-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać311
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2020-10-18
2020-08-19
2020-07-03
2018-02-25
2018-02-15
2018-01-02
2017-07-27
2016-08-25
2016-08-12
Od dawna już nie należę do grona zagorzałych czytelników fantastyki: co dwudziesta jedynie książka zdaje się być warta poświęconego czasu, tak naprawdę za każdym razem sięgam po tę samą historię. Albo wzorowaną na J.K. Rowling, albo na Tolkienie, albo na Georgu R.R. Martinie. To mnie paraliżuje. Kiedy tylko mam zamiar sięgnąć po coś z tego gatunku, mam wątpliwości i moja głowa paranoicznie doszukuje się elfów, krasnali i orków, trójki bohaterów, którzy idą do szkoły magii lub średniowiecznego królestwa z chwiejnym rządem. Sama więc nie wiem, co podkusiło mnie do przeczytania „Próby Ognia” – nie jestem fanką Josephine Angelini, nie czytałam „Spętanych przez bogów”, nie wyszukiwałam też recenzji, nie widziałam żadnych opinii, a z racji pewnej zasady – nie zerknęłam nawet na opis książki. A teraz trzymam ją w dłoni i mam wrażenie, że nie mogłam wybrać lepiej.
Są książki warte tysiąca słów, są i te, o których wręcz mówić nie wypada. Ja o „Próbie Ognia” mogłabym rozmawiać godzinami. Mogłabym chwalić jedynie: monumentalna i nowatorska, mogłabym porównywać ją do wielkości „Czasu Żniw”, mogłabym czytać ją wciąż na nowo i na nowo zakochiwać się w tym niezwykłym uniwersum. Czuję, że to właśnie ta jedna na dwadzieścia. Podskórnie również dokucza mi uczucie, że z tomu na tom będzie jeszcze tylko lepiej.
Twoja sprawa, czy przeczytasz ten opis, czy nie. Być może – jak zakłada teoria wieloświatów – przeczyta go jedno z Twoich tysiąca żyjących alter ego. Bowiem, tam nad nami, ponad stratosferą, istnieje kilka takich planet typu Ziemia – z takimi samymi kontynentami, z Pałacem Kultury w Warszawie i podobną siecią autostrad – i każda z nich zamieszkiwana jest przez osoby takie jak my. Nam prawdopodobnie nigdy nie będzie dane ich poznać, dokonała tego jednak pewna dziewczyna. Lily Proctor jest obywatelką „naszego” Salem w stanie Massachusetts. Ten świat zdecydowanie jej nie służy – lekarze nie mogą zdiagnozować przyczyn jej nieustającej gorączki, a ryzyko ataku drgawek wyklucza wszelkie przyziemne przyjemności. Gdy pewnego dnia, w towarzystwie Tristana, chłopaka na którym bardzo jej zależy, pozwala sobie pójść na szkolny bal dochodzi do tak paskudnego incydentu, że dziewczyna chce po prostu zniknąć… Jej życzenie się spełnia. Lily trafia do równoległego świata, w którym to, co było jej słabością, staje się siłą. Nowe Salem to mroczne i niebezpieczne miejsce, rządzone przez potężne czarownice. Najsilniejszą i najbardziej okrutną z nich jest ona sama… A raczej alternatywna wersja Lily – Lillian.
To, co dzieje się potem jest pasmem nieodgadnionych wydarzeń, masą niespodzianek otoczoną przepięknym światem przedstawionym nam na stronicach „Próby Ognia”. Ogromnie cenię sobie dobre pomysły, mam wrażenie, że Josephine Angelini myśli podobnie – jej powieść to świat na solidnie wzniesionych fundamentach, bardzo przestrzenny, a przy tym piekielnie wyjątkowy. Nie będę powstrzymywała się nad porównywaniem, z racji tego, że wiem, jak bardzo czytelnicy cenią sobie Samanthę Shannon i jej „Czas Żniw” czy „Zakon Mimów” – zatem uważam, że jest powieść na podobnie wysokim poziomie. Obie są niezwykle błyskotliwe, w „Próbie Ognia” bezustannie natykamy się na elementy chemii i fizyki (nie to, żeby były przesadnie wyeksponowane i ostentacyjne, ale mimo wszystko nadają powieści nieco bardziej dorosły wydźwięk), obie są również zaopatrzone w bohaterkę, która ma mocny charakter i nie należy do tych, które irytują na każdym kroku. Wątek romansu w „Próbie Ognia” jest bardziej wyrazisty, być może dlatego, że początek książki rozgrywa się w XXI wieku, być może też dlatego, że Angelini nie chce trzymać nas w ciągłym napięciu – delikatne powiewy, które serwuje między główną akcją, pozwalają się rozluźnić i też pogłówkować –nie jest to przecież przypadkowy wątek, a jego możliwe rozwinięcie intryguje na każdym kroku.
Jestem zachwycona, oniemiała i wręcz oczarowana. „Próba Ognia” to kolejny przykład piekielnie błyskotliwej fantastyki, która jest zupełnie nowatorska, której pomysł na każdym kroku zapiera dech w piersiach. To powieść, która łączy w sobie nutę romansu z elementami YA oraz historii, to solidnie zbudowane uniwersum, przerażające wręcz kreatywnością, to niebanalna historia, która pochłania od pierwszej strony i zdecydowanie nie należy do tych książek, które dezorientują i przytłaczają na starcie. To po prostu pięćset stron fantastyki, które trzeba przeczytać.
Od dawna już nie należę do grona zagorzałych czytelników fantastyki: co dwudziesta jedynie książka zdaje się być warta poświęconego czasu, tak naprawdę za każdym razem sięgam po tę samą historię. Albo wzorowaną na J.K. Rowling, albo na Tolkienie, albo na Georgu R.R. Martinie. To mnie paraliżuje. Kiedy tylko mam zamiar sięgnąć po coś z tego gatunku, mam wątpliwości i moja...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-19
2016-03-26
Nie każdy byłby gotowy przejąć na barki ciężar, który ciążyć powinien rodzicom. Egzamin dojrzałości zdać przedwcześnie, stać się dorosłym w ułamku sekundy. Ja, na przykład, nie wyobrażam się jako osobę zajmującą opłatami, – przynajmniej teraz – czy sprawami rachunkowymi, nie umiałabym skupić się na nauce, a jednocześnie pamiętać o najdrobniejszych domowych sprawach i wychowaniu młodszej siostry jednocześnie. I zarabianiu. To ponad siły nastolatków, choć zdaję sobie sprawę, że istnieją osoby, które dały radę. A jest ich kilka.
On z powodu straty rodziców zrezygnował ze studiów i podjął przedwczesną pracę w szkole. Ona, będąc w podobnej sytuacji, została zmuszona do zmiany miejsca zamieszkania i przeprowadzki do odległej miejscowości. Oboje są sierotami, oboje zajmują się młodszym rodzeństwem, oboje mieszkają na tej samej ulicy. Tę niezwykłą dwójkę – Layken i Willa życie obdarowało zbyt wieloma tragediami, by mogli znieść je w pojedynkę. Na szczęście mają młodszych braci w tym samym wieku, rewelacyjnych i szczerych przyjaciół i zaradną sąsiadkę. Oraz siebie nawzajem, choć… toksyczna przeszłość wróciła, a wraz z nią niespodziewani goście, mieszając to, co udało im się zbudować.
"Czasami dwoje ludzi musi się rozstać, by zdać sobie sprawę z tego, jak bardzo siebie potrzebują."
Nie muszę się rozpisywać. To przecież Colleen Hoover. Ta sama, która buduje dreszczowce pokroju "Hopeless", miażdżące serce dramaty, takie jak "Maybe Someday", oraz powieści lżejsze, jak właśnie trylogia "Pułapka uczuć" i drugi tom, o którym dzisiaj piszę – "Nieprzekraczalna granica". Jest subtelniej, jest spokojniej, ale jest też przede wszystkim: prościej. Bez skomplikowanej fabuły, zawiłej i rozlazłej historii: to powieść genialna właśnie w swojej prostocie. I to nie w taki, oczywiście, zwyczajny i "oklepany" sposób. Cały majstersztyk polega właśnie na tym, że to cudo powstało z niczego, że autorka z pomysłu kompletnie banalnego (dziewczyna przeprowadza się do nowego miasta i poznaje tajemniczego "jego", który mieszka naprzeciwko), wyczarowała coś wyjątkowego. Z mądrością, z wyczuciem, z wrażliwością.
Nie jest to powieść NA z najwyższej półki, co prawda. Prawie cała uwaga skupiona jest na wątku romantycznym, w przeciwieństwie do tomu pierwszego, który ponadto ładnie łączył całą gamę problemów: począwszy od śmierci, po poezję, chorobę i szkolne potyczki. Działo się. Tutaj się już tak nie dzieje: w kółko czytamy o miłości, o tym, jak bardzo Will i Lake wyczekują i odliczają do wspólnego wyjazdu, o tym, jak bardzo wychowywanie młodszego rodzeństwa odbiera im prywatność i intymną przestrzeń. Trochę rozczarowująco, jednak mimo wszystko czyta się "Nieprzekraczalną granicę" szybko, aż chciałoby się powiedzieć: za szybko.
Zwroty akcji. Ich jest dużo. Bardzo. I dużo niespodzianek. Tajemnic. "Nieprzekraczalna granica" jest napisana w stylu: polejmy wodę, zróbmy coś romantycznego, bądźmy bierni i nudni, a później jest tak: wielka awantura, kolejne kłamstwa, boom, bang, mindfuck, łzy i niefart. Czyli wszystko, co lubię. Mocno trzeba się trzymać, naprawdę! Najgorsza jest świadomość, że nieuchronnie zbliżamy się do katastrofy, widzimy przed sobą przepaść, słyszymy tykającą bombę, a oni – bohaterowie? Ślepi i głusi sprawiają, że walimy się egzemplarzem w łeb i odkładamy go z zażenowania. Uwielbiam, kiedy książki wzbudzają tak sprzeczne uczucia.
"Nieprzekraczalna granica" to drugi tom trylogii Colleen Hoover, która jest napisana zdecydowanie inaczej niż inne książki autorki, które tak doskonale znamy. Subtelniej. Nie spotkacie się z prawdziwą rzezią, uniknięcia wizyty u kardiologa i kupowania soczewek leczących astygmatyzm. To dość lekka trylogia: choć nie sądźcie, że trudne tematy poszły w odstawkę. Mamy ich całe mnóstwo: śmierć, chorobę, wychowywanie młodszego rodzeństwa, zdradę i ciążę. Najbardziej jednak uwielbiam wiersze, poezję, która spoiła głównych bohaterów ze sobą, która wzrusza podczas każdej lektury, która jest naładowana emocjami i potrafi wycisnąć łzę u najtwardszych nawet.
Nie każdy byłby gotowy przejąć na barki ciężar, który ciążyć powinien rodzicom. Egzamin dojrzałości zdać przedwcześnie, stać się dorosłym w ułamku sekundy. Ja, na przykład, nie wyobrażam się jako osobę zajmującą opłatami, – przynajmniej teraz – czy sprawami rachunkowymi, nie umiałabym skupić się na nauce, a jednocześnie pamiętać o najdrobniejszych domowych sprawach i...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-13
RECENZJA CAŁEJ TRYLOGII:
Wpadłam w ten świat trochę jak Alicja. Zbyt gwałtownie, by móc się zatrzymać, zbyt samotna, by ktoś pomógł mi znaleźć drogę powrotną. Zamiast królika, śledziłam czarnego kruka, w zastępstwie za "Alice" Avril Lavigne, słuchałam piosenkę BatstaB’u, napisaną specjalnie na taką potrzebę. Początkowo oniemiała, później oczarowana i frenetycznie uniesiona. Trzymałam dwie rzeczy. W ręku kolejne części, a na twarzy nieskrępowany zachwyt, pomieszany nieco z odrobiną oziębłego sceptyzmu, wiedziałam bowiem, że rzadko spotyka się historie idealne.
"Stopniowo nabierała leku przed nocą, przed tym, czym sen mógł nasączyć jej nieświadomy umysł, przed dziurami, jakie mógł wypalić w jej sercu. Przed ziarnami zwątpienia, które mógł zostawić w jej duszy." (Kelly Creagh, "Cienie")
Niezbyt często pozwalam książkom odbierać sobie przyjemność spania – spać kocham z siłą porównywalną do siły grawitacji, działającej na mnie w momencie, kiedy spinam mięśnie by z łóżka się podnieść (to constans) – ale jest trylogia tak dobra, że niesposobna ją odłożyć, nie doczytując jej do końca. To "Nevermore".
Kelly Creagh tworzy światy niezwykłe. Historie osadzone w realiach, gdzie granica między snem a jawą zaciera się, a te odmienne światy zaczynają się przenikać. Spod jej pióra wyszła niemalże klaustrofobiczna, mroczna i duszna, oraz szalenie tajemnicza rzeczywistość, jednym słowem opisując: niewiarygodne paranormalne uniwersum.
Po pierwsze: historia. "Nevermore" to opowieść o dwójce nastolatków, którzy wplątują się w iście piekielne kłopoty i nie jest to bynajmniej zwykłą metaforą. To opowieść kompletnie eteryczna, swoim klimatem obezwładniająca, nacechowana emocjami, charyzmatyczna i… inna. Inna, bo opisująca świat, w momencie, gdy najczarniejsze koszmary zaczynają przenikać do rzeczywistości, opowieść balansująca na tej cienkiej granicy, której przekroczenie może sprawić, że staniesz się albo Zagubioną Duszą nawiedzającą ludzi jedynie w snach, bądź człowiekiem, nękanym przez koszmary do końca życia... a nawet po śmierci. Sama idea snu, momenty, kiedy główna bohaterka, Isobel, nie jest pewna, czy dziejące się wydarzenia są marą, czy rzeczywistością, przypominały mi nieco ten oniryczny klimat "Alicji w Krainie Czarów". "Nevermore" to ponadto opowieść ubarwiona w paranormalne istoty, takie jak znana z hebrajskiej mitologii upiorzyca Lilith, pierwsza żona Adama w raju i chroniący przed nią naszyjnik Hamsa, czy Laki – istoty będące ucieleśnieniem naszych najmroczniejszych stron i wad.
Po drugie, jak to jest napisane! Przeczytałam wszystkie trzy tomy trylogii "Nevermore", której ostatni tom wydany został niedawno nakładem wydawnictwa Jaguar, – nie przeżuwając ich nawet w odstępie nie większym niż dwa dni i powiem jedno: każda to totalny majstersztyk. Język Kelly Creagh w niczym nie traci na przekładzie – ciągnące się niedopowiedzenia, styl nasycony tajemnicą, emanujący oniryzmem, wciąż i bez przerwy unikający zdradzania wielu faktów oraz droczący się z czytelnikiem w bardzo absorbujący sposób, bezustannie wymijający. Ponadto uzupełniony poezją, bo pomysł na trylogię powiązany jest jednocześnie z zafascynowaniem autorki osobą dziewiętnastowiecznego poety Edgara Allana Poego (tego pana na obrazku wyżej), – stąd też nazwa pierwszego tomu, odnoszącego się do jego sławnego dzieła: "Kruk". Warto wiedzieć także, że amerykański poeta występuje tu również jako jeden z bohaterów – to dopiero fascynujące: Kelly Creagh snuje własny scenariusz tłumaczący jego niewyjaśnioną do tej pory śmierć, interpretuje, dlaczego będąc w stanie delirium został znaleziony w nie swoich ubraniach oraz – już u kresu życia – wykrzykiwał ciągle nazwisko "Reynolds", którego – nawiasem mówiąc – Creagh również przemyciła do swojej opowieści. Poe to niewątpliwy obiekt fascynacji autorki, a jego wiersze przytoczone na stronicach budują klimat jeszcze bardziej przygaszony, przybliżają jego twórczość i przede wszystkim: zaszczepiają w czytelniku tę cząstkę, która miała okazje umrzeć śmiercią kliniczną na lekcjach języka polskiego: szacunek do poezji i jej własnej interpretacji.
Po trzecie: bohaterowie! Pełni skaz i niedoskonałości, fizyczni a jednocześnie dobrze sportretowani. Mimo, że kreacje nieco powszechne: główna bohaterka stworzona na wzór popularnej amerykańskiej dziewczyny; "czirliderka", a chłopak jako zupełny outsider, gardzący szkolnymi elitami – oboje przedstawieni w rewelacyjny, pełnowymiarowy sposób. Co ciekawe, Kelly Creagh nie zapomina o rodzicach bohaterów: zwykle przyłapuję autorów na tym, że wątek opiekuna kończy się jedynie na wzmiance o nim i kilku wymianach zdań – tutaj rodzice są tymi postaciami, które faktycznie pilnują swojego dziecka, nie mają głęboko w poważaniu tego, co ono aktualnie robi i – utrudniają w wielu sprawach, jak to mają z zwyczaju.
Uderza mnie również humor, którego w drugim tomie – "Cienie" – jest zdecydowanie więcej niż w pozostałych. Cięte dialogi, inteligentne wymiany słów – tego również nie zapomnę autorce. Jeśli miałabym spośród tych trzech tomów wybrać ulubieńca, mój wybór z pewnością padłby na "Kruka", który był cudownie bezbłędny i najbardziej ogarnięty pod względem zawiłości, bo później… autorka tak mocno się rozkręciła, że trudno było nadążyć, nie zagmatwać się, nie pogubić wątków. Poza tym, w "Kruku" był Varen, – kolejny fikcyjny mąż, ale co tam – którego później tak często nie było.
Lektura "Nevermore" – mimo, iż jest to trylogia niewątpliwie młodzieżowa – pozostawia czytelnika z pytaniem o naturę człowieka, o jego nieustającą walkę i spełnianie marzeń, a ponadto skłania do refleksji w kierunku dyskryminacji i niepoprawnego szufladkowania ludzi. I nie popada przy tym w żaden banał, nie jest mdłym romansem, nie naśladuje schematów, nie szuka łatwych rozwiązań. Jest na sto procent inna i na dwieście lepiej i ambitniej napisana, porównując ją nie tylko do powieści w tym gatunku, ale ogólnie też: wszystkich powieści. To trzeba przeczytać.
"Quoth the Raven: Nevermore."
(Edgar Allan Poe, "Kruk")
RECENZJA CAŁEJ TRYLOGII:
Wpadłam w ten świat trochę jak Alicja. Zbyt gwałtownie, by móc się zatrzymać, zbyt samotna, by ktoś pomógł mi znaleźć drogę powrotną. Zamiast królika, śledziłam czarnego kruka, w zastępstwie za "Alice" Avril Lavigne, słuchałam piosenkę BatstaB’u, napisaną specjalnie na taką potrzebę. Początkowo oniemiała, później oczarowana i frenetycznie...
2016-04-30
2016-04-26
2016-03-30
Zawieruszyła się na ulicy, wypadła z kieszeni, utknęła w odpływie. Przerażająco potrzebna, a tak niezwykle samotna. Gdzie jest młodość, która – o ironio – często bywa kamuflowana, ustępując potrzebie bycia doroślejszym, podczas gdy, fakt faktem, bycie dorosłym wcale nie jest takie fajne? Wpadła pod koła, wiatr porwał ją z suszarki, deszcz zmył, spłynęła na ziemię. Gdzie jest młodość osób, gdzie jest sprawiedliwość, która odpowiada, że żyją oni zdani całkowicie na siebie? Gdzie jest czujne oko sąsiada, wychwytujące zawsze najbezszelestniejsze poruszenie, a niekoniecznie: ostentacyjną próbę wołania?
Bolesne tykanie zegara, drażniąca narastającą objętością pustka w lodówce, nerwowe spoglądanie na telefon, na chyłkiem przejeżdżające samochody. Skrzyp drewnianych schodów, kilka nieskromnych marzeń, zakurzone odrzuceniem płótna, przytłaczający wzrost rachunków i ta paranoicznie wyrobiona chęć – choć być może to cecha istniejąca już w założeniu Darwina, – tego zapętlającego się przymusu spojrzenia w portfel, który nie niósłby ze sobą uczucia beznadziejności. Obie czekają na rodziców, bo chociaż nie zasługują oni na to miano, nadal nimi pozostają – niezależnie w którym ośrodku psychiatrycznym leczy się tata, ani gdzie oraz na jak długo wyemigrowała mama, która za swój jedyny obowiązek uważa podesłanie kilkudziesięciu dolarów miesięcznie na życie. Lucille jest nastolatką, która powinna zdawać egzaminy końcowe, wybierać przyszłą uczelnię, a jej problemem mógłby być zapewne dobór odpowiedniego odcienia łososiu sukienki do krawata jej balowego partnera, albo – kandydat na tego partnera sam w sobie. Zamiast tego myśli o domu, zakupach, rachunkach, opłatach, obowiązkach szkolnych, wychowaniu siostry oraz pracy do późna kilka razy w tygodniu – pytanie "gdzie jest młodość?" nie jest jedynym, które narzuca mi się w tej chwili, jest też drugie – czym one, do cholery, na to sobie zasłużyły?
I nikt tego nie wie. Pytanie zadawane sobie raz po raz podczas czytania "Na przekór nocy" Estelle Laure pozostaje bez odpowiedzi. Bo w gruncie rzeczy, takie założenie było autorki – opowiadać, rozczulać, wstrząsać – ale właśnie z odpowiednią dawką tajemniczości, spraw niewyjaśnionych, niedopowiedzeń. Irytujących swoją obecnością, ale w ten jak najbardziej pozytywny sposób – od takiej lektury właściwie nie sposób się oderwać, a gdy dodamy jej skromną objętość (niecałe 250 stron), tego jednego wieczoru można zapewnić sobie niezwykle zróżnicowaną w emocje kolację. To bardzo realistyczna historia, "Na przekór nocy" jest napisane niezwykle przystępnie, młodzieżowo (taki pierdylion pojawił się dwa razy!) i naprawdę stylistycznie bardzo ładnie. Język autorki mogłabym porównać do tego, którym operuje Agnieszka Olejnik ("Zabłądziłam"), Lauren Oliver ("Delirium") i Colleen Hoover ("Maybe Someday") jednocześnie. Czyli bardzo lekko i zabawnie, a zarazem subtelnie i poetycko.
Po lekturze "Na przekór nocy" poczułam się, szczerze powiedziawszy, jak po bliższym spotkaniu w walcem. Powiem jedno: obficie. Obficie w wydarzenia, obficie w emocje, obficie w trudne tematy. Estelle Laure, wydaje mi się, zaszalała z problemami, błyskotliwie je połączyła, przedstawiła między odstępami na oddech. Chory psychicznie tata, matka, która gdzieś sobie wyjechała, masa obowiązków, zalegający na siedemnastoletnich barkach ciężar szarej rzeczywistości, oraz – boleśnie nieodwzajemniona miłość, problemy w nauce, zagrażający życiu wypadek. Powieść ta na pewno zostanie jedną z moich ulubionych w gatunku YA, mimo, że posiada dwie małe wady. Pierwsza – ilość stron! LUDZIE, JA JESTEM GOTOWA NA CAŁĄ SERIĘ O LUCILLE i zaczynam żyć w przekonaniu, że "Na przekór nocy" to tylko taki cienki prolog jest. Oraz wada druga – otwarte zakończenia; nienawidzę takich. To znaczy, tak: zakończenie mnie zadowoliło, tak: dużo rzeczy się rozstrzygnęło i tak: ważny wątek w ostatnim zdaniu się wyjaśnił, ale mój kochany i piękny wątek romantyczny już nie, a szkoda. Bo był naprawdę delikatny jak powiew wiatru, słodko-gorzki i przeuroczy.
Zapewniam wszystkich to czytających, że jeśli przeczytają tę historię, już nigdy nie będą chcieli dorosnąć, a tych, którzy już to zrobili – że jeszcze w tej chwili włożą buty i pobiegną do księgarni by się przekonać, jak ten zabieg cofnąć. Przepiękna, magicznie romantyczna, przejmująca, ale też mająca w sobie sporo rozgoryczenia, bólu i niechęci. Estelle Laure miała niezwykle ciekawy pomysł na powieść, wykorzystała go w pełni i jeszcze ozdobiła dobrym morałem i skłoniła do kilku chwil namysłu.
Poszukuję ludzi, który pomogą mi to zekranizować, by ci mniej oczytani, wynieśli z tej historii, tyle, ile wyniosłam ja.
Zawieruszyła się na ulicy, wypadła z kieszeni, utknęła w odpływie. Przerażająco potrzebna, a tak niezwykle samotna. Gdzie jest młodość, która – o ironio – często bywa kamuflowana, ustępując potrzebie bycia doroślejszym, podczas gdy, fakt faktem, bycie dorosłym wcale nie jest takie fajne? Wpadła pod koła, wiatr porwał ją z suszarki, deszcz zmył, spłynęła na ziemię. Gdzie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-12
Wychodzisz z zatłoczonej karczmy. Osobie takiej jak Ty szkoda marnować czasu pośród bandy upitych gości, gawędziarzy czy grajków – o tej porze w sumie i tak nie ma szansy na normalną rozmowę z kimkolwiek w tym pomieszczeniu; nawet z właścicielem. Chłodna bryza omiata zaczerwienione policzki, więc kiedy zamykasz solidne drzwi, szybko naciągasz kaptur i wciskasz dłonie głęboko do kieszeni płaszcza. Jest piekielnie zimno, mimo, że tak wiele ognisk tej nocy płonie. Opuszczając wilgotną kamienicę można dostrzec pomału zbierające się tłumy: głównie mężczyźni, chociaż kobiety również da się wyłapać; dzieci zwykle nie ma, a jeśli już są, stoją sztywno z twarzą schowaną w kubrak ojca. Jakby instynkt podpowiadał im, co się za chwilę stanie. Płomienie nie mają czasu na powolne pochłanianie materiału; zjadają go w mgnieniu oka, dotykając skóry, obejmując włosy, twarz, kończyny. Sekundę przed okropnym swędem zwęglonego naskórka i topiącego się tłuszczu rozlega się przeraźliwy, paraliżujący wręcz wrzask. Wzdrygają się nieliczni: teraz, kiedy w Londynie żyje tak wielu Łowców, wiedźmy płoną częściej, król uśmiecha się szerzej, a mieszkańcy, na wpół głusi wobec ludzkiego wołania, mogą odetchnąć z ulgą. Kolejne niebezpieczeństwo zgaszone.
Elizabeth Grey stoi gdzieś obok i prawdopodobnie nigdy nie przyszłoby Ci do głowy, że to ta dziewczyna zgotowała tej nocy takie pandemonium. Nie wygląda na Łowczynię, jest śliczna i drobna, a ponadto: jest dziewczyną, a one nie zwykły pchać się do zawodu, w którym spędzanie czasu z duchami, goblinami i magami między innymi, nie jest powiązane w piciem herbatki five o’clock. Tuż obok stoi jej najlepszy przyjaciel, Caleb – to dzięki niemu nie tylko jest w tym miejscu, ale i ma co jeść oraz po co żyć. Pewnie się tego nie spodziewasz, ale kilka dni po tym wydarzeniu, dziewczyna będzie umierać w więzieniu, czekając na wyrok śmierci, najlepszy przyjaciel się od niej odwróci, a szansa życia… nadejdzie ze strony najmniej spodziewanej: ze strony magów. Kim jest Nicholas Perevil i co mówi przepowiednia, którą usłyszał? Za co skazano dziewczynę i czy uda jej się przeżyć? Jeśli jednak prawda wyjdzie na jaw, może się okazać, że stos to jeden z najmniejszych jej problemów…
Londyn to chyba jedno z tych miast, których życia literackie mają niezliczone formy. Znamy przecież wiktoriański okres jego dziejów zaatakowany przez mechaniczne armie z "Diabelskich Maszyn" Cassandry Clare oraz czas, kiedy oblegany był przez jasnowidzów, media, sensorów czy kosmiczną rasę Refaitów z serii Shannon "Czas Żniw". Tym razem jednak, lądujemy znacznie wcześniej niż rok 2059 i XIX wiek – w średniowieczu. Średniowieczu, który płonie, i który, de facto, zbudowany jest nienagannie – autorka książki "The Witch Hunter. Łowczyni" Virginia Boecker, zafascynowana historią Londynu, zbudowała jego literacką wersję niezwykle starannie. Począwszy od rządów, władców i ich historii, przez plan miasta, szczegółowe opisy ulic, a skończywszy na charakterystycznym klimacie, podobnym do serii "Zwiadowcy", "Czas Żniw" czy trzeciego sezonu "American Horror Story: Coven". To właśnie fanom tych tytułów szczególnie "Łowczyni" przypadnie do gustu, choć i nie tylko – jest tutaj tak wiele, jak na debiut, dobrych rzeczy, a zarazem tak niewiele tych złych, że gwarantuję naprawdę dobrą lekturę, osobom, które z fantastyką nie są w stosunkach najlepszych.
Pierwsze oklaski powinny pojawić się już na wstępie – jak wspomniałam też akapit wcześniej – za uniwersum, za tajemnicze wątki z przeszłości, które pojawiają się znienacka, za piekielnie zajmujący pomysł, błyskotliwe rozstrzygnięcia i rozwiązania. Za całą tę intrygancką otoczkę. Na drugi aplauz zasługują świetne zwroty akcji i dość nieprzewidywalne posunięcia ze strony autorki – nie jakieś mega niespodziewane, ale dość interesująco poprowadzone i niezwykle zaradnie opisane – łatwym i młodzieżowym językiem, bez zbędnego przedłużania, a zwięzłym i skupionym na najważniejszym problemie – choć problemach raczej, bo piętrzą się one bez przerwy, przeszkadzają i nurtują. Nie chciałabym również zapomnieć o aspektach, które występują nieco bardziej w tyle, ale ich obecność robi, mimo wszystko, różnicę. Po pierwsze humor – paleta wspaniałych bohaterów musiała obfitować w tego "żartownisia", który uśmiech na twarzy wywołać potrafić u każdego. I to właśnie z jego winy tak trudno przewidzieć, gdzie potoczy się… wątek romantyczny. Czyli to "po drugie" – właśnie ten delikatny i uroczy przerywnik pomiędzy walkami, siecią spisków i tajemnic – rozwija się, niestety, dopiero od połowy, a swoją prawdziwą chwilę zdobywa na dosłownie ostatnich stronach, ale nie umniejsza to, jak bardzo jest interesujący i interesująco niespodziewany. Nawet nie zauważyłam, jak doszło do jego rozwinięcia! Ba! Nawet nie przewidziałam, że ta osoba mogłaby być jego częścią! Świetne posunięcie ze strony Virginii Boecker. Kolejne, zresztą.
Zbliżając się już ku końcowi, nie byłabym sobą gdybym nie napisała kilku słów dotyczących wartości, które "Łowczyni" niesie, bo owszem – są takie. Od pierwszych stron obserwujemy motyw przyjaźni, a że o przyjaźni tutaj w ostatnim tygodniu pojawiło się tak wiele postów (na przykład ten czy ten), ten tu również do niej nawiązywać powinien. Decydując się na "Łowczynię" decydujesz się też na gamę sprzecznych uczuć: odrzuconej przyjaźni, zdrady i braku ufności z drugiej strony, co niezwykle ciekawie jest zilustrowane, ja, niestety, opisać tego słownie bez spojlerów nie umiem, ale serio – jest co czytać. Poza tym przygotuj się, bo mam nadzieję, że jesteś już przekonany, na cudowną i wyrazistą bohaterkę, ale nie taką z gatunku "jestem słaba, ale będę silna… w kolejnym tomie", tylko „jestem twarda jak niewielu facetów w tym mieście, więc get out #iinneniecenzuralnesłowa) – Elizabeth (kolejny plus za super imię!) jest waleczna od pierwszej strony, prawdziwie wyrachowana i przekonana, do czego dąży i jakie ma priorytety. Nowa ulubiona kick-ass bohaterka na horyzoncie, ludzie!
Nie przedłużając więc: bierz to cudo póki jest jeszcze w księgarniach, bo gwarantuję, że sprzeda się z prędkością porównywalną do "Zwiadowców" czy "Czasu Żniw", dwóch serii, które tworzą całkiem niezłe odzwierciedlenie "The Witch Hunter" Virginii Boecker. I mówię to ja, która po tym całym szale na NA i YA pokochała fantastykę na nowo.
Wychodzisz z zatłoczonej karczmy. Osobie takiej jak Ty szkoda marnować czasu pośród bandy upitych gości, gawędziarzy czy grajków – o tej porze w sumie i tak nie ma szansy na normalną rozmowę z kimkolwiek w tym pomieszczeniu; nawet z właścicielem. Chłodna bryza omiata zaczerwienione policzki, więc kiedy zamykasz solidne drzwi, szybko naciągasz kaptur i wciskasz dłonie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-28
Więzienne mury – to cegły, które znała od urodzenia. Więzienne kraty – to okna, przez które spoglądała, i którymi żyła, nie mogąc wejść w żadną interakcję na zewnątrz. Więzienna prycza – rodzinne łóżko, na którym nieruchomo leżała w jednej pozycji, płacząc bezgłośnie do więziennej poduszki. Nie była taka jak reszta – Magnus Bane, bohater serii Cassandry Clare powiedział kiedyś: "Każdy nastolatek w tym świecie czuje się podobnie jak ty. Wydaje mu się że jest inny, wyobcowany, nie na miejscu, jak królewicz przez pomyłkę urodzony w rodzinie wieśniaków." – z tym, że jej się to nie wydawało, ona nie próbowała być inna. Ona po prostu taka była.
Poznajcie powieść, która rozdziera serce. Powieść, która urzeka swą prostotą, a przestrzennością i złożoną wielowątkowością jednocześnie. Powieść iście tajemniczą, zupełnie niepowtarzalną, przerażająco smutną oraz szalenie magiczną. Poznajcie Avę Lavender, córkę Viviane Lavender i siostrę Henry’ego Lavendera, która urodziła się ze skrzydłami. Dziewczyna-ptak. Dziewczyna-anioł. Teraz jednak jest już dużo starsza i szuka informacji, pragnie poznać prawdę, odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące jej pochodzenia. Książka, o której czytacie, to zbiór jej własnych myśli, notatek, które napisała będąc na tropie licznych zagadek i dociekań, śledzące losy począwszy od jej prababki do jej samej, które mają na celu uporządkowanie zawiłej historii rodzinnej, kruchej opowieści, niezbadanych dziejów pochodzenia.
"Dla wielu byłam wcieleniem mitu, uosobieniem najwspanialszej legendy i baśni. Inni uważali mnie za zmutowanego potwora. Ku mojemu nieszczęściu raz zostałam wzięta za anioła. Dla matki byłam wszystkim, dla ojca nikim. Babcia każdego dnia widziała we mnie wspomnienie ukochanych osób, które od niej odeszły. Ale ja znałam prawdę - głęboko w sercu zawsze to wiedziałam.
Byłam po prostu zwykłą dziewczyną."
Szczerze? Nie wiedziałam za co się biorę – z zasady nie czytam opisów książek, recenzji wtedy nie było, jedynie dobre opinie na goodreads, słowa wydawców i własna intuicja. Nie zawiodłam się na żadnej z tych rzeczy. "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" – zapamiętajcie sobie ten tytuł – jest jedną z tych powieści, na temat których nie mam złego słowa a za to: tysiąc przymiotników niedostatecznie określające jej piękno! Dlaczego? To książka rozgrywająca się na przestrzeni kilku pokoleń, począwszy od klimatów z czasów "Wielkiego Gatsby’ego", po obie Wojny Światowe, aura więc, jaką buduje autorka jest wachlarzem okresów Stanów Zjednoczonych – szczegółowo przybliża cechy danego roku, opisuje sytuacje materialne ówczesnych ludzi i podaje historyczne powody dlaczego było z tym właśnie tak, a nie inaczej. Język Leslye Walton jest właśnie taki, jakie powinno być pióro każdego pisarza: precyzyjne i dokładne, a jednocześnie urozmaicone dawką subtelności i uroczej poetyckości. Mimo to, jedną z ważniejszych cech, nadających tej powieści niepowtarzalnego klimatu jest fakt, że tak naprawdę do końca nie wiemy kim jest nasza bohaterka, Ava Lavender. Narracja pierwszoosobowa co prawda, przybliża nam jej postać, ale w bardzo ubogich ilościach – i tak suniemy od roku 1904, kiedy to jej przodkowie wyemigrowali z Francji do Stanów Zjednoczonych, aż po dzień jej narodzenia – 1 marca 1944 i szesnaście lat młodzieńczego życia, nie wiedząc do czego bohaterka zmierza, co chce nam przekazać, kim jest. Dopiero przekraczając granicę stu pięćdziesięciu stron zbliżamy się do znacznie bardziej współczesnych wydarzeń: życia jej matki, piekarni, w której pracowała, domu, w którym mieszkała i córki, którą urodziła.
Ale nie urodziła tylko córki – Ava ma brata bliźniaka, który nie posługuje się mową. Nie komunikuje się z ludźmi, a z… duchami. Jako postać drugoplanowa odgrywa kluczową w tej powieści rolę – w zasadzie mnóstwo jest bohaterów pobocznych, które mają własną chwilę, szansę na intrygujące przebicie się. Co jakiś czas wracają we wspomnieniach bohaterów, wiecznie do nich nawiązujemy, wspominamy, porównujemy. Na przestrzeni lat różni ludzie pojawiają się na stronicach tej powieści, jedni zostają w niej na dłużej, drudzy migają jedynie w przelocie, ale jestem pewna – z pozoru najmniej znacząca postać odgrywa tu znacznie. Warto też wiedzieć, że "Osobliwe i cudowne przypadki" to nie tylko opowieść Avy. Od czasu do czasu jej relacja przepleciona jest z fragmentami dziennika Nathaniela Sorrowsa, który bierze ją za anioła, a jego obsesja na jej punkcie wzrasta wraz z kolejnym akapitem. I to właśnie wokół tego duetu rozgrywa się największy dramat, kulminacyjny moment, zakończenie powieści.
Jeśli szukasz czegoś zupełnie nowego i niepowtarzalnego: nie wahaj się ani dłużej. "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" to majstersztyk w każdym calu, powieść przerażająco smutna, frustrująca, powieść, którą się połyka, która uzależnia. To też najbardziej magiczna powieść, jaka może istnieć: założę się, że z pojęciem "realizm magiczny" zetknąłeś się w tym krótkim, od jej wydania, okresie niejednokrotnie – to właśnie ta niekonwencjonalna adaptacja wszelkich niecodzienności w codziennym świecie urzekła mnie najbardziej. Podobnie jak sposób przedstawienia historii i Ava sama w sobie – jak wola poznania siebie, poznania świata, dociekliwość a jednocześnie nastoletnia naiwność i silne pragnienie normalnego życia. "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" to idealna powieść dla każdego z nas, ludzi. Zupełnie odrywa od rzeczywistości, wzrusza do łez z zupełnie niedramatycznych sytuacji, wprawia w osłupienie, frustruje wylewającą się spomiędzy kart utraconą szansą, niespełnieniem, a jednocześnie darzy potężną dawką nadprzyrodzonych zdarzeń. Cudowna, poruszająca serce, skłaniająca do myślenia. Ale i przede wszystkim: cholernie zapadająca w pamięć.
Więzienne mury – to cegły, które znała od urodzenia. Więzienne kraty – to okna, przez które spoglądała, i którymi żyła, nie mogąc wejść w żadną interakcję na zewnątrz. Więzienna prycza – rodzinne łóżko, na którym nieruchomo leżała w jednej pozycji, płacząc bezgłośnie do więziennej poduszki. Nie była taka jak reszta – Magnus Bane, bohater serii Cassandry Clare powiedział...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-06
2015-08-12
"szturchańce i kopniaki, złośliwe podstawianie nogi w przejściu między ławkami, żeby się potknęła, przechodząc, jej książki zrzucane na ziemię, pornograficzne pocztówki wkładane do jej torebki; Carrie, która na parafialnym pikniku klęka niezgrabnie, żeby się pomodlić, a wtedy w jej starej spódnicy z madrasu z donośnym hukiem pęka szew przy zamku błyskawicznym; Carrie, która nigdy nie trafia w piłkę, nawet na treningach, która przewraca się na twarz na zajęciach z tańca nowoczesnego w drugiej klasie i wybija sobie ząb, która wpada na siatkę podczas gry w siatkówkę; wiecznie oczka w pończochach, wiecznie bluzki przepocone pod pachami; i ten dzień, kiedy Chris Hergensen zadzwoniła do niej po szkole z Kelly Friut Company i zapytała ją, czy wie, że "świński ryj" pisze się C-A-R-R-I-E…"
Nic dodać, nic ująć. Oto Carrietta White, dziewczyna w istocie nie tak śliczna jak filmowe wyobrażenie (nawet jeśli jest oblane krwią) i oto Stephen King, którego powyższą damę nazwać można pierwszym literackim dzieckiem. Bo to ten debiut, trzydziestokrotnie odrzucony przez wydawców, przyczynił się do tak wielkiej sławy pisarza (chwała żonie Mistrza, że wyjęła „Carrie” z kosza i zmusiła Kinga do ponownego rozesłania). Carrie nie jest lubiana, traktuje się ją jak śmiecia, gwoli jasności i jeden moment jej życia sprawia, że iskierka tląca się weń zamienia się w istne pandemonium; dziewczyna odkrywa w sobie zdolności telekinetyczne, które zamierza wykorzystać by zemścić się na prześladowcach.
"Mamo, przyszłam, żeby cię zabić. A ty tu czekałaś, żeby zabić mnie."
Stephen King jest synonimem gawędziarstwa. Z biegiem czasu zaobserwować możemy, że jego nowsze pozycje, takie jak "Joyland" czy "Przebudzenie" to przegadana obyczajówka, garść faktów i ciekawostek, w tle może jakiś kryminał. W 1974 roku, wszystko malowało się znacznie inaczej. Kiedy dostałam "Carrie" byłam przerażona jej objętością, dwustoma stronami, które wyglądały jakby wyrwano z trzy czwarte książki lub zamiast powieści dano mi jakiś słaby przewodnik filmowy. To właśnie one, tak mała ilość stron powoduje, że wszystko dzieje się bardzo szybko a autor nie ma czasu na niepotrzebne gadki i opisy, powieść połyka się jednym tchem. Oprócz małej objętości, debiut Kinga na tle innych książek, pochwalić może się również charakterystycznym stylem: większość książki to powieść epistolarna, składająca się z depeszy, fragmentów książek czy słownikowych przypisów. Telekineza tutaj traktowana jest bardzo naukowo, jakby faktycznie istniała możliwość przenoszenia przedmiotów siłą umysłu (chociaż kto wie?). Te elementy tworzą niezwykle klimatyczną otoczkę: podczas gdy Carrie spokojnie idzie do szkoły my znamy już relacje ludzi z przyszłości, co sprawia, że między dziewczyną a niedalekim wydarzeniem tworzy się przepaść niegasnącej ciekawości. Często przyłapywałam się zbulwersowana faktem, że depesza lekko dotknęła tematu pewnego wydarzenia, które się jeszcze nie wydarzyło, pozostawiając mnie w niewiedzy, zdecydowanie budując intrygę i, co ważne, skutecznie utrzymując czytelnika przy książce.
Osobą budzącą ogromne zainteresowanie podczas lektury jest niewątpliwie matka Carrie, fanatyczka religijna, która siedemnaście lat temu swoją ciążę uznawała za niszczącego ją od środka raka, rosnącego z tygodnia na tydzień, przybliżającego tym samym do przejścia na drugą stronę, do nieżyjącego już ojca Carrie. To ona, Margharet White jest tyranem w tej historii, nie biedna Carrie. To ona kolor czerwony uważa za kolor szatana, zamyka córkę w ciasnym pomieszczeniu (swoją drogą brzmi to jak w American Horror Story, no nie?) by ta oddawała się modlitwom, prysznic uznaje za diabelski przyrząd oraz policzkuje, obraża i grozi córce za jedno nieodpowiednie słowo. Takie jak: bal. Ten pamiętny bal 1979 roku.
"Carrie" może nie usatysfakcjonować przy pierwszy spotkaniu – tak czytałam na blogach. Osobiście sądzę, że to wręcz idealna alternatywa dla osób, które coś od tego autora chcieliby spróbować, bo o ile jego reszta książek nie wbiła mnie w fotel pod względem grozy, horroru i tak dalej, to ta zbudowała całkiem niezły klimat i miała na to spore zadatki. A i objętość sprzyja zwolennikom cienkich książek. To moja piąta książka Kinga i może traciłam cierpliwość co do słynnego określenia "Mistrz Grozy", którego zupełnie kupić nie mogłam, stąd moja opinia, a może faktycznie "Carrie" jest jedną z książek lepszych. Język nadal typowo debiutancki, nie da się ukryć, obecnie King pisze lepiej, ale podziwiam go za tę książkę, bo naprawdę była mocniejsza od innych i zgrabniej przedstawiona. Kolejne "tak" dla Kinga, który pisze o życiu, bo wiemy wszyscy, że książki rodzą się na podstawie doświadczeń własnych, zaobserwowanych, a te Mistrza już w oparciu o jego własne fobie. Sam fakt, że stworzył książkę na fundamentach żywej nienawiści i stalkingu tak niewyobrażalnego, niesamowicie daje do myślenia. Podjął świetny, według mnie, temat. Temat, który niezależnie co by się działo, zawsze będzie na czasie a ludzie będą takie rzeczy czytać, bo uwielbiają cudze problemy.
"Carrie" jest idealnym odzwierciedleniem tego, nie zależnie nawet od tych czterdziestu lat różnicy między wtedy a dziś, że wśród młodzieży, nadal panuje prawo dżungli, prawo silniejszego, który siłą rzeczy tworzy własnego kozła ofiarnego. Że szkoła nie zawsze jest najbezpieczniejszym miejscem, że nauczyciele czasem wolą zmieść problem po dywan, i że zazwyczaj ma to niestety, opłakane skutki. "Carrie", jak to książka Stephena Kinga, nie ma szczególnych wad czy minusów. Jest wyjątkowa, bo cienka i bez zbędnej gadaniny, wartka oraz urozmaicona wstawkami powieści epistolarnej, które genialnie budują napięcie. Czy "Carrie" to horror? Nie wiem. To raczej powieść psychologiczna z elementami thrillera, ale jaka! Stephen King zaskoczył mnie tym, że jako początkujący pisarz, który nie miał wyrobionego stylu i doświadczenia pisarskiego stworzył arcydzieło. Arcydzieło. "Carrie" to powieść ponadczasowa, którą trzeba znać, więc ogromnie ją Wam polecam.
Ps. Mimo tych wszystkich dziwacznych upodobań, "Carrie" jest całkiem fajna, więc przyznać się szczerze – kto zdążył poznać, a kto dopiero planuje?
"szturchańce i kopniaki, złośliwe podstawianie nogi w przejściu między ławkami, żeby się potknęła, przechodząc, jej książki zrzucane na ziemię, pornograficzne pocztówki wkładane do jej torebki; Carrie, która na parafialnym pikniku klęka niezgrabnie, żeby się pomodlić, a wtedy w jej starej spódnicy z madrasu z donośnym hukiem pęka szew przy zamku błyskawicznym; Carrie, która...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-25
Czy zauważyłeś, że ludzie zbyt łatwo poddają się wpływowi wcześniej narzuconych etykiet? Stereotypów? W nocy, na przykład, idąc ulicą, wyobraźnia podpowiada im niestworzone rzeczy: słyszą szepty, widzą ludzi, czują wzrok i zagrożenie. Paranoja sprawia, że najlepiej byłoby zaszyć się w domu. Powszechnie bowiem przyjęto, że wszelkiego rodzaju zło: zamachy, kradzieże, porwania i morderstwa dokonuje się właśnie wtedy – gdzieś w przeciągu tych dwunastu czarnych i otulonych mrokiem godzin. To nieprawda. Za dnia jesteśmy tak samo, a nawet bardziej odsłonięci, równie bezbronni oraz widoczni. A najlepiej mówi o tym przykład Amy i Nicka Dunne, młodego małżeństwa, których słońce i parna, czterdziestostopniowa temperatura wcale nie ochroniła. Bo przecież złe rzeczy dzieją się na okrągło i nie czekają, aż zjemy kolację.
Tamtego upalnego dnia temperatura naprawdę dawała się we znaki. Nick – a właściwie Lance Nicholas Dunne, główny bohater powieści Gillian Flynn "Zaginiona Dziewczyna" – właśnie wracał do swojego domu, gdzie czekała na niego żona Amy. To była ich piąta rocznica ślubu. Jednak zamiast kobiety, zastaje tam prawdziwe pandemonium: zdemolowany salon, zniszczone meble, wytartą w pośpiechu krew na parkiecie. Podejrzenia automatycznie padają na męża, który w żaden sposób nie pomaga sobie, kłamiąc i szokując niewłaściwym zachowaniem. Mając u boku siostrę, stara się udowodnić swoją niewinność, ponieważ jak się okazuje – piękna i dobrze urodzona Amy nie zawsze była obiektem westchnień i podziwu społeczeństwa. Jeśli Nick nie popełnił przestępstwa, co się stało z jego żoną? A może rzeczywiście jest zabójcą? I czy istnieje pojęcie "zbrodni doskonałej"?
"Zaginiona Dziewczyna" to majstersztyk. Gillian Flynn w swojej trzeciej książce popisała się niesamowitym połączeniem powieści detektywistycznej, sensacyjnej, obyczajowej oraz psychologicznej. Jej lekturę porównać można do odpakowywania prezentu, do zdzierania ozdobnego papieru warstwa po warstwie, nie wiedząc co jest w środku ale i nie mogąc też wysnuć jakichkolwiek przypuszczeń – autorka posłużyła się bowiem paroma chwytami, które kompletnie niszczą każdą teorię czytelnika i burzą wszystko, co wspomniane było wcześniej. Co mam na myśli? Flynn sprytnie podzieliła powieść na narrację Nicka, streszczającego nam aktualny przebieg śledztwa oraz część poświęconą dziennikowi, który prowadziła Amy, przedstawiającego nam wydarzenia z przeszłości i ówczesną sytuację małżeństwa. Oba te elementy, poprzeplatane między sobą w odpowiednich momentach się zazębiają i rozjaśniają wiele spraw, jednocześnie budując niedomówienia i stawiając czytelnika z pytaniami: Kto w końcu jest dobry? Kto zły?
Jestem pełna podziwu i nadal kiwam głową z niedowierzaniem, myśląc o niektórych elementach układanki, które tak starannie zostały dopracowane. Przez całą powieść autorka miesza wątki, bawi się wyobraźnią, pokazuje to, co wydarzyło się naprawdę i to, co wyolbrzymione zostało przez bohaterów lub w ogóle nie miało miejsca. Gillian Flynn pomyślała o wszystkim, każdy detal ma swoją historię a bez niego nie byłoby tej pełnej, idealnej całości. Przechodzą mnie ciarki na samą myśl, jak na równi przewidywalna co nieprzewidywalna jest ta książka. Bo przecież wystarczy sto stron, by rozwiązać zagadkę. Nieprzemyślane posunięcie autorki? Zepsucie czytelnikowi zabawy? Zero napięcia aż do końca książki? Skąd! Autorka robi to specjalnie! Wydaje się, że rozwiązanie daje na tacy, a jednak to, co dostajemy jest zawsze dwa kroki przed nami i w nie ma nic wspólnego z naszą interpretacją. Ta powieść zmusza czytelnika do intensywnej analizy i intelektualnego wysiłku tak mocno, że to boli, a w kulminacyjnym momencie i tak sprawi, że odbiorca poczuje się oszukany i nie przewidzi takiego obrotu spraw. "Zaginiona Dziewczyna" drwi z naszej naiwności i nieprecyzyjnej dedukcji, prowokuje do refleksji nie tylko na poziomie odnalezienia porywacza Amy, ale rozkazuje zrozumieć skomplikowaną psychikę obojga głównych bohaterów, co – tutaj wydawać może się prześmiewczo głupie i oczywiste, ale uwierz lub nie, jest piekielnie dobrą zabawą.
Trzeba również zaznaczyć, że "Zaginiona Dziewczyna" nie należy do kanonu książek najcieńszych. To grube, prawie sześćset stronicowe tomiszcze, z którego ¼ jest tak mozolna i nużąca, że ja sama czytałam ją tydzień – i to nie bynajmniej z braku czasu. To też świadczy o tym, że nie jest to powieść idealna i osoba, którą się za nią zabiera musi zaopatrzyć się w cierpliwość oraz tolerować wszystkie niepotrzebne szczegóły, z którymi zapoznaje nas autorka, zamiast skupić na się na głównym wątku uprowadzenia. To taki sposób odwrócenia uwagi: wprowadzenie nowych bohaterów pobocznych, częste retrospekcje i zbędne odniesienia do momentów z przeszłości, które mają sprawić, że czytelnik przestaje odczuwać presję odnalezienia i szał śledczych, a poczuje się odrobinę swobodniej, wybije się z rytmu kryminału a wczuje w obyczajówkę.
Gdyby nie przerażająco żmudny wstęp, to nieszczęsne rozpoczęcie książki, powieść ta byłaby jedną z tych, o których mówię w samych superlatywach. Jest piekielnie mrocznym thrillerem, naładowanym suspensem, zupełnie pokręconym i szaleńczo pomieszanym. Za pomocą narracji z perspektyw dwójki małżeństwa, Nicka i Amy, ukazuje ich własne światopoglądy oraz kreuje świetny portret psychologiczny socjopaty – uwielbiam tę autorkę, za tak świetnych bohaterów, za ich trudne osobowości, za to, że w każdym rozdziale poznajemy ich od nowa. Do tego jeszcze błyskotliwa fabuła, sprawne i przyjemne pióro autorki, niespodziewane zwroty akcji i to otwierające furtkę wyobraźni zakończenie! Tę pokrętną powieść – "Zaginioną Dziewczynę" autorstwa Gillian Flynn, polecam fanom gatunków takich jak thriller, powieść psychologiczna oraz kryminał, ale i zwyczajnie spragnionym nieszablonowych wtrąceń i perełek wśród najbardziej wyjątkowych.
Czy zauważyłeś, że ludzie zbyt łatwo poddają się wpływowi wcześniej narzuconych etykiet? Stereotypów? W nocy, na przykład, idąc ulicą, wyobraźnia podpowiada im niestworzone rzeczy: słyszą szepty, widzą ludzi, czują wzrok i zagrożenie. Paranoja sprawia, że najlepiej byłoby zaszyć się w domu. Powszechnie bowiem przyjęto, że wszelkiego rodzaju zło: zamachy, kradzieże, porwania...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nigdy nie napisałabym tego postu, gdyby nie fakt, że ciężko mi z myślą o zapomnieniu. O oddaniu właścicielowi, o pożegnaniu się z zawartością. Z krzywdą, nostalgią, sztuką. Mam przed sobą książkę, nie należącą nigdy do tych, które miałam w planach, do mojego życia wkradła się przypadkiem. I może nie zawojowała tak, bym mogła czytać ją kilka razy, ale wytrąciła z równowagi na tyle, że zastanowienie się nad kilkoma sprawami pozostawało tylko kwestią czasu. Szalenie melancholijna, słodko-gorzka, zapadająca w pamięć. Chcąc utrwalić moje uczucia względem tej książki, piszę by w pamięci nie zgasła, piszę głównie dla siebie, czerpiąc przyjemność myślenia o niej, ale pragnę byście wiedzieli – całość jest napisana również dla Was. Bo myślę, że warto jest dzielić się jej historią.
Mamy przyjaciół, mamy wielu znajomych. Każdy z nich jest inny, stanowi indywidualny element społeczeństwa, może Twój najlepszy przyjaciel mieszka parę kilometrów od ciebie i znacie się z czasów liceum, być może codziennie spotykacie się w pracy – niezależnie od tego, jacy oni tak naprawdę są, świat przy nich nabiera koloru. Tak jak nabrał w przypadku June Elbus, do czasu gdy jej wujek Finn, a zarazem najlepszy przyjaciel, umarł. Czternastolatka to specyficzna dziewczyna, nikt nie rozumiał jej tak dobrze, nikt nawet nie chciał próbować rozmawiać z nią, tak jak robił to Finn. Był człowiekiem-artystą, był gejem, był chory na AIDS. Był pierwszą miłością swojej siostrzenicy. Na jego pogrzebie June zauważyła jednak tajemniczego mężczyznę, który kilka dni później proponuje jej spotkanie. Wkrótce dziewczyna dowiaduje się, że nie była jedyną bliską osobą Finna...
Carol Rifka Brunt w swojej powieści podejmuje szereg tak intrygujących kroków, tak nurtujących wydarzeń, że grzechem byłoby tę książkę nie przeczytać do końca. Melancholia bije od niej z ogromną siłą, ale nie przytłacza, buduje jednak ten fajny, charakterystyczny klimat. „Powiedz wilkom, że jestem w domu” to przede wszystkim książka psychologiczna. Świetnie obrazująca introwertyzm od środka, gdzie rewelacyjna June jest centrum, jej osobowość jest centrum, wszystko okala te dwie rzeczy, tę pięknie przedstawioną osobę, żywą, wręcz namacalną. Kompletnie zgadzam się ze zdaniem z tyłu okładki, June to bohaterka „rozbrajająco szczera, niczym dziecko z ufnością patrzące w przyszłość, a zarazem melancholijnie mądra, niczym dorosły doświadczony przez życie”. Zapada w pamięć jako jedna z najbardziej oryginalnych bohaterek książkowych (zamiłowanie do średniowiecza, tańca w za dużych botkach w lesie za szkołą, Requiem Mozarta), jak i równiej jej relacja ze starszą siostrą, która również nie należy do osób typowych – ciekawi mnie jej historia, bo dziewczyna przedstawiona jest jako buntownicza szesnastolatka, która dojrzała trochę zbyt szybko. Jest cyniczna, jest wręcz odpychająca, czerpie przyjemność z krzywdy June i niejednokrotnie stawia ją w obliczu niebezpieczeństwa. Ogromnie chciałabym przeczytać coś o Grecie samej w sobie, ponieważ fragmenty, które zostały jej poświęcone, błyszczały. Obie z siostrą diametralnie się różnią, ich rywalizacja więc jest skomplikowana i w pewien sposób niewytłumaczalna – kilka lat temu przecież, były one dla siebie jak najlepsze przyjaciółki. Co się więc wydarzyło?
Drugie skrzypce, tuż obok konfliktu sióstr, gra wątek portretu. Portretu June i Grety, który namalował dla nich przed śmiercią wujek Finn, a który nazywa się właśnie „Powiedz wilkom, że jestem w domu”. Pamiętam, że Greta zapytała, co właściwie to znaczy, pamiętam, że June znalazła pewne odniesienie do nazwy obrazu na nim samym oraz w swoim życiu, ale mimo wszystko, to nadal jest tajemnicą, to nadal pozostaje zagadką. Tak samo jak zagadką pozostaje Finn, Finn, którego mamy okazje poznawać przez kilka pierwszych rozdziałów, a który sympatię naszą wzbudza przez całą tę powieść: fascynuje. Zagadką jest również tajemniczy człowiek z pogrzebu Finna, który gra skrzypce trzecie, ale to niech pozostanie niespodzianką.
„Ja chcę sobie wyobrażać fałdki w czasie, lasy pełne wilków, oraz ponure wrzosowiska o północy. Marzą mi się ludzie, którzy nie potrzebują seksu, żeby móc się kochać. Ludzie, którzy całują się tylko w policzki.”
To rok 1987. Tutaj nawet przebywanie z osobą chorą na AIDS wydaje się niebezpieczne, oddychanie wspólnym powietrzem wprawia ludzi w zdenerwowanie. Chorych traktuje się gorzej niż psy, nie ma jakiegokolwiek wytłumaczenia nieświadomości bycia nosicielem, Ty po prostu chciałeś kogoś zabić. I zrobiłeś to. „Powiedz wilkom, że jestem w domu” to magia. Ja nie potrafię znaleźć nawet odpowiedniego przymiotnika, mój szacunek do autorki za tę książkę nie mieści się w żadnym ze 200 tys. słów, które są w języku polskim. Piękna, mocna narracja, cytując „Bookpage” – „przypomina odsłonięty nerw pulsujący w agonalnych drgawkach”. Toksyczna, jadowita więź między siostrami, oraz silna, wzruszająca siła przyjaźni skazanej na śmierć. Marzę, by każda młodzieżówka oferowała czytelnikowi tyle, co własnie ta.
„Jest coś pięknego w stąpaniu po śniegu, po którym nikt jeszcze nie szedł. Zaczynasz wierzyć, że jest w tobie coś wyjątkowego, choć jednocześnie wiesz, że to nie prawda.”
Nigdy nie napisałabym tego postu, gdyby nie fakt, że ciężko mi z myślą o zapomnieniu. O oddaniu właścicielowi, o pożegnaniu się z zawartością. Z krzywdą, nostalgią, sztuką. Mam przed sobą książkę, nie należącą nigdy do tych, które miałam w planach, do mojego życia wkradła się przypadkiem. I może nie zawojowała tak, bym mogła czytać ją kilka razy, ale wytrąciła z równowagi...
więcej Pokaż mimo to