Dziewięcioro kłamców Maureen Johnson 7,5

ocenił(a) na 21 tydz. temu Ha-ha – postanowiła zrecenzować książkę, tym razem w nietypowym stylu. Opowiedzenie tej historii we właściwy mnie sposób, czyli wprowadzenie czytelnika tej opinii w sposób myślenia głównego bohatera, mogłoby bowiem poskutkować trwałym zamknięciem mojej osoby w pokoju pozbawionym okien i klamek, posiadającym w dodatku białe ściany. A o ile brak światła i ostrych przedmiotów byłabym w stanie znieść z godnością, o tyle ściany inne niż czarne to już za dużo – nawet jak na mnie.
Wszystkim osobom, które czytały wspólnie ze mną twór zatytułowany „Dziewięcioro kłamców” na stories, serdecznie dziękuję – gdyby nie przekomiczny feedback (dawno nie uśmiałam się aż tak bardzo czytając wiadomości),porzuciłabym lekturę po jakichś 50 stronach. Maksymalnie.
Zacznijmy jednak od krótkiego przedstawienia fabuły. Możesz spokojnie zrobić dużą miskę popcornu i przygotować włosy na głowie do wyrywania. Opcjonalnie suchą bułkę do pocięcia się.
Na samym początku możemy zapoznać się z wydarzeniami dziejącymi się w roku 1995, czyli podczas pierwszej linii czasowej. Dziewięcioro przyjaciół, tworzących trupę teatralną na prestiżowej uczelni, kończy właśnie studia i wybiera się na swój ostatni wspólny wyjazd do posiadłości, będącej w posiadaniu jednego z nich. Autorka pokrótce ich charakteryzuje, choć właściwie jest to zbędne – pomimo tego, że imiona wciąż się mieszają, zdecydowanie wystarczyłaby informacja, którą otrzymujemy po małym intro: troje z nich to homoseksualiści (tu już nie zgadza mi się statystyka, bo halo – 1/3?),ale nie to jest najważniejsze, teraz to może i tak bywa.
Podczas studiów wszyscy mieszkają w jednym wynajmowanym domu, tworząc patchworkową komunę i wymieniają się między sobą partnerami. Wprost napisane jest, że dzielą się wszystkim. Ubraniami, szczoteczkami do zębów, kubkami do kawy i ciałem. Szczodrze. Sami nawet nie umieją się połapać kto aktualnie jest z kim, co przyznają W ŻARTACH. Bardzo zabawne, prawda? Też tak sądzę.
Po tej informacyjnej gratce trzykrotnie sprawdziłam czy aby na pewno jest to część bestsellerowej serii dla młodzieży. Sprawdziwszy skrzydełko raz, ponownie i raz jeszcze, ustaliłam, że niestety jest. Nic mi się nie przywidziało. Może to jednak ja jestem nienowoczesna i niehojna, skoro taka szczodrość jako wzorzec dla młodzieży to dla mnie przesada. Już pani w przedszkolu mówiła, aby się dzielić, choć sądziłam wówczas, że ma na myśli kredki. Silly me.
Podczas pobytu w tej wielohektarowej posiadłości, na której terenie dawniej mogłoby pracować pewnie z 500 niewolników, nasza dziewiątka postanawia się alkoholizować i wyczyniać najdziksze harce. Jak tylko się ściemni, zaczynają bawić się w… chowanego. Dwudziestokilkulatkowie. Zabawę psuje jednak burza, choć na szczęście w domu czeka na nich warta 10 koła butelka whisky. Jest chlanie, jest zabawa. Pal sześć, że dwójka bohaterów nie została odnaleziona i gdzieś tam się dalej kitra w ulewnym deszczu. Jedna z przyjaciółek wyraża nadzieję (nie żartuję),że pewnie „rżną się gdzieś teraz w błocie”. W tym momencie sprawdziłam po raz 4 czy to na pewno książka dla młodzieży. Otóż tak: dalej nie mam przywidzeń i sama nie wiem czy to dobrze czy wręcz przeciwnie. Dwójka niestety nie uprawia miłości podczas burzy, a zostaje zaciukana i to w dość widowiskowy sposób. Śledztwo nie wyjaśnia przez kogo, pakt milczenia pozostałych i te sprawy.
Jeśli masz już dość, rozczaruję Cię – to dopiero kwiatki z około 50 pierwszych stron! Autorka przenosi nas do aktualnej linii czasowej, rozgrywającej się kilkanaście lat później. Poznajemy czwórkę amerykańskich nastolatków, którzy w tym roku kończą liceum. Dwie będące parą dziewczyny, aseksualnego Nate’a oraz Stevie, której chłopak aktualnie przebywa na wymianie studenckiej w Anglii. Ta ostatnia okazuje się być główną bohaterką powieści. Niestety. Długo zastanawiałam się w jaki sposób ją przedstawić – widziałam recenzje, utrzymujące, że jest nastolatką, kochającą rozwiązywać kryminalne zagadki, więc niech tak będzie. Kwestię tę jednak wyjaśnię poniżej. Będący na wymianie David zaprasza całą czwórkę na tydzień w swoje skromne angielskie progi. Na miejscu okazuje się, że zrobił to po to, aby jego „genialna” dziewczyna rozwikłała sprawę zaginięcia cioci koleżanki, która dawniej była częścią opisywanej wyżej dziewiątki. I tutaj tak naprawdę rozpoczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki… Jeśli wsiadłabym na taką karuzelę, wyskoczyłabym z niej bardzo szybko, nawet pędząc z niebywałą prędkością na dużej wysokości. To byłoby znacznie łagodniejsze… Absurd goni absurd, a czytelnik ma ochotę polać książkę łatwopalnym materiałem i podpalić. Wcześniej jeszcze rzucić nią o ścianę, pouderzać się w głowę i podrzeć. Moje ulubione kwiatki (bardzo zgniłe, czyli takie, które często przez przypadek tworzę) przytaczam poniżej.
Jeden z członków dziewiątki ma bardzo nietypowe, raczej świadczące o zaawansowanej chorobie umysłowej, guilty pleasure. Otóż, podnieca go skakanie po meblach, zjeżdżanie ze schodów i zwieszanie się z żyrandola głową w dół. Bywa, niektórzy wypadli z wózka na twarde podłoże w wieku dziecięcym.
Inny (a może ten sam; nie chcę tego pamiętać) nosi klucze w majtkach. Ostre. Klucze. W majtkach. Auć. Wszystko po to, aby spodnie mu się nie „zdefasonowały”. Godne podziwu poświęcenie, aby kieszenie nie były wybrzuszone, nie powiem. Ciężko mi sobie wyobrazić noszenie klucze w majtkach, a Mąż niestety nie zgodził się na przeprowadzenie eksperymentu. Such a shame.
Kończąca liceum Stevie jest okrutnie stęskniona za swoim chłopakiem – wszakże nie widzieli się przez kilka miesięcy. Postanawia w trakcie wyjazdu w końcu przeżyć z nim swój pierwszy raz. W tym celu kupuje… jednoczęściową, rozpinaną pidżamę z grubego polaru, mającą wielkie guziki. Nie wpadłabym na to, że misiopidżama to najlepszy strój do seksu. O stawanie włosów na głowie przyprawia także to, jak bohaterka opisuje nam postać swojego chłopaka. Jest długonogi, długoręki, ma długi nos (czy co innego także?),a jego drogi płaszcz zmysłowo omiata jego łydki. Tylko cytuję, ze mną w porządku!
Choć Stevie przez cały, trwający 7 dni w Anglii pobyt chodzi w czarnej bluzie, którą jeszcze przed przylotem poplamiła sosem majonezowym (czyli jasnym!) i kąpie się dwukrotnie (wciągając po kąpieli ten sam ufajdany ciuch!),w pewnym momencie stwierdza, że David jest niechlujny, bo wygląda jak gdyby nie wziął dzisiaj prysznica. Nie ma jednak tego złego – bowiem uważa, że tak samo ją to irytuje, jak i podnieca. Cóż. Przynajmniej po tym wyjaśnieniu zaczęłam rozumieć dlaczego Stevie odmawia przebrania się w coś czystego.
Mało tego! W chwilach maksymalnej koncentracji, kiedy ma jakieś zmartwienie… Stevie liże rękawy. Tak, tejże tygodniowej bluzy. Najzupełniej normalne. Teraz na przykład zastanawiam się co napisać w tej recenzji i jęzor sam mi ucieka w kierunku rękawa. Call 911, please.
Moje zaniepokojenie wzbudził także fakt, że ilekroć Stevie podchodzi do jakiegokolwiek okna, zastanawia się nad tym jak łatwo byłoby z niego wypaść. Niestety, nic takiego się nie dzieje – zatem czytelnik jest zmuszony brnąć dalej. I brnie, jak po grudzie, choć jakim kosztem…
W jaki sposób domorosła Pani detektyw rozwiązuje swoje kryminalne śledztwa? Uwaga, to będzie dobre. Jeden z bohaterów nawet ją o to zapytał (czego pewnie szybko pożałował). Cytuję: „Yyy… Przyglądam się.” Okej. Z dalszej części lektury można się też dowiedzieć, że czyta artykuły z Wikipedii, a próbując rozwikłać zagadkę… rozmawia z lampą. Niekiedy słyszy też głosy. Napisałabym, że to się leczy – jednak w tym przypadku zdecydowanie jest już na to za późno. Zresztą, prawdziwe cierpienie przyniosły mi podczas czytania opisy procesów myślowych głównej bohaterki. Mozolnie słyszałam jak te kompletnie nienaoliwione trybiki pod kopułą się obracają… i to w przeciwnym kierunku, wyciągając oczywiste i często absurdalne wnioski. Stevie dalej jednak uważa się za genialną detektyw, twierdząc wprost, że policja jeszcze niedawno zupełnie nie umiała obchodzić się poprawnie z miejscem zbrodni. Ona wie to z kolei doskonale – znalazłszy się na potencjalnym, zaczyna od rozwalenia śmieci zaginionej po całym mieszkaniu, bo przecież każdy zabójca ma świadomość, że najlepsza metoda na pozbycie się obciążających go dowodów, to wrzucenie ich do śmietnika ofiary. Najlepiej bez wytarcia odcisków palców.
Na osobną uwagę zasługują również cudowne kwiatki językowe, po których zobaczeniu czytelnik ma jedynie ochotę umyć sobie oczy. Najlepiej kwasem solnym. Słowo „tiszert” występuje w książce około 50 razy. Liczyłam. Dowiadujemy się także, że bluza (oczywiście należąca do Stevie) „zawilgła”. Niektórzy bohaterowie mają także bardzo światłe przemyślenia (choć nie takie jak główna bohaterka; te są nie do pobicia). Cytuję: „Ha-ha – wyjaśnił”. Wyjaśnił to wyjaśnił, na ch… po co drążyć temat? No właśnie.
Sięgając po „Dziewięcioro kłamców”, po opisie oraz tekście znajdującym się na skrzydełku spodziewałam się dobrego thrillera dla młodzieży. Otrzymałam zaś tragikomedię, po której przeczytaniu powinnam zdecydowanie otrzymać książkowy pakiet ratunkowy, wymazujący te przykre wspomnienia. Duży. Jestem zdecydowanie zaskoczona faktem, że Poradnia K wydała tak słabą książkę – szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, że odpowiada za najlepszą trylogię, jaką przeczytałam w tym roku („Baśń o złamanym sercu”). To zdecydowanie nie jest wartościowa pozycja dla młodzieży. Jako jedyny plus wskazać mogę piękną jesienną okładkę i fakt, że podczas czytania niektórych fragmentów płakałam ze śmiechu – choć jednocześnie skręcałam się z zażenowania oraz to, że jeszcze nigdy tak bardzo nie uśmiałam się podczas wymieniania na stories wrażeń. Punktowo 2/10 – choć to ocena z dużą sympatią. Wypadki przy pracy zdarzają się wszakże każdemu… Z dużą dozą przyjemności przechodzę do „Klątwy prawdziwej miłości” tego samego wydawnictwa, której to recenzja skończy się z pewnością jedną z najwyższych ocen. Przez Panią Johnson będę miała natomiast długotrwały uraz do bluz, majonezu i thrillerów „młodzieżowych”. Na szczęście powyższa recenzja w stu procentach wystarczy za uzasadnienie do wniosku o odszkodowanie.
instagram.com/thrillerly