-
Artykuły
„Foto Retro”, czyli XX-wieczna historia Warszawy zatrzymana w siedmiu albumachLubimyCzytać1 -
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński17 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać3 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać21
Biblioteczka
2015-08-12
2015-10-25
Czy zauważyłeś, że ludzie zbyt łatwo poddają się wpływowi wcześniej narzuconych etykiet? Stereotypów? W nocy, na przykład, idąc ulicą, wyobraźnia podpowiada im niestworzone rzeczy: słyszą szepty, widzą ludzi, czują wzrok i zagrożenie. Paranoja sprawia, że najlepiej byłoby zaszyć się w domu. Powszechnie bowiem przyjęto, że wszelkiego rodzaju zło: zamachy, kradzieże, porwania i morderstwa dokonuje się właśnie wtedy – gdzieś w przeciągu tych dwunastu czarnych i otulonych mrokiem godzin. To nieprawda. Za dnia jesteśmy tak samo, a nawet bardziej odsłonięci, równie bezbronni oraz widoczni. A najlepiej mówi o tym przykład Amy i Nicka Dunne, młodego małżeństwa, których słońce i parna, czterdziestostopniowa temperatura wcale nie ochroniła. Bo przecież złe rzeczy dzieją się na okrągło i nie czekają, aż zjemy kolację.
Tamtego upalnego dnia temperatura naprawdę dawała się we znaki. Nick – a właściwie Lance Nicholas Dunne, główny bohater powieści Gillian Flynn "Zaginiona Dziewczyna" – właśnie wracał do swojego domu, gdzie czekała na niego żona Amy. To była ich piąta rocznica ślubu. Jednak zamiast kobiety, zastaje tam prawdziwe pandemonium: zdemolowany salon, zniszczone meble, wytartą w pośpiechu krew na parkiecie. Podejrzenia automatycznie padają na męża, który w żaden sposób nie pomaga sobie, kłamiąc i szokując niewłaściwym zachowaniem. Mając u boku siostrę, stara się udowodnić swoją niewinność, ponieważ jak się okazuje – piękna i dobrze urodzona Amy nie zawsze była obiektem westchnień i podziwu społeczeństwa. Jeśli Nick nie popełnił przestępstwa, co się stało z jego żoną? A może rzeczywiście jest zabójcą? I czy istnieje pojęcie "zbrodni doskonałej"?
"Zaginiona Dziewczyna" to majstersztyk. Gillian Flynn w swojej trzeciej książce popisała się niesamowitym połączeniem powieści detektywistycznej, sensacyjnej, obyczajowej oraz psychologicznej. Jej lekturę porównać można do odpakowywania prezentu, do zdzierania ozdobnego papieru warstwa po warstwie, nie wiedząc co jest w środku ale i nie mogąc też wysnuć jakichkolwiek przypuszczeń – autorka posłużyła się bowiem paroma chwytami, które kompletnie niszczą każdą teorię czytelnika i burzą wszystko, co wspomniane było wcześniej. Co mam na myśli? Flynn sprytnie podzieliła powieść na narrację Nicka, streszczającego nam aktualny przebieg śledztwa oraz część poświęconą dziennikowi, który prowadziła Amy, przedstawiającego nam wydarzenia z przeszłości i ówczesną sytuację małżeństwa. Oba te elementy, poprzeplatane między sobą w odpowiednich momentach się zazębiają i rozjaśniają wiele spraw, jednocześnie budując niedomówienia i stawiając czytelnika z pytaniami: Kto w końcu jest dobry? Kto zły?
Jestem pełna podziwu i nadal kiwam głową z niedowierzaniem, myśląc o niektórych elementach układanki, które tak starannie zostały dopracowane. Przez całą powieść autorka miesza wątki, bawi się wyobraźnią, pokazuje to, co wydarzyło się naprawdę i to, co wyolbrzymione zostało przez bohaterów lub w ogóle nie miało miejsca. Gillian Flynn pomyślała o wszystkim, każdy detal ma swoją historię a bez niego nie byłoby tej pełnej, idealnej całości. Przechodzą mnie ciarki na samą myśl, jak na równi przewidywalna co nieprzewidywalna jest ta książka. Bo przecież wystarczy sto stron, by rozwiązać zagadkę. Nieprzemyślane posunięcie autorki? Zepsucie czytelnikowi zabawy? Zero napięcia aż do końca książki? Skąd! Autorka robi to specjalnie! Wydaje się, że rozwiązanie daje na tacy, a jednak to, co dostajemy jest zawsze dwa kroki przed nami i w nie ma nic wspólnego z naszą interpretacją. Ta powieść zmusza czytelnika do intensywnej analizy i intelektualnego wysiłku tak mocno, że to boli, a w kulminacyjnym momencie i tak sprawi, że odbiorca poczuje się oszukany i nie przewidzi takiego obrotu spraw. "Zaginiona Dziewczyna" drwi z naszej naiwności i nieprecyzyjnej dedukcji, prowokuje do refleksji nie tylko na poziomie odnalezienia porywacza Amy, ale rozkazuje zrozumieć skomplikowaną psychikę obojga głównych bohaterów, co – tutaj wydawać może się prześmiewczo głupie i oczywiste, ale uwierz lub nie, jest piekielnie dobrą zabawą.
Trzeba również zaznaczyć, że "Zaginiona Dziewczyna" nie należy do kanonu książek najcieńszych. To grube, prawie sześćset stronicowe tomiszcze, z którego ¼ jest tak mozolna i nużąca, że ja sama czytałam ją tydzień – i to nie bynajmniej z braku czasu. To też świadczy o tym, że nie jest to powieść idealna i osoba, którą się za nią zabiera musi zaopatrzyć się w cierpliwość oraz tolerować wszystkie niepotrzebne szczegóły, z którymi zapoznaje nas autorka, zamiast skupić na się na głównym wątku uprowadzenia. To taki sposób odwrócenia uwagi: wprowadzenie nowych bohaterów pobocznych, częste retrospekcje i zbędne odniesienia do momentów z przeszłości, które mają sprawić, że czytelnik przestaje odczuwać presję odnalezienia i szał śledczych, a poczuje się odrobinę swobodniej, wybije się z rytmu kryminału a wczuje w obyczajówkę.
Gdyby nie przerażająco żmudny wstęp, to nieszczęsne rozpoczęcie książki, powieść ta byłaby jedną z tych, o których mówię w samych superlatywach. Jest piekielnie mrocznym thrillerem, naładowanym suspensem, zupełnie pokręconym i szaleńczo pomieszanym. Za pomocą narracji z perspektyw dwójki małżeństwa, Nicka i Amy, ukazuje ich własne światopoglądy oraz kreuje świetny portret psychologiczny socjopaty – uwielbiam tę autorkę, za tak świetnych bohaterów, za ich trudne osobowości, za to, że w każdym rozdziale poznajemy ich od nowa. Do tego jeszcze błyskotliwa fabuła, sprawne i przyjemne pióro autorki, niespodziewane zwroty akcji i to otwierające furtkę wyobraźni zakończenie! Tę pokrętną powieść – "Zaginioną Dziewczynę" autorstwa Gillian Flynn, polecam fanom gatunków takich jak thriller, powieść psychologiczna oraz kryminał, ale i zwyczajnie spragnionym nieszablonowych wtrąceń i perełek wśród najbardziej wyjątkowych.
Czy zauważyłeś, że ludzie zbyt łatwo poddają się wpływowi wcześniej narzuconych etykiet? Stereotypów? W nocy, na przykład, idąc ulicą, wyobraźnia podpowiada im niestworzone rzeczy: słyszą szepty, widzą ludzi, czują wzrok i zagrożenie. Paranoja sprawia, że najlepiej byłoby zaszyć się w domu. Powszechnie bowiem przyjęto, że wszelkiego rodzaju zło: zamachy, kradzieże, porwania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-20
Nie patrz, gdy cierpi, nie pomagasz w ten sposób. Bo tacy jak ona są na tyle odważni, by iść samotnie, wolą walczyć w pojedynkę i żyć dla siebie. Być samowystarczalni. Ale nie mogą. Muszą mieć kogoś, kto zadzwoniłby na karetkę, kto pomógłby się załatwić, kto potrafiły unieruchomić złamanie, zatamować krwotok tętniczy. To błędy w sztuce lekarskiej, taki przynajmniej zaimek obrał sąd, osoby, które nie posiadały prawa do narodzin, które jako płód nie miały się najlepiej i od teraz, do końca życia muszą polegać na innych. Nie patrz, bo jeszcze poznasz ich historię. Bolesną falę zmagań, gipsów typu żabka, kruszącą serce opowieść. To osoby z OI, osteogenesis imperfecta, czyli wrodzoną łamliwością kości. Wygoogluj sobie, kliknij w grafikę i spróbuj nie zmięknąć.
Być może złamałeś kiedyś nogę. Być może rękę. To pewnie było wieki temu, skutek dziecięcych szaleństw, zabawy z piłką, wspinaniu się na drzewo. Może jednak całkiem niedawno, zderzenie na wychowaniu fizycznym, śliski chodnik, po prostu wypadek. Nie pytam, czy bolało, bo choć moja wrodzona przezorność uchroniła mnie przed takową okolicznością, ból ten wyobrazić sobie umiem – jestem empatyczna. A czy Ty potrafisz wyobrazić sobie ból, jaki odczuwa sześcioletnia dziewczynka, gdy w ciągu jej krótkiego życia doznała już sześćdziesięciu ośmiu złamań? Ona nie musi się pośliznąć, spaść z drzewa, grać w piłkę – jest "Krucha jak lód", dosłownie. Wystarczy, że kichnie. Obróci się z boku na bok. Uderzy o stół. Właśnie osteogenesis imperfecta, choroba, na którą cierpi, daje jej gwarancję, że już nigdy nie będzie mogła żyć normalnie.
Willow, bo tak ma na imię, uzależniła od siebie cały dom. Ojciec tyra po godzinach, żeby zarobić na kosztowe leczenie, kilometry dzielące jeden, a drugi szpital. Matka rzuciła pracę w cukierni by być na każde wezwanie córki, by ją nosić, czasami karmić, często przebierać. Jej dorastająca siostra przeżywa okres buntu, ale w głębi duszy – nie wspomina na głos o piżama party z przyjaciółką, treningach łyżwiarstwa figurowego i innych fajnych rzeczach, które dla Willow nie mogą istnieć. Wszystko byłoby okej, cała rodzina kochałaby się dalej, gdyby nie jeden moment, który nieodwracalnie zgasił ich rodzinne ognisko, jeden krok, który zburzył to, co budowali latami. Oskarżenie. Skarga na przełożoną, która prowadziła ciążę, za zbyt późne stwierdzenie choroby płodu, wykluczające ewentualnego go usunięcie. Jak czuć ma się sześciolatka, gdy rodzice za ścianą dyskutują o niej i o tym, że żałują, iż nie mieli szansy jej usunięcia? Ja czuć ma się jej siostra, gdy cały świat skupia się na Willow, toczonej w sądzie sprawie i nie zauważa, do jakiego stanu się ona doprowadza? I w końcu – jak ma się czuć oskarżona przełożona, najlepsza przyjaciółka matki dziewczynek, która najpierw została poproszona o prowadzenie ciąży przyjaciółki, a potem ni stąd ni zowąd oskarżono ją o błąd w sztuce?
Takich książek szukam. Takich książek potrzebuję.
Jeśli rozglądasz się za czymś, co Cię nie zawiedzie – "Kruchą jak lód" Jodi Picoult napisała właśnie dla Ciebie. Historia Willow nie tylko wzrusza, nie tylko dotyka, a całokształt nie tylko jest przyjemny w odbiorze. Jest paraliżujący, ściskający wnętrzności. Na takowe uczucia składa się parę ważnych czynników. Po pierwsze, język. Piękny, celnie odwzorowujący uczucia, problemy, słowa, które zawisły w powietrzu i nigdy nie dotarły do odbiorcy. Ludzki, bardzo powszechny, a jednocześnie tak zasobny w epitety, porównania, w tyle dobrych słów, które trafiły w dobre miejsca. Ten język zrobił coś, czego dokonują tylko najlepsze. Postawił chorobę w centrum uwagi, zagłębił się we wszystkie jej zakamarki, przypadki i ważne lekarstwa. Opisał ludzi cierpiących na OI, a będących jednoczenie osobami tak nieprawdopodobnie silnymi. Po drugie, otoczka. Słodka, lukrowa. Każda część książki zaczyna się autorskim przepisem mamy Willow, z zawsze przepięknym i ujmującym porównaniem słodyczy do życia, cierpkości do tęsknoty, goryczy do rozczarowania. Pełne przenośni opisy, zrównoważone frustracją, która wzrasta wraz z każdą stroną. Prócz lukru spomiędzy kartek spływa kwas, toksyczna substancja, wynikająca z oziębiających się relacji w rodzinie: skutek wiecznych ataków, wyzwań, kłótni, nieporozumień i sądu. I w końcu, po trzecie, "Krucha jak lód" to nie tylko choroba Willow. Na przemian z jej historią, pojawiają się fragmenty osieroconej adwokatki, która szuka swojej biologicznej mamy. Dużą uwagę zyskuje również Amelia, siostra głównej bohaterki, która cierpi na zaburzenie odżywiania, oraz sami rodzice, których sytuacja w małżeństwie nie maluje się zbyt optymistycznie. Bulimia, samookaleczenia, separacja, pierwsza miłość i dom dziecka to tylko parę z licznych wątków które Picoult po mistrzowsku przybliża.
Wady? Najchętniej walnęłabym wielki napis "brak!", ale nie mogę się przemóc. Może dlatego, że dłużyło mi się czytanie, przytłaczały mnie sprawy związane z sądownictwem, frustrował fakt, że wszystko tak jakby stało w miejscu… Klimat był niepowtarzalny, zgodzę się. I niepowtarzalnie ciężki. Jednakże nie każdy odczuć to może, spotkałam się z osobami, które to sześćset stronicowe tomiszcze pochłonęli na dwa razy, więc jest to sprawa wielce indywidualna: wszystko zależy, jak zniesiesz taką dawkę nieszczęść.
Jodi Picoult w "Kruchej jak lód" pokazała klasę. Totalnie. Zakończenie zmiotło z powierzchni ziemi, podczas gdy całość była jak wiecznie nieprzewidywalna lawina. Zamieć za zamiecią. Język autorki nieco ocieplił całokształt, rozpuszczając mnie i rozkochując w nim na dobre, a sama historia wzbudziła tyle sprzecznych emocji, że ból brzucha masz jak w banku. "Krucha jak lód" dotyka całe spektrum problemów XXI wieku, opowiada o zmaganiach i walce z chorobą, wątpliwością dotyczącą przyszłości, ogromnym znakiem zapytania, wykrzyknieniem bólu, samotności, odrzucenia.
Jednym słowem, poruszająca.
"Czasami wydaje mi się, że noszę w sobie potwora; mieszka w tej pustej grocie, gdzie powinno być serce, i przy takiej czy innej okazji rozrasta się, wypełniając mnie po brzegi, a wtedy nie mogę się powstrzymać i muszę zrobić coś nie tak. Ten potwór zionie kłamstwami, cuchnie perfidią."
Nie patrz, gdy cierpi, nie pomagasz w ten sposób. Bo tacy jak ona są na tyle odważni, by iść samotnie, wolą walczyć w pojedynkę i żyć dla siebie. Być samowystarczalni. Ale nie mogą. Muszą mieć kogoś, kto zadzwoniłby na karetkę, kto pomógłby się załatwić, kto potrafiły unieruchomić złamanie, zatamować krwotok tętniczy. To błędy w sztuce lekarskiej, taki przynajmniej zaimek...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-25
Złe czyny pozostawiają na nas odcisk. Piętno, które przez zlekceważenie i beztroskie wyparcie, dla sępów stać się może powodem do dumy, ale i w głębi duszy ciążące na sumieniu, powodujące nieprzyjemne skurcze i zatruwające nas od środka. Jedni odczuwają to bardzo, drudzy – znaleźli sposoby na zagłuszenie. Zagłuszenie poczucia winy. A ofiary? Nie ma dla nich recepty. Nie potrafią pobyć się złych myśli, nie mają siły na machnięcie ręką, nie są na tyle odważni, by wyjść i o tym zapomnieć. Umierają. A gdzie kara? Gdzie pokuta dla winowajców? Czy wyrzuty ciążące im, jeśli w ogóle tam są, do końca życia stanowią dostateczny wyrok? Czy może istnieje ktoś, kto ich z tego rozliczy? Karma, ludzie, a może… Posłaniec Strachu?
"Posłaniec dostrzega ciemność w młodych sercach. Widzi szkody, jakie młodzi wyrządzają na świecie. Gdy pozostają bezkarni, oferuje im nikczemną grę. Jeśli wygrają, mogą odejść bez konsekwencji. Przegrana oznacza, że będą musieli przeciwstawić się swojej największej fobii."
Mara budzi się we mgle, nie pamiętając żadnego szczegółu z jej życia. Tuż obok stoi czarnowłosy młodzieniec z wytatuowanymi rękoma, w długim płaszczu z guzikami w kształcie czaszek – Posłaniec. Od tego czasu zostaje on jej nauczycielem, Mara – uczennicą i przemierzają razem czasoprzestrzeń w poszukiwaniu winnych i w celu przywrócenia równowagi. Jednak dziewczyna nie trafiła tam przypadkiem: nauka i późniejsza służba jest jej pokutą za czyny wyrządzone w przeszłości. Lecz jak wielki występek ukarać można tak surową naganą: dożywotnim obserwowaniem bólu, wydawaniem wyroków przerażonym ludziom, wtrącaniu ich do czeluści piekieł? Czym zasłużyła na to zasłużyła?
Jeśli szukacie książki niekonwencjonalnej – trafiliście w dobre miejsce, bo dawno nie spotkałam się z tak genialnym pomysłem na powieść. Michael Grant stworzył własny świat: dziwną nicość, w której przemieszają się tysiące Posłańców i piekło, gdzie trafiają ci, którzy przegrali zaproponowaną im grę. Tego nie było wcześniej. Przywoływanie obrazów z przeszłości, analizowanie poczynań, wnikanie w umysły i szukanie tam największego lęku – to sprawia, że powieść czyta się z zapartym tchem. Jestem pod ogromnym wrażeniem wyobraźni autora, a za intrygę oraz zamysł należą mu się głębokie ukłony. Również poświęcenie uwagi należytej równowadze ying i yang: zło równoważyć należy dobrem, niesprawiedliwość – sprawiedliwością. Posłańcowi nic nie umknie, i to właśnie on stanowi najbardziej frustrujący element książki – człowiek wykonujący swoją powinność, ale ograniczony jednocześnie i niezdolny nawet do dotyku drugiej osoby. Jego postać przedstawiona była bardzo ciekawie: w formie męczennika za kratami, jeńca odbywającego karę, uziemionego w nicości, a jednocześnie rozważnego, skupionego i przepełnionego zrozumieniem chłopca, który doświadczył prawdziwej krzywdy.
Mara, jego uczennica, już nie była aż tak bardzo pasjonującą postacią. Bardzo cieszy mnie fakt, że z biegiem czasu zmienia się ona i wydoroślała, jednak na początku była jedynie głupiutką nastolatką, nie mogącą uwolnić się od myśli: "On jest biały, ja jestem Azjatką. On jest… piękny? Ja jestem… ładna? Tak, może jestem ładna, ale nie piękna." Litości. Irytowała mnie swoim zachowaniem, nawet narracją, tym zauroczeniem po paru stronach. Muszę również zaznaczyć, iż mimo, że pomysł jest bez zarzutu, wykonanie utrudniało mi czytanie, było, mówiąc zwięźle, ciężko. Nie było między mną a powieścią "chemii", ludzie mówią, że nie mogli się oderwać, a ja? Bardzo łatwo mi to przychodziło i czasem nawet robiłam to z ulgą. I myślę, że właśnie problem tkwi w chwiejności tej powieści, braku stabilizacji. Znacie pewnie książki z motywem podróży. Tu jest podobnie; książka pełna różnych przeskoków między historiami winnych i ofiar, jest wiecznie w ruchu, rzadko w spoczynku, ciągle żywa i zmieniająca otoczenie. Przestrzeń, którą też trudno było sobie wyobrazić. Mara jakoś nie spieszyła z opisywaniem otoczenia, a gdyby książka napisana była w trzeciej osobie liczny pojedynczej, może czytelnik nie "wisiałby" tak w pustce, a przyjemniej uzmysłowił sobie, jak mniej więcej wyglądać może ta tajemnicza nicość.
"Posłaniec Strachu" ma jeszcze jedną kolosalną zaletę – nie jest jedną powieścią. To dwa tomy i nowelka #1,5 wydana w jednej książce i bardzo cieszę się, że wydawnictwo Jaguar zdecydowało się na taki sposób wydania, zważywszy na to, że w Polsce rzadko jakiekolwiek nowele uzupełniające się wydaje, a i same książki nie należą do najgrubszych. Spodobało mi się również, jak autor przedstawił nienawiść, jak zbudował historie ludzi, zwieńczając je na końcu puentą i ważnym morałem. Powieść składa się z kilku przeplatanych ze sobą historii ludzi, tak aktualnych i potrzebnych nam tematów: rasizm, uznawany przez młodzież za coś śmiesznego, znęcanie się nad zwierzętami, prześladowanie w szkole, chorobliwa zazdrość i problemy w rodzinie, to tematy bardzo dosadnie w "Posłańcu" przedstawione, ale i bardzo dosadnie ukarane.
"Posłaniec Strachu" Michaela Granta to powieść piekielnie nowatorska, ze świetnym i niespotkanym mi wcześniej pomysłem na fabułę. Porusza trudne tematy jakimi są śmierć, prześladowania i rasizm, wyciąga wnioski i zmusza nad refleksją, jednocześnie stawiając czytelnika jako głównego sędzię i wykonawcę wyroku. Niemniej jednak, coś w tej powieści doskwierało mi podczas czytania, i choć nie była to podróż przez mękę, wolałabym czerpać z jej lektury więcej przyjemności. Ale dajmy szansę Michaelowi Grantowi, szczególnie dać ją powinni wszyscy fani serii GONE, bo jest to naprawdę, do głębi poruszająca i wstrząsająca historia.
Złe czyny pozostawiają na nas odcisk. Piętno, które przez zlekceważenie i beztroskie wyparcie, dla sępów stać się może powodem do dumy, ale i w głębi duszy ciążące na sumieniu, powodujące nieprzyjemne skurcze i zatruwające nas od środka. Jedni odczuwają to bardzo, drudzy – znaleźli sposoby na zagłuszenie. Zagłuszenie poczucia winy. A ofiary? Nie ma dla nich recepty. Nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-30
2015-12-29
2015-12-15
Seria "Rywalki" budzi we mnie uczucia ambiwalentne: kocham i nienawidzę jednocześnie tworu Kiery Cass, opowiadającego historię o rodzinie królewskiej, która zorganizowała konkurs na przyszłą księżniczkę. "Rywalki" relaksują mnie świetnie, sprawiają sporo frajdy, ale i doprowadzają do granic wytrzymałości psychicznej. Po "Jedyną" sięgałam z podekscytowaniem i nadzieją, że okaże się nie tylko lepsza od poprzedniczek, ale przede wszystkim – mniej ogłupiająca i bardziej znośna. Ostatecznie okazało się, że Cass nie zawiodła na żadnej z tych płaszczyzn.
Opis fabuły nie zmienił się od pierwszego tomu. Kandydatek rezydujących w pałacu ubywa, królowa nie może doczekać się przyszłej synowej, król dostaje epilepsji na widok ostatnich dziewczyn, a sam książkę nadal zostaje niezdecydowany, grając w kwartecie, inaczej: na cztery fronty. Bo w "Jedynej" nie ma już trzydziestu pięciu, a czwórka jedynie dziewczyn, wśród których dziwnym trafem znalazła się America Singer, dziewczyna najuboższa, która, gwoli jasności, udziału wziąć w Eliminacjach nie chciała. Sytuacja w kraju pogarsza się z dnia na dzień, ataki rebeliantów stają się coraz bardziej zaciekłe, a los ludzi spoczywać może właśnie (sic!) w rękach nikogo innego, jak Americi Singer.
Czy dziewczyna powróci do rodziny i chłopaka, którego zostawiła w rodzinnym mieście, czy jednak zdecyduje się na Maxona i przyjmie ciężar korony, walcząc o lepszy świat dla siebie i mieszkańców Illéi?
Zacznijmy może od wad, nie dlatego że jestem Zwyrodniałą Recenzentką, ale dlatego, że w "Jedynej" jest ich akurat znacznie mniej. Miewam dręczące spostrzeżenia, że za szybo to wszystko się dzieje. Wydarzenia ze świata i pałacu następują tak gwałtowanie, że ostatecznie nakładają się jak płyty tektoniczne, zacierając granice i miejsce na oddech. Być może Cass specjalnie zafundować nam chciała następujące po sobie żywo wydarzenia, lecz w tym wypadku nawet wątki zostały jakby świadomie poucinane. I okazuje się, że ta szybkość zatruwa inne elementy powieści, rozprzestrzenia się jak ospa i sięga w końcu wątku rebeliantów. Wątku, który przez ową szybkość traci całkowicie na przestrzenności, wiarygodności i staje się, po prostu, żałosny. Nijaki, pusty, bezsensowny. W tym akapicie nie pozostaje już nic innego, jak wspomnieć, że "Jedyna" po części nadal trzyma poziom głupawych "Rywalek" pod względem błędów autorki, jej zagubienia, niezdecydowania. Bo emocje, jakie wywołuje, to już zupełnie inna bajka.
Oniemiałam z wrażenia. Ja się nawet wzruszyłam! Jest masa akcji, o której wspomniałam wyżej, i która napędza tę książkę, są niespodzianki, zakończenie to mindfuck, a w między czasie nawet i trup się jakiś zdarza. (Zdarza się.) Emocje! Emocje rządzą "Jedyną": to kumulacja konfliktów, strzelanina, nieodkryta tajemnica. Od razu pojawia się wybuch i na równie spektakularnym powieść się kończy, zakończenie było, według mnie, nieprzewidywalnie przewidywalne, samo w sobie takie 5/10, mocno wytrącające z równowagi, ale i budzące sprzeczne uczucia. W plusach figuruje również zaznajomienie czytelnika z rebeliantami, jak zresztą napisałam wyżej, nie był to wątek odpowiednio zilustrowany – poważnie kulejący, ale autorka ostatecznie historię i parę motywów w ich życiu przedstawiła dobrze. I bohaterowie stają się jakby bardziej znośni! Pokochałam Celeste, która była najbardziej problematyczną bohaterką w historii i w końcu przekonałam się do Ami, teraz już odważnej, zdecydowanej, walecznej.
Jestem pewna, że młodsza część (w granicach podstawówki a gimnazjum) czytelników, a zwłaszcza czytelniczek, w serii "Rywalki" zakocha się po uszy. To zupełnie przyjemne cudo, uzależniające, wciągające, maksymalnie słodkie, serwujące czystą dawkę relaksu oraz kilka chwil odurzenia. Sam pomysł jest świetny: która z nas nie marzyła o przyjęciu w zamku wśród samego księcia?, jednakże samo wykonanie i typowa dla Kiery Cass miałkość nie daje gwarancji, że "Rywalki" rozkochają w sobie starszych czytelników.
Seria "Rywalki" budzi we mnie uczucia ambiwalentne: kocham i nienawidzę jednocześnie tworu Kiery Cass, opowiadającego historię o rodzinie królewskiej, która zorganizowała konkurs na przyszłą księżniczkę. "Rywalki" relaksują mnie świetnie, sprawiają sporo frajdy, ale i doprowadzają do granic wytrzymałości psychicznej. Po "Jedyną" sięgałam z podekscytowaniem i nadzieją, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-23
2015-12-05
Czy bylibyście w stanie? Wyjść na scenę, zrobić show, wyrecytować, ofiarować innym kawałek siebie? Slam poetycki to swoista forma sztuki, która łączy poezję z rywalizacją, która polega na zaprezentowaniu autorskiego wiersza w przeciągu trzech minut, zainteresowaniu nim widowni, utrzymaniu jej uwagi. Bez rekwizytów, instrumentów, kostiumów. Czy bylibyście w stanie odwiedzić spotkania slamowe w swoich miastach, wiedząc, że każdego razu wyłaniania jest także "ofiara", która nie zgłosiła udziału, a która wystąpić musi? W Gdańsku, Krakowie, Olsztynie, Poznaniu, Warszawie i wielu innych miastach? Czy bylibyście w stanie pójść tam wiedząc, że w jury zasiąść może każdy z nas? W Polsce slam istnieje już dwanaście lat, w Stanach Zjednoczonych – jego miejscu narodzenia – dwadzieścia dziewięć, a w Wielkiej Brytanii: siedemnaście. Udowadnia, że poezja kiedyś i dziś dotykała i dotykać będzie przeciętych mieszkańców, wychodząc poza kręgi literatów, filologów i krytyków.
Nie kryję tego, że słabość mam do poezji, tak samo jak nie ukrywam, że moją ulubioną autorką jest Colleen Hoover. Pierwszą powieścią, którą napisała jest właśnie "Pułapka uczuć" (w oryginale: "Slammed"), która łączy oba te cudowne czynniki, tworząc kolejną powieść pisarki, na której książkach zawieść się nie można. Opowiada ona historię dość sztampową (lecz tylko z pozoru!): dziewczyna przeprowadza się do nowego domu wraz z matką, bratem i bagażem obaw na przyszłość. O trudnościach przeprowadzki, o pożegnaniach i dzielących kilometrach wspomniałam już raz w innej recenzji, jednak "Pułapka uczuć" nie ma tak melancholijnego klimatu: tu rozgoryczenie szybko ucieka w niepamięć – co jest dobrym początkiem przezabawnej lektury, a jednocześnie trochę niedopracowanej i zbyt szybkiej przygody głównej bohaterki Layken i przystojnego chłopaka z domu naprzeciwko, Willa.
Wierzę, że pamiętacie recenzję "Szukając Kopciuszka" (#2,5 tom "Hopeless"), bo właśnie tam opisałam historię nie tylko autorki, jej drogę na szczyt gatunku NA, ale i ogromną popularność, jaką przysporzyła jej właśnie "Pułapka uczuć". Jednak czytając tę książkę, na pewno zauważycie różnicę między nowszymi historiami spod jej pióra: mniej wprawny język, i fakt, że "Pułapka Uczuć" różni się między innymi od "Hopeless" czy "Maybe Someday" luźniejszą tematyką. Przemoc, zdrada, niepełnosprawność, gwałt? Tego tutaj nie znajdziecie. Jest wątek choroby, owszem, ale pojawia się on dopiero w połowie powieści; jest strata bliskiej osoby, również się zgodzę – ale w przeciwieństwie do choroby, od 1/3 książki już pomału zanika, a w połowie kompletnie nie istnieje. Trudne tematy nie wypływają w "Pułapce uczuć" na wierzch tak kompulsywnie, niespodziewanie – pojawiają się wraz z przypływem, stopniowo i równomiernie, rozproszone ponadto dawką humoru, i skupiając się jednak mimo wszystko na dość problematycznym wątku romantycznym. Dość problematycznym przede wszystkim dla nas, czytelników – bo sama Colleen Hoover kreowała go pewnie z łobuzerskim grymasem twarzy. Jedyne, co w nim bardzo mi przeszkadzało to, jak wspomniałam kończąc drugi akapit, zbyt szybkie jego rozwinięcie i przejście do spraw kolejnych. (Swoją drogą, pamiętacie jak to było z pierwszymi razami w "Hopeless"? Niestety, tutaj jest zupełnie przeciwnie.) Pierwsze spotkanie, pierwsza randka i pierwszy pocałunek zamknięte w trzech rozdziałach. Może tylko zrzędzę, może zrzędziłabym też gdyby te trzy etapy pojawiłyby się po dziesięciu rozdziałach, nie wiem. Wiem tylko i jestem tego pewna, że całość potoczyła się za szybko, zbyt nienaturalnie, nachalnie wręcz.
Objętość poprzedniego akapitu nie jest jednak wprost proporcjonalna do ilości wad w "Pułapce uczuć" oczywiście, choć wnioski takie wysnuć można. To mniej poważna i lżejsza siostra "Hopeless": główna bohaterka również zupełnie szaloną przyjaciółkę, ale równie dobra. Historia ta nie ma wątków bardzo ciężkich, choć obfita jest w mocno zarysowany (głównie na początku książki) problem bolesnej straty oraz (w drugiej połowie) ciekawie przedstawioną chorobę. Nie liczcie jednak na wyciskacz łez, melodramat i maszynę, która zmusi Was do litowania się nad losem bohaterów. Ta powieść jest najbardziej pozytywną książką reprezentującą gatunek NA, najbardziej zabawną i zmuszającą do płaczu też z tych rozczulających powodów! Mocno mnie zaskoczyła w wielu momentach, Colleen Hoover świetnie poradziła sobie z wykorzystaniem potencjału, wszystko jest urocze, a jednocześnie pełne przebłysków goryczy i niesprawiedliwości. "Pułapka uczuć" zapewni Wam tę przerażającą dawkę frustracji, która niejednokrotnie zmusiła mnie do zamknięcia oczu, przyciśnięciu dłoni do czoła, podenerwowanego zagryzania warg i tego okropnego uczucia skręcenia w żołądku.
Uwielbiam, co książki robią z człowiekiem! Uwielbiam, co Colleen Hoover robi ze mną.
Czy bylibyście w stanie? Wyjść na scenę, zrobić show, wyrecytować, ofiarować innym kawałek siebie? Slam poetycki to swoista forma sztuki, która łączy poezję z rywalizacją, która polega na zaprezentowaniu autorskiego wiersza w przeciągu trzech minut, zainteresowaniu nim widowni, utrzymaniu jej uwagi. Bez rekwizytów, instrumentów, kostiumów. Czy bylibyście w stanie odwiedzić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-16
"Dzisiaj nie jesteśmy już Amerykanami, Europejczykami, Azjatami czy Afrykańczykami, nie jesteśmy już ze wschodu, z zachodu, z północy czy z południa – mówi amerykański prezydent. […] Nie jesteśmy już uczonymi, księżmi, politykami, żołnierzami, nauczycielami, uczniami, nie jesteśmy z partii Demokratycznej, ani z Republikańskiej. Dzisiaj jesteśmy po prostu obywatelami Ziemi. […] Dzisiaj każda kość niezgody, każdy spór, każda różnica, która nas dzieli, przestaje być istotna. Jesteśmy tacy sami. Jesteśmy ludźmi, którzy potrafią i muszą się zjednoczyć, aby stawić czoła niepewnej i nagłej przyszłości.[…] I jeśli mamy przetrwać to nadchodzące nieszczęście, będziemy musieli polegać na wzajemnych dobrych chęciach, miłosierdziu, miłości; naszym człowieczeństwie. […] Niech Bóg błogosławi was wszystkich i każdego z osobna. I niech błogosławi planetę Ziemię."
Stało się. Nic już nie będzie wyglądało jak przedtem.
Stwórcy stworzyli Endgame, brutalną Grę, której uczestnikami są Gracze z dwunastu starożytnych cywilizacji. Klucz Ziemi, o którego bili się w pierwszym tomie – "Endgame" został już odnaleziony. Zostały jeszcze dwa. I dziewięciu Graczy, wyszkolonych z pokolenia na pokolenie, nauczonych wymarłych języków, kamuflażu, taktyki i posługiwania się bronią. Nie zapominając o sztuce mordu.
Zegar tyka, walka trwa, a Klucz Niebios – gdziekolwiek i czymkolwiek jest, będzie następny. Tym razem nie ma czasu na czułości – światu zagraża niezidentyfikowany wcześniej meteoryt, Gracze stracili anonimowość, zasady uległy diametralnej zmianie, a planecie Ziemia wyznaczyć można już datę przydatności. Oto Endgame.
Czy będziecie zdziwieni jeśli powiem, że "Klucz Niebios" jest stokrotnie lepszy od swojego poprzednika? Autorzy starannie skupili się na nie powielaniu istniejących w pierwszym tomie błędów, zniwelowaniu wszystkich niedoskonałości (których i tak, de facto, była liczba znikoma); to jest na przykład obezwładniająca liczba bohaterów, których trzeba zapamiętać, nazwy ludów, miejsca, z których pochodzą, cele i cechy charakterystyczne. Oraz jeszcze te nieszczęsne imiona, przy których język można połamać. To był ogromny, ogromny minus "Endgame", wszystko to, dane bohaterów, pojawiały się niby powoli, ale ostatecznie i tak spadły na czytelnika na tej jednej stronie, którą należałoby sobie zaznaczyć w celu ostatecznego przypomnienia. Wychodzi no to, że w "Kluczu" jesteśmy już z światem przedstawionym nieźle zaznajomieni, zorientowani, a problemów z nim być nie powinno. A jednak.
Najboleśniejszy jest właśnie fakt, że seria Freya i Johnsona-Sheltona zostawia naprawdę bolesny odcisk na samopoczuciu czytelnika. Miażdży, drobi, mieli. Zachwyca. Suspens zapiera dech, wartkość i minimalizm wrzuca nas bezradnych w wir wydarzeń, a śmiała wizja końca ludzkości wprawia w przerażenie i enigmatyczny podziw jednocześnie. Majstersztyk. Akcja galopuje, – poważnie – g a l o p u j e, na twarzy wykwitają rumieńce, czoło pokrywa perlisty pot zdenerwowania, a wewnętrzny mól książkowy rwie się z całej siły w stronę Stonehenge, starożytnych budowli w Peru, piramid wypełnionych po brzegi złotem. To książka z polotem. Wyróżnia się w niej paletę bohaterów, obecnie dziewiątkę, spośród której na pewno ktoś przypadnie Wam do gustu i zaczniecie mu kibicować. Jest osoba ze Stanów Zjednoczonych, na oko wyglądająca na taką typową amerykańską laskę z college’u, – lecz to tylko złudzenie – mamy także rudowłosą wyrachowaną Latenkę, ciemnoskórego Hilala ibn Isa al-Salta, czyli jednego z bardziej pokojowych Graczy, zaledwie trzynastoletniego Baitsakhana oraz dwójkę Azjatów, w tym niemowę Chiyoko oraz Ana Liu. I paru innych. Do wyboru, do koloru.
Z tyłu okładki przeczytać możemy takie słowa:
"Określenie tego multimedialnego, wykorzystującego rzeczywistość wirtualną projektu książką może być krzywdzące."
I owszem. Bowiem to nie tylko książka, to nie jest zwyczajna powieść i zauważyliście pewnie to po tych paru zdjęciach umieszczonych powyżej. To Gra również dla nas. Każdy egzemplarz to seria zagadek, doprowadzających do klucza, który otworzy skrytkę z wielkimi pieniędzmi. Pięćset tysięcy dolarów. Drugi tom – milion, a trzeci, półtora miliona dolarów. W złocie. Zaciekawieni? To jeszcze nie wszystko – "Endgame" posiada bowiem serię filmów która wyprodukowana zostanie przez 21st Century FOX, łączy media społecznościowe, YouTube, telefony, internet z jednym, ponadczasowym i ponad wszelką technologią rdzeniem: literaturą. Niesamowita i przełomowa, tak mogłabym określić "Endgame", ponieważ nawet swoją tematyką jakże bliską "Igrzysk Śmierci", – z zaskoczeniem muszę stwierdzić – w ogóle ich nie dotyka. Jest nam bliższa, bardziej teraźniejsza, oparta na świecie, który zamieszkujemy, a to również działa na wyobraźnie i poniekąd składnia do zadaniu sobie paru pytań.
Seria "Endgame" to – podkreślę raz jeszcze – naprawdę miażdżąca lektura. Napisana z rozmachem, nowatorska i dająca świeże spojrzenie na książki za gatunku "Igrzysk Śmierci", ale i na literaturę w ogóle. Zupełnie oszałamiająca powieść, która na status powieści w sumie zasługuje tylko w połowie – media społecznościowe, YouTube, telefony, internet oraz seria filmów wskazuje na to, iż nie jest to zwyczajna książka. Drugi tom, "Klucz Niebios" mogłabym opisywać w samych superlatywach, autorzy zajęli się pewnymi niedokładnościami, które wyniknęły w tomie pierwszym, poprawiając poziom czytania, ale i podkręcając przy okazji wszystkie możliwe "efekty" podczas czytania. Jestem zupełnie zachwycona i oczarowana, póki co – tej serii niczego nie brakuje.
"Dzisiaj nie jesteśmy już Amerykanami, Europejczykami, Azjatami czy Afrykańczykami, nie jesteśmy już ze wschodu, z zachodu, z północy czy z południa – mówi amerykański prezydent. […] Nie jesteśmy już uczonymi, księżmi, politykami, żołnierzami, nauczycielami, uczniami, nie jesteśmy z partii Demokratycznej, ani z Republikańskiej. Dzisiaj jesteśmy po prostu obywatelami Ziemi....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-13
Kiedy myślimy o technologii, nauce i postępie, które zapoczątkowały rewolucję przemysłową zazwyczaj przed oczami mamy silniki parowe, pierwszy balon i manufaktury. Kiedy podczas podróży modlimy się o krótki prysznic, nie wyobrażamy sobie, że dawniej ludzie woleli się poćwiartować niż wejść do balii z wodą (więc w ostateczności robili to co siedem lat). W momencie zapytania nas, jak rozwinęła się moda na stroje kąpielowe, zamiast powiedzieć że kolorowe magazyny, że Hollywood i te sprawy, powinniśmy raczej odpowiedzieć: podchloryn wapnia. I że malarię wyleczono wielkimi bryłami lodu, że fale dźwiękowe mamy dzięki prehistorycznym jaskiniom, szkło odnaleziono w postaci ditlenku krzemu na Pustyni w Libii, a pewna dziewiętnastowieczna kobieta zaczęła pisać oprogramowania, jeszcze przed wynalezieniem komputerów.
Ciągle nas coś zaskakuje. Nim upłynie chwila, na świecie pojawiają się nowe pomysły, plany, schematy, konstrukcje, wynalazki. Bardzo łatwo jest się zgubić, nie nadążyć za nadążaniem, stracić wątek wyparty przed masy, przez tony linków w Internecie. I martwi mnie trochę ta ignorancja, wszechobecne wzruszenie ramion, gdy mówimy o rzeczach, które niezaprzeczalnie zmieniły nasze teraz. Nasze życie. W tak niezwykle trafnym momencie postanowiono wydać powieść popularnonaukową "Małe Wielkie Odkrycia", do której teraz się odwołam i która – pokazując historię odkryć, niemo krzyczy na nas za egocentryzm. Przynajmniej odczułam to ja: bardzo dotkliwie.
Cóż to była za przygoda! Może nie ta sama co u Tolkiena i u Sapkowskiego, może nie czytało się jej z prędkością światła, może czasem przytłaczała i męczyła zasobem informacji, zniechęcając przy tym czytelnika na kolejne rozdziały, ale! ale wartościowa. I nie przypuszczałabym, że w tak ciekawej formie. "Małe Wielkie Odkrycia" ma prawie trzysta stron i dzieli się na sześć części: "Szkło", "Zimno", "Dźwięk", "Czystość", "Czas", "Światło". I to, co wyróżnia ją najbardziej, to nie historia rzeczy, o których słyszeliśmy w szkole, o których wykuliśmy na wykładach, obejrzeliśmy na Discovery Channel, lecz – tych najbardziej zwykłych, z których korzystamy każdego dnia. Niewiele z nas przecież wie, skąd tak naprawdę wzięło się szkło, mimo, że styczność mamy z nim nie tylko w oknach i lustrach. Tutaj często pojawia się chronologicznie opisany schemat, który całkowicie mnie ujął czystą błyskotliwością. Na przykład, gdyby zanudzony na śmierć nastoletni Galileusz nie skupił uwagi na wahającym kadzidle podczas mszy w Katedrze w Pizie, nie odkryto by prawdopodobnie terminu "tempo", przez co nie określilibyśmy pojęcia czasu, nie skonstruowano by zegarków, które, gwoli ścisłości, całkiem nieźle napędziły usługi, i co ważniejsze – świat nie zorientowałby się, że istnieją strefy czasowe. Ta książka to seria zaskoczeń. To tysiące klapek opadających z oczy, to rzeczy, o których powiedzeniu w szkole nigdy nie ma czasu – zupełnie jakbyśmy ignorowali przeszłość i ruszali w przyszłość, nie mając pojęcia, że bez dokonań tego pierwszego, to drugie nie byłoby tak zaawansowane.
Nie mogłabym nie wspomnieć o języku, którym operuje autor. W powieściach popularnonaukowych język specjalistyczny jest nieunikniony i nieunikniony jest także tutaj, aczkolwiek w wersji bardzo skromnej, okrojonej nawet. Do zrozumienia i przyswojenia, a w wypadkach bardzo nagłych: wytłumaczony nawet przez samego Johnsona. To świetnie pokazuje brak granic wiekowych i wykształceniowych. Tutaj chemia, technika, fizyka i historia wyjaśnione są tak klarownie i pięknie (tak, pięknym językiem napisane!), że gimnazjalista spokojnie czytać "Małe Wielkie Odkrycia" może. I nie zawiedzie się. Kolejny plus za szatę graficzną, która jest przepiękna, jeszcze jeden za masę ilustracji i zdjęć w środku oraz za wyjątkowo, pod względem graficznym, rozpoczynające się rozdziały. Zwykle nie wypisuję w recenzjach hymnu dotyczącego szaty graficznej, ale pozwólcie na jeden wyjątek, tutaj SQN jak zwykle postarało się wybitnie.
Czytając tę książkę bez przerwy myślałam o mojej nauczycielce od fizyki – jej lekcje są, według mnie, lekcjami idealnymi, tak powinny wyglądać wszystkie we wszystkich szkołach: zmuszające do myślenia, poznawania i aktywnej nauki, ale też dość zagadkowe i przybliżające teorie z innej, naukowej i intrygującej perspektywy. Mam wrażenie, ta powieść jest przedstawiona podobnie. Czytając ją nie można nie wynieść masy ogromnych doświadczeń, ciekawostek i wręcz oniemiających informacji, zyskując przy tym coś znacznie ważniejszego: zupełnie nowe spojrzenie na otaczający nas świat. I właśnie takim osobom "Małe Wielkie Odkrycia" polecam – dociekliwym, ciekawym świata i głodnym niezwykłej wiedzy dotyczącej zwykłych przedmiotów.
Kiedy myślimy o technologii, nauce i postępie, które zapoczątkowały rewolucję przemysłową zazwyczaj przed oczami mamy silniki parowe, pierwszy balon i manufaktury. Kiedy podczas podróży modlimy się o krótki prysznic, nie wyobrażamy sobie, że dawniej ludzie woleli się poćwiartować niż wejść do balii z wodą (więc w ostateczności robili to co siedem lat). W momencie zapytania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-21
Przeprowadzka nie kojarzy się z czymś dobrym. Opuszczenie rodzinnego domu, najbliższych przyjaciół i sąsiadów, zakończenie nauki w szkole i momenty zaaklimatyzowania się w nowej są trudne, nie da się ukryć. Wszystko jest trudne. Ale jeszcze gorzej mają ci, którzy przeprowadzają, z powodu trudnej sytuacji w domu. Teodor, Róża i ich mama są zmuszeni do ucieczki. Pakują swój nieduży dorobek i uciekają z Krakowa do małej miejscowości, by odetchnąć, poczuć się wolnym i przede wszystkim – bezpiecznym. Tam jednak nie czekają na nich rewelacyjne warunki – mały, nadający się niemalże do rozbiórki domek na ulicy Środkowej. Nie wiedząc czemu, nogi chłopca prowadzą go na Wschodnią, gdzie znajduje się ten tytułowy "Dom na Wschodniej", czyli – gwoli ścisłości – najbardziej dziwaczny budynek wszechczasów. Kim jest ekscentryczna starsza pani zamieszkująca dom na Wschodniej i jej podopieczni – ciemnoskóra Roksana, Stachu, Pi-Stachu, mały Wojtek i Konstancja, która sądzi, że jest on sarenką? Jakie sekrety kryje ich dom, pozbawiony współczesnych wynalazków, a posiadający służbę i lokaja? Oraz jakie drzwi otwiera tajemniczy klucz?
Po lekturze "Skazanych" i "Zabłądziłam" termin "polski debiut" kojarzy mi się tylko z pozytywnymi odczuciami, a "Dom na Wschodniej" tylko podtrzymuje tezę, że Polacy też pisać potrafią. A autorka Sabina Jakubowska w zupełności jest tego przykładem. Jeśli nadal jesteście nieprzekonani: "Dom na Wschodniej" został wyróżniony Nagrodą Główną w Konkursie Promotorzy Debiutów 2015. Uzasadnienie? Proszę.
"Ta książka ma wszystko, co powinna mieć powieść dla młodzieży. Jest tu przyjaźń, pierwsza miłość, tajemnica, sporo trudnych tematów i wartka, wciągająca akcja. Ta książka ma także to, co powinna mieć po prostu dobra powieść: precyzyjną kompozycję, która zgrabnie splata wszystkie wątki i ujmującą plejadę niebanalnych bohaterów."
Strzał w dziesiątkę. "Dom na Wschodniej" to jedyna książka, która posiada tak ogromną liczbę bohaterów, – przy czym tak odrębnych i tak różnych od siebie – że to oni napędzają akcję. To oni są silnikiem napędowym i to ich problemy budują całokształt. Rasizm, dom dziecka, stalking, choroba, uzależnienia i niechciana ciąża to tylko część tego, z czym walczą. Ta książka ma trzysta stron, ale tylu nieszczęść i cierpienia nie widziałam w żadnej innej, nawet trzy razy grubszej. Każdy z bohaterów ma własne przeżycia, do każdego z nich można dopisać któreś z wyżej wymienionych przypadków i to właśnie dlatego oni wszyscy mieszkają, tam gdzie mieszkają – w domu na Wschodniej, ich osobistej ostoi i przystani, gdzie rządy sprawuje kobieta tak silna i pełna nadziei, że każdy z ich problemów – prędzej czy później – musi zostać rozwiązany. A ona włoży w to całe serce. Zdecydowanie ujęła mnie też tajemnica klucza, czyli coś, co po jakimś czasie ustępuje miejsca problematyce utworu, ale nadal krząta się z tyłu, by w ostatecznym momencie w końcu rozstrzygnąć powieść i chociaż na chwilę zmrozić krew w żyłach. A wartka i bogata w suspens akcja, jeszcze bardziej na to wpływa, zupełnie jak niedługie rozdziały, które w żadnym stopniu nie nużą, są rzeczowe i przyjemne w odbiorze.
Sam język autorki początkowo nie przypadł mi do gustu, musiało minąć trochę czasu zanim się z nim oswoiłam, ale nie wiedząc czemu: nadal mam lekką awersję na jego widok. Ale to też nie wszystko, ponieważ czasem wydaje mi się, że powieść ta bywa taka niepełna i pozostawiająca niedosyt. Nie w takim pozytywnym znaczeniu, kiedy powieść specjalnie zakończona zostaje w momencie najmniej odpowiednim, ale takim, że naprawdę odczuwałam potraktowanie historii pobieżnie, jakby brakowało w niej paru elementów. Ale nie muszę mieć racji, ja tu tylko sprzątam.
"Dom na Wschodniej" to nic innego jak historia nieszczęść, które istniały dla siebie nawzajem: by dodać otuchy, pokochać, zrozumieć. Nie jest to wprawdzie książka melodramatyczna, ale rozczulająca na pewno, kochana i bardzo, bardzo ciepła. Poruszająca tak dużą liczbę problemów i bohaterów, że pewnie nie policzyłabym ich na palcach u rąk, ale w sumie, czy nie jest tak, że im więcej osób w domu tym atmosfera milsza i weselsza? "Dom na Wschodniej" polecam każdemu, kto ma ochotę na kaskadę konfrontacji młodzieży i dorosłych z ich problemami oraz powracającymi wspomnieniami, jednak nie jest to powieść w żadnym razie dołująca i smutna, a dająca promyki nadziei oraz zapowiadająca lepsze jutro, niezależnie od tego, kim jesteśmy i co posiadamy.
Przeprowadzka nie kojarzy się z czymś dobrym. Opuszczenie rodzinnego domu, najbliższych przyjaciół i sąsiadów, zakończenie nauki w szkole i momenty zaaklimatyzowania się w nowej są trudne, nie da się ukryć. Wszystko jest trudne. Ale jeszcze gorzej mają ci, którzy przeprowadzają, z powodu trudnej sytuacji w domu. Teodor, Róża i ich mama są zmuszeni do ucieczki. Pakują swój...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-13
Dziś sobota. Dwudziesty pierwszy. Jedni odpoczywają po pracowitym tygodniu, nadal w podświadomości mając te wszystkie sterty arkuszy, zaległe notatki, nieuzupełnione zeszyty i żmudne obowiązkiu. Ci drudzy spędzają czas w kinie, w restauracji, u przyjaciół czy z rodziną. I nie jestem pewna, czy którekolwiek z nich, którekolwiek z Was jest świadome, że dziś wieczór wyróżnia się jeszcze jedną grupkę (szacuje się 500 milionów, gwoli ścisłości) – kibiców. FC Barcelona i Real Madryt to drużyny, których sława obiegła Ziemię (choć może i nie tylko, Madryt w końcu "Galaktyczny"). O ich rywalizacji mówią wszyscy fani piłki nożnej i na tę chwilę – chwilę słynnego El Clásico czekają w niegasnącym napięciu i podekscytowaniu.
Dziś sobota. Dwudziesty pierwszy. Tak się składa, że za chwilę, za parę godzin będziemy świadkami kolejnego już Klasyku w historii – meczu, który "wznieść może ponad niebiosa i który wtrącić możew najciemniejszą otchłań". I dlatego z tej okazji mam przyjemność zaprezentować Wam zupełną perełkę, unikatową książkę o wielkiej wojnie, o nadal rozgrywających się bitwach i o sercach pompujących krew w dwóch, zupełnie różnych barwach: bordowo-granatowym oraz białym.
Real Madryt założony przez Katalończyka i chcący grać w rozgrywkach Katalonii? Dlaczego FC Barcelonę zawieszono za wygwizdanie hymnu Hiszpanii? Którzy kibice rzucili poduszki, butelki i świński łeb na murawę? Co robi palec José Mourinho w oku Tito Vilanowy? Te i setki innych pytań rozwieje powieść Alfredo Relaño, "Barça vs. Real. Wrogowie, którzy nie mogą bez siebie żyć". Czy to nie prawda? Czy tytuł nie idealnie odzwierciedla obu drużyn? Autor włożył ogromny wysiłek w dowiedzenie tego, w napisanie tej powieści, ale jeszcze większy – w doszukaniu się odpowiednich fragmentów źródłowych. To, co mi się podoba, to właśnie one: napisane mniejszą czcionką i odpowiednio wyróżniające się cytaty z hiszpańskiej prasy oraz opinie fachowców opisujące rozgrywany mecz. Relaño powieść rozpoczyna w okresie założenia Realu Madryt, około 1902 roku i pędzi tak, przez ponad czterdzieści pięć rozdziałów, snując historie dwóch klubów jednocześnie, ale nie odrębne i podzielone, a pełne wspólnych odniesień, takich jak konflikty, wzloty, nieporozumienia oraz naprzemienne zwycięstwa. Ujął mnie autor krótkimi rozdziałami na początku książki, lecz niestety zdarzają się i takie, – i z czasem zaczynają przeważać – kiedy wszystko staje się zbyt nużące dla osób nie znających historii, nie kojarzących postaci i danych wydarzeń. Bo informacji jest dużo, muszę przyznać – na tyle dużo, że nie rekomendowałabym lektury młodszym czytelnikom. To nie jest książka dla każdego, i warto się z tym liczyć, ale sądzę, że kibice obu klubów, zarówno Barçy, jak i Królewskich, będą zachwyceni. Ja jestem.
Jestem, ponieważ Alfredo Relaño przede wszystkim urzekł mnie swoją neutralnością i obiektywizmem – nie trzyma strony klubu, któremu kibicuje, nie mówi nic złego o przeciwniku, a wręcz przeciwnie; jako fanka Barçy ani razu nie zauważyłam niczego dotykającego właśnie tej drużyny. To ogromna zaleta, ponieważ po wstępie, jaki nam serwuje, nie wiadomo, czego możemy się spodziewać:
"Mój ojciec był socio Realu przed wojną, mój starszy brat jest socio Realu od ponad 50 lat, ja sam zostałem zarejestrowany jako socio na sezon 1962/63 […]."
Ale cała książka jest tak wyważona. Warto zwrócić uwagę na obwolutę, pomijając już niesamowicie intensywne barwy i całkowity minimalizm – dwa godła wtopione w jedno, na wewnętrznej stronie okładki wydrukowane hasła kibiców wyłonione w konkursie, odnoszące się do danych drużyn (patrz: poniższa fotografia). Są tak rewelacyjne, zabawne a jednocześnie o wiele bardziej błyskotliwe od tych na forach, że nie mogłam zdecydować, które jest moje ulubione.
"Real Madryt nadal szuka piłki Ramosa."
"Gracze Barcelony zbierają grzyby na stojąco."
"Real Madryt myśli, że Barszcz Sosnowskiego to staropolska zupa."
"Barca swoimi podaniami zapełniła już cały urząd miejski."
Tak samo zdobienie rozdziałów (wyżej) – barcelońska Sagrada Familia i obok popularna wieża telekomunikacyjna Torrespaña, centrum ochrony i monitoringu Madrytu, zwana potocznie "lizakiem". Piękne. Wydanie jest niesamowite, z pewnością znajdzie się w czołówce moich ulubionych, a ponadto wyjątkowo bogate w fotografie źródłowe zarówno sprzed stu lat, jak i tych bardziej współczesnych.
W Los Angeles będzie 09:15, w Buenos Aires 14:15, w Pekinie 01:15, a u nas, tak samo jak u nich, na Estadio Santiago Bernabéu w Madrycie – 18:15. Dla mnie spotkanie to będzie inne. Będę bardziej świadoma, bowiem powieść "Barça vs. Real" to prawdziwa skarbnica wiedzy, opowiadająca kolejną "niekończącą się opowieść", historię, którą z zapartych tchem śledzą miliony i śledzić będą, póki te dwa kluby grać będą razem. To powieść o rywalach, którzy są również najlepszymi przyjaciółmi, którzy wspólnie pracują dla dobra reprezentacji Hiszpanii, którzy stanowią idealny przykład ludzi z pasją, wytrwałych i zdeterminowanych. Polecam czytelnikom spragnionych książek o takich własnie osobach, a wszystkich fanom piłki nożnej wręcz nakłaniam do przeczytania tego cudeńka – to prawdziwa perełka nie tylko o lidze hiszpańskiej, ale i Hiszpanii we własnej osobie.
Dziś sobota. Dwudziesty pierwszy. Jedni odpoczywają po pracowitym tygodniu, nadal w podświadomości mając te wszystkie sterty arkuszy, zaległe notatki, nieuzupełnione zeszyty i żmudne obowiązkiu. Ci drudzy spędzają czas w kinie, w restauracji, u przyjaciół czy z rodziną. I nie jestem pewna, czy którekolwiek z nich, którekolwiek z Was jest świadome, że dziś wieczór wyróżnia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-27
Wiesz, ostatnio niezwykle często pozwalam sobie na sentyment. Przywołuję, zachwycam się, przeżywam. Wciąż na nowo, na nowo, na nowo. I zdaję sobie sprawę, że nie jest to wyjście idealne, a przyczyna, przez którą marnujemy to, co jest tu i teraz. Życie. Ale ja wolę tamto tu i tamto teraz, w szczególności w tym jednym wypadku, bo nie lubię pożegnań, a teraz właśnie jedno się rozgrywa i nie wiem, co mogłabym powiedzieć. Więc czytam.
Choć nie zwykłam wracać do przeczytanych książek, "Miasto Kości" czytałam jakieś pięć razy (aktualnie czytam o oryginale, czyli sześć) – "Miasto Popiołów" i "Miasto Szkła" też w liczbie podobnej, a kolejne dwa tomy "Miasto Upadłych Aniołów" i "Miasto ZagubionychDusz" zostały przeczytane trzy lata temu i właśnie teraz, zupełnie niedawno. A to wszystko przez sentyment. Uwielbiam serię Cassnadry Clare z przyczyn dwóch: kiedy skończyłam HP byłam zdruzgotana i nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek trafię na coś, co podobnie mnie zahipnotyzuje, oraz – bo jest, kurde, niesamowicie dobra. Historia czasami schematyczna – warto zaznaczyć, – bo dziewczyna, główna bohaterka całkiem przypadkiem poznaje tajemnicę jej matki, dowiaduje się, że dotąd żyła w złudzeniu, pod kloszem, w mydlanej bańce i trafia tam, gdzie jej przeznaczenie – zupełnie jak bohaterowie J.K. Rowling, Ricka Riordana, – ale nadal trochę inna, bo dotyczy świata Nocnych Łowców, dumnych wojowników, których misją jest zabijanie demonów, napływających do nas z innych wymiarów. Ukazuje anioły, szklane wieże Alicante, dynamizm, walkę oraz prawdziwe rycerstwo. I tak sześć tomów serii przybliża nam historię Clary Fray: kolejne odkrycia pełne suspensu, idealnie skonstruowany (i piekielnie intrygujący!) świat mający swoje prawa, sojusze i władze oraz historię, – to Anioł Razjel stworzył pierwszego Nocnego Łowcę, mieszając własną krew z krwią ludzką – miłości, magię, uprowadzenia, rany ciężkie, a nawet… powroty zza światów.
Mrok spowija świat Nocnych Łowców, odkąd Sebastian Morgenstern powrócił i zapowiedział zemstę, w przerażającym tempie tworząc amię Mrocznych gotowych do walki. Rozdziela rodziny, zamieniając Łowców w istoty z koszmarów i wydaje się, że nic nie jest w stanie go pokonać. Władze Idrisu przerażeni atakami na Instytuty sprowadzają wszystkich do stolicy, lecz chowając się nie wygrają tej wojny. Clary i jej drużyna robi więc decydujący krok w stronę wyzwolenia i… wyprawia się do królestwa demonów, w poszukiwaniu nadziei i ratunku dla tysiąca zgubionych dusz.
Jednym z elementów, za które tak bardzo kocham serię, jest mitologia hebrajska, która spływa wręcz z kartek: już począwszy od pierwszego tomu, gdzie przybliżana nam jest postać Anioła Razjela, po trzecią część z aniołem Ithurielem, piątą z Wielkim Demonem i szóstą: w samym Edomie, piekle, do którego trafili bohaterowie. Do tego więcej aniołów, więcej czarnej magii, demonów, zaklęć obronnych oraz biblijnych odwołań. Clare imponuje łaciną i fragmentami dawnych utworów, które zdobią kolejne części powieści i stały się już cechą charakterystyczną dla jej książek, nadając im niepowtarzalnie mroczny i przygaszony klimat. "Miasto Niebiańskiego Ognia" ma właśnie więcej wszystkiego, co uwielbiam i tego, co sprawiało, że noce spędzałam na wtulaniu do siebie podniszczonego, bibliotecznego "Miasta Kości", później wciskając go pod poduszkę i wyobrażając sobie dalsze losy bohaterów. Nie zawiodłam się.
Nie zawiodłam się, ponieważ Clare w końcu udało się rozkochać we mnie czarnego bohatera, a jednocześnie zaskrobać sympatię u tych nowych. Nie jest bowiem tajemnicą, że ten tom jest początkiem i końcem nie tylko historii Jace’a i Clary a także spotkaniem bohaterów z trylogii "Diabelskie Maszyny" (Carstairsów), oraz nadchodzącej powieści Clare, "Lady Midnight" z cyklu "The Dark Artifices" (Blackthornów). Ponadto mamy to idealne rozłożenie i brak faworyzacji – para Clary i Jace nie grają już pierwszych skrzypiec i to nie wokół nich wszystko się kręci, choć mają naprawdę ogniste i buchające problemy. Jest masa innych wątków, problemów, konfliktów i potyczek. Simon bez Znaku Kaina nie pozostaje już nietykalny, Alec i Magnus przeżywają ogromny kryzys, Maię i Jordana czeka poważna akcja ratunkowa, której mogą nie przetrwać, a przedstawiciele każdej z rasy zostają w tajemniczy sposób porwani. I choć "Miasto Niebiańskiego Ognia" nie należy do najlepszej z serii, to najgorszej również się nie zalicza. W sumie, jestem z niej zadowolona.
Czy tylko ja uważam, że fanarty są lepsze od oryginału? :D
Piekielnie mocno. Nie uważam, żeby obniżyła poziom serii, jedynie sprawia, że w ogólnym zarysie jest ona bardziej wyrachowana i znacznie dojrzalsza. Cechuje ją naprawdę idealny układ: każdy ma swoją chwilę a ponadto całość jest świetnie zróżnicowana – walka przepleciona chwilą oddechu, dynamizm zgaszony tajemniczym odkryciem, liczne dopatrywania wzburzone nienawiścią i podstępem. Cassandra Clare jest niepowtarzalna, niepowtarzalne uczucia wywołuje we mnie i zmusza do niepowtarzalnego, niespotykanego podczas czytania innych książek desperackiego płaczu. Zawodzenia. Najpierw w "Mechanicznej Księżniczce", teraz tutaj. Szalone tempo, narastająca frustracja, cisnące się do oczu łzy i suspens w najczystszym wydaniu. "Miasto Niebiańskiego Ognia" to bomba tykająca, idealnie podsumowanie serii, lecz dla wielu – zupełnie nieidealne jej zwieńczenie. I właśnie na takim stanowisku stoję też ja. Szósty tom odzwierciedla mroczny klimat i wiernie oddaje potęgę serii, ostatnimi rozdziałami zmiata z powierzchni ziemi, jednak nie wywołuje takiego stanu, jak wyżej wspomniana powieść kończąca "Diabelskie Maszyny" tej autorki – nie niszczy, nie łamie serca, nie jest wymarzonym, a jedynie bardzo dobrym zakończeniem.
"– Hm, więc jakie rzeczy sprawiają, że czujesz spokój?
– Zabijanie demonów. Dobre, czyste zabójstwo jest bardzo relaksujące. Krwawe są gorsze, bo potem trzeba posprzątać..."
A mimo to i tak ją kocham, najlepsiejsza seria na całym bożym świecie.♥
Wiesz, ostatnio niezwykle często pozwalam sobie na sentyment. Przywołuję, zachwycam się, przeżywam. Wciąż na nowo, na nowo, na nowo. I zdaję sobie sprawę, że nie jest to wyjście idealne, a przyczyna, przez którą marnujemy to, co jest tu i teraz. Życie. Ale ja wolę tamto tu i tamto teraz, w szczególności w tym jednym wypadku, bo nie lubię pożegnań, a teraz właśnie jedno się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-30
2015-11-07
2015-11-03
Wattpad. Dla niektórych miejsce realizacji, spełniania swoich marzeń, miejsce nowych czytelniczych odkryć i doznań, lecz dla innych – dzieło zupełnie płytkie i niesprawiedliwe. Tam nikt nie spojrzy na fakt Twojego zaangażowania i gamę metaforycznych odniesień do klasyków literatury oświeceniowej – to świątynia łatwych książek. Tam "Wielki Gatsby" by się nie sprzedał. Pisana przez młodzież najczęściej i dla młodzieży głównie. Taka Anna Todd na swojej "powieści" dorobiła się tam miliarda odsłon, dobrych parę milionów zakochanych po uszy fanek, cztery ceglaste tomy i sprzedanie praw do ekranizacji. Abigail Gibbs, dziewiętnastoletnia autorka "Kolacji z wampirem" również doczekała się niezłej sławy w Polsce. Ale czy seria "Summoner. Zaklinacz" uda się śladem wattpadowych braci i sióstr? Czy czytelnicy docenią tę intrygującą i niesamowicie klimatyczną historię?
Taran Matharu jest jednym z tych pisarzy. Los szczęśliwym trafem połączył go z Wattpadem, a sumienność sprawiła, że po kwartale pierwsze rozdziały "Zaklinacza" zostały przeczytane przez ponad milion czytelników. Po szczęściu miesiącach były to już trzy. W swojej historii subtelnie nawiązał do klasyków, które uwielbiamy. "Władca Pierścieni", "Harry Potter", "Zwiadowcy", wszystko w dawkach znikomych, niewidocznych i niewyczuwalnych – tak tylko, by wzniecić sentyment i zainteresować zwolenników. Głównym bohaterem jego historii jest Fletcher, nastolatek znikąd, bez nazwiska, bez matki, porzucony po narodzeniu na pastwę losu. Chłopiec pilnie pracuje u mistrza cechu i widać, że praca ta jest wprost stworzona dla jego sytuacji – rzemiosło, jakim jest wyrabianie zbroi i kucie mieczy to biznes zawsze opłacalny. A szczególnie w tych czasach, obfitujących w spory z orkami i wieloma nieporozumieniami odnośnie sojuszy z rasą elfów oraz krasnoludów. Lecz jeden moment na zawsze zmieni życie chłopca w małej mieścinie. Kim jest tajemniczy wędrowiec i skąd ma rzadkie przedmioty, które chce sprzedać? Do kogo należy tajemna księga i na czym polega bycie "Zaklinaczem"? I… zaraz, jakim cudem Fletcher wezwał demona?
Nie jestem przesadną fanką takiej typowej fantastyki. "Gra o Tron" to inna sprawa, ale "Zwiadowcy" mnie kompletnie nie porwali, a z Tolkienem męczę się niemiłosiernie, jednak są takie książki, które potrafią wykrzesać z mojego newadultowego serduszka trochę miłości do fantasty. "Harry Potter", "Próba Żelaza", "Akademia Dobra i Zła" i już teraz, pierwszy tom serii, "Początek". Zupełnie przepadłam, widzę w tej historii ogromny potencjał, który autor wykorzystuje nienagannie. Tworzy świat, całe ogromne uniwersum, jego historię, początki i bitwy. Dorzuca szkołę, w której naucza się młodych Zaklinaczy, a gdzie panują dość nietypowe zasady. Tworzy trójkę bohaterów, którzy nie od razu zapałali do siebie sympatią, ale ich odwaga gwarantuje im świetlaną wręcz przyszłość. I możecie wywnioskować – nie dziwię się, też mam taki brzydki nawyk, – że to gdzieś już było. Że orki, elfy i krasnoludy to jeden świat, a szkoła, tutaj akurat zwana Akademią Vocanów – drugi. Nie mylicie się, pewne podobieństwo na poziomie pomysłu jest. Istnieje. Mamy szkołę, mamy trójkę przyjaciół, księżniczkę elfów, zbuntowanego krasnoluda i Fletchera, wśród nich są ci szlachetnie urodzeni, czujący się lepszymi, jest nauczyciel, który staje za bohaterami murem i jest ten drugi, zupełne przeciwieństwo. Fletcher trochę pachnie Willem ze "Zwiadowców", bo też dokładnie nie wiadomo kim on jest i skąd się wziął. Schematu nie wykluczam, chcę jedynie podkreślić, że w wykonaniu nie czuć go w ogóle. Zupełnie inne motywy, zupełnie inne przyczyny i skutki. Ani razu nie obudziło się we mnie uczucie "o rany, to gdzieś było", bo nie było. Taran Matharu jakby specjalnie napisał inaczej, by takie reakcje nie zaistniały, a jednocześnie podobnie, bo – jak wspomniałam na wstępie – w naszych głowach Tolkien i Rowling siedzą zawsze, przypominając o sobie i siejąc sentyment.
Podoba mi się, że świat nie jest idealny. Że pojęcie machlojek, niesprawiedliwości i uzurpatorów nie zginęło i wydało się mniej ważne. A owszem, jest tutaj bardzo pożądane. Buduje realność, sprawia, że świat przestaje być taki miły, bo dobrze wiemy, że rzadko mu się zdarza. Tu tkwi ogromna zaleta "Początku" – nawet główni bohaterowie posiadają złe cechy i potrafią być opryskliwi. Nadaje im to ogromnej przestrzenności, podkreśla ludzką naturę i sprawia, że przegraliby konkurs o najbardziej idealnego bohatera książki już na samym castingu. A jeśli chodzi o przestrzenność – nie tylko tyczy się bohaterów. Świat jest rozbudowany, nic nie jest miałkie, nudne i wyrwane z kontekstu.
"Początek" jest świetlnym wstępem do serii (tutaj okładka drugiego tomu!) i łączy to, co lubimy. Pobudza wspomnienia, ale nie tworzy schematów. I jest oryginalna, przysięgam. Nie wymyśliłabym bohaterów z mocą przywoływania demonów. Nie stworzyłabym ich rodzajów, nie określiłabym ich many i nie opisała poziomu. To najbardziej mnie zaskakuje, bo nie spotkałam się z tak nietypowym pomysłem w ogóle. Jestem pod wrażeniem i pod wrażeniem będą na pewno fani powieści wymienionych w tym tekście, fani Pokemonów oraz gracze League of Legends. Najlepszą rekomendacją niech pozostanie to, że mimo mojej awersji do fantastyki, zakochałam się w niej na nowo.
Wattpad. Dla niektórych miejsce realizacji, spełniania swoich marzeń, miejsce nowych czytelniczych odkryć i doznań, lecz dla innych – dzieło zupełnie płytkie i niesprawiedliwe. Tam nikt nie spojrzy na fakt Twojego zaangażowania i gamę metaforycznych odniesień do klasyków literatury oświeceniowej – to świątynia łatwych książek. Tam "Wielki Gatsby" by się nie sprzedał. Pisana...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-15
Nawet zdajesz sobie sprawy, siedząc wygodnie w tym fotelu i popijając pewnie coś ciepłego, jak wiele krzywd dzieje się w tym momencie. Jak wiele bólu doświadczają setki, jak wiele łez wylewają tysiące. Jest tu trochę ponad 7 miliarda dusz, w tym pomieszczeniu zwanym światem, a co najmniej połowie z nich nie żyje się zbyt dobrze. A my klikamy. Fotografujemy jedzenie, oglądamy videoblogi, martwimy się spadającymi statystykami na Facebooku bardziej niż wojną na Ukrainie. Klikamy nadal. Nadal beznamiętni wobec tego pomieszczenia, gdzieś z dala od jego centrum tworzymy własny światek, własną bazę nadawania. I powiem Ci jedno: to niesamowicie niebezpieczne.
Maja chodzi do trzeciej gimnazjum, to moja rówieśniczka, ale oprócz wieku nie łączy nas nic innego. Ja uwielbiam rozmawiać, przebywać wśród ludzi, podczas gdy ona – unika kontaktu wzrokowego, nie mówi za wiele, jest "dziwna, milcząca, zamknięta na cztery spusty w swoim świecie". Ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Ona także zbudowała własną fortecę bólu, zamknęła się i odizolowała od świata. Wylała te tysiące łez i setki godzin przeleżała w cierpieniu. Jej przeszłość składa się zagadnień: demoralizacja, problemy w szkole, gwałt, brak wsparcia rodziców, samobójstwo i przejęcie tytułu głowy rodziny. Te przykre doświadczenia sprawiają, że nastolatka zmienia szkołę, gdzie odkrywa oczyszczające właściwości pasji oraz kogoś, kto naprawdę uratuje ją przed samą sobą.
Każde słowo boli bardziej. Każdy akapit rani mocniej, a każdy rozdział niszczy intensywniej. Takie uczucia towarzyszą mi po lekturze, po której chyba nigdy się nie otrząsnę. I wiecie co jest najlepsze? My tak wszyscy jaramy się Colleen Hoover, "Morzem Spokoju" Katji Millay czy powieściami Rachel Van Dyken, nie wiedząc, że nasza rodzima autorka – Angieszka Olejnik, wydała coś na skalę podobną, jeśli nie większą. Bo różnica między nimi jest zasadnicza – młodzieżówki i NA zwykło się pisać jak niespodzianki: super początek, pełen optymizm i BUM! "Gwiazd Naszych Wina" zostało tak napisane, "Hopeless" zostało tak napisane, "Love, Rosie" zostało tak napisane. A w "Zabłądziłam" od początku coś nie pasuje. Klimat iście jesienny – depresyjny, dołujący. Dający do myślenia. Bohaterka nie uzasadnia swojej niechęci do alkoholu, choć w jej spojrzeniu widocznie widać pogardę i hektolitry żalu, nie uzasadnia też nieobecności na domówkach, choć w sposobie jakim się tłumaczy można wyczuć masę niechęci i obrzydzenia. Coś ukrywa, to pewne. Za czytelnikiem non-stop podąża uczucie, że coś tutaj nie gra, że Maja nie mówi nam najistotniejszej ze wszystkich rzeczy. Główny problem specjalnie zostaje pomijany, choć kawałki układanki jesteśmy w stanie zaobserwować sami: zaniedbane mieszkanie, pusta lodówka, apatyczna zombie-matka uzależniona od męża i córki. Problematyka utworu jest cieniem – krząta się, zagląda do innych wątków i jest, lecz nie na tyle dobrze, by ujawnić swoją tożsamość.
"Zabłądziłam" powala między innymi językiem. Normalnym, polskim (sic!) i bez przesadnych wygibasów w składni, lecz – wszystko umiejętnie opisującym. Początkowo nie wierzyłam, że ta powieść to pierwsze dzieło autorki. Ogólnie słowa takie jak, polska książka i debiut nie zawsze cieszą się zachwycającymi opiniami, lecz w tym przypadku – owszem. Język jest tak staranny i sumiennie ujmujący każdy szczegół, że zakończenia rozdziałów po prostu zwalają z nóg. Zmiatają. I na tym polega ta różnica, o której wspomniałam akapit wyżej – tutaj czytelnikowi przystaje płakać wraz z każdym słowem zwieńczającym daną część, (czyli jakieś 25 razy, gwoli ścisłości), i nie ma takiego czegoś jak wybuch. Ta książka jest pasmem takich wybuchów, niekoniecznie kolosalnych, ale razem tworzących coś potężnie destrukcyjnego; wulkanem wyrzucającym lawę w równych odstępach czasu i również tych najmniej przewidywanych. Kolejną rzeczą, która mnie ogromnie zaskoczyła byli bohaterowie. Nie było tu wyolbrzymiania wieku i kłamstw odnoście dojrzałości: wszyscy byli tak naturalni, jak tylko to możliwe a nawet bardziej.
"Zabłądziłam" to więcej niż dobra książka. Każda stronica wzrusza bardziej niż poprzednia, zaskakując czymś, co w ogóle nie przyszłoby nam do głowy. Jest nieprawdopodobnie dobrym debiutem polskiej autorki, którą poznać powinni przede wszystkim fani Hoover, Dyken, Millay i wszystkich innych autorek NA/YA, oraz – każdy człowiek w każdym wieku z odrobiną empatii i wrażliwości. Cudownie napisana, niesamowicie ujmująca i świetnie wydana. Nie dopatrzyłam się żadnych wad. Życzę sobie i Wam więcej tak wartościowych lektur.
Nawet zdajesz sobie sprawy, siedząc wygodnie w tym fotelu i popijając pewnie coś ciepłego, jak wiele krzywd dzieje się w tym momencie. Jak wiele bólu doświadczają setki, jak wiele łez wylewają tysiące. Jest tu trochę ponad 7 miliarda dusz, w tym pomieszczeniu zwanym światem, a co najmniej połowie z nich nie żyje się zbyt dobrze. A my klikamy. Fotografujemy jedzenie,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-12
Okej, ludzie. Mam tego serdecznie dość.
Dość czytania książek żywcem wziętych od Suzanne Collins, dość elementów fabuły, dość znaków, rządu i bohaterów skopiowanych kalką niemalże od "Igrzysk Śmierci". Jakim autorem jest się, kiedy jego historia powstaje nie zaznawszy przy tym ani krztyny wyobraźni? Ani trochę pomysłowości, ani trochę oryginalności? I jak można tę książkę czytać, kiedy gdzieś z tyłu głowy błąka uczucie, że to już było. I tam, i tam i nawet u tamtej. Za każdym razem czuję to coś i za każdym razem moje upodobanie do tego gatunku drastycznie maleje. Gdyby antyutopie bądź utopie byłby by choć w połowie tak nieszablonowe, jakbym tego sobie życzyła, czytelnicy na całym świecie porządnie by się zdziwili. Sięgnęli czołem potylicy a brwiami sufitu. Zupełnie jak ja teraz.
Ponieważ "Więzień Labiryntu" jest e p i c k i. Nigdy nie spodziewałabym się takiego gromu, jakim poraził mnie wraz z pierwszymi stronami. Nigdy nie spodziewałabym się, że jest jeszcze szansa, iż jakaś antyutopia mnie poważnie zszokuje. Nigdy nie nastawiałam się na wylewne emocje, a przy "Więźniu" płakałam zupełnie jak u Nicholasa Sparksa. Za każdym razem – myliłam się. James Dashner stworzył diament, starannie wyprofilowany, skonstruowany z dokładnością zegarmistrza, zupełnie inny. Wersja odświeżona, poprawiona i ulepszona. Coś znacznie lepszego niż inne z tego gatunku, które znajdziecie na księgarnianych półkach.
Sięgnijcie pamięcią wstecz. Labirynt doczekał się powszechnego zaakceptowania już jako łamigłówka w kolorowance, którą dostaliśmy od rodziców, lub którą znajdziemy w przychodni będąc w poczekalni. Jest z nami już we wczesnych latach dzieciństwa, a ścieżki życiowego labiryntu tylko dowodzą temu, że nie mamy zamiaru się z nim rozstać. Dążenie to wieczny labirynt. Dorastanie to wieczny labirynt. I tak, jak czasami trudno jest nam go rozgryźć, odnaleźć właściwą ścieżkę, tak trudno jest też im – Streferom. To chłopcy, nie wiemy o nich nic. Oni o sobie również – coś wymazało im pamięć tak, że w głowie mają jedynie podstawowe rzeczy, nic zupełnie osobistego oprócz własnego imienia. Ci nastolatkowie zostali wrzuceni na zabawną planszę z Labiryntem, a jakiś cud sprawia, że na noc się on zamyka i chroni przed żyjącymi weń kreaturami. Nie modlą się do Boga, bo wiedzą, że w tym miejscu przetrwanie zależy od nich, niezależnie co – żyjący gdzieś w oddali – Stwórcy, którzy ich tu wprowadzili, sobie zaplanowali.
Początek mnie zmęczył, szczerze powiedziawszy. Parę rozdziałów po rozpoczęciu istnieje ryzyko lekkiego zanudzenia – główny bohater zostaje w ów świat wprowadzony, potrzebuje on trochę czasu na zaaklimatyzowanie się, zorientowanie się w terenie – dlatego jestem wyrozumiała i nie czepiam się dalej. Bo w sumie też nie ma za bardzo czego. Odnosząc się do Thomasa, który gra tu pierwsze skrzypce – bohater, jakiego się uwielbia. Nie można go znienawidzić, jest niezwykle spostrzegawczy, inteligentny, jego oddanie wobec przyjaciół zaskakuje na każdym kroku, podobnie jak (zabójcze niemal) impulsywność i odwaga. To bohaterowie tworzą tę historię. Są dobrze wykreowani – każdego charakteryzuje coś, każdy jest wyjątkowym trybikiem wielkiego systemu, który współpracuje i bez tej współpracy by upadł. Są ludzie zawistni, są grupki łobuzów, są liderzy, są ludzie którzy wykonują poszczególne zawody i wolą się nie wyhylać – gotują, grzebią, uprawiają ziemię i hodują zwierzęta. To naprawdę wielka rodzina.
Niepowtarzalne zwroty akcji, to w następnej kolejności pasowałby wymienić. Dashner mnie tym zgniótł. Co prawda, parę rzeczy pamiętałam z zwiastuna filmu, ale i tak nie mogłam się otrząsnąć z tego, co zaczęło się dziać. A końcówka… Nie istnieją słowa, moi drodzy, które byłby w stanie to wyrazić. Tak samo jak pomysłu. Sam Labirynt wydaje się tak prosty, tak niesamowicie oczywisty – a jednak autor wyraził jego istnienie w sposób zupełnie odmienny z wizją czytelnika. Tu wszystko jest zupełnie inne z tym, co zrobiłabym ja – i to, jest najpiękniejsze. Dashner jest cały czas krok przed czytelnikiem i w momencie, kiedy pozwala się dogonić, nadciąga brutalna rzeczywistość. Coś totalnie zwalającego z nóg.
W głowie cały czas widzę siebie jadącą samochodem na tylnym siedzeniu. Jesienny wieczór, uliczne lampy malują na kremowym papierze błyskające znaki, biorę telefon, włączam latarkę i czytam dalej – niezależnie jak bardzo jestem zmęczona, niezależnie jak bardzo niesprzyjające temu warunki panują. Ta książka ma pomysł, ta książka daje ogrom świeżości, "Więzień Labiryntu" przedstawia nam świetnych bohaterów, wykracza poza ramy szablonowych antyutopii po chwale "Igrzysk Śmierci", posiada subtelny, lekki jak powiew wiatru wątek romantyczny – zauroczenie bym rzekła nawet, co tylko równoważy tę drugą stronę – brutalną, wyrachowaną i zupełnie niesprawiedliwą wyrządzonymi tym dzieciom krzywdami.
Panicznie boję się, że świat kiedyś mógłby wyglądać podobnie.
I panicznie boję się, że mimo wszystko Was nie zachęciłam. A chcę to zrobić bardzo.
Okej, ludzie. Mam tego serdecznie dość.
Dość czytania książek żywcem wziętych od Suzanne Collins, dość elementów fabuły, dość znaków, rządu i bohaterów skopiowanych kalką niemalże od "Igrzysk Śmierci". Jakim autorem jest się, kiedy jego historia powstaje nie zaznawszy przy tym ani krztyny wyobraźni? Ani trochę pomysłowości, ani trochę oryginalności? I jak można tę książkę...
2015-08-24
Kopciuszek. Pochodziła z biednej rodziny, brakowało jej wolnego czasu, nie zastanawiała się czy ma szklankę do połowy pełną czy pustą: ważne, że ma szklankę; miała też trójkę dzieci na utrzymaniu i zamieszkała w domu z prefabrykatów. A mimo to stała się królową. Setki ludzi zaczęło zamawiać "Pułapkę Uczuć" na Amazonie, dostała listy z prośbami o kontynuację, aż w końcu obie książki – tom pierwszy i tom drugi – trafiły na listę bestsellerów "New York Timesa". Jej trzecia książka, "Hopeless" również zagościła tam na dobre, zajmując pierwsze miejsce, a w sklepie internetowym Amazon osiągając największą ilość sprzedających się e-booków wydanych własnym nakładem autora. To opowiadanie, „Szukając Kopciuszka” napisała jako formę podziękowania dla fanów, ponieważ to oni sprawili, że jej życie wygląda w tej chwili właśnie tak, jak wygląda. Historię tę mieli zupełnie za darmo a i tak wybłagali wydanie drukiem, by mieć i postawić ją na półce. Pewnego razu powiedziała, że kiedy książka pojawia się na rynku nie dzięki pisarzowi a dzięki czytelnikom, to największy komplement, jaki może otrzymać autor.
Pamiętacie Daniela? To najlepszy przyjaciel Holdera, to też ten, który wymyśla niepowtarzalne pseudonimy: Dean – "Hopeless", Sky – "Cycatka", Breckin – "edzio-pedzio", "Baryłka" oraz ten najważniejszy – "Kopciuszek". Tak właśnie nazwał dziewczynę, z którą spędził najpiękniejszą godzinę swojego życia… w szkolnym schowku na miotły. Nie znał jej imienia i nie widział jej twarzy. On ukrył się tam chcąc zatuszować błąd w planie lekcji, ona – ponieważ "nienawidzi wszystkich". Co stanie się gdzie dziewczyna zniknie na prawie rok? Czy ich drogi zejdą się pomimo nieznajomości imienia, nawet twarzy? Jaki sekret ukrywa?
Rany boskie.
Można by pomyśleć, że prawdziwa historia z życiowym dramatem i romansem w roli głównej potrzebuje kilkuset stron. "Afer" Anny Todd miało od sześciuset do tysiąca. "Grey" też jakoś ponad pół k. Nawet "Love, Rosie" niewiele mniej. Jednak Hoover nie przestaje zaskakiwać i robi to w sposób pełen klasy: pisze prawdziwą tykającą bombę zamykając ją w zaledwie stu dwudziestu numerkach na rogach stron. Wprawdzie i tak wypada nieco rozczarowująco na tle "Hopeless" czy "Losing Hope" pod względem objętości, ale i tak jest to wystarczająca liczba by poczuć. Chemię rodzącą się pomiędzy bohaterami, toksyczne wątpliwości, przestrzenność historii, ludzi pełnych przykrych doświadczeń.
Ale to przecież nic nowego. Świeżość przejawia się w innym momencie – teraz wymiata humor, teraz uzurpatorem jest beztroska. Daniel jest niesamowity w swoim sposobie bycia i to jego postać zbudowała delikatną otoczkę żartobliwości w poprzednich tomach, zaś tu – każdy moment jest irracjonalny. Świat staje na głowie i tak wiele rzeczy jest do dupy w tej książce (w sensie ogromnej przenośni), a mnie jego odcięcia i porównania i tak zwaliły z krzesła. Autentycznie. Tajemnicza dziewczyna ze schowka znana jest już czytelnikom poprzednich tomów, ale nie polecam zaglądania na strony internetowe z opisem książki, bo sądzę, że znaczenie zrujnuje całą epickość opowiadania.
Colleen Hoover nie zawiodła. Zbudowała historię zupełnie odbiegającą problematyką od tej, którą poruszyła w "Hopeless" i "Losing Hope", a jednocześnie podobnie dosadną i głęboką. Nie żeby była to jakaś burzliwa historia miłosna czy dramat, skazany na hektolitry wylanych łez i astygmatyzm do końca życia – nie. To książka zupełnie lekka, dzięki świetnej narracji Daniela niesamowicie przyjazna w obiorze, czasami nieco ponura i bardzo zagadkowa! Nieprzewidywalna dla tych, którzy nie przeczytają opisu wydawcy (mój możecie, spoko :D) i zupełnie zawrotna dla innych, którzy szybko przebrną przed te parędziesiąt stron by dać się totalnie zmiażdżyć i być skazanym na pozbieranie z dywanu gałek oczu, które w nie wiadomo jak i przecząc prawom biologii – normalnie wyskoczyły z orbit.
Obowiązkowo po poprzednich tomach.
"Chodzimy ze sobą od ponad trzech miesięcy, ale pewnie miną jeszcze ze trzy, zanim [...] pozwoli mi wejść do swojego ogródka. Nie lubię tej metafory. Jest bez sensu. Wjechać do tunelu? Banalne. Strzelić gola? Tylko bez terminologii sportowej. Zakisić ogóra? Fuj. Obrzydliwe. Zapędzić świstaka do norki?"
Kopciuszek. Pochodziła z biednej rodziny, brakowało jej wolnego czasu, nie zastanawiała się czy ma szklankę do połowy pełną czy pustą: ważne, że ma szklankę; miała też trójkę dzieci na utrzymaniu i zamieszkała w domu z prefabrykatów. A mimo to stała się królową. Setki ludzi zaczęło zamawiać "Pułapkę Uczuć" na Amazonie, dostała listy z prośbami o kontynuację, aż w końcu obie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"szturchańce i kopniaki, złośliwe podstawianie nogi w przejściu między ławkami, żeby się potknęła, przechodząc, jej książki zrzucane na ziemię, pornograficzne pocztówki wkładane do jej torebki; Carrie, która na parafialnym pikniku klęka niezgrabnie, żeby się pomodlić, a wtedy w jej starej spódnicy z madrasu z donośnym hukiem pęka szew przy zamku błyskawicznym; Carrie, która nigdy nie trafia w piłkę, nawet na treningach, która przewraca się na twarz na zajęciach z tańca nowoczesnego w drugiej klasie i wybija sobie ząb, która wpada na siatkę podczas gry w siatkówkę; wiecznie oczka w pończochach, wiecznie bluzki przepocone pod pachami; i ten dzień, kiedy Chris Hergensen zadzwoniła do niej po szkole z Kelly Friut Company i zapytała ją, czy wie, że "świński ryj" pisze się C-A-R-R-I-E…"
Nic dodać, nic ująć. Oto Carrietta White, dziewczyna w istocie nie tak śliczna jak filmowe wyobrażenie (nawet jeśli jest oblane krwią) i oto Stephen King, którego powyższą damę nazwać można pierwszym literackim dzieckiem. Bo to ten debiut, trzydziestokrotnie odrzucony przez wydawców, przyczynił się do tak wielkiej sławy pisarza (chwała żonie Mistrza, że wyjęła „Carrie” z kosza i zmusiła Kinga do ponownego rozesłania). Carrie nie jest lubiana, traktuje się ją jak śmiecia, gwoli jasności i jeden moment jej życia sprawia, że iskierka tląca się weń zamienia się w istne pandemonium; dziewczyna odkrywa w sobie zdolności telekinetyczne, które zamierza wykorzystać by zemścić się na prześladowcach.
"Mamo, przyszłam, żeby cię zabić. A ty tu czekałaś, żeby zabić mnie."
Stephen King jest synonimem gawędziarstwa. Z biegiem czasu zaobserwować możemy, że jego nowsze pozycje, takie jak "Joyland" czy "Przebudzenie" to przegadana obyczajówka, garść faktów i ciekawostek, w tle może jakiś kryminał. W 1974 roku, wszystko malowało się znacznie inaczej. Kiedy dostałam "Carrie" byłam przerażona jej objętością, dwustoma stronami, które wyglądały jakby wyrwano z trzy czwarte książki lub zamiast powieści dano mi jakiś słaby przewodnik filmowy. To właśnie one, tak mała ilość stron powoduje, że wszystko dzieje się bardzo szybko a autor nie ma czasu na niepotrzebne gadki i opisy, powieść połyka się jednym tchem. Oprócz małej objętości, debiut Kinga na tle innych książek, pochwalić może się również charakterystycznym stylem: większość książki to powieść epistolarna, składająca się z depeszy, fragmentów książek czy słownikowych przypisów. Telekineza tutaj traktowana jest bardzo naukowo, jakby faktycznie istniała możliwość przenoszenia przedmiotów siłą umysłu (chociaż kto wie?). Te elementy tworzą niezwykle klimatyczną otoczkę: podczas gdy Carrie spokojnie idzie do szkoły my znamy już relacje ludzi z przyszłości, co sprawia, że między dziewczyną a niedalekim wydarzeniem tworzy się przepaść niegasnącej ciekawości. Często przyłapywałam się zbulwersowana faktem, że depesza lekko dotknęła tematu pewnego wydarzenia, które się jeszcze nie wydarzyło, pozostawiając mnie w niewiedzy, zdecydowanie budując intrygę i, co ważne, skutecznie utrzymując czytelnika przy książce.
Osobą budzącą ogromne zainteresowanie podczas lektury jest niewątpliwie matka Carrie, fanatyczka religijna, która siedemnaście lat temu swoją ciążę uznawała za niszczącego ją od środka raka, rosnącego z tygodnia na tydzień, przybliżającego tym samym do przejścia na drugą stronę, do nieżyjącego już ojca Carrie. To ona, Margharet White jest tyranem w tej historii, nie biedna Carrie. To ona kolor czerwony uważa za kolor szatana, zamyka córkę w ciasnym pomieszczeniu (swoją drogą brzmi to jak w American Horror Story, no nie?) by ta oddawała się modlitwom, prysznic uznaje za diabelski przyrząd oraz policzkuje, obraża i grozi córce za jedno nieodpowiednie słowo. Takie jak: bal. Ten pamiętny bal 1979 roku.
"Carrie" może nie usatysfakcjonować przy pierwszy spotkaniu – tak czytałam na blogach. Osobiście sądzę, że to wręcz idealna alternatywa dla osób, które coś od tego autora chcieliby spróbować, bo o ile jego reszta książek nie wbiła mnie w fotel pod względem grozy, horroru i tak dalej, to ta zbudowała całkiem niezły klimat i miała na to spore zadatki. A i objętość sprzyja zwolennikom cienkich książek. To moja piąta książka Kinga i może traciłam cierpliwość co do słynnego określenia "Mistrz Grozy", którego zupełnie kupić nie mogłam, stąd moja opinia, a może faktycznie "Carrie" jest jedną z książek lepszych. Język nadal typowo debiutancki, nie da się ukryć, obecnie King pisze lepiej, ale podziwiam go za tę książkę, bo naprawdę była mocniejsza od innych i zgrabniej przedstawiona. Kolejne "tak" dla Kinga, który pisze o życiu, bo wiemy wszyscy, że książki rodzą się na podstawie doświadczeń własnych, zaobserwowanych, a te Mistrza już w oparciu o jego własne fobie. Sam fakt, że stworzył książkę na fundamentach żywej nienawiści i stalkingu tak niewyobrażalnego, niesamowicie daje do myślenia. Podjął świetny, według mnie, temat. Temat, który niezależnie co by się działo, zawsze będzie na czasie a ludzie będą takie rzeczy czytać, bo uwielbiają cudze problemy.
"Carrie" jest idealnym odzwierciedleniem tego, nie zależnie nawet od tych czterdziestu lat różnicy między wtedy a dziś, że wśród młodzieży, nadal panuje prawo dżungli, prawo silniejszego, który siłą rzeczy tworzy własnego kozła ofiarnego. Że szkoła nie zawsze jest najbezpieczniejszym miejscem, że nauczyciele czasem wolą zmieść problem po dywan, i że zazwyczaj ma to niestety, opłakane skutki. "Carrie", jak to książka Stephena Kinga, nie ma szczególnych wad czy minusów. Jest wyjątkowa, bo cienka i bez zbędnej gadaniny, wartka oraz urozmaicona wstawkami powieści epistolarnej, które genialnie budują napięcie. Czy "Carrie" to horror? Nie wiem. To raczej powieść psychologiczna z elementami thrillera, ale jaka! Stephen King zaskoczył mnie tym, że jako początkujący pisarz, który nie miał wyrobionego stylu i doświadczenia pisarskiego stworzył arcydzieło. Arcydzieło. "Carrie" to powieść ponadczasowa, którą trzeba znać, więc ogromnie ją Wam polecam.
Ps. Mimo tych wszystkich dziwacznych upodobań, "Carrie" jest całkiem fajna, więc przyznać się szczerze – kto zdążył poznać, a kto dopiero planuje?
"szturchańce i kopniaki, złośliwe podstawianie nogi w przejściu między ławkami, żeby się potknęła, przechodząc, jej książki zrzucane na ziemię, pornograficzne pocztówki wkładane do jej torebki; Carrie, która na parafialnym pikniku klęka niezgrabnie, żeby się pomodlić, a wtedy w jej starej spódnicy z madrasu z donośnym hukiem pęka szew przy zamku błyskawicznym; Carrie, która...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to