Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Wpisałam w Internet the king slayer, bo miałam nadzieję, że znajdę tam świat, który wykreowała Virginia Boecker, świat łowców czarownic, uzurpatorów, świat Elizabeth Grey. Znalazłam tylko Jaime’a Lannistera i trochę mi żal. Bo „Królobójczyni” to książka naprawdę z pomysłem, zasługująca osiągnąć coś więcej. Owszem, nie jest tak dobra jak „Łowczyni” – szczerze, to w porównaniu do niej jest małą katastrofą.

Elizabeth żyje w średniowiecznej Anglii, Anglii bardzo niestabilnej, o którą zabiega uzurpator Blackwell i konsekwentnie przygotowuje się do wojny. Nie powinnam również pomijać faktu, że Elizabeth nie jest prostą dziewczyną: jest śliczna i drobna, ale to tylko kamuflaż: jest ona łowczynią czarownic. Pewnego dnia jednak trafia do więzienia, traci przyjaciela, traci szacunek w oczach środowiska łowców. Zaczęto ją traktować jak zdrajczynię. Aby odkupić winy i udowodnić swoją lojalność, dziewczyna jest zmuszona zamordować swojego byłego mistrza, co jest praktycznie niewykonalne, ponieważ magiczne znamię, chroniące ją przed ranami oddała Johnowi – zakochanemu z niej uzdrowicielowi – by uratować go przed śmiercią. Z biegiem czasu jednak, Elizabeth traci wsparcie chłopaka, który nie może oprzeć się zgubnej mocy drzemiącej w znamieniu. Czy Elizabeth podejmie decyzję morderstwa osoby najwyżej usytuowanej w państwie? Czy zawalczy o miłość swojego życia?

Ostatnimi czasy nawiedza mnie to uczucie: podoba mi się pierwszy tom i strasznie pragnę kolejnego, lecz zanim zostanie on wydany, zapominam o zakończeniu: pamiętam o co chodziło, ogólny zarys, ale nic z końcówki. Tutaj męczyłam się też aby przypomnieć sobie, na czym zakończyła się „Łowczyni” – owszem, mogłabym przecież sięgnąć po nią i przekartkować ostatnie strony, ale nie o to tutaj chodzi: autorka powinna sama czytelnika wprowadzić w uniwersum, zgrabnie przypominać tak, by nie powtarzać banałów, ale jedynie rozwiewać wątpliwości i uzupełniać braki. I czytałam. Poruszałam się po omacku, jakby ze związanymi rękoma, a przecież: to także spowalnia czytania. „Królobójczyni” nie jest zła i trzyma poziom, ale prawda jest również taka, że zdarzyło jej się przynudzać. Nie pochłonęła mnie tak bardzo, jak jej poprzedniczka. Nie było zachwytów, nie pochłonęła mnie tak, abym skończyła ją jeszcze tego samego dnia, w którym zaczęłam. I dlatego mówię, że katastrofa, nie mam na myśli ogólnego poziomu, tylko poziomu w porównaniu: przecież całość nie boli, zdania nie kują w oczy, da się to czytać i czyta się to nawet przyjemnie, w skrajnych momentach.

Nie bójcie się Boecker, bo „Królobójczyni” to także walka, przepiękne opisy, średniowieczna Anglia, spiski i uroczy, delikatny wątek romantyczny. To nie jest tak, że odradzam. Ja nie zachwyciłam się jedynie i nie jestem w stanie jednoznacznie określić czy z Wami będzie podobnie. Jedno jest pewne: fani historycznych klimatów średniowiecza, fani łowców i czarownic, uzurpatorów oraz rycerzy, na pewno odnajdą w tej duologii coś dla siebie.

Wpisałam w Internet the king slayer, bo miałam nadzieję, że znajdę tam świat, który wykreowała Virginia Boecker, świat łowców czarownic, uzurpatorów, świat Elizabeth Grey. Znalazłam tylko Jaime’a Lannistera i trochę mi żal. Bo „Królobójczyni” to książka naprawdę z pomysłem, zasługująca osiągnąć coś więcej. Owszem, nie jest tak dobra jak „Łowczyni” – szczerze, to w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zawsze była dla mnie zagadką, którą bałam się rozwikłać. Ciekawiła, ale nigdy nie na tyle, abym zrobiła ten krok i zaczęła czytać jej twórczość. Czułam gatunkowy przesyt w tamtym momencie, dlatego ta ciekawość wymierzona była w reakcje ludzi, którzy czytali. Nie w samą książkę. Szukałam reakcji, a teraz nie wiem. Nie mam pojęcia, jak powinnam traktować jej nową powieść, jak oceniać, jak porównać, skoro „Niezgodna” to jedna z tych, przed których czytaniem byłam niezwykle oporna. I wydaje mi się, że nie muszę tego robić, oceniać, porównywać, czytać „Niezgodną” by mieć jakiś wzorzec. Ja po prostu czuję, że to jest dobra książka, nienależnie od wszystkiego.

Może nie wbiła mnie w fotel. Szczerze, niewiele jest takich, które naprawdę to robią. Ale zdecydowanie zachwyciła pomysłem, namiastką magii, którą oferuje, swoją nieszablonowością i równie ciekawymi postaciami. Mówią, że „Naznaczeni śmiercią” oferuje więcej, że jest napisane z rozmachem, że jest bogatsze niż poprzedni cykl. I niech Ci, którzy znają poprzednie książki Roth, sami spróbują odnaleźć różnice.
Cyra jest siostrą brutalnego tyrana, który rządzi ludem Shotet. Jej dar zadawania bólu przez dotyk, sprawia, że natychmiast stała się narzędziem do tortur brata. Jest szybka, zwinna i mądrzejsza niż ktokolwiek sądzi. Jest także przeciwieństwem Akosa, który pochodzi z Thuvhe, ludu miłującego pokój. Pewnego dnia Akos i jego brat zostają porwani przez wrogich żołnierzy Shotet – wraz z wejściem chłopaka do świata Cyry, wrogość pomiędzy ich krajami wydaje się być nie do pokonania. Młodzi muszą zdecydować się na wzajemną pomoc i zaufanie, aby przetrwać. Inaczej zniszczą siebie nawzajem.
Z całą pewnością jest to dobre rozpoczęcie 2017 roku i liczę, że będę miała przyjemność przeczytać jeszcze wiele książek z tak rewelacyjnym pomysłem na świat przedstawiony. Żeby jednak w pełni zrozumieć o co autorce właściwie chodzi, musiałam przebrnąć jakieś sto pięćdziesiąt stron – tutaj sytuacja ma się podobnie, jak w „Czasie Żniw”: dużo trzeba sobie poukładać żeby połączyć nazwy, postacie i wydarzenia w jeden, sensowny ciąg. Mamy dziewięć planet – główna akcja rozgrywa się na Thuvhe, na której żyją dwa plemiona: Akosa i Cyry. Mieszkańcy czerpią siłę z nurtu, jest ich esencją, która przepływa przez ciała i przybiera różną formę. Nurt odpowiada za dary, a rodziny które posiadają szczególnie cenne, są pilnie strzeżone sekretem. Roth brnie dalej: jej wyobraźnia kreuje rośliny z rozmaitymi właściwościami, historie obu ludów, nazwy sztuk walki. Pomysł to najlepszy punkt. Najgorszym zaś jest zdecydowanie początek, zbyt zagmatwany, zbyt skomplikowany. Za dużo informacji podanych naraz.
Uwielbiam bohaterów, których wykreowała. Zrobiła to naprawdę dobrze: jestem zachwycona bratem Cyry, Ryzekiem. Faktem, że pod grubą, wyrachowaną skórą jest w nim osoba, która doświadczyła bólu, osoba młoda, osoba nadal przeżywająca stratę matki. A mimo tego, pokazująca te ludzie cechy w tak niewielu, intymnych momentach. Również Cyra: oboje nie okazują przyziemnych uczuć, bo zdążyli się nauczyć życia wśród otaczającego ich nurtu bólu, wśród spisków, nienawiści ze strony ludzi, paraliżu po stracie rodziców. A jednak oboje są ukazani jaki osoby o bardzo silnych charakterach. Inaczej jest z Akosem, on zdecydowanie wyróżnia się swoją naturalnością i delikatnością na tle mieszkańców Shotet. Jak nietrudno się domyślić – między dwójką głównych bohaterów kiełkuje coś w rodzaju zakazanego uczucia, wątki z nimi są więc delikatnie zabarwione zauroczeniem, jednak nie ma tutaj wyrazistego romansu. Na szczęście.

„Naznaczeni śmiercią” to pierwszy z dwóch tomów, świetnie zapowiadającej się serii Veronici Roth. Autorka ujęła mnie kreacją bohaterów, kosmicznie dobrym pomysłem na rzeczywistość oraz równomiernym natężeniem akcji na przestrzeni całej powieści. Mam nadzieję jedynie, że kolejny tom utrzymany będzie na podobnym, a nawet lepszym poziomie, bo ta seria ma potencjał by być w czołówce najlepszych książek w tym gatunku.

Zawsze była dla mnie zagadką, którą bałam się rozwikłać. Ciekawiła, ale nigdy nie na tyle, abym zrobiła ten krok i zaczęła czytać jej twórczość. Czułam gatunkowy przesyt w tamtym momencie, dlatego ta ciekawość wymierzona była w reakcje ludzi, którzy czytali. Nie w samą książkę. Szukałam reakcji, a teraz nie wiem. Nie mam pojęcia, jak powinnam traktować jej nową powieść, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ciężka do zidentyfikowania, niemalże niemożliwa do namierzenia. Pojawia się znikąd. Przychodzi dość często, choć zdarzają się momenty, kiedy w ogóle jej nie widać. Jest dość kapryśna. Nikt nie wie, kiedy zaatakuje... Klątwa trzecich tomów – brak na nią recepty, lekarstwa, brakuje także środków przeciwbólowych, dla osoby, która jej doświadczy.

Nic nie boli przecież tak jak zmarnowana seria czy trylogia.

Nadeszła końcowa faza Endgame – pozostali najsilniejsi i najsprytniejsi. Klucz Niebios i Klucz Ziemi odnaleziono, teraz pozostaje jeszcze tylko: Klucz Słońca. Pozostała szósta graczy, ale tylko jeden z nich gra by wygrać. Reszta stanęła po stronie śmierci lub życia i dąży do przerwania rozgrywki. Ustalają własne reguły, wierzą w inny koniec, walczą dla innego plemienia. Jednak łączy ich jedno: są gotowi by umrzeć, by osiągnąć zamierzone cele. Zwycięzca będzie tylko jeden.

Jak jest?
Jest dziwnie.
Jak bardzo zdziwiona jestem „Regułami Gry”, nie potrafię opisać. Jamesa Freya traktowałam dotychczas jako człowieka, na którym nie można się zawieść – oba poprzednie tomy były wręcz nie z tej ziemi, a „Milion małych kawałków” jakiś czas temu zdążyłam uznać za jedną z lepszych książek, jakie kiedykolwiek przyszło mi czytać. „Reguły gry” od początku wydawały się odstawać… nie tylko okładką i o połowę węższą szerokością grzbietu, nie pochłonęły mnie tak bardzo, mimo, że działo się dość sporo. To była specyficzna lektura. Z jednej strony działo się mnóstwo rzeczy, akcja nie zwalniała tempa, jednak z drugiej – nie potrafiła ona tak zaintrygować, pochłonąć.

A mimo to, wydaje mi się, że uniwersum nadal jest mocne. Zagadkowe, mistyczne - cała trylogia to pasmo zaskakujących zwrotów akcji i wydarzeń, które zadziwiają. Pomysłem, wartością, poprowadzeniem fabuły, różnorodnością bohaterów i przede wszystkim: zbadaniem poszczególnych plemion i osadzeniu ich w realiach świata przedstawionego. Nadal jestem pod wrażeniem tej interaktywnej książki pełnej linków do filmów, artykułów, poszczególnych stron, które wypełnione są zagadkami. To magia.

Ciężka do zidentyfikowania, niemalże niemożliwa do namierzenia. Pojawia się znikąd. Przychodzi dość często, choć zdarzają się momenty, kiedy w ogóle jej nie widać. Jest dość kapryśna. Nikt nie wie, kiedy zaatakuje... Klątwa trzecich tomów – brak na nią recepty, lekarstwa, brakuje także środków przeciwbólowych, dla osoby, która jej doświadczy.

Nic nie boli przecież tak jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To koniec. Nie taki, jakiego oczekiwałam, ale nie taki też, który zawiódłby mnie całkowicie. To neutralne zakończenie trylogii, która także budzi we mnie uczucia ambiwalentne – początek jej świetny, ale koniec… no właśnie. Dzisiaj więc o zwieńczeniu trylogii dotyczącej surogatek, podsumowaniu sławnego „Klejnotu”, dzisiaj o końcu, dzisiaj trochę o „Czarnym Kluczu” Amy Ewing.
Od niepamiętnych czasów mieszkańcy zewnętrznych Kręgów samotnego miasta służyli rządzącym w Klejnocie arystokratom. Ale oto nadchodzi czas pomsty i wyrównania rachunków. Sprzysiężenie Czarnego Klucza przygotowuje się do przejęcia władzy. Violet znajduje się w samym środku rebelii, ale konflikt z arystokracją ma dla niej również wymiar osobisty. Jej młodsza siostra, Hazel, została porwana przez Diuszesę Jeziora. Teraz Violet, która tak wiele ryzykowała, by umknąć z Klejnotu, będzie musiała użyć całej swej mocy, by tam powrócić i ocalić nie tylko swoją siostrę, ale również całe Samotne Miasto.
Wyczekiwałam tej powieści. Po skończeniu „Białej róży” dokładnie rok temu, czułam, że nie wytrzymam, że ciężko będzie uporać się, wygrać z intrygą, jaka towarzyszyła mi po lekturze bezustannie. Bo „Klejnot” był świetny, niegdyś porównywałam go do „Rywalek”, jednak okazało się to błędem – był on zdecydowanie lepszy – bo nie posiadał trójkątów miłosnych, toksycznej rywalizacji i zawiści innych konkurentek. I o ile dobrze wspominam pierwszy tom, to drugi pokochałam jeszcze bardziej. „Biała róża” wniosła żywiołowość, rozjaśniła wiele spraw i ogrom furtek otworzyła. Jak jest z „Czarnym kluczem”? Nijak, niestety. Jest przeciętnie, niczym nie wyróżniła się ta powieść na tle swoich poprzedniczek, nie ma mowy o totalnym dnie, ale czytanie jej nie sprawiało mi przyjemności, nie wciągnęło, nie zaintrygowało. Przynajmniej początek, później – co prawda – było tylko lepiej, ale to też nie jest nic wielkiego. Nie mówimy o wysokim poziomie, ale nie ma także katastrofy – jedynie mała porażka na tle dwóch wcześniejszych tomów, na tle reszty: całkiem neutralnie, czytałam gorsze rzeczy.

Dużo dowiadujemy się na temat Augurii i jest to ratująca zaleta. Autorka brnie w interesujące czytelnika tematy tak, jak nie było tego w pierwszym tomie, co w końcu zaspokaja ciekawość czytelnika, a całość w końcu nabiera sensu i zaczyna się "rozmowa" na właściwy książce temat... nie jakieś poboczne wątki; teraz Augurie w końcu mają swoją książkę.

Nie wiem o czym mogłabym jeszcze pisać, bo o książkach neutralnych pisze się najtrudniej; nie można kompletnie tego zrównać z ziemią, ale i polecić nie wypada. Mogło być lepiej, ale nie było najgorszej, mogłabym Was namawiać do lektury, ale wiem, że istnieją tysiące książek, które zasługują na te kilka dni poświęconego czasu bardziej, niż lektura spod pióra Amy Ewing. Jest mi przykro i nie ukrywam tego: nastawiłam się na zakończenie spektakularne, fajerwerki tak mocne, że pamięta się jeszcze długo czas po skończeniu. Tutaj? Czytanie było trudną, niekończącą się wędrówką, a zakończenie trylogii mocno rozczarowujące. Niemniej jednak „Klejnot” był fantastyczny a „Biała róża” świetna, więc może warto zakończyć już historię surogatek na tomie drugim, traktując ją osobiście jako jedynie duologię.

To koniec. Nie taki, jakiego oczekiwałam, ale nie taki też, który zawiódłby mnie całkowicie. To neutralne zakończenie trylogii, która także budzi we mnie uczucia ambiwalentne – początek jej świetny, ale koniec… no właśnie. Dzisiaj więc o zwieńczeniu trylogii dotyczącej surogatek, podsumowaniu sławnego „Klejnotu”, dzisiaj o końcu, dzisiaj trochę o „Czarnym Kluczu” Amy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Strąć tyle sójek, ile dusza zapragnie, jeśli uda ci się trafić, ale pamiętaj, że grzechem jest zabić drozda."

Sztuka zabijania to nie tylko umiejętność władania nożem, posługiwania się bronią, znajomość substancji chemicznych, silne, śmiercionośne dłonie. To także niewłaściwy wyraz, oskarżenie, obelga, brak umiejętności przyznawania się do winy. To myśl lub słowo rzucone z agresją, to cichy, stłumiony śmiech, ale też ten publiczny, upokarzający. To nawet najmniejszy osąd, dokuczliwa sugestia, najdrobniejsze przewinienie – lecz tak samo bolesne. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Prawdopodobnie brakłoby kamieni – od zarania dziejów prześladuje się mniejszości, obecnie, chciałoby się rzecz, w cywilizowanym świecie, nadal prześladuje się mniejszości. Symbolem tych osób jest drozd – ptak, który nie robi nic złego, nie wyjada plonów, nie gniazduje w nich, nie przeszkadza człowiekowi w żadnym stopniu – tworzy jedynie muzykę, która cieszy uszy. Dlatego zabicie drozda jest grzechem.
zarnoskórzy w Stanach Zjednoczonych to już coś zupełnie zwyczajnego. Jednak nie zawsze mieli oni tak łatwo. W 1935 roku, w małym miasteczku na południu USA, młody Murzyn został oskarżony o zgwałcenie białej dziewczyny. Prosta sprawa sądowa z powodu panującego rasizmu urosła do rangi symbolu. W ten sposób oskarżony, Tom Robinson, nawet nie miał szans na odzyskanie wolności, nawet jeśli byłby bez winy – granice ówczesnej tolerancji nie dotykają miejsc skalanych Murzynami. Atticus Finch, obrońca Toma Robinsona robi wszystko, by podarować mu wolność, a tym samym – ukazać czarnoskórych w świetle do tej pory nieznanym dla XX-wiecznych mieszkańców Alabamy: jako ludzi takich samych jak oni.

"Niektórzy Murzyni kłamią, niektórzy Murzyni są amoralnymi istotami i niektórym Murzynom nie można ufać, gdy w pobliżu są kobiety, białe czy czarne. Jednakże jest to prawda, która odnosi się do całego ludzkiego rodzaju, a nie do jednej tylko rasy. Nie ma na tej sali osoby, która nigdy nie skłamała i nigdy w życiu nie splamiła się niemoralnym postępkiem, nie ma też na świecie mężczyzny, który nigdy nie spojrzał na kobietę pożądliwie."

Długie wstępy i dość wolno rozwijająca się fabuła z biegiem stron zamienia się w coś, co przypomina książki Remigiusza Mroza – prawnicze potyczki na sali sądowej kompletnie zapierają dech w piersiach. Kończy się czas nudy i od połowy książki sytuacje rozgrywają się w naprawdę zawrotnym tempie: ataki, napaście, ofiary, ucieczki. Warto również wspomnieć o parze głównych bohaterów – Jem i Jean Louise „Scout” Finch to niezwykłe rodzeństwo, które śledzą uważnie proces, w którym udział bierze ich ojciec, Atticus.

Harper Lee napisała powieść tak ponadczasową, że powinna ona być przeczytana przez każdego człowieka. Jestem zachwycona. Jestem przerażona.

"Jeśli istnieje tylko jeden rodzaj ludzi, to dlaczego nie możemy żyć ze sobą w pokoju?"

Strąć tyle sójek, ile dusza zapragnie, jeśli uda ci się trafić, ale pamiętaj, że grzechem jest zabić drozda."

Sztuka zabijania to nie tylko umiejętność władania nożem, posługiwania się bronią, znajomość substancji chemicznych, silne, śmiercionośne dłonie. To także niewłaściwy wyraz, oskarżenie, obelga, brak umiejętności przyznawania się do winy. To myśl lub słowo rzucone z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyczekiwałam końca trylogii Josephine Angelini – i oto jest. Ostatni tom, zatytułowany „Wiedźmi stos” jest jednak nieco inny niż poprzednie. Inne również wywołuje we mnie odczucia. Gwoli przypomnienia, przeczytałam przed chwilą swoje poprzednie recenzje dwóch tomów trylogii; każda była coraz bardziej frenetyczna. Pozytywna, wychwalająca tę historię, zresztą sama pamiętam zachwyt, który towarzyszył mi podczas lektury obu tomów – nigdy nie spotkałam się z takim pomysłem na książkę. Jednak, obecnie czuję nie tylko niedosyt, ale także delikatne wytrącenie z równowagi. Pytanie zatem jedno: co poszło nie tak?

Mam wielki problem z czytaniem książek wydawanych w sporych odległościach, znacznie bardziej lubię „maratony książkowe”, by nie musieć sięgać po poprzednią część i przypominać sobie, na czym się ona skończyła, jak potoczyły się sprawy. Tutaj musiałam czekać na kontynuację, więc – niestety – całkowicie wyparłam z pamięci fabułę „Tańca w ogniu”. Być może też dlatego, tak dużo czasu musiałam poświęcić lekturze trzeciego tomu, musiałam przypomnieć sobie bohaterów, sytuacje, ale ponadto z powrotem „wczuć się” w klimat historii, a co w niektórych przypadkach może wydawać się długie i bardzo trudne. Tak też było tutaj.

Tak czy inaczej, „Wiedźmi stos” nie jest książką totalnie skreśloną. Uważam ją za dobrą, ponieważ całość ratuje wspaniały pomysł, koncept, który zachwyca na każdej stronie z coraz silniejszą mocą. Główna bohaterka, Lily Proctor jest obywatelką „naszego” Salem w stanie Massachusetts. Ten świat zdecydowanie jej nie służy – lekarze nie mogą zdiagnozować przyczyn jej nieustającej gorączki, a ryzyko ataku drgawek wyklucza wszelkie przyziemne przyjemności. Gdy pewnego dnia, w towarzystwie Tristana, chłopaka na którym bardzo jej zależy, pozwala sobie pójść na szkolny bal dochodzi do tak paskudnego incydentu, że dziewczyna chce po prostu zniknąć… Jej życzenie się spełnia. Lily trafia do równoległego świata, w którym to, co było jej słabością, staje się siłą. Nowe Salem to mroczne i niebezpieczne miejsce, rządzone przez potężne czarownice. Najsilniejszą i najbardziej okrutną z nich jest ona sama… A raczej alternatywna wersja Lily – Lillian.

W zasadzie przedstawiona jest tutaj fabuła pierwszego tomu, ponieważ uważam, że nie ma sensu wprowadzać fabuły następnych – to wielkie spojlery dla tych, którzy nie przeczytali żadnego z tomów, a być może planują. Jeśli tak – nie zrażajcie się. To pełne napięcia około półtora tysiąca stron trylogii, to wspaniały wątek miłosny, to wiele rozdziałów walki ze złem, walki o życie, o przyjaciół. Josephine Angelini pisze dobrą fantastykę, bo o ile coraz bardziej odchodzę w inne gatunki, ona za każdym razem przyciąga mnie do siebie i pokazuje, że historia Lily zasługuje na uwagę.

Nie jest łatwo napisać dobre zakończenie trylogii. Trzeci tom, „Wiedźmi stos” uważam za najsłabszy, za najwolniej rozgrywający się: pierwsze rozdziały w ogóle mnie nie pochłaniały. Jednak, nie żałuję, że sięgnęłam po tę trylogię, ponieważ niesamowitą frajdę zapewniła mi autorka podczas lektury „Próby ognia” oraz „Tańca w ogniu”, a ostatnie rozdziały trzeciego tomu miały naprawdę imponujący poziom. Nie odradzam, mimo wszystko dalej zachęcam, szczególnie fanów fantastyki, ale i tych, którzy chcą się do niej przekonać, ponieważ dwa pierwsze tomy to naprawdę majstersztyk.

Wyczekiwałam końca trylogii Josephine Angelini – i oto jest. Ostatni tom, zatytułowany „Wiedźmi stos” jest jednak nieco inny niż poprzednie. Inne również wywołuje we mnie odczucia. Gwoli przypomnienia, przeczytałam przed chwilą swoje poprzednie recenzje dwóch tomów trylogii; każda była coraz bardziej frenetyczna. Pozytywna, wychwalająca tę historię, zresztą sama pamiętam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Granica wszechświata to na chwilę obecną bardzo abstrakcyjne pojęcie. Jedna z hipotez określa wszechświat jako jednolitą i nieskończoną przestrzeń, w której moglibyśmy lecieć bez końca, mijając kolejne galaktyki. Taki wszechświat nie miałby żadnych granic. Rozciągałby się w nieskończoność i znaleźlibyśmy w nim wszystko. Przy nieskończonych ilości układów gwiezdnych, galaktyk, natrafilibyśmy też w końcu na dziwne i niespotykane zjawiska – moglibyśmy znaleźć planetę dokładnie taką samą jak Ziemia, dokładnie z takimi samymi ludźmi – moglibyśmy nawet spotkać samych siebie. Niepokojące?

To fabuła książki.

Marguerite Caine jest córką wybitnych fizyków. Od dziecka towarzyszą jej najśmielsze teorie naukowe, jenak ta jedna – to coś więcej niż tylko domysł. Mówi o możliwości podróżowania między równoległymi wymiarami. Dzięki specjalnemu urządzeniu, Firebirdowi, z łatwością można przeskoczyć do innych rzeczywistości i „przejąć” na jakiś czas ciało swojego odpowiednika – siebie z innego wymiaru. Gdy ojciec Marguerite zostaje zamordowany, wszystkie poszlaki wskazują na Paula Markova – błyskotliwego asystenta jej rodziców, który wymyka się przed sprawiedliwością, uciekając do innego wymiaru. Dziewczyna jednak zaczyna tropić potencjalnego mordercę, przeskakując pomiędzy różnymi światami i wersjami siebie – raz jest księżną w carskiej Rosji, bywalczynią klubów w futurystycznym Londynie, a innym mieszkanką stacji oceanicznej w świecie zalanym wodą.

Spośród ostatnich nowości wydawniczych, jestem prawie pewna, że „Tysiąc odłamków Ciebie” jest czymś naprawdę wartym uwagi. Kłaniam się wydawnictwu Jaguar, że nie tylko postanowiło wydać tę książkę u nas – bo obserwowałam ją od dawna na zagranicznych stronach, – ale także zachować oryginalną okładkę, bo powiedzmy sobie szczerze – jest niebywale piękna. Ale oprócz piękna – cała jest też niezwykle pomysłowa. Koncepcja stworzenia fabuły, bazującej wokół świata fizyki (ale nieskomplikowanej fizyki), przeskakiwania między wymiarami i spotykanie różnych wersji – to już gdzieś było – chociażby z „Próbie ognia”, tylko tam w charakterze wiedźm, typowiej fantastyki. Tutaj wszystko ma charakter nowocześniejszy, pomysł z zabójstwem, ucieczką, zdradą oddanego asystenta – to daje świeżość tej książce i sprawia, że w niczym nie przypomina innych powieści. Elementem, który wyróżnia tę książkę jest fakt, jak dobrze autorka połączyła odmienne środowiska – carską Rosję oraz współczesność rozgrywającą się w Stanach Zjednoczonych.

Jak dobrze przedstawiła wrażliwość bohaterki, która jako jedyna w rodzinie nie wykazuje ścisłych zdolności a zamiast tego, maluje obrazy i oddaje się sztuce, a także wrażliwość innych bohaterów, ich osobości. Można zakochać się w retrospekcjach, wspomnieniach Marguerite dotyczących jej postrzegania świata, przed śmiecią ojca. Czas w szczęściu, spędzony na rozmowach z nim, dociekaniu fizycznych zagadnień, ale także rozmowach z Paulem i Theo, asystentami rodziców dziewczyny. Jeśli chodzi o wątek romantyczny – jest nieźle, chociaż nie można jednoznacznie powiedzieć, czy jest tutaj trójkąt, czy raczej jakiś wielokąt – występuje tutaj przecież możliwość zakochania się w „niewłaściwej” osobie, bo pochodzącej z innego wymiaru.

Czekam z niecierpliwością na dalsze losy Marguerite, bo bez wątpienia – było lepiej niż dobrze. Polecam naprawdę każdemu, kto chciałby odetchąć, odpocząć: ta powieść to przepis na rozluźnienie, coś lekkiego, coś do „połknięcia”.

Granica wszechświata to na chwilę obecną bardzo abstrakcyjne pojęcie. Jedna z hipotez określa wszechświat jako jednolitą i nieskończoną przestrzeń, w której moglibyśmy lecieć bez końca, mijając kolejne galaktyki. Taki wszechświat nie miałby żadnych granic. Rozciągałby się w nieskończoność i znaleźlibyśmy w nim wszystko. Przy nieskończonych ilości układów gwiezdnych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Po drodze do domu widzę siebie kątem oka w szybie wystawowej. Rozrastam się niepowstrzymanie, jakby wszystkie te gumki, którymi się ciasno obwiązałam, pękały jedna po drugiej i strzelały we wszystkich kierunkach, a ja wylewam się spomiędzy nich, tłusta i łakoma."

Poznajcie Heddę. Hedda ma siedemnaście lat, zaburzenia odżywiania i lubi liczyć. Zwłaszcza kalorie i BMI. Często też musi liczyć na siebie – nie przebywa ani w ośrodku ani w rodzinnym domu. Tylko ona sama. A właściwie, tylko ona i Nia – bo tak nazywa swoją chorobę. Pewnego dnia odkrywa, że jest w ciąży. I świat Heddy, ale też świat dziecka zamiera – bo jak ma przeżyć, kiedy nie dostarczane są mu żadne składniki odżywcze?

Do narodzin dziecka pozostało siedemnaście tygodni, sto dziewiętnaście dni, trzysta pięćdziesiąt siedem posiłków.

Karen Gregory debiutuje i robi to w sposób szalenie dobry – tworzy powieść przejmującą, powieść o miłości i rozpaczy, o trudnym życiu, ale też o ludzkim wyborze, o nadziei i o upadkach. Tę powieść nie można uznać za prozę wymagającą, trudną – to raczej książka skierowana w stronę ludzi młodych, ale przecież nie tylko dla nich. Jej lektura nie „pochłania” czasu, ją samą „pochłania się” w zawrotnym tempie, ponacinanym jedynie małymi przerwami na otarcie łez, uporządkowanie myśli. Zobaczcie zresztą jak wyglądają niektóre zdania i spróbujcie podejść do nich obojętnie.

"Anoreksja boli. Głodzenie się nie jest przyjemne. Kiedy twoja waga staje się dostatecznie niska, wszystko cię boli, przez cały czas. Robi ci się tak zimno, jakby twoje kości były z lodu. Włosy ci wypadają, a skóra wysycha na milion małych pęknięć. Na plecach rosną ci włosy. Stawy wydają się zardzewiałe. Masz wrażenie, że mózg ci zamarza. Nawet poduszki są za twarde, żeby na nich siedzieć, tak bardzo wszystko cię boli."

Ja chylę czoła. Szczere, realistyczne opisy to jeden z największych atutów powieści „Niepoliczalne”. Tuż obok znajduje się świetny pomysł, polegający na połączeniu problemów w jedną historię, oraz mnóstwo niedopowiedzeń – bo nie wiemy, kim jest, na przykład, ojciec dziecka. Takie otwarte wątki pozwalają na wysnucie własnych dokończeń historii, wykreowanie indywidualnych „ciągów dalszych” – i to fascynuje. Nie mogłabym także zapomnieć o głównej bohaterce, która świetnie sprawdza się w roli narratorki, przybliżając wszystko z takiej perspektywy, o jakiej nawet nie mieliśmy pojęcia. Zobaczcie, jak to wygląda z jedzeniem czekolady.

"Kostki wydają się przemieniać w coś ogromnego i paskudnego, zajmują na obrusie znacznie więcej miejsca, niż powinny. Odłamuję jedną i trzymam pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem. Jest gładka, obrzydliwa. Podnoszę ją do ust i patrzę mamie prosto w oczy, wpychając czekoladę między wargi. Nie pozwalam sobie poczuć, jak zaczyna mi cieknąć w ustach. Jest na moich zębach, pod językiem. Przełykam kilka razy, nagle uderza mnie wspomnienie obżerania się czekoladkami na Boże Narodzenie. Żołądek zaczyna mi się nadymać, jedzenie podchodzi do piersi."

Przejmująco, dosadnie, szczerze – tak napisała „Niepoliczalne” Karen Gregory. Jestem pod wielkim wrażeniem debiutu, tym bardziej, że dotyka on tak delikatnych tematów. Życzę sobie, żeby każda powieść z gatunku young adult była tak dobrze, tak solidnie napisana. Z pomysłem, z delikatnym wątkiem miłosnym, z kreacją, ale przede wszystkim z uczuciami.

"Po drodze do domu widzę siebie kątem oka w szybie wystawowej. Rozrastam się niepowstrzymanie, jakby wszystkie te gumki, którymi się ciasno obwiązałam, pękały jedna po drugiej i strzelały we wszystkich kierunkach, a ja wylewam się spomiędzy nich, tłusta i łakoma."

Poznajcie Heddę. Hedda ma siedemnaście lat, zaburzenia odżywiania i lubi liczyć. Zwłaszcza kalorie i BMI....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Statystyki pokazują, że w latach 2002-2010 jedenaście na czternaście prób samobójczych zakończyło się zgonem. 45% wybiera żyletki, ten sam procent szkło, a pozostałe 10% – inne ostre przedmioty. Statystyki pokazują, że z dziewięćdziesięciu czterech dziewczynek mających od dziesięciu do czternastu lat aż 56% zraniło się przynajmniej raz w życiu. Przypalanie się, cięcie, dźganie, kłucie, wymierzanie ciosów. Czysta autodestrukcja.

Wiele lat temu Kathleen Glasow pisała notatki do nowej książki w autobusie. Uniosła wzrok, gdy przysiadła się do niej dziewczyna, chwilę potem: zamarła. Spojrzała na jej skórę, pokrytą świeżymi liniami, cienkimi bliznami – i zaparło jej dech nie dlatego, że odczuła niechęć/nienawiść/przerażenie – ale dlatego, że ona także ma taką skórę. Dziewczyna czując na sobie wzrok, pospiesznie opuściła rękawy. Kathleen pragnęła podwinąć swoje, powiedzieć „Jestem taka jak ty! Nie jesteś sama!”, ale nie zrobiła tego. Jak sama mówi – „Powinnam była pokazać jej, że nawet pogrążona w głębinach własnego wnętrza, nie jest sama”. Zamiast tego napisała powieść.

Powieść ta to historia Charlie – nastolatki, która z ulicy trafia ośrodka, którego priorytetem jest nie tylko uwolnienie dziewczyny z sidła narkotyków, ale także podarowanie szansy na zaakceptowanie siebie, walkę z chorobami i odwagę, zapewniająca funkcjonowanie poza szpitalnymi murami. To jedna z tych, książek, która być może – jest to debiut autorki – nie należy do tych najwybitniejszych, najbardziej chwytających za serce. Ale to jedna z tych książek, o której się myśli po skończeniu i po miesiącach. Urzekła mnie lekkością czytania, podjętym tematem: bo dość nieszablonowym, wielopłaszczyznowym i dotykającym ogrom problemów nastolatków.

„Oddychaj. Jest strasznie tylko przez krótką chwilę.”

„Dziewczyna w rozsypce”. Oto oda dla wszystkich, którzy są właśnie tacy: rozsypani, niestabilni, rozbici, wytrąceni, zawieszeni gdzieś ponad resztą świata. Oto oda dla wszystkich, którzy doznali bólu, którzy hasztag #bluemonday używają nie tylko częściej niż raz do roku, ale częściej niż w każdy poniedziałek. Lub w co drugi dzień. Nie jest to książka, zasługująca na nagrody, oklaski i owacje, ale jest to w pewnym stopniu pozycja warta uwagi: szczególnie przez młodzież, która szuka czegoś napisanego ładnym, nieco zakrawającym na poetycki język, wrażliwego, a jednocześnie brutalnego i po prostu, smutnego.

Statystyki pokazują, że w latach 2002-2010 jedenaście na czternaście prób samobójczych zakończyło się zgonem. 45% wybiera żyletki, ten sam procent szkło, a pozostałe 10% – inne ostre przedmioty. Statystyki pokazują, że z dziewięćdziesięciu czterech dziewczynek mających od dziesięciu do czternastu lat aż 56% zraniło się przynajmniej raz w życiu. Przypalanie się, cięcie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nauczyciela, który omawiał tę książkę na lekcjach, wyrzucono z pracy. Zabójca Johna Lennona w chwili jego śmierci, trzymał ją w dłoni. Człowiek, który próbował zastrzelić prezydenta Ronalda Reagana, miał na jej punkcie obsesję. Wulgarna, cyniczna, propagująca palenie papierosów, picie alkoholu oraz uprawianie seksu przez nieletnich. Powieść, która została najbardziej cenzurowaną książką w amerykańskich szkołach. Powieść, którą określa się mianem „najbardziej napiętnowanej”. Ulubiona książka zabójców.

A mimo to wpisała się w kanon lektur omawianych także w Polsce. Znalazła się w gronie stu najważniejszych powieści anglojęzycznych XX wieku. Przetłumaczona została na niemalże wszystkie ważniejsze języki świata. Sprzedano ponad 65 milionów egzemplarzy – od 5 do 10 milionów więcej niż kilka powieści z serii o Harrym Potterze; 35 milionów więcej niż Wielkiego Gatsby’ego, mimo, że powstał on prawie 25 lat wcześniej.

Nie wiem, co pisać i po co pisać więcej. Tytuł napisał o sobie na łamach historii wystarczająco dużo.

Uwielbiam tę książkę za tak wiele rzeczy, a jednocześnie czuję dziwną niechęć. Odpychanie, przyciągnie jednocześnie. Kocham tę książkę za głębię, każdy ruch, pytanie, zdanie, czyn, który zinterpretować można dopiero po chwili, który dociera dopiero, gdy przeglądasz setki artykułów, czytasz dziesiątki cytatów. Znowu, znowu, znowu. Kocham tę książkę, historię o buncie nastolatka. Kocham fakt, że nie dałam rady przeczytać jej w tydzień, może w miesiąc nawet: sama już nie wiem, kiedy otworzyłam ją po raz pierwszy, a szkoda, bo jestem pewna, że ten moment był warty zapamiętania. I w końcu kocham głównego bohatera – Holdena Caulfielda, chłopaka opuszczonego, manifestującego swój indywidualizm. „Buszujący w zbożu” swój początek ma miejsce, gdy bohater zostaje wyrzucony z kolejnej szkoły, wskutek czego, Holden przeżywa więc bunt wobec rzeczywistości: marzy o wielkiej ucieczce, nie czuje sympatii do społeczeństwa, szczególnie szkolnego: gardzi grupkami zamożnych dzieciaków, nie widzi wśród nich nikogo, kto mógłby go zrozumieć. Holden ma poczucie swojej odmienności, odczuwa potrzebę rozmowy, jest życiowym pesymistą, marzy o prawdziwej miłości, pragnie autentycznych uczuć. Cała reszta powieści to historia rozgrywająca się w przeciągu trzech dni. Dni, które spędzał włócząc się po Nowym Jorku, szukając wrażeń, upijając się alkoholem, myśląc o przyszłości, poznając ludzi. Wydaje mi się, że to osobowość, z którą można się w pewnym stopniu identyfikować – i to właśnie czyni tę książkę, tak wyjątkową. Holden jest synonimem samotności, swego rodzaju naiwności i dziecięcej beztroski, połączonej z chęcią bycia lepszym niż otaczający go świat. Kocham tę książkę za mnogość tematów, za krytykę kultury masowej, niechęć Holdena do kina i określanie brata, który pracuje w Hollywood, mianem „prostytutki” – jest to symbol upadku Stanów Zjednoczonych.

Szczególnie dobrze rysuje się granica między dorosłością a dzieciństwem w tej powieści. Świat dorosłych przedstawiany jest w sposób udawany, sztuczny, dzieiństwo zaś jest idyllicznym okresem, w którym panują zasady autentyzmu i naturalności. Ta książka to pochwała dzieciństwa, co w szczególny sposób podkreśla metafora buszującego w zbożu, czyli osoby, która łapie dzieci na moment przed ich upadkiem z klifu – dorastania.

„W każdym razie wyobrażam sobie małe dzieci, które hasają na wielkim polu wśród łanów żyta. Tysiące dzieciaków, a w pobliżu nikogo - nikogo z dorosłych - oprócz mnie. A ja stoję na skraju jakiegoś strasznego urwiska. Moim zadaniem jest łapać każdego, kto zbliży się do przepaści - jeśli któreś z dzieciaków rozpędziłoby się, nie patrząc, dokąd biegnie, wtedy pojawiałbym się ja i łapałbym go, żeby gówniarz nie spadł. Tym zajmowałbym się przez cały dzień. Czuwałbym nad tymi dziećmi w zbożu. Wiem, że to głupie, ale tylko coś takiego chciałbym w życiu robić. To strasznie głupie, wiem.”

Ludzkość stacza się na dno. „Buszujący w zbożu” to więc dość dołujący przykład dekadentyzmu, który zostaje rozjaśniany poprzez wizerunek obrońcy, znajdującego się pośród tytułowych łanów żyta na skraju przepaści. Wśród czytelników powieść ta nie jest określana jednoznacznie: wielu z nich nie jest w stanie „przebić się” przez ciężką i smutną narrację Holdena, który praktycznie bez ustanku opowiada o swoich słabościach jak i słabościach świata – ja zaś uważam to za zaletę książki, bo naprawdę rzadko spotykam tak autentyczne i tak szczere myśli i monologi bohatera, które ciekawią i świetnie oddają jego postrzeganie rzeczywistości.

Ja przepraszam za słowotok, za tyle rożnych myśli, za chaos. Mam dreszcze, kiedy myślę o „Buszującym...”, mimo, że nie jest to powieść w tych czasach tak bardzo szokująca, jak 66 lat temu, w momencie pierwszego wydania – dzieci w barach, dzieci pijące alkohol, palące i szwendające się po nocach: to już (niestety) chleb powszedni XXI wieku.

Szukam partykuły, która pomogłaby nadać słowu „polecam” należyty wydźwięk, ale w tym stanie, roztrzęsienia, gorączkowego zauroczenia powieścią J.D. Salingera – chyba nie dam rady.

„Jeżeli ktoś umarł, to jeszcze nie powód, żeby go przestać lubić, zwłaszcza jeżeli to był ktoś tysiąc razy sympatyczniejszy niż inne znajome osoby, które żyją.”

Nauczyciela, który omawiał tę książkę na lekcjach, wyrzucono z pracy. Zabójca Johna Lennona w chwili jego śmierci, trzymał ją w dłoni. Człowiek, który próbował zastrzelić prezydenta Ronalda Reagana, miał na jej punkcie obsesję. Wulgarna, cyniczna, propagująca palenie papierosów, picie alkoholu oraz uprawianie seksu przez nieletnich. Powieść, która została najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Polska fantastyka to Sapkowski. Nieważne, że sagi nie skończyłam i pewnie w najbliższej przyszłości nie skończę: to ikona, to reprezentacyjna strona, książkowy wizerunek Polski, to „Witcher” sieje chaos i to z niego jestem naprawdę dumna. Następnie Jakub Ćwiek, którego po przeczytaniu „Chłopców” niestety nie kontynuowałam, Piotr Patykiewicz, którego kontynuować nie zamierzam wcale, oraz Ziemiański od „Achai”, która powinna zostać w ogóle anulowana w spisie książek. Za książkę nieuznana. Jak widać więc, z polską fantastyką to ja trochę w kratkę. Nie zaczynam, nie próbuję, a jeśli nawet – nawet nie staram się trwać w historii, nie porywa mnie to, nie zachwyca. Więc nie wiem co sobie myślałam, kiedy zdecydowałam się na „Balladę o przestępach”, która – o losie – z wątkiem historycznym jest, autora dla mnie niezidentyfikowanego, ale skromny reaserch wyjaśnia: Marcin Hybel, dwie wydane książki z klimacie fantastycznym, ulokowane w średniowiecznych standardach. Plus właśnie ta jedna, nowa. „Ballada o przestępcach”. Nie ukrywam jednak, że skusiło mnie wydawnictwo (sic!), toż to samo, które Mroza wydało i wydaje nadal, dlatego rzuciłam się z nadzieją, że będę zachwycać, jak i jego zachwycałam, ale ostatecznie…. No nie obyło się bez kratki, w zgodzie z kultywowaniem tradycji.

Żmudna to była walka, ciężki orzech dla mnie, być może nieodpowiedni, być może wina właśnie tkwi we mnie, być może ktoś inny się zachwyci: nie neguję, bo wiem, że gatunek trochę nie mój, ale lubię eksperymentować i czytam wszystko, więc cóż, raz się żyje. Marcin Hybel nie powalił mnie, ba!, w jednym momencie nie wiedziałam o czym czytam, w drugim miałam ochotę na dobre to cholerstwo zamknąć i wcale nie kończyć, a jeszcze innym – przednio się bawiłam. Dlatego ciężko jest mi zidentyfikować błąd, jaki tu nastąpił: kunszt pisarski bez zarzutu, doczepiłabym się jedynie pod utrzymanie tempa akcji, no ale może od początku. Gwoli wstępu.

To średniowieczna Anglia, szajka bezwzględnych łotrów napada na wędrowną trupę. Dochodzi do masakry, z której uchodzi z życiem dwóch chłopców: ośmioletni Gilbert i dwunastoletni William. I właśnie wtedy zaczyna się ich walka o życie: zostają zabrani do podlondyńskiej mieściny, gdzie przechodzą szkolenie żebracze, poznają czym jest gniew i cierpienie. Wkrótce zostają rozdzieleni, Gilbert zostaje szkolony na mordercę, Will uczy się złodziejskiej sztuki, na ich drodze staje wiele niebezpieczeństw. Poczucie bezpieczeństwa w ogóle nie istnieje.

Wielkie „tak” za pomysł, za oryginalność, złodziejską etykietę, wypracowanie przestępczej społeczności, ich świata, który rządzi się własnymi prawami. „Ballada o przestępcach” posiada również niesamowicie zilustrowane realia, opisy średniowiecznych ulic, charakterystyczne stroje czy też dość specyficzny, odrobinę grubiański język. Nie wydaje mi się to jednak nieodpowiednie, rzucenie jakimś przekleństwem raz na jakiś czas – wręcz przeciwnie, jestem zachwycona, bo podkręca to jedynie wiarygodność książki. Choć z drugiej strony – nie porwała mnie ona na tyle, bym mogła ją rekomendować na każdym kroku. Strasznie ciężko było mi się wdrążyć w klimat, ogarnąć cały zarys historii, niestety sam fakt mozolnie ciągnącej się fabuły również nie pomagał – niejednokrotnie przyłapywałam się na myśli, że ja po prostu tego nie przeczytam. Że nie dam rady. Cóż, udało się – ale tylko i wyłącznie dzięki dość wyrazistej i dynamicznej końcówce, ostatnim stu stronom, które stanowiły, moim zdaniem, najlepszy i najbardziej porywający element powieści.

Mam uczucia mocno ambiwalentne – w sumie nie było szału, jak dla kogoś kto fantastykę lubi, ale bez przesady: taką typową, średniowieczną fantastykę, gwoli jasności. Troszkę ubolewam nad brakiem zaakcentowania fachu, który zdobywa Gilbert: mordowaniem. Bo zdecydowanie za dużo jest tutaj Willa, jego romantycznych, lub mniej romantycznych uniesień, walk, przygód i złodziejskich problemów. Czy polecam? Zwolennikom gatunku, którzy nie mogą bez niego żyć, myślę, że reszta spokojnie mogłaby sobie odpuścić.

Polska fantastyka to Sapkowski. Nieważne, że sagi nie skończyłam i pewnie w najbliższej przyszłości nie skończę: to ikona, to reprezentacyjna strona, książkowy wizerunek Polski, to „Witcher” sieje chaos i to z niego jestem naprawdę dumna. Następnie Jakub Ćwiek, którego po przeczytaniu „Chłopców” niestety nie kontynuowałam, Piotr Patykiewicz, którego kontynuować nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nigdy nie napisałabym tego postu, gdyby nie fakt, że ciężko mi z myślą o zapomnieniu. O oddaniu właścicielowi, o pożegnaniu się z zawartością. Z krzywdą, nostalgią, sztuką. Mam przed sobą książkę, nie należącą nigdy do tych, które miałam w planach, do mojego życia wkradła się przypadkiem. I może nie zawojowała tak, bym mogła czytać ją kilka razy, ale wytrąciła z równowagi na tyle, że zastanowienie się nad kilkoma sprawami pozostawało tylko kwestią czasu. Szalenie melancholijna, słodko-gorzka, zapadająca w pamięć. Chcąc utrwalić moje uczucia względem tej książki, piszę by w pamięci nie zgasła, piszę głównie dla siebie, czerpiąc przyjemność myślenia o niej, ale pragnę byście wiedzieli – całość jest napisana również dla Was. Bo myślę, że warto jest dzielić się jej historią.

Mamy przyjaciół, mamy wielu znajomych. Każdy z nich jest inny, stanowi indywidualny element społeczeństwa, może Twój najlepszy przyjaciel mieszka parę kilometrów od ciebie i znacie się z czasów liceum, być może codziennie spotykacie się w pracy – niezależnie od tego, jacy oni tak naprawdę są, świat przy nich nabiera koloru. Tak jak nabrał w przypadku June Elbus, do czasu gdy jej wujek Finn, a zarazem najlepszy przyjaciel, umarł. Czternastolatka to specyficzna dziewczyna, nikt nie rozumiał jej tak dobrze, nikt nawet nie chciał próbować rozmawiać z nią, tak jak robił to Finn. Był człowiekiem-artystą, był gejem, był chory na AIDS. Był pierwszą miłością swojej siostrzenicy. Na jego pogrzebie June zauważyła jednak tajemniczego mężczyznę, który kilka dni później proponuje jej spotkanie. Wkrótce dziewczyna dowiaduje się, że nie była jedyną bliską osobą Finna...

Carol Rifka Brunt w swojej powieści podejmuje szereg tak intrygujących kroków, tak nurtujących wydarzeń, że grzechem byłoby tę książkę nie przeczytać do końca. Melancholia bije od niej z ogromną siłą, ale nie przytłacza, buduje jednak ten fajny, charakterystyczny klimat. „Powiedz wilkom, że jestem w domu” to przede wszystkim książka psychologiczna. Świetnie obrazująca introwertyzm od środka, gdzie rewelacyjna June jest centrum, jej osobowość jest centrum, wszystko okala te dwie rzeczy, tę pięknie przedstawioną osobę, żywą, wręcz namacalną. Kompletnie zgadzam się ze zdaniem z tyłu okładki, June to bohaterka „rozbrajająco szczera, niczym dziecko z ufnością patrzące w przyszłość, a zarazem melancholijnie mądra, niczym dorosły doświadczony przez życie”. Zapada w pamięć jako jedna z najbardziej oryginalnych bohaterek książkowych (zamiłowanie do średniowiecza, tańca w za dużych botkach w lesie za szkołą, Requiem Mozarta), jak i równiej jej relacja ze starszą siostrą, która również nie należy do osób typowych – ciekawi mnie jej historia, bo dziewczyna przedstawiona jest jako buntownicza szesnastolatka, która dojrzała trochę zbyt szybko. Jest cyniczna, jest wręcz odpychająca, czerpie przyjemność z krzywdy June i niejednokrotnie stawia ją w obliczu niebezpieczeństwa. Ogromnie chciałabym przeczytać coś o Grecie samej w sobie, ponieważ fragmenty, które zostały jej poświęcone, błyszczały. Obie z siostrą diametralnie się różnią, ich rywalizacja więc jest skomplikowana i w pewien sposób niewytłumaczalna – kilka lat temu przecież, były one dla siebie jak najlepsze przyjaciółki. Co się więc wydarzyło?

Drugie skrzypce, tuż obok konfliktu sióstr, gra wątek portretu. Portretu June i Grety, który namalował dla nich przed śmiercią wujek Finn, a który nazywa się właśnie „Powiedz wilkom, że jestem w domu”. Pamiętam, że Greta zapytała, co właściwie to znaczy, pamiętam, że June znalazła pewne odniesienie do nazwy obrazu na nim samym oraz w swoim życiu, ale mimo wszystko, to nadal jest tajemnicą, to nadal pozostaje zagadką. Tak samo jak zagadką pozostaje Finn, Finn, którego mamy okazje poznawać przez kilka pierwszych rozdziałów, a który sympatię naszą wzbudza przez całą tę powieść: fascynuje. Zagadką jest również tajemniczy człowiek z pogrzebu Finna, który gra skrzypce trzecie, ale to niech pozostanie niespodzianką.

„Ja chcę sobie wyobrażać fałdki w czasie, lasy pełne wilków, oraz ponure wrzosowiska o północy. Marzą mi się ludzie, którzy nie potrzebują seksu, żeby móc się kochać. Ludzie, którzy całują się tylko w policzki.”

To rok 1987. Tutaj nawet przebywanie z osobą chorą na AIDS wydaje się niebezpieczne, oddychanie wspólnym powietrzem wprawia ludzi w zdenerwowanie. Chorych traktuje się gorzej niż psy, nie ma jakiegokolwiek wytłumaczenia nieświadomości bycia nosicielem, Ty po prostu chciałeś kogoś zabić. I zrobiłeś to. „Powiedz wilkom, że jestem w domu” to magia. Ja nie potrafię znaleźć nawet odpowiedniego przymiotnika, mój szacunek do autorki za tę książkę nie mieści się w żadnym ze 200 tys. słów, które są w języku polskim. Piękna, mocna narracja, cytując „Bookpage” – „przypomina odsłonięty nerw pulsujący w agonalnych drgawkach”. Toksyczna, jadowita więź między siostrami, oraz silna, wzruszająca siła przyjaźni skazanej na śmierć. Marzę, by każda młodzieżówka oferowała czytelnikowi tyle, co własnie ta.

„Jest coś pięknego w stąpaniu po śniegu, po którym nikt jeszcze nie szedł. Zaczynasz wierzyć, że jest w tobie coś wyjątkowego, choć jednocześnie wiesz, że to nie prawda.”

Nigdy nie napisałabym tego postu, gdyby nie fakt, że ciężko mi z myślą o zapomnieniu. O oddaniu właścicielowi, o pożegnaniu się z zawartością. Z krzywdą, nostalgią, sztuką. Mam przed sobą książkę, nie należącą nigdy do tych, które miałam w planach, do mojego życia wkradła się przypadkiem. I może nie zawojowała tak, bym mogła czytać ją kilka razy, ale wytrąciła z równowagi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym była młodsza o połowę, krzyknęłabym o em dżi. Serio, „Królowa i Faworytka” to cudo bezbłędne. Oczywiście nie pod względem porównywalnym do innych, poważnych książek, ale tak wiecie, jak na powieść dla nastolatek to nieźle, a nawet lepiej niż sama seria „Rywalek”. Otóż: „Królowa” to właśnie coś, co było tajemnicą życia: Amberly. Z serii wiemy, że sama brała udział w Eliminacjach i pochodzi z niskiej warstwy społecznej. Co z resztą? Właściwie brak. A w tym opowiadaniu jest mnóstwo ciekawych rzeczy: to, że nigdy nie miała urodzić, to, że chorowała, fakt, że rebelianci obrócili tamte czasy w proch. Rewelacja, tutaj tych jedenastu rozdziałów nie odczuwa się tak, jak podczas czytania „Gwardzisty”, nie dłuży się, ma potencjał. Poznajemy również z bliska znanego nam również króla, wówczas jeszcze księcia Clarksona Schreave, który stanowi zupełne przeciwieństwo człowieka, który bił swojego syna, który tak ozięble traktował Americę, który był bezwzględnym tyranem, człowiekiem wiecznie skłóconym ze swoją żoną. I właśnie w „Królowej” mamy szansę spojrzeć na ich relację z innej, świeżej perspektywy, kiedy Amberly bardzo przypominała Ami, kiedy Clarksona był pewną wersją Aarona Warnera (o jego nowelkach też kiedyś pisałam!) z trylogii Tahereh Mafi, z domieszką jedynie ciepła Maxona, która później wygasła. Tytułowa „Faworytka” to Marlee Tames, Czwórka, przyjaciółka Ami i potencjalna kandydatka na księżniczkę – oto jej wersja wydarzeń. Chciałabym powiedzieć, czego dotyczy opowiadanie, ale myślę, że ci, którzy czytali się domyślają, dla reszty: głównym wątkiem jest sekret, który Marlee skrywa przed Maxonem i resztą królestwa. Jest świetny! Rewelacyjnie napisany, nie spotkałam się jeszcze z taką formą narracji u Cass: z podziałem na „teraz” i „wtedy”. Warto wiedzieć, że „Królowa i Fawortka” nie zamyka się tylko na tych dwóch nowelkach: mamy tutaj kolejną, dotyczącą Celeste Newsome, która jest szalenie ciekawą, niebanalną postacią. Mądrą! Czytelnicy jej nienawidzą, ale proszę: przeczytajcie fragment z jej perspektywy, a też wiele rzeczy się rozjaśni – poznajemy jej myśli dotyczące rywalek, jej opinie na temat Maxona, ogólne nastawienie do selekcji i te cechy, które sprawiają, że nie wygląda ona taką zimą sukę, jak w serii. Króciutki kolejny fragment to „Pokojówka”, czyli fragment rozmowy Aspena z jedną z dam Americi. Myślicie, że to koniec? Nie, najlepsze na końcu – fragment „Jedynej” po epilogu, który był…. FANTASTYCZNY. Rany, ktoś z Was polecił mi w komentarzu to opowiadanie, a mi nie starczyło motywacji by po nie sięgnąć. Cudo. Z takich mini-dodatków, to standardowo pytania do Kiedy Cass oraz ciekawy podrozdział dotyczący Kriss, Natalie i Elise, dziewcząt z Eliminacji i ich późniejszych losów.

Gdybym była młodsza o połowę, krzyknęłabym o em dżi. Serio, „Królowa i Faworytka” to cudo bezbłędne. Oczywiście nie pod względem porównywalnym do innych, poważnych książek, ale tak wiecie, jak na powieść dla nastolatek to nieźle, a nawet lepiej niż sama seria „Rywalek”. Otóż: „Królowa” to właśnie coś, co było tajemnicą życia: Amberly. Z serii wiemy, że sama brała udział w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dość ciężko jest mi sytuację opisać, bo mamy takiego „Księcia i Gwardzistę”, czyli tomy kolejno: 0.5 i 1.5, w których śledzić mogliśmy poczynania księcia Maxona tuż przed Eliminacjami, oraz Aspena, pierwszej miłości Americi, w momencie jesiennego balu halloweenowego. I o ile „Książę” był super, to „Gwardzistę” praktycznie przekartkowałam. Być może ze względu na fakt, że to dość długawe opowiadanie, być może aż nadto rozbudowane, składające się z jedenastu rozdziałów, których fabuła jest nam już znana. Jedyne, co mnie zainteresowało to moment, kiedy Aspen spędza czas z pokojówkami Ami, chwila ataku rebeliantów na zamek oraz relacja pozostałych Gwardzistów, dotycząca sytuacji lady Marlee i Cartera Woodworka. To tyle. Reszta? Mętna. Niezrozumiała. Przynajmniej dla mnie, osoby która nie czyta tego wszystkiego chronologicznie (jeśli warto tak robić, to dajcie znać pozostałym w komentarzach) i tak w ogóle to takich szczegółów jak poszczególne bale nie kojarzy i nie rozróżnia, bo było ich, troszkę więcej niż dużo. No ale jest i „Książę”! Ciekawe, zabawne, ale i pełne wątpliwości osiem rozdziałów napisane okiem Maxona. Kiera Cass świetnie tu ujęła jego ogólne odczucia do Eliminacji, to, że tak naprawdę nie czuje się jeszcze gotowy na tak wielkie zmiany, a decyduje się tylko ze względu na kraj. Królowej Amberly niezwykle mało, ale króla Clarksona pod dostatkiem: paleta jego zmiennych charakterów, rozkazy, faworyzacja wyższych sfer. Poza dwoma nowelkami dostajemy trzy drzewa genealogiczne: Singerów, Schreave’ów, Legerów, pełną listę wszystkich dziewcząt zakwalifikowanych do Eliminacji oraz dwie playlisty do obu tomów: „Rywalek” i „Elity”. Ponadto standardowo: kilkanaście pytań do autorki oraz: mnie kupiło zupełnie – lista klas oraz zawody przez nie wykonywane.

Dość ciężko jest mi sytuację opisać, bo mamy takiego „Księcia i Gwardzistę”, czyli tomy kolejno: 0.5 i 1.5, w których śledzić mogliśmy poczynania księcia Maxona tuż przed Eliminacjami, oraz Aspena, pierwszej miłości Americi, w momencie jesiennego balu halloweenowego. I o ile „Książę” był super, to „Gwardzistę” praktycznie przekartkowałam. Być może ze względu na fakt, że to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Troszeczkę zastanawia mnie sens rozpoczęcia studiowania teatrologii, podczas gdy właśnie wychodzi premiera filmu, w którym grasz główną rolę, u boku najbardziej rozchwytywanego aktora młodego pokolenia. Ten film gwarantuje Ci szansę na wybicie się i wielką sławę, dostajesz dziesiątki propozycji ról od znanych reżyserów, a Ty po prostu – odsuwasz się w cień by uczyć się o teatrze, zamiast w nim występować, chociażby. Nie bardzo rozumiem wyboru – za pięć lat nikt o Tobie może już nie pamiętać, a szum spowodowany „Szkolną Dumą” osłabnie. Role raczej nie poczekają. Żyłam również ze świadomością, że aktorzy wybierają się na studia niezwiązane z aktorstwem właśnie, bo toż to zawód niepewny jest. Tak czy inaczej, zmierzając do sedna sprawy: Emma, główna bohaterka serii „Między wierszami” wybór właśnie taki podjęła. I nie rozumiem jej zupełnie, ten element to jedyny fragment w drugim tomie, który totalnie mnie nie przekonał. Dziewczyna, która od najmłodszych lat chodzi na castingi – nie z przymusu, wypada zaznaczyć – i kocha aktorstwo, marzy o dużych rolach, rezygnuje, gdy w końcu nadchodzi szansa zawojowania Hollywood. Chciałabym być wobec niej asertywna, ale cholernie drażni mnie takie zachowanie. Nie wiem z czego to wynika.

Okej, koniec dygresji. Czas powiedzieć o książce.

W wakacje swoją premierę miała książka „Między Wierszami” Tammary Webber, autorki znanej z książek takich jak „Tak słodko…” czy „Tak blisko…”. We wrześniu nadeszła kontynuacja, szalenie wciągająca i niezwykle romantyczna „Tam, gdzie ty”, która opowiada o dalszych losach Emmy, która właśnie zyskała sławę w filmie u boku niezwykle zjawiskowego, boskiego i wyidealizowanego syna Hollywood, Reida Alexandra i – trafnie się domyślacie, – która właśnie zaczyna studia w Nowym Jorku. Dziewczyna stara się zapomnieć o planie filmowym, jednak pewnego dnia w kawiarni spotyka Grahama, jednego z aktorów drugoplanowych, za którym bardzo tęskniła (sic!). I tu zaczyna się zabawa, moi mili. Otóż Emma i Graham dają sobie szansę nie wiedząc, że Reid pragnie odzyskać serce Emmy wraz z Brooke, dziewczyną z tego samego filmu, która chce Grahama dla siebie. Rozpoczyna się wyścig, wspólne spiskowanie i walka, by nie dopuścić do związku Grahama i Emmy.

Toooooo było dobre! Być może lepsze od pierwszej części, być może nie – nawet nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo minęło kilka godzin a ja tę książkę skończyłam czytać. Świetna. Romantyczna w ten sposób, jakiego brakowało pierwszemu tomowi i pełna akcji tak, że wylewało się spomiędzy stron. Do duetu narratorów, których znaliśmy z pierwszego tomu – Emmy i Reida, sprytnie dorzucono Brooke i Grahama, a wtedy wszystko zaczęło się rozkręcać. Ubóstwiam role, jaką odgrywali Reid i Brooke, w pierwszym tomie pałali do siebie nienawiścią, teraz – współpracują tak dobrze, że śledzenia ich pomysłów w drodze do rozbicia związku Grahama i Emmy to największa zaleta książki. Toksyczni, paskudni i bez skrupułów – kocham takich bohaterów, poważnie.

Będę wyczekiwała kolejnego tomu, bo język Tammary Webber, jej sprawność pióra, kreatywne pomysły i zdolność hipnozy czytelnika są przerażająco dobre. Pisze dla rozrywki, nie bawi się w opisy przyrody, jest rzeczowa i potrafi utrzymać w powieści równy poziom akcji. Jeśli szukacie czegoś słodkiego, a zarazem chcecie brać udział w diabolicznej grze „w zdobywanie” – zapraszam, bawcie się dobrze, Tammara Webber to jedyny słuszny wybór.

Troszeczkę zastanawia mnie sens rozpoczęcia studiowania teatrologii, podczas gdy właśnie wychodzi premiera filmu, w którym grasz główną rolę, u boku najbardziej rozchwytywanego aktora młodego pokolenia. Ten film gwarantuje Ci szansę na wybicie się i wielką sławę, dostajesz dziesiątki propozycji ról od znanych reżyserów, a Ty po prostu – odsuwasz się w cień by uczyć się o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziwna ta książka. Dziwna ze względu na swoją bezsensowną, nic niewnoszącą formę i ze względu na tę przepaść między nią, a całą trylogią, która była fantastyczna. Która była niezwykle dobra, przejmująca i poetycko ujęta. Którą uznałam niegdyś za jedną z lepszych trylogii, jakie czytałam. Nie jestem zwolenniczką urywania historii. Wolę poznać całość i dopiero potem zabrać się za ogólną ocenę – dlatego też po pełnej pasji lekturze „Dotyku Julii”, „Sekretu Julii” i „Daru Julii”, „Julia. Trzy Tajemnice” była dla mnie pozycją obowiązkową. Jak się spisała? Cóż, fatalnie to małe słowo. Pozwólcie zatem, że przedstawię te trzy ogromne wady dodatku do trylogii Tahereh Mafi, które naprawdę mnie zabolały.

CENA
Główny powód mojego zwlekania z zakupem i ostatecznie – zdecydowaniem się na bibliotekę. Cena detaliczna tej chudziutkiej książeczki to 34,90 zł. Zupełnie tyle samo kosztuje „Kasacja” – grubsza o prawie trzysta stron – jak i „Hopeless” czy „Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender”, których szerokość grzbietu jest od „Julii” dwa razy większa. Rany, przecież nawet „Zaginiona Dziewczyna” Gillian Flynn w miękkiej, filmowej okładce kosztuje 29,99 zł, a to przecież 651 stron, a nie 197! Za każdym razem, kiedy „Julka” lądowała u mnie w koszyku – ostatecznie wypadała z niego na rzecz książki, z którą będę miała zaszczyt spędzenia większej liczby czasu niż jeden wieczór. Ta cena jest śmieszna i totalnie wygórowana. Dlaczego? Już wyjaśniam.

FRACTURE ME - PERSPEKTYWA ADAMA
Nie mam słów XD Wiemy, że „Julia. Trzy Tajemnice” składa się z dziennika Julii i dwóch nowelek. I o ile ta pierwsza jest w porządku (o niej pod koniec!), to ta druga jest tak żenująca, że aż mi przykro. Wszystko przez fakt, że narratorem jest Adam, człowiek bez wyrazu, chodząca beznadzieja. Przez dobre większość opowiadania siedzi i się zamartwia – myślami tak często odlatywałam od jego historii, że nawet nie jestem w stanie powiedzieć, o co w tym cholernym opowiadaniu chodziło. Co ono wniosło? Nic. Czym mnie zaskoczyło? Niczym, kompletnie. Dlaczego Kenji nie mógł mieć własnej perspektywy? Każdy go uwielbia, w przeciwieństwie do Adama, jest zabawny, w przeciwieństwie do Adama i mógłby, w przeciwieństwie do Adama, rozruszać tę łzawą atmosferę. Jezu, ale to był dramat.

DZIENNIK JULII
Taaaa… Nic nowego. Nie spodziewajcie się czegoś, czego jeszcze nie widzieliście. Wszystko fragmenty dziennika pojawiły się w „Dotyku Julii”, a w liczbie hurtowej w „Sekrecie Julii”. Różnicą jest jedynie fakt, że tam mnie to ujmowało, bo było otoczone klimatem i historią, ponieważ stanowiło dopełnienie narracji Julii. A tutaj? Jest jak czysto informacyjny wycinek z gazety – wątły, nie wzbudza najmniejszych uczuć, nie porusza.

W sumie, za fasadą cichej euforii wynikającej z zaoszczędzenia tych 34,90 zł!, to jest mi przykro. Kocham Julkę, kocham jej historię całym serduszkiem, ale ten dodatek uważam za kompletnie zbędny wydatek. Jedynym ratunkiem jest pierwsza nowela „Destroy me”, z perspektywy Warnera, która wniosłaby coś konkretnego do mojego życia, gdybym ją przeczytała po pierwszym tomie – w tym wypadku, była tylko intrygująco napisaną ciekawostką. Jak pewnie się domyślacie – odradzam i odstraszam. Wiem, że okładka ładnie wygląda, też lubię mieć ładne książki. Wiem, że byłoby dobrze mieć ją razem z trylogią na własność, też lubię posiadać uzupełnione historie. Ale w tym przypadku, żaden z tych powodów nie jest na tyle przekonujący i dobry, by wyrzucić pieniądze. Jeśli bardzo chcecie to przeczytać – naprawdę pójdźcie do biblioteki i otwórzcie jedynie „Destroy me”, bo reszta to czysta strata czasu.

Dziwna ta książka. Dziwna ze względu na swoją bezsensowną, nic niewnoszącą formę i ze względu na tę przepaść między nią, a całą trylogią, która była fantastyczna. Która była niezwykle dobra, przejmująca i poetycko ujęta. Którą uznałam niegdyś za jedną z lepszych trylogii, jakie czytałam. Nie jestem zwolenniczką urywania historii. Wolę poznać całość i dopiero potem zabrać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To nie jest świat dla nowatorskich pomysłów. To nie jest świat dla ludzi o światłych umysłach. To nie jest świat dla tych, którzy m y ś l ą. I to brzmi pewnie jak idea panowania Wielkiego Brata, ale za myślenie naprawdę czeka absurdalny wyrok – tam zamiast czarownic pali się naukowców, a na sam widok egzekucji zgromadzonym spada ciśnienie a oczy błyszczą, pozbyliśmy się zagrożenia, myślą, już po wszystkim. Ludzie boją się osób, które nie wyznają religii, jaką jest magia. Osób, które straciły nadzieję w czarownice i postanowiły zagłębić się w tajniki nauki, by dbać o swoje bezpieczeństwo, by kogoś wyleczyć, by walczyć. Tam posługiwanie się umysłem, jest swego rodzaju herezją – w świecie czarownicy Lillian, nauka przegrała z magią. Jednak poza murami miasta, w miejscu, gdzie osiedlili się koczownicy, czyhają potwory bardziej przerażające niż cokolwiek innego na tamtym świecie. I gdy Lillian odmawia pomocy, do gry przyłącza się Lily, dziewczyna z naszego świata. Lily, która odkryła w sobie czarownice, i która jednoczy swoją moc z nauką – razem z naukowcami bierze sprawy w swoje ręce i staje naprzeciw Lillian, swojej alternatywnej wersji samej siebie.

Tak przynajmniej wygląda to w „Próbie Ognia” i szczerze współczuję, jeśli się pogubiliście w opisie fabuły na tym poziomie, bo zawiłości w tej trylogii jest jeszcze kilka. Ogólnie cała historia bazuje wokół nieskończonej ilości światów, w których każdy z nas ma swoje alter ego. To najlepszy, najmocniejszy punkt w książce, świetnie wyglądają momenty, kiedy bohater z „naszego” Salem spotyka samego siebie. Kolejnym elementem, który uwielbiam to właśnie walka między naukowcami, a czarownicą – świat na opak, w którym pali się tych pierwszych, niezależnie czy jest to lekarz czy zwykły nauczyciel: każdy musi zostać zgładzony, ponieważ stanowi bezpośrednie niebezpieczeństwo dla czarownicy, buntuje, uświadamia i zachęca innych do swych praktyk. Co uwielbiam dalej? Czarownice. Autorka świetnie przedstawiła rolę, jaką odgrywają one wobec świata: to, że tworzą elektryczność, napędzają komunikację, uzdrawiają oraz zapewniają dostawy jedzenia i wody. „Tamto” Salem wygląda trochę jak średniowieczne miasteczko: cechuje się podobnym klimatem, modą i przydomkami, a mimo tego, technologicznie jest na zupełnie zaawansowanym poziomie.

Nie mogłabym zapomnieć o bohaterach! Lily jest z rodzaju tych, którzy nie irytują swoją chęcią wybawiania ludzi, jest bohaterką niezależną, nie szuka poklasku, mimo, że to, co robi naprawdę na niego zasługuje. Rowan jest po prostu mistrzem, uwielbiam tego gościa i mimo paskudnej rzeczy, którą odwalił w „Tańcu w ogniu”, jest tak ciekawą postacią, że po prostu trzeba o niej przeczytać samemu. Tuż obok Tristan, a raczej Tristanów dwóch, bo zarówno w pierwszym, jak i drugim tomie mamy do czynienia ze swoimi alternatywnymi wersjami: i właśnie tutaj spodobała mi się ich więź, wyczuwalna od momentu, kiedy tylko się poznali i fakt, że naprawdę są tą samą osobą – ich poglądy nie odbiegały znacznie, denerwowały ich te same rzeczy, za inne zaś oddaliby życie. Jeden z Tristanów jest również zaangażowany w wątek romantyczny, a raczej delikatnie zarysowany trójkąt: tylko nie obawiajcie się, proszę! Nie ma tu bójki o dziewczynę, chłopaki wiedzą, że jakikolwiek konflikt zagroziłby Lily, czarownica bowiem swoich mechaników potrzebuje na każdym kroku. No właśnie, mechaników! To kolejny punkt, który całkowicie mnie ujął – czarownica ma zdolność „wlewania” siły do osób przez siebie naznaczonych (w razie walki, na przykład), ale też potrzebuje osobistego sztabu ratunkowego, który zabezpieczałby ją i uzdrowił, gdyby z magią przedawkowała. Jedynym słowem, czyste szaleństwo.

Nie jestem nawet w stanie wymienić, jak dużo elementów, jak mnóstwo aspektów i jak wiele punktów buduje to mistrzowskie uniwersum. Ja chyba nadal jestem pod wrażeniem. I pewnie też długo będę. Josephine Angelini zaskoczyła mnie śmiałą wizją, czymś tak zupełnie różnym od znanej nam, typowej fantastyki z krasnalami i elfami. Owszem – znam kilka powieści o czarownicach, ale tylko ta jest tak napisana, że w żadnym stopniu nie przypominają one typowych czarownic. Ciężko mi trafić na tak dobrą fantastykę, na coś tak przełomowego i błyskotliwego jak „Czas Żniw”, ale dziś, w zupełności szczerze mogę polecić „Próbę Ognia” Josephine Angelini każdemu miłośnikowi tego gatunku i nie tylko – sama nie jestem przesadną fanką fantastyki, ale lektura „Próby Ognia” i kolejno: „Tańca w ogniu” uświadomiła mi tylko, że jest to gatunek wart uwagi.

To nie jest świat dla nowatorskich pomysłów. To nie jest świat dla ludzi o światłych umysłach. To nie jest świat dla tych, którzy m y ś l ą. I to brzmi pewnie jak idea panowania Wielkiego Brata, ale za myślenie naprawdę czeka absurdalny wyrok – tam zamiast czarownic pali się naukowców, a na sam widok egzekucji zgromadzonym spada ciśnienie a oczy błyszczą, pozbyliśmy się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od dawna już nie należę do grona zagorzałych czytelników fantastyki: co dwudziesta jedynie książka zdaje się być warta poświęconego czasu, tak naprawdę za każdym razem sięgam po tę samą historię. Albo wzorowaną na J.K. Rowling, albo na Tolkienie, albo na Georgu R.R. Martinie. To mnie paraliżuje. Kiedy tylko mam zamiar sięgnąć po coś z tego gatunku, mam wątpliwości i moja głowa paranoicznie doszukuje się elfów, krasnali i orków, trójki bohaterów, którzy idą do szkoły magii lub średniowiecznego królestwa z chwiejnym rządem. Sama więc nie wiem, co podkusiło mnie do przeczytania „Próby Ognia” – nie jestem fanką Josephine Angelini, nie czytałam „Spętanych przez bogów”, nie wyszukiwałam też recenzji, nie widziałam żadnych opinii, a z racji pewnej zasady – nie zerknęłam nawet na opis książki. A teraz trzymam ją w dłoni i mam wrażenie, że nie mogłam wybrać lepiej.

Są książki warte tysiąca słów, są i te, o których wręcz mówić nie wypada. Ja o „Próbie Ognia” mogłabym rozmawiać godzinami. Mogłabym chwalić jedynie: monumentalna i nowatorska, mogłabym porównywać ją do wielkości „Czasu Żniw”, mogłabym czytać ją wciąż na nowo i na nowo zakochiwać się w tym niezwykłym uniwersum. Czuję, że to właśnie ta jedna na dwadzieścia. Podskórnie również dokucza mi uczucie, że z tomu na tom będzie jeszcze tylko lepiej.

Twoja sprawa, czy przeczytasz ten opis, czy nie. Być może – jak zakłada teoria wieloświatów – przeczyta go jedno z Twoich tysiąca żyjących alter ego. Bowiem, tam nad nami, ponad stratosferą, istnieje kilka takich planet typu Ziemia – z takimi samymi kontynentami, z Pałacem Kultury w Warszawie i podobną siecią autostrad – i każda z nich zamieszkiwana jest przez osoby takie jak my. Nam prawdopodobnie nigdy nie będzie dane ich poznać, dokonała tego jednak pewna dziewczyna. Lily Proctor jest obywatelką „naszego” Salem w stanie Massachusetts. Ten świat zdecydowanie jej nie służy – lekarze nie mogą zdiagnozować przyczyn jej nieustającej gorączki, a ryzyko ataku drgawek wyklucza wszelkie przyziemne przyjemności. Gdy pewnego dnia, w towarzystwie Tristana, chłopaka na którym bardzo jej zależy, pozwala sobie pójść na szkolny bal dochodzi do tak paskudnego incydentu, że dziewczyna chce po prostu zniknąć… Jej życzenie się spełnia. Lily trafia do równoległego świata, w którym to, co było jej słabością, staje się siłą. Nowe Salem to mroczne i niebezpieczne miejsce, rządzone przez potężne czarownice. Najsilniejszą i najbardziej okrutną z nich jest ona sama… A raczej alternatywna wersja Lily – Lillian.

To, co dzieje się potem jest pasmem nieodgadnionych wydarzeń, masą niespodzianek otoczoną przepięknym światem przedstawionym nam na stronicach „Próby Ognia”. Ogromnie cenię sobie dobre pomysły, mam wrażenie, że Josephine Angelini myśli podobnie – jej powieść to świat na solidnie wzniesionych fundamentach, bardzo przestrzenny, a przy tym piekielnie wyjątkowy. Nie będę powstrzymywała się nad porównywaniem, z racji tego, że wiem, jak bardzo czytelnicy cenią sobie Samanthę Shannon i jej „Czas Żniw” czy „Zakon Mimów” – zatem uważam, że jest powieść na podobnie wysokim poziomie. Obie są niezwykle błyskotliwe, w „Próbie Ognia” bezustannie natykamy się na elementy chemii i fizyki (nie to, żeby były przesadnie wyeksponowane i ostentacyjne, ale mimo wszystko nadają powieści nieco bardziej dorosły wydźwięk), obie są również zaopatrzone w bohaterkę, która ma mocny charakter i nie należy do tych, które irytują na każdym kroku. Wątek romansu w „Próbie Ognia” jest bardziej wyrazisty, być może dlatego, że początek książki rozgrywa się w XXI wieku, być może też dlatego, że Angelini nie chce trzymać nas w ciągłym napięciu – delikatne powiewy, które serwuje między główną akcją, pozwalają się rozluźnić i też pogłówkować –nie jest to przecież przypadkowy wątek, a jego możliwe rozwinięcie intryguje na każdym kroku.

Jestem zachwycona, oniemiała i wręcz oczarowana. „Próba Ognia” to kolejny przykład piekielnie błyskotliwej fantastyki, która jest zupełnie nowatorska, której pomysł na każdym kroku zapiera dech w piersiach. To powieść, która łączy w sobie nutę romansu z elementami YA oraz historii, to solidnie zbudowane uniwersum, przerażające wręcz kreatywnością, to niebanalna historia, która pochłania od pierwszej strony i zdecydowanie nie należy do tych książek, które dezorientują i przytłaczają na starcie. To po prostu pięćset stron fantastyki, które trzeba przeczytać.

Od dawna już nie należę do grona zagorzałych czytelników fantastyki: co dwudziesta jedynie książka zdaje się być warta poświęconego czasu, tak naprawdę za każdym razem sięgam po tę samą historię. Albo wzorowaną na J.K. Rowling, albo na Tolkienie, albo na Georgu R.R. Martinie. To mnie paraliżuje. Kiedy tylko mam zamiar sięgnąć po coś z tego gatunku, mam wątpliwości i moja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czasami jedna historia wymaga wielu scenariuszy. Obserwuje się nowe wersje starych filmów, ekranizacje klasyków zakotwiczone w świecie teraźniejszym, każdego roku do kin wchodzą – mimo, że dobrze nam znane – baśnie. Siedem miliardów ludzi równa się liczbie różnych rozwiązań, reżyserowie biorą udział w wyścigu pomysłów, ale też historie domagają się opowiedzenia o sobie na nowo. Ekranizacje coraz częstej zdają się być tylko adaptacją i Percy Jackson coś o tym wie. Podobnie zresztą jak Cassandra Clare, której książki stały się bazą do serialu Shadowhunters, no właśnie – fundamentem jedynie, korzeniem rozkwitającej w inny sposób bajki. Weźmy także pod uwagę „Dumę i uprzedzenie” – nie wierzę, że ktoś nie słyszał, ale w sumie nie zdziwiłabym się, gdyby ktoś nie przeczytał: sama utknęłam gdzieś na początku i jakoś niezbyt chętnie widzi mi się lekturę kontynuować. No ale – sama „Duma” ma dwie duże ekranizacje (rok 1940 oraz 2005), trzy ekranizacje telewizyjne, jak i również trzy wyprodukowane przez stację BBC, dwa filmy wzorowane jedynie na powieści oraz – powstały w tym roku „Duma i uprzedzenie, i zombie”. Jak widać – pomysłów na historię nie brakuje.

Zmierzam do faktu, jakim jest wypożyczenie „Dumy i uprzedzenia” do książek dla młodzieży. Tammara Webber, autorka powieści takich jak „Tak krucho…”, „Tak blisko…”, „Tak słodko…” napisała przeuroczą książkę z gatunku NA, której główni bohaterowie to młodzi – aspirujący lub już zdobywający rozgłos – aktorzy, zadaniem których jest wcielić się w rolę Elizabeth Bennet oraz Pana Darcy’ego. I takich ich poznajemy: Emmę jako dziewczynę czekającą na rolę, która odmieni jej życie, a jednocześnie skrycie marzącą o byciu normalną nastolatką oraz Reida – chłopaka, który pomimo młodego wieku zawojował całym Hollywood i ma mnóstwo fanów… zwłaszcza tych płci żeńskiej. Czują coś do siebie jako postacie wykreowane przez Jane Austen, ale także i kiedy kamera nie nagrywa, a światła gasną. Konflikt przekonań i ich własnych priorytetów miesza szyki parze zakochanych, a oni – obawiając się kolejnych rozczarowań – nie potrafią się otworzyć i pójść do przodu bez wskazówek reżysera. Czy sława nie uderzy im do głowy? Co stanie się, gdy prace nad filmem dobiegną końca i każde z nich zamieszka na innym krańcu kraju? Czy między nimi pojawi się ktoś inny? Jak odnajdą się w świecie paparazzi, fanów i show-biznesu?

„Między wierszami” Tammary Webber pochłonęłam niezwykle szybko, ale i także niezwykle przyjemnie. Zaintrygował mnie motyw aktorstwa, opisania tej sztuki z perspektywy nam nieznanej. Przyznam szczerze, że momenty nagrań, próby i castingi były najbardziej wyczekiwanymi przeze mnie chwilami, ze względu na moje zainteresowanie tym tematem, które zaspokajane było również naprzemienną narracją: raz bardziej doświadczonego Reida, następnym razem utalentowanej Emmy. Nie spotkałam się dotychczas z żadną powieścią traktującą ten temat w tak luźny, młodzieżowy oraz (mam nadzieję) wiarygodny sposób, w ogóle nie wydaje mi się, żeby książek w tym stylu było w Polsce dużo – ja w każdym razie czytałem tylko tę. I nie zawiodłam się. Tak do połowy to była czysta radość czytać „Między wierszami”. Ekscytująca powieść, przepełniona przyjaźnią, miłością, życiem bez ograniczeń, bez żadnych wyrzeczeń. Imprezy, rodzinne spotkania, sesje zdjęciowe i czerwony dywan. Niestety, niezbyt zadowalający był dalszy ciąg powieści, po pierwsze: Emma zbyt łatwo dała się podejść Reidowi, w ogóle nie zadawała pytań, nie chciała wyjaśnić spraw między nimi i między innym chłopakiem, była taką – nawet nie zakochaną, ale laleczką otumanioną faktem spotykania się z najpopularniejszym młodym aktorem, która bała się walczyć o swoje i dowiedzieć się, na czym tak naprawdę stoi. Kolejną makabryczną rzeczą było zakończenie. Straszne zakończenie. Ucięte jakby w połowie zdania, takie bum!... i koniec książki. Ja przewróciłam stronę, żeby czytać dalej, patrzę: a tam nic nie ma. Niefortunnie wybrnęła Tammara Webber z historii przez siebie opowiedzianej, według mnie, pod względem napisania, ponieważ całość, zakończenie fabuły uważam za dobre i przemyślane, zakończyłabym prawdopodobnie tak samo. Ale nie ścięłabym tego tak gwałtownie.

Podoba mi się to, jak dała sobie radę Webber z wątkiem romantycznym – wybrała mądre, przemyślane ale też nieszablonowe posunięcie. Posługując się młodzieżowym językiem stworzyła historię, która niesie wartości, przybliża świat show-biznesu: zalety płynące z przegrzebywania wśród wpływowych ludzi, ale również wady, konsekwencje i obowiązki. „Między wierszami” została napisana by zapewnić rozrywkę i tę funkcję spełnia. A ja żałuję, że nie ma polskiego wydania kolejnego tomu.

Czasami jedna historia wymaga wielu scenariuszy. Obserwuje się nowe wersje starych filmów, ekranizacje klasyków zakotwiczone w świecie teraźniejszym, każdego roku do kin wchodzą – mimo, że dobrze nam znane – baśnie. Siedem miliardów ludzi równa się liczbie różnych rozwiązań, reżyserowie biorą udział w wyścigu pomysłów, ale też historie domagają się opowiedzenia o sobie na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Miedziana rękawica Holly Black, Cassandra Clare
Ocena 7,6
Miedziana ręka... Holly Black, Cassan...

Na półkach: , , ,

Kiedy widzę jej nazwisko – wiem, że kupię wszystko, co napisze. Kiedy widzę jej nazwisko na okładce książki, wiem, że mogę lekturze zaufać, że prawdopodobnie się nie zawiodę, wiem, że to będzie po prostu dobry czas. Wielu z Was jej nienawidzi – czytałam tak dużo tekstów, dlaczego powinniśmy jej nienawidzić, tak dużo o tym, jaką jest ona plagiatorką i oszustką. Mimo to nadal nie mogę wyleczyć się z uwielbiania do niej. Nie chcę, zbyt cenną jest postacią w moim życiu, nawet jeśli się nie znamy, nawet jeśli dzieli nas ocean – to moja ulubiona autorka, Cassandra Clare, dzięki której zaczęłam czytać i dzięki której czytam dalej, tym razem, pochłaniam jej nową powieść, napisaną we współpracy z przyjaciółką, Holly Black – „Miedziana Rękawica”.

Byłaby to zapewne nic nie znacząca książka, prawdopodobnie nie zwróciłabym na nią uwagi, zgaduję, że okładka nie zdobyłaby mojego serca na tyle, abym po powieść przeczytała tylko ze względu na wygląd. Ale zaryzykowałam i co dostałam? Kontynuację niezwykle magicznej, pełnej przygód powieści o magii, ale nie w potterowskim wydaniu, takiej o zupełnie innym charakterze. To może ja opowiem: W pierwszej części („Próba Żelaza”) dowiadujemy się że, że Callum Hunt to syn magów, na którego czeka ważny sprawdzian rekrutujący do prestiżowej szkoły Magisterium. Problemem jest jedynie fakt, że chłopakowi od dzieciństwa wpajano, że magia jest złem, że stawia w obliczu niebezpieczeństwa i jest przyczyną śmierci matki Calla, wiec chłopak usilnie stara się testy oblać. Kiedy mimo swoich starań Call przechodzi Próbę Żelaza i dostaje się do Magisterium wie, że to nie skończy się dla niego dobrze. Obecnie, w drugim tomie, „Miedzianej Rękawicy” spędza wakacje w domu, gdzie stara się nawiązać kontakt z ojcem, nie wiedząc, że ten prawdopodobnie chce go zabić. Jedynym schronieniem może być Magisterium, choć – i tu sytuacja się komplikuje. Właśnie skradziono potężne narzędzie, które może przynieść zagładę wielu czarodziejom.

Teraz, kiedy to piszę, jestem tego świadoma. To brzmi jak Harry Potter. Ale to wcale nie jest Harry Potter, mimo kilku podobieństw i zapożyczonych elementów. To wciąż inna, odrębna historia. To inni bohaterowie, inne życia, inny Hogwart, inna magia i czarny charakter. Magisterium znajduje się pod ziemią – to sieć tunelów, pełna niezbadanych jaskiń, niespotykanych stworzeń. A magia to magia żywiołów – ogień, woda, ziemia, powietrze oraz… chaos. Wszystko wydaje się znajome i nie uważam tego za wadę „Miedzianej Rękawicy”, ponieważ dzięki temu właśnie czuję się jak w domu. Podobieństwa nie rażą, bywają, ale robią to w ukryciu, odseparowane od innych podobieństw, a zlane z oryginalnymi wstawkami, których również jest tutaj mnóstwo.
„Ogień chce płonąć,
woda chce płynąć,
powietrze chce się unosić,
ziemia chce wiązać,
chaos chce pożerać.”
Ujmuje mnie świat wykreowany przez duet Black i Clare – to świetne miejsce. Pełne magii, której nie było dane nam poznać i pełne bohaterów, których powiązało coś od niej silniejszego: przyjaźń. Nie zawiodłam się na drugim tomie, podobnie jak pierwszy trzymał w napięciu, zafundował mi mnóstwo pozytywnych emocji, a nawet – porządną dawkę intrygi oraz napięcia. Grobowce, zimna wojna, przejmowania ciał oraz motyw podróży – obiecuję Wam, że seria o Callumie Huncie i Magisterium będzie zdecydowanie rewelacyjnym wyborem, jeśli Hogwart to Wasz dom. Nie będzie identycznie, ale zapewniam: tak samo dobrze.

Kiedy widzę jej nazwisko – wiem, że kupię wszystko, co napisze. Kiedy widzę jej nazwisko na okładce książki, wiem, że mogę lekturze zaufać, że prawdopodobnie się nie zawiodę, wiem, że to będzie po prostu dobry czas. Wielu z Was jej nienawidzi – czytałam tak dużo tekstów, dlaczego powinniśmy jej nienawidzić, tak dużo o tym, jaką jest ona plagiatorką i oszustką. Mimo to nadal...

więcej Pokaż mimo to