekko, strony same się przewracają, cały czas dzieje się coś, na co warto zwrócić uwagę. Niektóre cytaty były tak dobre, że moja przyjaciółka oceniła je jako godne Greena, i które zasłużyły na szlachetne miejsce w moim zeszycie. Na przykład ten:
„Życie nie jest sprawiedliwe, ale bycie żywym? Bycie żywym jest niebem. Bycie żywym jest darem. Każda droga jest inna, z jakiegoś powodu taka jest nasza. Im wcześniej to zaakceptujemy, tym wcześniej przestaniemy płakać i zaczniemy żyć.”
Nie da się również ominąć prologu. Jest... wstrząsający. To chyba najlepszy lub nawet najgorszy moment tej powieści – autorka napisała go przenosząc nas do przyszłości, by tak samo jak w "Ostatniej piosence" Sparksa i "Hopeless" Hoover, móc zobaczyć fragment układanki, zakończenie powieści. To spojler i jak wiadomo – spojler zaostrza apetyt i sprawia, że nie przestajemy myśleć nad jego znaczeniem. Tutaj cały ten zabieg został poprowadzony nieco ułomnie, bo w przeciwieństwie do dwóch wspomnianych powieści, tu po jakimś czasie domyśleć można się zakończenia.
Martwi mnie trochę przestrzenność historii. A raczej jej ograniczone pole. Fabuła wydaje się takim skakaniem po tafli wody – domagasz się szczegółów i niecierpliwisz się, gdy ich nie dostajesz. Całość była dla mnie właśnie jedną wielką niecierpliwością. Nie mogłam się wbić w historię, bo czytałam tak wiele książek, że rozpraszały mnie podobieństwa zewsząd na mnie czyhające.
I ja wiem co powiecie: w New Adult i podobnych schematów uniknąć się nie da. A ja Wam odpowiem: nieprawda. Są książki, które faktycznie rozwalają na łopatki obrotem akcji, należą do tego gatunku i również mają drobne podobieństwa do innych powieści. I nie są naciągane, dialogi nie wyglądają na wymuszone, bohaterowie nie są infantylni oraz nie przeczą sami sobie.
Powieść tę niestety polecam tylko fanom gatunku. (Oraz tym, którym podoba się tak wyrafinowana i nieposiadająca dwuznaczności okładka). „Utrata” to przeciętna lektura. I schematyczna. I naiwna też bywa. Nie rozwaliła mnie tak, jak tego oczekiwałam. Nie wywołała żadnych emocji, nie płakałam, nie wpadłam w czytelniczą depresję. To książka, która miała lepsze momenty, bardziej zaskakujące, ciekawe, inne i świeże, ale to zbyt mało. To książka, która mogłaby wypaść lepiej, ale się nie udało. Zabrakło oryginalności, blasku i śmiałości. To książka o miłości, o wzlotach i upadkach, o niepokojących diagnozach, potędze śmierci, nadziei i ogromnej ilości cudów. Czasem irytująca, ale czasem naprawdę zyskująca w moich oczach, poprzez wtrącenie czegoś zabawnego czy ciętego. Przekazuje wiele życiowych mądrości, rad i wskazówek dotyczących dobrego życia i szczerze mówiąc, nie żałuję, że przeczytałam tę książkę. Tom kolejny również przeczytam. Z czystej ciekawości.
Przepis na sukces książki dla młodzieży jest śmiesznie prosty i każdy o tym wie. I im częściej czytam powieści z gatunku New Adult czy Young Adult, tym bardziej się o tym przekonuję. Że musi być dziewczyna – niedoświadczona przez miłość, a złe wspomnienia. I musi być chłopak – złota dłoń, która ratuje ją z opresji, czasem potrzebując bardziej pomocy dla siebie. Że udaje on...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-02
Słyszałeś tę historię o wystraszonej dziewczynie, której dotyk zabija? Jeśli nie – odsyłam do tekstu poświęconego pierwszemu tomowi jej przeszywających perypetii, jeśli jednak dwa wpisy z rzędu to dla ciebie za dużo zostań tu, usiądź wygodnie, a ja wszystko Ci opowiem. Ponownie.
Wyobraź sobie ją, siedemnastoletnią dziewczynę, którą psychol w białym fartuchu przywiózł furgonetką do budynku i zamknął w jednym z pokoi, gdy była jeszcze małą dziewczynką. Była przykuta kajdankami do siedzenia. A potem pasami do krzesła. Rodzice nie płakali, kiedy odchodziła. Odczuwali ulgę. W odizolowanym pomieszczeniu obcy ludzie podawali jej małe porcje jedzenia, coś na kształt niejadalnych papek bez kształtu. Błąkała gdzieś w nicości licząc płytkie wdechy, mrugnięcia, strzykania kości, bazgrząc coś ukradkiem w dzienniku, który ukradła komuś z personelu długopisem, który również ukradła komuś z personelu. Żyła w świecie nieustających wojen, konfliktów i nieporozumień. Zabiła, zraniła, odebrała nadzieję. Stała się przeklęta, jej dotyk zabierał siły, szczęście, energię. W końcu życie. Stała się narzędziem zniszczenia, potworem, bronią. A teraz walczy by przetrwać. Ponieważ ma niezwykły dar.
„W pewnym momencie możesz spotkać kogoś, kto będzie dla ciebie doskonały, w najmniejszych molekułach zaprojektowany by być twoim największym skarbem i źródłem radości. Ta osoba może albo całkowicie cię uszczęśliwić, albo totalnie zmiażdżyć.”
Tak wygląda cytat, który nie jest z tej książki, nie dotyczy tej książki i którego nie napisała autorka tej książki. To jedynie mały kawałek tego, co do niej czuję. „Sekret Julii” to drugi tom trylogii tak bardzo pięknej, tak bardzo smutnej, przerażającej, frustrującej, gorszącej, delikatnej, motywującej. „Sekret…” jest idealną kwintesencją tego na co stać Tahareh Mafi. Jest zdecydowanie lepsza od tomu pierwszego – i objętość i większe doświadczenie sprawiły, że autorka popuściła wodze wyobraźni i zabrała mnie na rollercoaster wrażeń, oraz bogatsza i bardziej intensywna w emocje, namiętne chwile i rozterki od tomu trzeciego. To jakby idealne wyśrodkowanie, jednak nadal niezbyt perfekcyjne.
Zaczynając od wad, wymieniłabym pewien aspekt narracji. Ten tom nie przedstawia nam jeszcze pełnego zarysu przemiany bohaterki, dlatego nadal zachowuje się ona niezbyt ciekawie, wahając się ciągle, płacząc (tak, przede wszystkim płacząc), użalając się nad sobą i wiecznie gadając o uczuciach. O ile właśnie w trzecim tomie takich uczuć było zbyt mało, tutaj była powódź, z której nikt nie śmiał mnie uratować, nawet podwinąć nogawek nie raczył. To było denerwujące, ale jestem doskonale przekonana, że właśnie taki zamysł miała autorka, która po moich obserwacjach wykazuje ponadprzeciętne umiejętności w pisaniu właśnie takich monologów, które wywołują czasem u czytelnika politowanie, nadal jednak wyglądając przepięknie.
Przykład? Nie ma sprawy.
„Teraz jest mi o wiele ciężej. Tak okropnie ciężko jest mi pogodzić się z lodowatą pustką wokół siebie, kiedy już zaznałam tamtego żaru, niecierpliwości, czułości i namiętności, tego niewiarygodnego uczucia ulgi, że można dotknąć innej żywej istoty. To poniżające.”
Może nie wygląda to tak denerwująco, jak opisałam wyżej, ale spróbuj przeczytać sobie trzy strony z rzędu pisania o tym samym uczuciu do chłopaka i wstrzymaj się przed nudnościami.
To jest cały sekret, moi drodzy.
Tahereh Mafi nie tworzy skomplikowanej fabuły, nie wybiera się z motyką na słońce, nie przeplata, nie kręci, zawija, nie utrudnia, ba, ona wybiera skazany na sukces trójkąt miłosny, antyutopijne tło powieści, dwóch idealnych chłopców, jedną zagubioną dziewczynę. A jednak jest tu coś, co te książkę mimo banalnych elementów rozsławiło na świat cały. I oto kolejna niespodzianka.
Jest to język autorki.
Mogłabym wam skopiować zawartość internetowego słownika synonimów słowa „wspaniałe”, ale i tak nie oddałabym piękna i głębi tych wypowiedzi.
Nie mogę przecież odpuścić sobie napisania takich smaczków jak ten:
„Bo czasem, kiedy gniew się wykrwawia i zostaje już tylko ból w żołądku, przyglądam się światu i się zastanawiam, w którą stronę zmierzamy. Co się stało z ludźmi. Myślę o nadziei i o tych wszystkich być może, możliwe, o szansach i wyborach. Myślę o szklankach do połowy pełnych i okularach, w których wszystko widać wyraźnie. Myślę o poświęceniach. I kompromisach. O tym, co się stanie, jeśli nikt nie będzie się bronił. Myślę o świecie, w którym nikt nie przeciwstawia się niesprawiedliwości.
I przychodzi mi do głowy, że może oni jednak mają rację.
Że może już pora walczyć.”
I ten:
„Mój nowy świat jest wykuty w spiżu, zapieczętowany srebrem, przesiąknięty wonią kamienia i stali. Powietrze jest lodowate, maty do ćwiczeń są pomarańczowe, światła i przełączniki brzęczą i błyskają jaskrawą, neonową elektroniką i elektrycznością. Wszędzie panuje tłok. Tłoczą się ciała, mnożą się korytarze nafaszerowane szeptami, krzykami, tupotem biegnących stóp i odgłosem kroków stawianych w zamyśleniu.”
I owszem, Mafi nie porusza tematów niezwykle trudnych. Pisze dla młodzieży, lekko, finezyjnie wręcz, jednak zmusza czytelnika do pochylenia się nad każdym zdaniem, liźnięcia jego powłoki i w końcu ugryzienia głębszego sensu i posmakowania ideałów.
„Samotność to dziwna rzecz. Zakrada się cicho i niepostrzeżenie. Siada obok ciebie w ciemności. Głaszcze cię po włosach, kiedy śpisz. Owija się wokół twojego ciała i zaciska się tak mocno, że brakuje ci tchu, że zamiera twój puls, choć krew płynie coraz szybciej. Dotyka ustami miękkich włosków na twoim karku. Zostawia kłamstwa w twoim sercu, kładzie się w nocy w twoim łóżku, wysysa światło z każdego kąta. Nie odstępuje cię na krok, kurczowo trzyma cię za rękę tylko po to, żeby jednym szarpnięciem pociągnąć cię w dół, kiedy usiłujesz się podnieść. (...) A kiedy sądzisz, że jesteś gotów odejść, że jesteś gotów się uwolnić, zacząć od nowa, samotność jak stary znajomy staje obok twojego odbicia w lustrze i patrząc ci prosto w oczy, mówi: no dalej, spróbuj przeżyć życie beze mnie. Nie znajdujesz słów, żeby bronić się przed samym sobą, przed głosem, który powtarza, że nie jesteś wystarczająca dobry nigdy nigdy nigdy nie będziesz wystarczająco dobry.
Samotność to zgorzkniały, żałosny towarzysz.
Zdarza się, że po prostu nie odpuści.”
To nie jest książka doskonała, zdaję sobie z tego sprawę, ale ma w sobie ten błysk, ten świeży powiew, który otwiera oczy i przemawia tak udanie, że jeśli napisaliby tam o benzynie wywołującej super moce, zapewne łyknęłabym kieliszeczek albo dwa. Książki Tahereh Mafi mają drobne i denerwujące mankamenty – za mało tego, ciut za dużo tamtego – ale mimo wszystko są to książki inne. Książki, które się spija jednym haustem, nad którymi trzeba zebrać myśli, którym trzeba bezgranicznie się oddać. Ja jestem przerażona. Przerażona tym, że każdy tom czytałam po dwa razy i za każdym z nich zaznaczam dwadzieścia innych cytatów, na które do tej pory nie zwróciłam uwagi. Ktoś kiedyś powiedział, że poezję za każdym razem odkrywa się na nowo, że warto odczekać jakiś czas by potem do utworu powrócić i zrozumieć go inaczej. Ja tak odbieram „Sekret Julii” i pozostałe części. Zastanawiam się, dlaczego Tahereh Mafi nie pisze poezji, a może pisze i jeśli tak to dlaczego nie publikuje, dlaczego napisała tylko o Julii, skoro jej historia o banalnych schematach doczekała się takiego rozgłosu. Słusznego rozgłosu. Każda kartka jest wymowna, każde słowo daje poczucie orzeźwienia i bez krztyny wyrozumiałości turbuje moje wnętrzności tą chorą szczerością dotyczącą świata, całego brudu i dwulicowości.
Chylę czoła.
„Wiedziałam, że słowa mogą ranić, ale nie wiedziałam, że mogą zabić.”
W takim razie powinnaś wcześniej przeczytać tę trylogię, Julka.
Słyszałeś tę historię o wystraszonej dziewczynie, której dotyk zabija? Jeśli nie – odsyłam do tekstu poświęconego pierwszemu tomowi jej przeszywających perypetii, jeśli jednak dwa wpisy z rzędu to dla ciebie za dużo zostań tu, usiądź wygodnie, a ja wszystko Ci opowiem. Ponownie.
Wyobraź sobie ją, siedemnastoletnią dziewczynę, którą psychol w białym fartuchu przywiózł...
2015-05-18
Jestem oszołomiona.
Na piedestał wnoszę chwile, które swoją wyjątkowością pozwalają mi recenzję powieści pisać od razu, gdy w mojej głowie nadal unoszą się opary ostatniego rozdziału, który zamiast unieść się ponad wszystko i pozwolić o sobie zapomnieć, pochłania każdą szarą komórkę mojego mózgu, każda tkanka sączy tę historię nieprzerwanie. Jestem oszołomiona, ponieważ zapomniałam jak smakuje książka emocjonująca – „Love, Rosie” i „Pandemonium” powoli odchodzą w niepamięć, a ja na oślep i hurtowo wybieram oraz czytam książki, które mogą lub nie muszą przypaść mi do gustu. Ta przypadła, zdecydowanie. Wykonała na mnie wyrok śmierci, bo chcąc nie chcąc, dołączyłam do nich, do „Skazanych”.
Debiuty to podstępne stwory. Cwane i wyrachowane, czasami wyglądające na zniedołężniałe, pisane w pośpiechu, bez ładu i składu, bez rozplanowania fabuły, jej proporcji i przemyślenia. Jednak nie zawsze. Jednak nie dziś. Pod może trochę zbyt prostym, a jednak wzbudzającym niepokój i zaciekawienie pseudonimem Alice Hill, autorki „Skazanych” kryje się prawdziwe polskie nazwisko, prawdziwej polskiej blogerki. Sytuacja dość ciekawa, to już kolejna książkowa recenzentka, która postanowiła spróbować rzemiosła pisarskiego i to z całkiem zadowalającym skutkiem. Co ja bredzę, ze skutkiem kosmicznym. Monumentalnym. Mistrzowskim.
Piszę pod grafikę. To ona jest dla mnie natchnieniem i to od niej zaczynam każdy tekst. Ustawiam sobie ją na tapetę, włączam nostalgiczne Clair de Lune czy Johna Murphy’ego na przykład, wczuwam się w klimat, bawię się w dobrą i intrygującą prezenterkę. Zaczynam. Włącz sobie więc Sunshine, The End i rzuć okiem na tę grafikę, o której wspomniałam. Też zacznij.
Całkiem niedawno pewna dziewczyna odnalazła zwłoki matki. Miękkie, ciepłe jeszcze, kontrastujące z zimnem kuchennych płytek, które jakby spijały życie z jej delikatnego ciała. Wtuliła się w jej ramiona, trzymała za dłoń, gładziła twarz, z której blask gasł wraz z każdym kolejnym cichym łknięciem córki. Wkrótce przeprowadziła się wraz z ojcem do innego miasta. Zaczęła chodzić do innej szkoły. Zaczęła poznawać innych ludzi. Wyłączyła uczucia i zapewne, jak powiedziałby to Damon Salvatore z „Pamiętników Wampirów” – wyłączyła człowieczeństwo. Tylko, że ona istotą nadprzyrodzoną nie była. Istoty nadprzyrodzone były wśród niej. Tak samo jak szkatuła od zmarłej matki, a w niej list, który skrywa tajemnice i wyjaśniłby wszystkie pytania, gdyby…. Gdyby dziewczyna zdążyła go przeczytać.
Być może jest tu chaos, być może zapomniałam czegoś dodać, ale uwierzcie – jest noc kiedy to piszę. A od zawsze uważam, że książki dobre o wiele łatwiej recenzować chwilę po lekturze. Te złe i przeciętne wymagają zastanowienia, męczących kontemplacji. A „Skazani” to powieść jak to morze na zdjęciu powyżej, roztrzaskujące się o skały. Wzburzone i wzburzające, zazwyczaj wybijające jednostajny rytm, ale i nieprzewidywalne oraz chaotyczne. Książka „Skazani” świetnie przypomniała mi, za co ludzie kochali i będą kochać paranormal romance.
Bo tak, może tego nie widać, ale to jest paranormal. Chociaż romansu dzięki Bogu w nadmiernych dawkach tam nie było. Ostatecznie patrząc przez pryzmat moich lekkich doświadczeń z YA i NA mogłabym tę książkę ulokować tak gdzieś pomiędzy i nimi, – jeśli ta pięćsetna cegła w ogóle tam by się zmieściła. Jak wspomniałam – romansu było zasadniczo niewiele, a jeśli był i tak ograniczał się do wiecznych kłótni, nieporozumień i… omdleń. Dzięki tej skromnej i subtelnej ilości wątku miłosnego wypatrywałam go często, niczym zagłodzona wilczyca – albo, co wydaje się odrobinę wiarygodniejsze – kolejna nastolatka. Trójkąt miłosny – Thilli, Asmund i Adán – był tylko zabawną kumulacją zachwytów, wulgarnych napadów zazdrości i gniewu; był tylko dodatkiem, częścią czegoś większego. Poza tym, całkiem dobrze wypadła autorka opisując dialogi. W podobnych powieściach często wydają się sztuczne i sztywne, ale tutaj są zdecydowanie na porządku dziennym. Ogólnie całość językowo prezentowała się bardzo przystępnie – dodatki w postaci ironii jeszcze bardziej wyrabiały sobie u mnie pozytywną opinię, a malownicze opisy przywodziły mi na myśl równie bogate pióro Cassandry Clare.
Całość nie pozostaje jednak bez skazy – przez długi okres nie mogłam polubić Thilli, głównej bohaterki, która po prostu działała mi na nerwach. I nie wiem, czy był to zabieg zamierzony czy nie, z biegiem czasu naprawdę zaczęłam jej współczuć. Stopniowo zdobywała moją sympatię, bo i wydoroślała, poukładała pewne sprawy, opanowała swoje słabości (szczególnie te przed chłopakami). A jeśli już o nich mowa – brunet, blondyn. Hiszpan, Norweg. Obieg wzdychania każdej z dziewczyn, szkolny dziwak i outsider. Takich schematów jest więcej – dziwna aura roztaczająca się wokół ludzi przywodzi mi na myśl „Akademię Wampirów”, ogólny klimat liceum i najlepszej przyjaciółki – „Wybranych” C.J. Daugherty. Jednak tego nie widać, to są jedynie małe trybiki w wielkim, potężnym systemie. Wspominam o nich, bo to elementy które być może jeszcze pamiętamy, które być może przebijają się jak przez mgłę w naszym mózgu i wcale nie wywołują oburzenia, a jedynie miłe uczucie powrotu do dawnych książek.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o niesamowitych ilustracjach zdobiących każdy rozdział, ale i nie tylko. Najbardziej do gustu przypadła mi ta z zakonnicą w płomieniach i z ptasimi szponami. (Jeśli Was to ciekawi – tak, uczy mnie siostra zakonna. Znajome widoki cenię sobie ponad miarę). A jeśli przy religii już jesteśmy – jest tu coś, czego nie znalazłam w żadnej innej młodzieżowej powieści. Biblię. Adama i Ewę, Lilith, Upadek. Zbuntowane anioły, zakochanego Lucyfera, nienawiść pierwszych ludzi. To. Jest. Cudowne. To, że ta historia się zazębia. To, że poznajemy ją z kilku perspektyw odkrywając przy tym inne tajemnice. To, że biblijne motywy są tak niesamowicie genialnym i mało wykorzystywanym motywem w paranormalach. To, że tak naprawdę czytając te historie z Edenu nie wiemy dlaczego autorka ma na celu je przedstawienie, ale myśl, że jest to ważne nie daje chwili spokoju. Męczy nawet, gdy tę książkę odłożysz. Nie czytaj jej przed snem, bo zanim się obejrzysz, pochłoniesz kolejne rozdziały. To książka z gatunku tych, które nie męczą. Jej ilość stron (577) sprzyja uzależnieniu; sięgasz częściej, bardziej, intensywniej. Aż do ostatniego słowa.
Kończy mi się kartka w Wordzie, co podpowiada, że pobiłam własny rekord rozpisywania się, który uprzednio należał do recenzji „Teen Wolf”, bodajże. Mimo ilości liter nie wiem czy osiągnęłam maksymalną objętość by oddać wszystko co zamierzałam, czy kiedykolwiek będę w stanie zebrać to w jednym akapicie, w zakończeniu. Polecam tę książkę obowiązkowo tym, którzy w głębi serca paranormal romance nadal kochają, którzy darzą ten gatunek sentymentem tak ogromnym jak ja. Ale jeśli wzdrygasz się raz po raz, słysząc tę nazwę, nie bój się. Jest tu ziarno Young Adult, dobrze rozwinięty wątek psychologiczny, tysiące stron thrillera i odrobina szkolnych podziałów. Jest tu rzadki motyw biblijny – rzeczy, o których na religii się nie mówi, albo te ukazane z trochę innej perspektywy. Są tu nadprzyrodzone istoty, chociaż bardzo mało i bardzo rzadko. Niesamowicie intrygujące zakończenie i napływające raz po raz pytania z nim i całą resztą książki związane, ciekawią mnie niezmiernie. I tak, nie mogę doczekać się kolejnego tomu. I nie boję się, że do tamtego czasu mogę wszystko zapomnieć. Tę książkę mogłabym przeczytać jeszcze wiele razy. Jest fascynująca.
Jestem oszołomiona.
Na piedestał wnoszę chwile, które swoją wyjątkowością pozwalają mi recenzję powieści pisać od razu, gdy w mojej głowie nadal unoszą się opary ostatniego rozdziału, który zamiast unieść się ponad wszystko i pozwolić o sobie zapomnieć, pochłania każdą szarą komórkę mojego mózgu, każda tkanka sączy tę historię nieprzerwanie. Jestem oszołomiona, ponieważ...
2015-04-08
Jestem na etapie planów, przypuszczeń, zamiarów i marzeń. Szukam inspiracji, nakierowania, drogowskazu, dlatego według mnie niezwykle pomocne są wszelkie obyczajówki, a nawet głupiutkie momentami YA czy dojrzalsze NA. Po prostu. Mówi się, że lepsze od uczenia się na błędach, jest uczenie się na cudzych, dlatego właśnie tak bardzo te bliskie nam gatunki są potrzebne. Bo stawiają na nogi, ukazując rzeczywistość bez maski, nagą prawdę, trud życia i siłę mądrych decyzji.
Cecelia Ahern to moja prywatna królowa, madame, khaleesi i bogini. Co prawda „Love, Rosie”, to nasze pierwsze spotkanie, lecz na tyle wystarczające, by zapałać do siebie prawdziwą i szczerą miłością. Jej opowieść zaczyna się w szkole, być może podstawówce, swój początek ma we wspólnej ławce, rozpoczyna się na przyjaźni i latach spędzonych razem. Rosie i Alex, bo to o nich mowa, to takie papużki nierozłączki od lat najmłodszych. Choć potrafią sobie nieźle dogryźć, są tak naprawdę na siebie skazani; jakaś magnetyczna siła pcha ich ku sobie, w związku z czym stają się jak brat i siostra. I tak jak ja – mają plany, marzenia, drzwi przyszłości stoją przed nimi otworem do czasu pewnego incydentu. Jeden odwołany lot i brak innych w najbliższym czasie powodują pasmo niekończących się nieszczęść, których skutki główni bohaterowie odczuwać będą przez czterdzieści, pięćdziesiąt lat. Ciosem jest przeprowadzka Aleksa na drugi koniec świata, ciosem jest złośliwość rzeczy martwych i coś, a raczej ktoś, trzymający Rosie w Irlandii na stałe. I wtem rodzi się pytanie, które dręczy czytelnika przez pięćset bezlitosnych stron: czy przyjaźń przetrwa wyzwanie tysięcy kilometrów i czy los da im jeszcze jedną szansę, którą odważą się wykorzystać?
W moim niecnym przyzwyczajeniu jest zaczynać od wad danej lektury, lecz nawet gdybym usilnie miała coś wymyślić, poszłoby to na nic. Ta książka jest pod każdym względem idealna i to nie są puste słowa. Wyjątkowa. Emanuje od niej taka pozytywna radość, wydziela ona takie ciepło, szkolną beztroskę, radośnie spędzona lata dzieciństwa. Do niektórych rzeczy sentyment staje się ogromny, a Ahern uchwyciła piękno dorastania w niewiedzy, kiedy jeszcze robiliśmy (a być może nadal robimy) błędy ortograficzne, kiedy rzucaliśmy samoloty w nauczycielkę i kiedy dostawaliśmy uwagi do dzienniczka, a naszych rodziców wzywano pośpiesznie do szkoły. „Love, Rosie” to jedna z tych książek, które powodują uśmiech. Do tej pory sądziłam, że tylko dwoje bohaterów literackich ma tajemniczą siłę malowania na mojej twarzy tego wyrazu. Jace Herondale i Jaskier. I nawet oni, nawet ich tysięczna potęga nie jest równa temu, co wydarzyło się podczas tej książki. To jest komedia. To jest komedia ze smutnym morałem, ale uwierzcie – nie sądziłam, że można czytać tę książkę nie uśmiechając się zupełnie, bądź zadowalać bohaterów jedynie przelotnym grymasem, uniesionym kącikiem jednej z warg. Tutaj tę książkę się odkłada, serce nadal szaleje w piersi, ze szczęście wyrywa się do przodu, podczas gdy policzki krwawią bordowym rumieńcem. I zaczyna się śmiać, śmiać autentycznie, głośno, absurdalnie. Rosie, Alex, w późniejszym czasie i przyjaciółka głównej bohaterki – Ruby, to mieszanka wybuchowa. Nie można z rozbawieniem nie śledzić ich perypetii, chyba, że tych późniejszych. Tamte to już ze smutkiem.
Straszne to uczucie czuć w ustach gorycz niespełnionych marzeń, niezrealizowanych planów, wiecznego kiszenia się przed ekranem telewizora i usychania przed monitorem. Te wszystkie maile wysyłane do siebie przez bohaterów, zakończone ciepłymi pozdrowieniami i uśmiechniętymi emotikonkami, te wszystkie serdeczne listy, zaproszenia i pocztówki, zapieczętowane szczęściem i radością, gdzieś po drugiej stronie skrywają urazę. Pamiętają błędy swoich nadawców i widzą swoich odbiorców. To my jesteśmy nimi – tymi pocztówkami, listami, zaproszeniami. To my błądzimy między ulicami, suniemy ponad Atlantykiem niosąc te wszystkie niewypowiedziane uczucia, puste słowa, które zobrazowały grzeczne i kulturalne zwroty. Wiemy, że coś jest na rzeczy, że oni – bohaterowie, ukrywają przed sobą prawdę, okłamują się dla własnego dobra, tym samym sprawiając sobie wzajemnie ból. To smutne, ale też strasznie uczące, jeśli jesteśmy świadkami kłamstwa i maskowania prawdziwych uczuć, jeśli jako pośrednicy między Ameryką a Irlandią widzimy niespełnione marzenia, czujemy gorycz i pustkę bohaterów, którzy tęsknią i którzy oddaliby życie za to, by być razem, tak jak kiedyś i na zawsze. To nie tylko książka śmieszna i zabawna, to książka smutna i mówiąca przede wszystkim to, żeby nie bać się mówić rzeczy w obliczu zagrożenia, pewnego niebezpieczeństwa. Żeby wydusić z siebie to wszystko w twarz drugiemu człowiekowi, ale broń Boże – nie przez listy. Listy zagubione na poczcie, węszący mąż i listonosz atakowany przez psa na klatce potrafią wszystko popsuć.
Już na początku, w pewnym miejscu przewinęło się pewne niezwykle istotne słowo. „Morał”. Te czterdzieści lat esemesowania, pisania do siebie maili, z wytęsknieniem oczekiwania listów, świadczy o zaprzepaszczonej szansie. Nic innego w tym miesiącu, może nawet w roku, nic innego nie postawiło mnie na nogi jak książka Cecelii Ahern. Rosie i Alex dali mi niezłego kopa, uświadomili, żeby korzystać z chwili, żeby cieszyć się życiem i żeby nigdy, przenigdy nie ukrywać uczuć ze względu na inną osobę. Pokazali mi też siłę przyjaźni i uwiadomili, że tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie jej kontynuacji, żadna szkoła, wyjazd, zmiana miejsca zamieszkania. To bardzo budujące i budujące są też wzmianki o realizowaniu planów, pogoni za marzeniami; ci bohaterowie uświadomili mi, jak trudne jest życie i czego od człowieka może wymagać. To książka głosząca o tym, aby nie bać się mówić, aby nigdy nie rezygnować z rozmów z innym człowiekiem. Aby zawsze podążać za głosem serca, nie zawracać sobie głowy domysłami dotyczącymi reakcji ludzi, ich uczuć. Ta książka to istna księga postępowań, a na jej kartach zapisane są największe nieszczęścia ludzkiej miłości. Zakochałam się w tej powieści, za to, że jest wyjątkowa i wznosi ku niebu, za to, że mimo czarnych chmur nad głową daje nadzieję na to, że na końcu tęczy czeka mnie szczęście.
Ta książka jest cudem. Nie chcę mówić nic innego, bo naprawdę nie wjem czy istnieją jeszcze jakieś słowa opisujące trafnie tę historie, i które z równie mocną siłą trafią w Wasze serca. Po prostu ją przeczytajcie. Niezależnie od wieku, niezależnie od płci. Tej książki nie można opisać, tę książkę trzeba doświadczyć; "Love, Rosie" to nie książka, to stan umysłu.
Życie jest zabawne, prawda? Kiedy już myślisz, że wszystko sobie poukładałeś, kiedy zaczynasz snuć plany i cieszyć się tym, że nareszcie wiesz, w którym kierunku zmierzasz, ścieżki stają się kręte, drogowskazy znikają, wiatr zaczyna wiać we wszystkie strony świata, północ staje się południem, wschód zachodem i kompletnie się gubisz. Tak łatwo jest się zgubić.
Jestem na etapie planów, przypuszczeń, zamiarów i marzeń. Szukam inspiracji, nakierowania, drogowskazu, dlatego według mnie niezwykle pomocne są wszelkie obyczajówki, a nawet głupiutkie momentami YA czy dojrzalsze NA. Po prostu. Mówi się, że lepsze od uczenia się na błędach, jest uczenie się na cudzych, dlatego właśnie tak bardzo te bliskie nam gatunki są potrzebne. Bo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-15
2015-01-28
Antyutopie dzielę na dwie grupy. Te mające szeroko rozbudowany świat i te, w których dystopia to tylko tło pod dobry romans. Te precyzyjnie stworzone, pod każdym względem przemyślane i te mniej ambitne, gdzie na głównym planie jest namiętnie jak w paranormalu. Antyutopie to książki, które przede wszystkim powinny napawać grozą. I wątpliwościami. Czas żniw dał mi właśnie to. To i sto razy więcej momentów, które wzbudziły lęk, zakołowały w głowie i dostarczyły porządnego kopa adrenaliny.
Paige jest dziewiętnastoletnią Irlandką, która wskutek buntów i niebezpiecznych rebelii jako mała dziewczynka musiała wraz z ojcem uciec do Anglii. Pod pewnym względem przypomina mi Katniss Everdeen z Igrzysk Śmierci. Ta sama waleczna postawa, chęć niesienia pomocy potrzebującym i nienawiść do świata, w którym przystało jej żyć. Ale to nie gra roli, ponieważ obie różnią się diametralnie. Zacznijmy od tego, że Paige Mahoney nie jest człowiekiem. Jest śniącym wędrowcem i w świecie, w którym żyje, zdradą jest już sam fakt, że oddycha. Ale nie tylko ona jest inna. Odmieńcy są wśród nas: Wróżbici, Media, Sensorzy, Augurzy, Stróże, Narwańcy i Skoczki. Każdy z nich posiada inne umiejętności, każdy posiada też odmienny kolor aury, a oprócz tego mają różny dostęp do zaświatów. Paige jest skarbem bezcennym – jako śniący wędrowiec jest zdolna do rzeczy niewyobrażalnych. Od trzech lat pracuje włamując się do cudzych umysłów i w ten sposób się utrzymuje, żyje z dnia na dzień. Pewnego dnia jej życie zmienia się na zawsze. Wskutek fatalnego splotu okoliczności zostaje przetransportowana do kolonii karnej Szeol I, gdzie władze sprawuje rasa Refaitów, nieśmiertelnych istot, których pochodzenie owiane jest tajemnicą. Czy podda się ich władzy i zacznie z nimi współpracować? Do czego to doprowadzi?
Pierwsze słowo, które pomyślałam, bo zamknięciu książki? Mocna. Świetna, naprawdę dojrzała dystopia, wymagająca i niesamowicie inteligentna lektura z pomysłem. No tak, pomysł. To najpiękniejsza cecha w tej książce. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo mnie zaskoczyła. Kartkując ją, za każdym razem myślałam, że to będzie kolejna historia paczki kumpli uciekających przed złym rządem, kumulujących siły, żeby mu się przeciwstawić. Ale nie. To książka napisana z rozmachem, do której autorka czerpała nazwy z języka arabskiego, hebrajskiego, serbskiego, francuskiego, oraz z dziewiętnastowiecznej angielszczyzny, gdzie nie ma czasu na oddech. Ta staranna konstrukcja świata imponuje zadbaniem o najmniejsze detale, wzbudza niepokój i sprawia, że intryguje z każdą kolejną stroną. Czyli całkiem nieźle zważywszy, że to pięćset stronicowa cegła.
A najlepszym akcentem w tej książce jest fakt, że nie ma tu wyraźnie zarysowanego wątku miłosnego. Czekałam na niego wytrwale, bo oceny z tyłu okładki dały mi do zrozumienia, że jest, ale tak naprawdę go nie było. Do pewnego momentu. Cała powieść balansowała na delikatnych promykach wspomnień pierwszej miłości, które były tak zgrabnie ujęte, że całkowicie nie odczuwałam braku „prawdziwej” miłosnej treści. No, ale kiedy już się pojawiła wybuchła prawdziwa bomba atomowa. Totalnie mnie rozbiła, zupełnie się jej nie spodziewałam. To było tak nagłe, że oczy wyszły mi na wierzch, serce wykonało podwójne salto, a sam fragment do tej pory przeczytałam z sześć razy.
"– Jak się czujesz? – zapytał.
– Pieprz się.
Jego oczy zapłonęły.
– Widzę, że lepiej." (s. 279)
Poziom powieści Samanthy Shannon zbił mnie z nóg. Nie uwierzyłabym, gdyby powiedzieli mi, że to debiut. Autorka już na początku wrzuca nas na głęboką wodę i od pierwszych stron trzeba się nieźle „wczytać”, żeby zrozumieć o co tutaj w ogóle chodzi. Z odsieczą przychodzi jednak plan ukazujący siedem kategorii jasnowidzenia, mapka Szeolu I, słowniczek, i absolutnie genialna Eteryczna playlista!
Jestem pod ogromnym wrażeniem. Biję pokłony, zasłużone pokłony. Książka Samanthy Shannon to antyutopia przez duże „A”. Jest niesamowicie inteligentna, precyzyjnie ujęta, a jej poziom jest doprawdy naprawdę wysoki. 27 stycznia nastąpiła amerykańska i brytyjska premiera tomu drugiego, z siedmiu zapowiedzianych – „Zakon Mimów”, którego fragment wydawnictwo Sine Qua Non już przetłumaczyło i udostępniło w sieci. Łapcie!
Z niecierpliwością również czekam na ekranizację książki, do którego projektu został zaangażowany dwukrotnie nominowany do Oscara scenarzysta, jednak na razie nie zostało ujawnione jego nazwisko. Sama zaś autorka, będzie pełnić rolę konsultanta merytorycznego: "Nie chciałabym przejmować kontroli, ale dobrze wiedzieć, że będę mogła dopilnować, że wszystko będzie tak jak powinno być." I mam taką nadzieję. Wierzę w to, że wszystko będzie tak, jak powinno być i w podskokach pobiegnę do kina. A Wam zalecam do księgarni, jeśli ta historia jest Wam jeszcze obca. Bo premiera kolejnego tomu w pierwszym kwartale tego roku, więc radzę zaopatrzyć się z Czas żniw już dziś!
Antyutopie dzielę na dwie grupy. Te mające szeroko rozbudowany świat i te, w których dystopia to tylko tło pod dobry romans. Te precyzyjnie stworzone, pod każdym względem przemyślane i te mniej ambitne, gdzie na głównym planie jest namiętnie jak w paranormalu. Antyutopie to książki, które przede wszystkim powinny napawać grozą. I wątpliwościami. Czas żniw dał mi właśnie to....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-11
Nie jest to typowo świąteczna książka. Zapewniam, że czytać ją można wszędzie i o każdej porze roku, ponieważ zima, święta to tylko tło, tylko otoczka i przeszkoda, którą napotykają bohaterowie, a chcąc ją ominąć – wpadają w ramiona największej miłości. A wtedy już zapominamy o śnieżycach, o zaspach i zasypanych drogach. Poleciłabym wszystkim, którzy naprawdę mają ochotę czas spędzić w towarzystwie książki lekkiej, rozbawiającej do łez, momentami smutnej, lecz prawdziwej. Jestem pewna, że jeszcze po nią kiedyś sięgnę, niekoniecznie w święta. Bo jak przypomina nam poniższy cytat: "Święta to stan umysłu."
"Och, nie, święta nigdy się nie kończą, jeśli nie chcesz. Święta to stan umysłu."
________________
całość: http://wantescape.blogspot.com/2015/01/swieta-nigdy-sie-nie-koncza-w-sniezna.html
Nie jest to typowo świąteczna książka. Zapewniam, że czytać ją można wszędzie i o każdej porze roku, ponieważ zima, święta to tylko tło, tylko otoczka i przeszkoda, którą napotykają bohaterowie, a chcąc ją ominąć – wpadają w ramiona największej miłości. A wtedy już zapominamy o śnieżycach, o zaspach i zasypanych drogach. Poleciłabym wszystkim, którzy naprawdę mają ochotę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-09
Gra w dziesięć minut. Bo to o to chodzi w tej książce. Chiara zgodnie z zaleceniem terapeutki skrupulatnie, każdego dnia wykonuje to, czego nigdy w życiu nie robiła. Chodzenie do tyłu, wpatrywanie się w obraz Jana Vermeera, haftowanie. Czy dzięki tym małym i niepozornym rzeczom Chiara odnajdzie szczęście?
To wspaniała książka, do której nie mam zastrzeżeń. Prowadzona w formie notatek z dziennika – krótkich, ale pełnych przemyśleń. Język autorki momentami przypomina autorkę Tahereh Mafi. Może nie cechują ją melodyjne porównania, ale ta lekkość. Delikatność i prostota. Język zdecydowanie genialny.
"To strasznie trudne nie być do dyspozycji osoby, którą kochamy, Chiaro. Ale czasami trzeba. Ta bezwzględna dyspozycyjność nie pomaga ani nam, ani jej." (s. 123)
Nie spodziewajmy się zawrotów akcji, to dziennik nie dreszczowiec. To też przyjemna lektura na szare dni, którą czyta się wspaniale, której słowa spija się bez wytchnienia oraz nerwowo zaznacza mądre cytaty i refleksje. Takie książki powinno się czytać wolno, mimo tego jak wciągająca jest lektura. Żeby zrozumieć przede wszystkim sens powstania tego pamiętnika, żeby zrozumieć ból i zastanowić się, czy aby przypadkiem i my nie mieszkamy w Egolandzie, wytworze wyobraźni bohaterki Przez 10 minut.
Przyjaźń jako najmocniejsza z relacji i przyjaciele jako najbardziej czuli towarzysze Chiary pomagają jej wypełniać codzienne wyzwania. Ale wspierają ją również, uświadamiając jej że nie jest sama, i mimo że się tak czuła, nigdy nie była. To nie jest książka wysokich lotów, ale wzruszyła mnie, wywołała śmiech i uświadomiła, jak los może poplątać ścieżki życia.
To książka o rozstaniu, o walce i o sile przyjaźni. O pierwszej miłości, i o tej drugiej. O niegasnącej wierze i nadziei we własne możliwości. Nadziei w to, że my decydujemy jak potoczy się nasze życie, i w momentach słabości wystarczy trochę wsparcia ze strony bliskich, by znów stanąć na nogi i oddychać pełnią życia. Powiem szczerze. Po przeczytaniu tej książki sama zastanawiałam się nad tym, żeby codziennie robić coś, czego nigdy nie próbowałam.
"Trzeba brać wszystko, co dobre, prawda?" (s. 165)
Gra w dziesięć minut. Bo to o to chodzi w tej książce. Chiara zgodnie z zaleceniem terapeutki skrupulatnie, każdego dnia wykonuje to, czego nigdy w życiu nie robiła. Chodzenie do tyłu, wpatrywanie się w obraz Jana Vermeera, haftowanie. Czy dzięki tym małym i niepozornym rzeczom Chiara odnajdzie szczęście?
To wspaniała książka, do której nie mam zastrzeżeń. Prowadzona w...
2014-12-23
Miley Cyrus. Wydaje mi się, że ciężko było o niej kiedykolwiek nie usłyszeć. Zaczynała jako zwykła dziewczyna z Nashville, jako niewinna Hannah Monatana, wzorzec dla dorastających dziewcząt. Dziś jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych gwiazd świata. Wszyscy zastanawiamy się czym jeszcze zabłyśnie Miley, czym nas zaskoczy. Jak mogliśmy zauważyć do tej pory – pomysłów jej nie brakuje.
Im bardziej postać Miley jest złożona, tym trudniej było mi się zabrać za napisanie tej recenzji. Zdecydowanie zaliczam się do dzieci wychowanych na serialach Disneya, i pamiętam, że swego czasu prawdziwa Mileymania rozpętała chaos nie tylko w Ameryce, a na całym świecie.
Sam wstęp książki gwałtownie i niespodziewanie wrzuca nas w szpony paparazzich w sierpniu 2013 roku. To owego wieczoru w nowojorskim Brooklynie niebawem miało rozpętać się prawdziwie piekło. Skandaliczny taniec Cyrus z Robinem Thicke na gali MTV-VMA [kilk] spowodował prawdziwą wrzawę w całym świecie. Hejterzy pochyleni przed klawiaturą zacierali rączki, dziennikarze złapali groźnego bakcyla, a Twittera zaczęła zalewać ogromna fala krytycznych wpisów, które pojawiały się z rekordową szybkością trzysta tysięcy na minutę. To, co wydarzyło się pamiętnej nocy już na zawsze zatarło nasze wyobrażenie niewinnej Miley. A potem było jeszcze gorzej…
W kolejnym etapie książki Chloe Govan poznajemy młodą piosenkarkę jako zupełnie inną, wyswobodzoną duszę. Kontrowersyjną, oryginalną, momentami arogancką i przesiąkniętą hipokryzją. Ale wolną, robiącą wszystko, nie bacząc na wymogi jej narzucane i żądania. Wielu z nas zastanawia się, kim w końcu ona jest, ta Miley? No właśnie. Nasuwa mi się tylko jedna prawdopodobna odpowiedź. Jest sobą. Wydaję mi się, że ona od zawsze była tą Złą, bardziej lub mniej, jednak ciągła presja, jaką na niej wywierały dość nieprzyjazne stosunki ze światem Disneya, przekroczyła limit i Miley nie wytrzymała. Serial, który wyłożył jej jak ma wyglądać, w co ubierać, i jak zachowywać. Wytwórnia, która zrobiła z niej maszynkę do pieniędzy, nie licząc się z tym, czy dany gatunek muzyczny pochodził od niej, miał głębsze przesłanie, prosto z serca. I to jest smutne. Czytając tę książkę miałam wrażenie, że gdyby Miley nigdy nie dostała roli w serialu Hannah Monatana, zyskałaby coś o wiele większego niż pieniądze. Rodzinę. Prawdziwą i kochającą, nie na skraju rozwodu, nie taką, którą ona sama musiała ratować, zwracając na siebie uwagę rodziców, a i całego świata.
Pamiętam momenty, gdy serial Hannah Montana, był filmem, którego oglądałam cały czas, bez przerwy. I nie przeszkadza mi to, że Miley wygląda teraz jak wygląda, i zachowuje się tak, jak się zachowuje. Wierzę, że w środku została tą samą dziewczyną, tą samą istotą. Nadal jest tak samo mądra, a cytaty wywiadów robią niewiarygodne wyrażenie. Wrażenie, że broni to co czuje i uważa za prawdziwe. Szczególne uczucia wywarła u mnie interpretacja piosenki Can’t Be Tamted [klik], dotycząca zamknięcia w klatce jak rzadki gatunek ptaka w muzeum. Gdy oślepia ją blask fleszy zasłania twarz wielkimi skrzydłami. Gest ten symbolizuje jej bezbronność wobec zamieszania wokół jej osoby. W końcu z innymi pobratymcami wznieca bunt i razem demolują to, co zniszczyło ich życie. Takie zachowanie stawia Miley w świetle wojowniczki, ale czy taką nie jest? Coraz częściej nadarza jej się okazja na pokazanie pazura.
Nie mnie jednak oceniać jaka naprawdę jest Miley Cyrus. Doskonale wiedzą to ci, którzy znają ją osobiście, i to jest właśnie najważniejsze. W szczególności jej tata, Billy Ray, który publicznie przyznał się, wylał swoje uczucia na karty paro stronicowego wywiadu, mówiąc czym zawinił wychowując córkę, a z czego jest naprawdę dumny. Biografię Miley Cyrus Dobra/Zła polecam przede wszystkim fanom. Za szczerość, za wierne dotarcie do źródeł, za przede wszystkim przekonanie mnie do osoby Miley Cyrus. Jestem żywym przykładem, że zwykła persona, znudzona i zażenowana licznymi pokazami i aferami wokół byłej gwiazdy Disneya odnajdzie pewne przesłanie i zrozumie ją, jej postępowania i motywy. Momentami przesadza. Okej, wszystko jest dla ludzi, rozumiem. Lecz z umiarem. Jej nowy wizerunek… czym on jest? Chwyt marketingowy? Zwrócenie na siebie uwagi mediów? Świata? A może chęć wyrażenia siebie? To i sto razy więcej na temat życia celebrytki Miley Cyrus zapisane jest na trzystu pięćdziesięciu stronicach, które pochłonęłam z czystą ciekawością.
całość na: http://wantescape.blogspot.com/2014/12/od-disnejowskiej-ksiezniczki-do-upadego.html
Miley Cyrus. Wydaje mi się, że ciężko było o niej kiedykolwiek nie usłyszeć. Zaczynała jako zwykła dziewczyna z Nashville, jako niewinna Hannah Monatana, wzorzec dla dorastających dziewcząt. Dziś jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych gwiazd świata. Wszyscy zastanawiamy się czym jeszcze zabłyśnie Miley, czym nas zaskoczy. Jak mogliśmy zauważyć do tej pory – pomysłów jej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-18
"-Wiesz, wierzę w wolność. Wolność dla wszystkich zwierząt futerkowych, małych i dużych. Wiem, że należymy do różnych gatunków, ale obaj, ty i ja, jesteśmy tylko trybikami systemu. Ten system musi upaść."
Edward to chomik wyjątkowy, nadzwyczajny. Ma coś w sobie z greckiego filozofa, ma coś z cynika, i choć wolność własnej rasy stawia ponad wszystko, pewnego dnia dopuszcza się zabójstwa. Kiedy indziej mamy szansę odkryć w nim romantyczną stronę, ponieważ swe serce oddaje pewnej chomiczej artystce. Jednocześnie stara się uprzykrzać życie swoim właścicielom, hałasując w nocy, czy gryząc ich. Uwielbia irytować głupiutkie istoty ludzkie, które uważają że mogą bezkarnie zniewalać zwierzęta. Sądzi, że ziarenka w klatce z niego drwią, śmierć zagląda mu w oczy, chce sprzymierzyć się z kotem. A to wszystko dlatego, że jest zwyczajnie osamotniony.
"Wiem, że moim przeznaczeniem jest żyć i umrzeć samotnie."
Ciężko polecić tę książkę z góry, tym i tym osobom. Tak się nie da, więc jeśli chcesz przeczytać coś, czego jeszcze nie było, historię buntownika Edwarda mogę ci polecić z ręką na sercu, bo jest ciekawa i sądzę, że warta uwagi. Krótka, lecz ujmująca.
"Co jest rzeczywiste?
Jem, lecz nie czuję smaku.
Myślę, lecz nie doznaję.
Piszę, lecz nie rozumiem.
Moje sny są bardzo kolorowe.
Życie - mniej."
"-Wiesz, wierzę w wolność. Wolność dla wszystkich zwierząt futerkowych, małych i dużych. Wiem, że należymy do różnych gatunków, ale obaj, ty i ja, jesteśmy tylko trybikami systemu. Ten system musi upaść."
Edward to chomik wyjątkowy, nadzwyczajny. Ma coś w sobie z greckiego filozofa, ma coś z cynika, i choć wolność własnej rasy stawia ponad wszystko, pewnego dnia dopuszcza...
Nie każdy byłby gotowy przejąć na barki ciężar, który ciążyć powinien rodzicom. Egzamin dojrzałości zdać przedwcześnie, stać się dorosłym w ułamku sekundy. Ja, na przykład, nie wyobrażam się jako osobę zajmującą opłatami, – przynajmniej teraz – czy sprawami rachunkowymi, nie umiałabym skupić się na nauce, a jednocześnie pamiętać o najdrobniejszych domowych sprawach i wychowaniu młodszej siostry jednocześnie. I zarabianiu. To ponad siły nastolatków, choć zdaję sobie sprawę, że istnieją osoby, które dały radę. A jest ich kilka.
On z powodu straty rodziców zrezygnował ze studiów i podjął przedwczesną pracę w szkole. Ona, będąc w podobnej sytuacji, została zmuszona do zmiany miejsca zamieszkania i przeprowadzki do odległej miejscowości. Oboje są sierotami, oboje zajmują się młodszym rodzeństwem, oboje mieszkają na tej samej ulicy. Tę niezwykłą dwójkę – Layken i Willa życie obdarowało zbyt wieloma tragediami, by mogli znieść je w pojedynkę. Na szczęście mają młodszych braci w tym samym wieku, rewelacyjnych i szczerych przyjaciół i zaradną sąsiadkę. Oraz siebie nawzajem, choć… toksyczna przeszłość wróciła, a wraz z nią niespodziewani goście, mieszając to, co udało im się zbudować.
"Czasami dwoje ludzi musi się rozstać, by zdać sobie sprawę z tego, jak bardzo siebie potrzebują."
Nie muszę się rozpisywać. To przecież Colleen Hoover. Ta sama, która buduje dreszczowce pokroju "Hopeless", miażdżące serce dramaty, takie jak "Maybe Someday", oraz powieści lżejsze, jak właśnie trylogia "Pułapka uczuć" i drugi tom, o którym dzisiaj piszę – "Nieprzekraczalna granica". Jest subtelniej, jest spokojniej, ale jest też przede wszystkim: prościej. Bez skomplikowanej fabuły, zawiłej i rozlazłej historii: to powieść genialna właśnie w swojej prostocie. I to nie w taki, oczywiście, zwyczajny i "oklepany" sposób. Cały majstersztyk polega właśnie na tym, że to cudo powstało z niczego, że autorka z pomysłu kompletnie banalnego (dziewczyna przeprowadza się do nowego miasta i poznaje tajemniczego "jego", który mieszka naprzeciwko), wyczarowała coś wyjątkowego. Z mądrością, z wyczuciem, z wrażliwością.
Nie jest to powieść NA z najwyższej półki, co prawda. Prawie cała uwaga skupiona jest na wątku romantycznym, w przeciwieństwie do tomu pierwszego, który ponadto ładnie łączył całą gamę problemów: począwszy od śmierci, po poezję, chorobę i szkolne potyczki. Działo się. Tutaj się już tak nie dzieje: w kółko czytamy o miłości, o tym, jak bardzo Will i Lake wyczekują i odliczają do wspólnego wyjazdu, o tym, jak bardzo wychowywanie młodszego rodzeństwa odbiera im prywatność i intymną przestrzeń. Trochę rozczarowująco, jednak mimo wszystko czyta się "Nieprzekraczalną granicę" szybko, aż chciałoby się powiedzieć: za szybko.
Zwroty akcji. Ich jest dużo. Bardzo. I dużo niespodzianek. Tajemnic. "Nieprzekraczalna granica" jest napisana w stylu: polejmy wodę, zróbmy coś romantycznego, bądźmy bierni i nudni, a później jest tak: wielka awantura, kolejne kłamstwa, boom, bang, mindfuck, łzy i niefart. Czyli wszystko, co lubię. Mocno trzeba się trzymać, naprawdę! Najgorsza jest świadomość, że nieuchronnie zbliżamy się do katastrofy, widzimy przed sobą przepaść, słyszymy tykającą bombę, a oni – bohaterowie? Ślepi i głusi sprawiają, że walimy się egzemplarzem w łeb i odkładamy go z zażenowania. Uwielbiam, kiedy książki wzbudzają tak sprzeczne uczucia.
"Nieprzekraczalna granica" to drugi tom trylogii Colleen Hoover, która jest napisana zdecydowanie inaczej niż inne książki autorki, które tak doskonale znamy. Subtelniej. Nie spotkacie się z prawdziwą rzezią, uniknięcia wizyty u kardiologa i kupowania soczewek leczących astygmatyzm. To dość lekka trylogia: choć nie sądźcie, że trudne tematy poszły w odstawkę. Mamy ich całe mnóstwo: śmierć, chorobę, wychowywanie młodszego rodzeństwa, zdradę i ciążę. Najbardziej jednak uwielbiam wiersze, poezję, która spoiła głównych bohaterów ze sobą, która wzrusza podczas każdej lektury, która jest naładowana emocjami i potrafi wycisnąć łzę u najtwardszych nawet.
Nie każdy byłby gotowy przejąć na barki ciężar, który ciążyć powinien rodzicom. Egzamin dojrzałości zdać przedwcześnie, stać się dorosłym w ułamku sekundy. Ja, na przykład, nie wyobrażam się jako osobę zajmującą opłatami, – przynajmniej teraz – czy sprawami rachunkowymi, nie umiałabym skupić się na nauce, a jednocześnie pamiętać o najdrobniejszych domowych sprawach i...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to