-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2016-11-20
2016-07-01
Jak wiecie, nie czytam często powieści „dla kobiet” (wolałabym chwilowo nie wnikać w tę nomenklaturę, choć pewnie pojawią się głosy pań oburzonych — nie chodzi mi o gatunek, ale o grupę odbiorców). Może to niezbyt popularne, ale własne życie angażuje mnie na tyle mocno, że od literatury oczekuję odskoczni, a nie maglowania utartych schematów. Ale są autorki, dla których chwilowo zmieniam przyzwyczajenia, a do tej grupy dołączyła właśnie Grażyna Plebanek.
Marta, bohaterka powieści Grażyny Plebanek, „Pudełko ze szpilkami”, ma ciekawe życiowe zajęcie — usiłuje sprostać oczekiwaniom otoczenia. Co sądzi o niej matka? Że podejmuje mądre decyzje. Co myśli siostra? Że jest nieodpowiedzialną karierowiczką, księżniczką, której niechcący udało się wyjechać z małego miasta, słowem: ślepą kurą, której trafiło się ziarno. Co myślą znajomi z pracy? Że jest kompetentną, pewną siebie kobietą sukcesu. A ojciec? Tego się nie dowiemy, bo ten ma własne życiowe zadania — zaspokajanie fryzjerki, z którą uciekł i własnych niespełnionych artystycznych ambicji. Wypełnienie tych ról przerywa niespodziewanie… ciąża. I wtedy trzeba na chwilę zostawić wszystko inne. Co więc sądzi o sobie Marta? Pozwólcie jej powiedzieć za siebie. Na przykład głosem Izabeli Dąbrowskiej, która przeczytała powieść Plebanek dla Biblioteki Akustycznej.
„Pudełko ze szpilkami” ma w sobie „to coś”, czego oczekuję od literatury. Ma znaki szczególne, charakterystyczne rysy narracyjne i przyjemnie kąśliwy język. Słowem — można usunąć okładkę, a i tak wiadomo, kto jest autorem. To wspaniała umiejętność, właściwa tylko wyrobionym pisarzom. Niebywałe, że choć historia niespecjalnie mnie interesowała, że choć strumień świadomości bohaterki bywał męczący (ale na szczęście ją samą męczył szybciej i zaraz zamieniał się w bardziej wartościowe rozważania), to forma okazała się na tyle zajmująca, że z prawdziwą przyjemnością spędziłam przy audiobooku 5,5 godziny. Plebanek zastosowała tam pewien ciekawy zabieg, o którym nie mogę zbyt wiele napisać, by nie psuć przyjemności odkrywania. Dość powiedzieć, że pierwszoosobowa narracja zręcznie ukryła pewną osobę i choć bardzo mnie to męczyło (a jednocześnie intrygowało) podczas lektury, zostało mi to na koniec wynagrodzone. Podwójnie!
Paradoksalnie (przynajmniej według mnie) to zupełnie nie jest powieść o tym, jak mądrze wybrać pomiędzy karierą a macierzyństwem, bo to tylko wierzchołek góry lodowej. Przełomowy moment życia bohaterki kazał jej upchnąć na dnie szafy pudełko z nowymi szpilkami. A co Wy, drogie panie, upychacie w najgłębszym kącie?
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: no cóż, dla kobiet, szczególnie tych zagubionych i/lub rozdartych pomiędzy role, jakie pełnią; i to wcale nie ku pokrzepieniu serc ani po to, by zobaczyły, że nie są same – to po prostu świetnie się czyta!
Kto powinien omijać: no cóż, mężczyźni.
Jak wiecie, nie czytam często powieści „dla kobiet” (wolałabym chwilowo nie wnikać w tę nomenklaturę, choć pewnie pojawią się głosy pań oburzonych — nie chodzi mi o gatunek, ale o grupę odbiorców). Może to niezbyt popularne, ale własne życie angażuje mnie na tyle mocno, że od literatury oczekuję odskoczni, a nie maglowania utartych schematów. Ale są autorki, dla których...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-10
kotnakrecacz.pl
"— Jesteś patologicznie prawdomówna — powiedział do niej kiedyś Lotto, a ona się zaśmiała i przytaknęła.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, czy mówi prawdę, czy kłamie."
Pasowali do siebie jak pięść do nosa, jak ogień i woda, jak nigdy niespełnione fatum i dobrze skrywana furia. Lotto i Mathilde. Małżeństwo najbardziej niedoskonałe z niedoskonałych, ale najlepsze, jakie potrafili stworzyć. On, wiecznie niespełniony artysta, ona — twardo stąpająca po ziemi. On na każdym kroku cytujący Szekspira, ona płacąca rachunki. On, wychowywany w rodzinie bogaczy, ona — w skrajnym ubóstwie i w cieniu tragedii. Połączyły ich nieszczęścia, wspólne dwadzieścia cztery lata (dłużej razem niż osobno), wspólny dom i miłość, która pozwoliła przy sobie wytrwać. A jednak tak bardzo razem, że aż osobno, jakby patrzyli na swój związek przez dwie krawędzie tego samego pryzmatu ze skazą, z dwóch stron tego samego, ale wypaczonego lustra.
Kiedy Lauren Groff snuje swą opowieść z punktu widzenia Lotta („Fatum”), wszystko układa się w spójną, choć niebanalną całość. Kiedy jednak do głosu dochodzi Mathilde („Furia”), świat przedstawiony (i świat co wrażliwszego czytelnika) staje na głowie, a z literackiego nieba rozlega się szyderczy chichot. Nie myśl, drogi czytelniku, że potrafisz zapanować nad sytuacją, nie myśl, że uda Ci się połączyć fakty. Fakt u Groff to także rzecz względna, kwestia interpretacji, kwestia władzy autora nad czytelnikiem. Sama autorka zresztą dokładnie to tłumaczy:
To kwestia punktu widzenia. Z perspektywy Słońca ludzkość to abstrakcja. Ziemia to światełko krążące w kółko. Wystarczy trochę się zbliżyć, a miasto staje się splotem światła wśród innych podobnych splotów. (…) Trzeba się skupić, żeby dostrzec detale, pieprzyk koło nosa, ząb wysunięty przez sen na spierzchniętą dolną wargę, delikatną jak bibułka skórę pod pachą.
A jednak piękno tej powieści leży właśnie w detalach i ich dostrzeganiu. W tym, że nie ma czerni i bieli, ale pełna skala odcieni szarości. Szarości, w której mieszają się wspomnienia i utrwalone historie o nich. Szarości, w której granica między Mathilde a Lottem nie istnieje, choć świat zewnętrzny się jej dopomina.
Trudno przejść obojętnie obok teatralności tej powieści — tej fabularnej (wszak Lotto jest aktorem, a potem autorem sztuk teatralnych) i tej językowej (wszak nie brakuje tu nawet ujętych w kwadratowe nawiasy didaskaliów). Trudno nie zachwycić się ostrą jak brzytwa precyzją i giętkością języka („ich małżeństwo podniosło się, przeciągnęło i spojrzało na nich wyzywająco”). Trudno nie docenić ostrego bólu, jakie w czytelniku wywołuje druga część książki i druga połowa małżeństwa Satterwhite’ów. Wszystko jedno, z której strony spojrzeć.
„Fatum i furia” to eksperyment na żywym organizmie, brawurowy popis umiejętności Groff, literacki rollercoaster, książka, która połyka czytelnika i wypluwa przeżutego. Wcale nie dziwię się recenzjom krytycznym, ani temu, że w zasadzie nie ma recenzji neutralnych. Albo się ją pokocha, albo znienawidzi. Tertium non datur.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli literackich eksperymentów, dla czytelników, którym nie straszna literatura w literaturze (sic!) i najwyższy poziom zabawy z czytelnikiem i… jego kosztem.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy spodziewają się chronologicznie zbudowanej historii małżeństwa, zapadającej w pamięć, ale jednej z wielu, od A do Z.
kotnakrecacz.pl
"— Jesteś patologicznie prawdomówna — powiedział do niej kiedyś Lotto, a ona się zaśmiała i przytaknęła.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, czy mówi prawdę, czy kłamie."
Pasowali do siebie jak pięść do nosa, jak ogień i woda, jak nigdy niespełnione fatum i dobrze skrywana furia. Lotto i Mathilde. Małżeństwo najbardziej niedoskonałe z niedoskonałych, ale...
2016-03-13
kotnakrecacz.pl
"Ted opowiada, że Szwecja występuje w polskim hymnie narodowym. (…) W tym szwedzkim Szwecja nie występuje. Co więcej, oficjalny hymn Szwecji w ogóle nie występuje. Nieoficjalny, „O dawna, o wolna”, wykonuje się przy uroczystych okazjach, ale żadna ustawa ani decyzja parlamentu nie przypieczętowała tego faktu. Nie mają hymnu, ha, ha, i tylko my o nich w swoim śpiewamy! W nie najlepszym kontekście zresztą. Szwedzi o potopie szwedzkim mniej od nas wiedzą (…). Przede wszystkim dlatego, że nie przychodzi tu ludziom do głowy czcić i wspominać wydarzeń sprzed czterystu lat."
Katarzyna Molęda wie, o czym pisze. Nie pojechała do Szwecji na wakacje. Pojechała na życie. Jest skandynawistką i dziennikarką, była także konsulem RP w Sztokholmie. Słowem — jest specjalistką w swoim fachu, fachu nieco obcego, ale nie wyobcowanego mieszkańca kraju naszych północnych sąsiadów, za siedmioma (a może jednym) morzami. Z ogromnym poczuciem humoru i lekkością dziennikarki opowiada o Szwedach i „szwedzkości”, bardzo, jak się okazuje, charakterystycznej.
Bo oto Szwedzi nie mają pralek, piją hektolitry kawy rocznie, prawie nie mają bezrobocia, nie przedstawiają się, kiedy do siebie dzwonią, nie potrzebują zwolnień lekarskich, bo wierzą sobie na słowo, nie zamykają domów, biorą korespondencyjne rozwody, nie kupują alkoholu po 18, ich narodowym daniem jest tortilla, uczą się do końca życia, masowo korzystają z darmowych możliwości dokształcania i zaplanowanych form aktywności fizycznej. W dodatku dają sobie tyle przestrzeni, że nie ustępują nigdy miejsc w środkach komunikacji, nie uprawiają sportu dla sylwetki, ale dla dobrego samopoczucia, jeśli są politykami, wypowiadają się publicznie TYLKO o polityce, ale za to mają wiecznie brudne buty, dziurawe skarpetki i niemal identycznie urządzone mieszkania. Podczas lektury książki Katarzyny Molędy, „Szwedzi. Ciepło na północy”, niejednokrotnie miałam wrażenie, że Szwedzi to naród z zupełnie innej planety. Ale to planeta, na której chyba chciałabym zapuścić korzenie.
Podstawową zaletą książki Molędy jest fakt, że to naprawdę książka o Szwedach. Z punktu widzenia Polki, to jasne, ale to nie kolejna relacja o tym, jak Polaków traktuje się zagranicą i o zabawnych perypetiach rodaków na obczyźnie. To za to usystematyzowany wyczerpujący opis tego skandynawskiego małego raju na ziemi. Jak wszyscy wiemy, raj ma to do siebie, że nie każdemu odpowiada, ale ma w sobie coś egzotycznego i ciepłego. Coś, co warto poznać, choćby po to, żeby raj odczarować. Dla siebie.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla skandynawofilów oraz osób planujących emigrację, którym nie przeszkadza niemal karykaturalny egalitaryzm oraz liberalizm; a przede wszystkim dla czytelników ceniących sobie dobrą zabawę podczas lektury, która jednak daje do myślenia.
Kto powinien omijać: konserwatyści (chyba, że lubią się podenerwować) oraz czytelnicy tracący poczucie humoru, kiedy sięgają po literaturę faktu.
kotnakrecacz.pl
"Ted opowiada, że Szwecja występuje w polskim hymnie narodowym. (…) W tym szwedzkim Szwecja nie występuje. Co więcej, oficjalny hymn Szwecji w ogóle nie występuje. Nieoficjalny, „O dawna, o wolna”, wykonuje się przy uroczystych okazjach, ale żadna ustawa ani decyzja parlamentu nie przypieczętowała tego faktu. Nie mają hymnu, ha, ha, i tylko my o nich w...
2016-03-08
kotnakrecacz.pl
"Pozostałam tylko ja, nic więcej, pomyślała. I on. Lecz rozdzieleni, byli jak dom przerobiony na stodołę, zaorany sad zamieniony na pastwisko. Zapach drzew bez kwiecia. Okno bez koronkowej firanki w domu Jean. Klaśnięcie jednej dłoni."
Bojan i Maria Buloh opuścili Słowenię tuż po wojnie, na której stracili wszystkich bliskich i razem z tysiącami innych emigrantów z Europy, między innymi Polakami, znaleźli się na Tasmanii, by szukać lepszego życia. Co znaleźli? Pracę w pocie czoła, trudne warunki mieszkaniowe, brak szacunku, surowy klimat i poczucie wyobcowania. Kiedy urodziła się mała Sonja na chwilę zaświeciło dla nich słońce, ale szczęście było krótkotrwałe — było z nimi może kilka lat, może kilka miesięcy, godzin lub chwil potrzebnych na zrobienie zdjęcia, na którym wyglądają na szczęśliwych. Ale było. Kiedy jednak dziewczynka miała trzy latka, Maria opuściła dom, by nigdy nie wrócić. Bojan i Sonja radzili sobie, jak potrafili, a że niewiele potrafili… Więcej zdradzić nie chcę, dość powiedzieć, że Sonja wraca do ojca dopiero po latach, kiedy sama jest w ciąży, którą planuje usunąć.
„Klaśnięcie jednej dłoni” to książka niezwykła — surowa i nieprzewidywalna jak klimat Tasmanii, trudna, ale uzależniająca jednocześnie. Rozdziera serce, które każe potępiać i współczuć jednocześnie tej najtrudniejszej z możliwych relacji rodzicielskich — relacji samotnego ojca i samotnej córki, którzy kochają się, jak umieją, a nie umieją prawie w ogóle. Bo wojna, bo Tasmania, bo nie to miejsce, nie ten czas, nie ci ludzie.
Flanagan znów analizuje wpływ wojny na życie w pokojowym świecie, tę pozorną wolność, którą człowiek otrzymuje, choć wcześniej wyobrażał ją sobie zupełnie inaczej. Ten ból połowicznego uczestnictwa w rzeczywistości, który topi się w złości, agresji, alkoholu lub ucieczce. Te pretensje do świata, do siebie, do niewykorzystanych szans i bliskich, których zabrakło. Wreszcie ta przewrotność losu, który w ostatniej (albo przedostatniej) chwili może się o człowieka upomnieć lub zostawić go w spokoju. Ale tego nigdy nie wiadomo. Nie ma przepisu na poskładanie życia rozbitego jak stary imbryk na herbatę, który roztrzaskał się na tysiące mikroskopijnych kawałków.
Język Flanagana i konstrukcja fabuły są tak charakterystyczne, jak cała jego proza. „Klaśnięcie jednej dłoni” jest zbudowane achronologicznie, a przez to cudownie niepokojące. Czytelnik zna początek i koniec, zna nawet praprzyczyny, ale relacje pomiędzy wydarzeniami jawią się jako zupełnie niejasne. A potem autor uchyla rąbka tajemnicy, odsłania kolejne części układanki aż stworzy pełny obraz ostatecznego upadku bohaterów i ich odradzania się na nowo.
I to filozoficzne pytanie, które autor zadaje sobie, bohaterom i czytelnikowi — „czy z takiego nagromadzenia zła może się narodzić cokolwiek dobrego?”
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników, którzy już wcześniej zachwycili się „Ścieżkami Północy” (nawet jeśli denerwował ich wątek miłosny, bo tu niczego takiego nie ma) oraz dla miłośników nietypowej narracji i jeszcze mniej typowej fabuły.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy nie przepadają za kwiecistym stylem Flanagana, wolą wartka akcję i budowanie fabuły na dialogach.
kotnakrecacz.pl
"Pozostałam tylko ja, nic więcej, pomyślała. I on. Lecz rozdzieleni, byli jak dom przerobiony na stodołę, zaorany sad zamieniony na pastwisko. Zapach drzew bez kwiecia. Okno bez koronkowej firanki w domu Jean. Klaśnięcie jednej dłoni."
Bojan i Maria Buloh opuścili Słowenię tuż po wojnie, na której stracili wszystkich bliskich i razem z tysiącami innych...
2016-03-05
kotnakrecacz.pl
"Przemocy na tle religijnym nie wymyślił Osama bin Laden i nie zniknie ona z jego śmiercią. W każdej epoce jest wielu fanatyków (...). Zresztą, fanatyzm znajduje różne wcielenia. Niezależnie od tego, o jakim rodzaju ludzkiej działalności mówimy, zawsze znajdzie się drobny ułamek osób skłonnych poświęcić się tej działalności z bezwzględnym oddaniem i obsesyjną pasją, aż do zatracenia, skłonnych poświęcić życie na doskonalenie talentu fortepianowego lub wspinaczkę na Mount Everest."
Mormońska wersja chrześcijaństwa powstała, jak zresztą większość kościołów dowolnej religii, za sprawą samozwańczego proroka ze zdolnościami przywódczymi. W 1830 roku młodziutki Joseph Smith założył Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, który do dziś jest jednym z najszybciej rozprzestrzeniających się wyznań na świecie (a przynajmniej w Stanach Zjednoczonych). Jego historia jest burzliwa, zagmatwana i pełna punktów dalekich od świetlanych, pełnych natomiast przemocy i podwójnej moralności. Jon Krakauer w wydanej po raz pierwszy w 2003 roku książce „Pod sztandarem nieba” śledzi historię fundamentalistycznego odłamu tego kościoła od czasów jego założyciela aż po głośną sprawę Rona i Dana Laffertych, zabójców żony własnego brata oraz jej malutkiej córeczki.Do ostatnich dni (sic!) wierzyli, że działali z polecenia Boga.
Szaleńców nie brakuje. W żadnej dziedzinie życia. Ale jeśli do (zbiorowego!) szaleństwa dołączy usprawiedliwianie go wyznawanymi poglądami religijnymi, prędzej czy później dojdzie do tragedii. A w historii kościoła mormonów dochodziło do nich zdecydowanie zbyt często. Powody? Fundamentalizm, odcięcie od reszty świata, wizje samozwańczych proroków (mieli nawet swoją szkołę) i przykazania, które pozwalają dążyć do zbawienia nie za pomocą stosowania się do twardych reguł, ale upartego dążenia do szczęścia, czasem za wszelką cenę. Jest też powód prozaiczny i niemający zbyt wiele wspólnego z religijnością — narcyzm tych wyznawców, którzy karmią się rzekomymi wizjami pochodzącymi od Boga. Wizje i przekonania kończą się masakrami niewinnych ludzi, wielożeństwem, gwałtami na nieletnich, kazirodczymi związkami i krucjatami przeciwko niewiernym. A wszystko oczywiście... „pod sztandarem nieba”.
Jon Krakauer jak zwykle stanął na wysokości zadania. Przeplótł historie z przeszłości Kościoła z opisem sprawy braci Lafferty. Przeanalizował przykłady podwójnej moralności (np. zakaz cudzołóstwa omijany przez wielożeństwo, czy ignorowanie Konstytucji USA, poza przepisem o wolności wyznania). Wydobył z dostępnych materiałów duszę, sedno problemów i kwintesencję ich źródeł. Wydobył fakty, nad którymi trudno przejść do porządku dziennego. Tak zwyczajnie, po ludzku. „Pod sztandarem nieba” to doskonały reportaż, który mimo upływu lat od pierwszego amerykańskiego, nadal budzi emocje i mrozi krew w żyłach. jest i akcent polski — w pierwszej połowie XIX wieku podstawową grupą opozycyjną wobec rosnących w siłę mormonów, byli mieszkańcy miasteczka Warsaw (w stanie Illinois).
W Polsce mormoni posiadają 14 gmin wyznaniowych (wszystkie w większych miastach), ba, jedna z nich znajduje się 800m od mojego domu — na ulicy Wiktorskiej 69. Nie praktykują wielożeństwa, mają swoją stronę internetową w języku polskim (KLIK) i podlegają władzom Kościoła, znajdującym się w Salt Lake City.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla miłośników stylu Krakauera — dobitnego i dziennikarskiego, ale z polotem; dla czytelników ciekawych kwestii amerykańskiej religijności oraz wpływu wiary na jednostki, społeczności i społeczeństwa.
Kto powinien omijać: obrońcy każdej postaci wiary chrześcijańskiej oraz... ekhm... fundamentalistyczni mormoni.
kotnakrecacz.pl
"Przemocy na tle religijnym nie wymyślił Osama bin Laden i nie zniknie ona z jego śmiercią. W każdej epoce jest wielu fanatyków (...). Zresztą, fanatyzm znajduje różne wcielenia. Niezależnie od tego, o jakim rodzaju ludzkiej działalności mówimy, zawsze znajdzie się drobny ułamek osób skłonnych poświęcić się tej działalności z bezwzględnym oddaniem i...
2016-02-19
kotnakrecacz.pl
FRAGMENT PROTOKOŁU ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
Przedwiośnie (czyli wciąż czas meteorologicznej dupy) nadal trwa, a nam zachciało się lektury iście zimowej — nie dość, że z dalekiej (no, prawie dalekiej) północy, to jeszcze mrożącej krew w żyłach… lektury reportażu Åsne Seierstad o sprawie Andersa Breivika pt. „Jeden z nas”. Kulinarnie może nie miałyśmy wielkiego polotu, ale książka raczej wbijała w fotel niż pozwalała rozwinąć skrzydła. Niemniej jednak było jak zwykle obficie, smacznie i tematycznie (po norwesku i na biało).
Jadłyśmy i piłyśmy bowiem:
zupę z łososia norweskiego z białym makaronem
pumpernikiel z boską pastą z makreli
ciasteczka owsiano-jabłkowe
białą czekoladę
Rafaello
rurki z kremem waniliowym (ostatnią zajadam podczas pisania tych słów)
prażynki naturalne i bekonowe
biszkopty z kremem śmietankowym
białe wino (a także wodę i herbatę, ale to standard)
Merytorycznie jak zwykle również na bogato, a ustaliłyśmy, co następuje:
„Jeden z nas” to książka świetna, jedna z lepszych, jakie czytałyśmy w ostatnim czasie — co do tego byłyśmy zgodne.
Seierstad nie ustrzegła się jednak pewnych uproszczeń i nieco zbyt daleko idących metafor, chyba niepotrzebnych (vide: bijące serce procesu), ale większość z nas doceniła warsztat — ten reportaż trzyma w napięciu niczym najlepsza powieść!
Bardzo, ale to bardzo wzruszył nas fragment o rozdzwaniających się telefonach na opustoszałej po masakrze wyspie Utoya, na których wyświetlało się tylko słowo „Mama” (nawet teraz, kiedy to piszę, mam ciarki i mokre powieki).
Byłyśmy pod wrażeniem rzetelności autorki, oparcia wszelkich informacji na źródłach (Ola pokusiła się o sprawdzenie, czy aby nie dopisywała myśli osobom, których później nie mogła o nie zapytać).
Krytyka AUF i jej działań po masakrze, a także krytyka rządu również sprawia wrażenie konstruktywnej. Nasz podziw dla autorki wzmogło także wysupływanie wszystkich niefortunnych zbiegów okoliczności — ta historia powinna skończyć się zupełnie inaczej, wskazywały na to wszelkie znaki na niebie i ziemi. A jednak skończyła się tragicznie. Z powodu systemu i człowieka.
kotnakrecacz.pl
FRAGMENT PROTOKOŁU ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
Przedwiośnie (czyli wciąż czas meteorologicznej dupy) nadal trwa, a nam zachciało się lektury iście zimowej — nie dość, że z dalekiej (no, prawie dalekiej) północy, to jeszcze mrożącej krew w żyłach… lektury reportażu Åsne Seierstad o sprawie Andersa Breivika pt. „Jeden z nas”. Kulinarnie może nie miałyśmy...
2016-02-15
kotnakrecacz.pl
"To typowe w zachowaniu pingwinów Adélie wobec nas. Jesteśmy poza ich możliwościami rozumienia, i strach przed nami, złość, ciekawość, chociaż często okazywane, tak naprawdę trwają tylko chwilę. (…) Po minucie zapominają o całej sprawie. Doprawdy, pingwin w swojej naturze, jest uosobieniem wszystkiego, czym powinien być człowiek, kiedy odkrywa tereny antarktyczne — powinien zawsze działać zgodnie z zasadą, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem"
Tłum. N. Sz.
George Murray Levick, lekarz, przyrodnik, jeden z członków wyprawy Roberta Falcona Scotta „Terra Nova” spędził na Przylądku Adare całe antarktyczne lato 1911-1912. On i jego towarzysze byli jedynymi ludźmi, którzy (aż do kolejnej wyprawy w 2012 roku) przebywali tam, w największej kolonii pingwinów Adeli (pingwinów białookich) przez cały ich sezon lęgowy. Levick postanowił opisać społeczne zwyczaje tych ptaków i w 1914 roku wydał cudną „Antarctic penguins: A Study of Their Social Habits”.
Wobec tych niezmiernie eleganckich, ale też nieporadnych zwierząt trudno przejść obojętnie. Są nie tylko urocze i niezgrabne, ale także inteligentne oraz zaawansowane pod względem rozwoju zachowań społecznych. Opisy tych zachowań są jedną z wielu ogromnych zalet książki Levicka, której nie sposób odmówić również plastyczności języka, poczucia humoru oraz uroku właściwego tylko brytyjskim gentlemanom z początku XX wieku. Całość wzbogacono o świetnej jakości zdjęcia (Projekt Gutenberg <3).
FullSizeRender(5)
Wolałabym nie rozwodzić się nad wieloma wątkami „Antarctic penguins”, bo każdy, kto ma taką możliwość, powinien ją przeczytać. Dość powiedzieć, że pingwiny Adeli wbrew powszechnemu mniemaniu, są zwinne i potrafią wysoko skakać na klify lodowego lądu. Łączą się w wierne sobie pary, wspólnie wychowują dzieci (ale tylko przez 12 dni, kiedy to… cała kolonia zakłada samopomocowe… żłobki dla kurczaczków!), dbają o siebie, upiększają gniazda kolorowymi kamykami (które sobie wzajemnie podkradają). Świetnie bawią się w wodzie, potrafią pływać w zupełnie nietypowy sposób, który najprawdopodobniej jest ewolucyjną pozostałością po lataniu, a na lądzie poruszają się na dwóch nogach lub… „ruchem saneczkowym” 😀
FullSizeRender(6)
Historia samej książki Levicka także jest fascynująca. Po raz pierwszy wydano ją w roku 1914 (od tego wydania pochodzi też moja wersja, którą bezpłatnie i z ilustracjami pobrałam ze strony Project Gutenberg – KLIK), ale dopiero wiele lat później odnaleziono dodatkowe notatki autora. Wyobraźcie sobie, że Levick (gentlemen w każdym calu) celowo pominął opisy nieprzyjemnych zachowań pingwinów, takich jak np. kopulowanie ze zdechłymi samicami lub zjadanie dzieci innym osobnikom. W „Antarctic penguins” co prawda nie brakuje „zorganizowanych band pingwinich chuliganów”, ale autor na wstępie zaznacza, że lepiej się nad nimi nie rozwodzić 😉 Nawet w osobistych notatkach te fragmenty opisał po grecku! Gdzie są teraz tacy mężczyźni?
IMG_8968(Zdjęcie z kilka lat późniejszej wyprawy Shackletona, Frank Hurley)
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli pionierskiej literatury arktycznej i antarktycznej (a wiem, że jest nas coraz więcej!), miłośników artykułów, filmów dokumentalnych i książek o zwierzętach, których w naszym klimacie nie uświadczymy oraz dla… niepoprawnych romantyków :)
Kto powinien omijać: tylko ci czytelnicy, którzy nie znają angielskiego (ewentualnie ci, którzy preferują klimaty raczej tropikalne niż biegunowe.
kotnakrecacz.pl
"To typowe w zachowaniu pingwinów Adélie wobec nas. Jesteśmy poza ich możliwościami rozumienia, i strach przed nami, złość, ciekawość, chociaż często okazywane, tak naprawdę trwają tylko chwilę. (…) Po minucie zapominają o całej sprawie. Doprawdy, pingwin w swojej naturze, jest uosobieniem wszystkiego, czym powinien być człowiek, kiedy odkrywa tereny...
2016-01-31
kotnakrecacz.pl
"Kiedyś rozpoznał ją taksówkarz i powiedział: „To dla mnie zaszczyt wieźć taką osobliwość”. W encyklopediach czytamy, że Wisława Szymborska była wybitną osobistością świata literatury. Była też zwykłą osobą, pozbawioną snobizmów i sztuczności. Ale też i trochę racji miał — nieświadomie — ów taksówkarz: była dość osobliwym przedstawicielem naszego gatunku."
Była zaprzeczeniem pragnienia sławy i szukania poklasku. Nieco złośliwie kłóciła się z Czesławem Miłoszem, na pewnym przyjęciu dostała rękawice bokserskie, nie zgodziła się na spotkanie z... Jezusem Chrystusem, sama zaprojektowała komodę na ponad 30 szuflad, organizowała loteryjki, podczas których wręczała znajomym na przykład miotły, miała awersję do ideologii, niebieskiego tuszu w długopisach i przecinków, a do byłego prezydenta zwracała się, jak przystało na literatkę, w wołaczu, per „głowo państwa”, nawet jeśli prosiła tylko o sól. Cała Wisława Szymborska. Prawdopodobnie jedyna polska laureatka Nagrody Nobla, która wolałaby jej nie dostać, przedstawiona w nowym świetle. Prawdopodobnie najważniejsza polska poetka XX wieku, a może i w całej historii, widziana oczami osobistego „Pierwszego Sekretarza” — Michała Rusinka, autora relacji z ostatnich kilkunastu lat życia Noblistki, zatytułowanej „Nic zwyczajnego”.
Stanowili duet zgrany, choć chyba zupełnie niespodziewanie. Obydwoje eleganccy, choć każdy na swój sposób, obydwoje obdarzeni nietuzinkowym poczuciem humoru, choć niejednakowym, wreszcie obydwoje wrażliwi, ale inaczej tę wrażliwość uzewnętrzniający. Dwoje ludzi na zupełnie różnych etapach życia połączył szczęśliwy przypadek, a potem kilkanaście lat wspólnej pracy, czasem nawet fizycznej. To się nie mogło i musiało udać zarazem.
Z książki „Nic zwyczajnego” wyłania się obraz poetki jako kobiety z krwi i kości, której spojrzenie przypomina oczy nastolatki, a ciało (choć nie znosiła tego słowa) nie pozwala zapomnieć o jesieni życia. Szymborska, wiecznie schowana za chmurą dymu, do ostatnich chwil dopominająca się o papierosa, silna, a jednak filigranowa, wiecznie otoczona wianuszkiem serdecznych przyjaciół i zasypana stosem listów od wielbicieli i niedoszłych poetów dopraszających się o uwagę mistrzyni. Nie ma w niej nic sztucznego, nic napuszonego, mało też nobliwej (sic!) powagi, mnóstwo za to serdeczności i uwagi poświęcanej sprawom najbłahszym, czyli najważniejszym.
Michał Rusinek to prawdopodobnie jedyna osoba, która mogła napisać tę książkę. W dodatku napisać ją właśnie tak — z perspektywy ucznia, a jednak eksperta, z perspektywy pracownika, a jednak serdecznego kompana doli i niedoli tuż po „tragedii sztokholmskiej”. W „Nic zwyczajnego” bywa lirycznie, bywa zabawnie, ale jest przede wszystkim z szacunkiem do wielkości Osoby ukrytej w ciele tak małej Osóbki. Czas teraźniejszy potęguje wrażenie aktualności i każdy z czytelników zna przecież zakończenie. A ono mimo wszystko zaskoczy i każe uronić niejedną łzę wzruszenia, bo to już przecież cztery lata.
"Kolejny dzień
zapowiada się słonecznie,
choć tym, co ciągle żyją
przyda się jeszcze parasol"
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: czytelnicy zauroczeni osobą Szymborskiej, jej poczuciem humoru, twórczością poetycką i felietonami zebranymi m.in. w tomie „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”, także ci, którzy chcą uchylenia rąbka o nadzwyczajnej współpracy młodego polonisty i świeżo upieczonej Noblistki.
Kto powinien unikać: czytelnicy, których jedynym skojarzeniem na dźwięk nazwiska poetki jest jej romans z socrealizmem, a także ci, którzy spodziewają się sensacji.
kotnakrecacz.pl
"Kiedyś rozpoznał ją taksówkarz i powiedział: „To dla mnie zaszczyt wieźć taką osobliwość”. W encyklopediach czytamy, że Wisława Szymborska była wybitną osobistością świata literatury. Była też zwykłą osobą, pozbawioną snobizmów i sztuczności. Ale też i trochę racji miał — nieświadomie — ów taksówkarz: była dość osobliwym przedstawicielem naszego...
2016-01-20
kotnakrecacz.pl
"Najtrudniej pogodzić się z tym, że z upływem czasu ludzie, którzy tak wiele kiedyś dla nas znaczyli, wyłaniają się z mroków zapomnienia ujęci w cudzysłów."
Homer Wells od początku nie miał łatwo. Urodził się w latach dwudziestych poprzedniego wieku. Nigdy nie poznał tożsamości swoich rodziców, a każda kolejna rodzina zastępcza była z rozmaitych powodów gorsza od poprzedniej, choć jemu samemu trudno było cokolwiek zarzucić. Wychowywał się więc w sierocińcu, u boku starego doktora Wilbura Larcha, dyrektora domu dziecka oraz jego trzech pomocnic. Homer był sierotą z całym dobrodziejstwem inwentarza — chłopcem skrytym, delikatnym, nieobeznanym z prawidłowościami współczesnej sobie rzeczywistości. Aż musiał się z nią zderzyć, przejąć odpowiedzialność za własne życie i porzucić to, które do tej pory wiódł. Wszystkiemu jak zwykle winna była miłość. I jak to czasem bywa — wojna. Ale czy porzucił na zawsze?
„Regulamin tłoczni win”, powieść Johna Irvinga po raz pierwszy wydana w 1985 roku w USA, a w Polsce w roku 2000, porwała moją czytelniczą duszę na strzępy. Można jej zarzucić baśniowość (o ile z tego w ogóle można uczynić zarzut), można zarzucić zbyt wiele szczęśliwych zbiegów okoliczności, czy też nadmierne rozbudowanie fabuły. Tymczasem dla mnie to wszystko zalety, to wszystko kolejne dowody na to, że warto po nią sięgnąć. A sam „Regulamin...” na stałe wyryć w lewej komorze czytelniczego serca.
Nie od dziś wiadomo, że Irving jest gawędziarzem, że lubuje się w komplikacjach i rozbudowywaniu pobocznych wątków. Wiadomo, że charakterystykami jego siódmoplanowych bohaterów można byłoby obdzielić dziesięć innych powieści obyczajowych, że popisuje się porównaniami i giętkością języka. „Regulamin tłoczni win” nie jest wyjątkiem, jest podpisem autora, którego prozy nie da się pomylić z żadną inną. I choć to powieść osnuta wokół wątku, jakiego współczesnej literaturze nie brakuje (poszukiwanie własnej drogi życiowej), to zaskakuje świeżością na każdej niemal stronie.
Przyjaźń jest tu pewna, ale niedoskonała, miłość tak bardzo ludzka, że aż bolesna, a przywiązanie — do grobowej deski. Bohaterowie to ludzie z krwi i kości, z którymi łatwo się identyfikować, a dylematy, przed jakimi stoją, nigdy nie zostaną rozwiązane pozytywnie z prostego powodu — są nierozwiązywalne. Irving mierzy się z tematami tabu (szczególnie w latach '80) — aborcją, porzucaniem dzieci, zdradą. I to mierzy się w sposób tak wzruszający, że w wielu miejscach fabuły łzy ciurkiem spływają po policzkach czytelnika, tylko po to, by w kolejnym akapicie zmienić się we łzy śmiechu. A jednak autor nie ocenia, nie udziela jednoznacznych odpowiedzi na pytania, na które nikt odpowiadać nie powinien.
Duże wzruszenia i małe radości potęgował głos lektora audiobooka, Marcina Popczyńskiego. Jego interpretacja jest niemal doskonała — nienachalna, ale i nie przeźroczysta, pobudzająca wyobraźnię i wrażliwość. Wydawnictwo nie zapomniało także o rozdziale „Od autora”, w którym Irving rzetelnie wyjaśnił źródła swych inspiracji. Sama nie wiem, jak to się stało, że w zaledwie półtora tygodnia wysłuchałam ponad 27 godzin nagrań, a kiedy padły ostatnie słowa Popczyńskiego, miałam ochotę włączyć całość od nowa. Przyzwyczaiłam się do bohaterów, stali się nieodłącznym elementem każdej podróży do pracy, każdego pieczonego chleba i każdej kąpieli.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli prozy Johna Irvinga w jej klasycznej formie, dla czytelników, którzy nie boją się wybuchać co chwilę śmiechem, by dwie strony później wzruszyć się do łez.
Kto powinien ominąć: czytelnicy, którym przeszkadza kwiecisty, soczysty język i częste odbieganie od głównego wątku
kotnakrecacz.pl
"Najtrudniej pogodzić się z tym, że z upływem czasu ludzie, którzy tak wiele kiedyś dla nas znaczyli, wyłaniają się z mroków zapomnienia ujęci w cudzysłów."
Homer Wells od początku nie miał łatwo. Urodził się w latach dwudziestych poprzedniego wieku. Nigdy nie poznał tożsamości swoich rodziców, a każda kolejna rodzina zastępcza była z rozmaitych powodów...
2016-01-19
kotnakrecacz.pl
"Wszystkie te zasady każą nam wrócić do powodów, z jakich powinno nam zależeć na dobrym stylu. Nie ma żadnej dychotomii pomiędzy opisywaniem sposobów, w jakie ludzie używają języka, a wskazówkami na temat tego, jak mogliby go używać bardziej skutecznie. Możemy udzielać rad dotyczących dobrego pisarstwa, nie okazując pogardy tym, którzy ich potrzebują. Możemy starać się zaradzić niedostatkom pisarstwa, nie lamentując nad upadkiem języka. Wreszcie, możemy przypomnieć sobie o powodach, z jakich warto dążyć do dobrego stylu — żeby skutecznie rozpowszechniać ideę, dawać przykład dbałości o szczegóły i czynić świat piękniejszym."
Piszący (bez względu na to, czy są autorami książek, artykułów, notek, instrukcji czy... wpisów blogowych) często sami wpadają we własne sidła. Język ma funkcję komunikacyjną, ale bardzo łatwo może też stać się pułapką. Każde zdanie recenzji, która właśnie powstaje, czytam i poprawiam kilka razy. Powód? „Piękny styl” Stevena Pinkera!
Często zastanawiam się nad tym, dlaczego tak jest, że uwielbiam czytać Hawkinga, a w szkole, nigdy nie rozumiałam fizyki. Dlaczego mimo tylu książek, które w życiu przeczytałam, są takie, przy których nie umiem się skupić. A tymczasem odpowiedź jest prosta — wszystko zależy od stylu, pięknego oczywiście. Steven Pinker w swym przewodniku, bo to przecież nie poradnik, z wdziękiem, stylem (a jakże!) i wyczuciem prowadzi czytelnika przez meandry sztuki pisania. Nie jest językoznawcą, jest kognitywistą, wie zatem, jak działają procesy poznawcze czytelnika i jak nawiązywać z nim relację tak, by czuł się traktowany z szacunkiem.
No cóż, wygląda na to, że największe zmory piszących to... „klątwa wiedzy” i „rzeczownik zombie”. Nie wytłumaczę tych pojęć, żebyście mieli powód, by faktycznie sięgnąć po „Piękny styl”. Znajdziecie tu mnóstwo cennych uwag oraz wiele dobrych rad popartych przykładami, które wypada skrzętnie sobie wynotowywać. Na przykładach najlepszych i najgorszych poznacie zalety stylu klasycznego, najczęstsze błędy, jakie popełniamy tworząc, poznacie techniki rozpisywania gramatycznych drzewek ze zdań, które tylko pozornie wydają się poprawne lub, o dziwo, tylko pozornie są niepoprawne.
Elegancka kultura języka Pinkera i tytaniczna praca tłumaczki, Agnieszki Nowak-Młynikowskiej (tak, odkąd przeczytałam „Przejęzyczenie” już zawsze będę pamiętała o tłumaczach!) zasługują na najwyższy podziw. Bardzo współczuję za to redaktorom tej książki, podczas swej pracy musieli bowiem prawdopodobnie osiągnąć skupienie graniczące z fazą zen. Ostatni, szósty rozdział „Pięknego stylu” nie został przetłumaczony na język polski, bo dotyczy stricte gramatyki języka angielskiego (i może służyć osobom, które dobrze znają ten język), ale także i w pozostałych nie lada wyzwaniem był dla tłumaczki przekład niuansów językowych. A jednak udało się to bardzo zgrabnie i rzetelnie, z wyczuciem i profesjonalnie. Część przykładów, trzeba było zmienić — w porozumieniu z autorem — ale wszystko wyjaśnione zostało we wstępie oraz przypisach. To naprawdę robi wrażenie, szczególnie ze względu na ogrom pracy włożonej w wydanie tej książki.
„Piękny styl” to nowa klasyka podręczników pisania, można przypuszczać, że na stałe znajdzie swoje miejsce w kanonie. Poznawczo (sic!) jest świetny, literacko — jeszcze lepszy! Idąc za rozumowaniem autora, pozostaje mi mieć nadzieję, że jestem geniuszem, bowiem:
Styl klasyczny, który zakłada równość autora i czytelnika, sprawia, że ten ostatni czuje się jak geniusz. Marne pisarstwo sprawia, że czytelnik czuje się jak głupiec.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników, którym techniczna warstwa książki, szczególnie z gatunku literatury faktu, nie jest obojętna, dla wszelkiej maści korektorów i redaktorów, nawet doświadczonych — świeże spojrzenie jeszcze przecież nikomu nie zaszkodziło :)
Kto powinien unikać: ci, którzy na dźwięk słowa „gramatyka” albo „składnia” uciekają, gdzie pieprz rośnie, a wrony zawracają.
kotnakrecacz.pl
"Wszystkie te zasady każą nam wrócić do powodów, z jakich powinno nam zależeć na dobrym stylu. Nie ma żadnej dychotomii pomiędzy opisywaniem sposobów, w jakie ludzie używają języka, a wskazówkami na temat tego, jak mogliby go używać bardziej skutecznie. Możemy udzielać rad dotyczących dobrego pisarstwa, nie okazując pogardy tym, którzy ich potrzebują....
2015-09-27
2015-03-05
kotnakrecacz.pl
"Podszedł do mapy kosmosu i przez chwilę wodził po niej palcem niby coś obliczając. Odległości przedstawiono żółtymi cyframi, ale ktoś je pracowicie poprzekreślał i cienkim mazakiem dopisał pod spodem: >>W rzeczywistości inaczej<<"
Miczurin, radziecki ogrodnik i bohater narodowej propagandy, zwany "ojcem jabłek", próbował stworzyć świat z gruszkami na wierzbie. Udało mu się powołać do życia kilkaset nowych gatunków drzew owocowych i winorośli, które miały podstawową dla geografii kraju zaletę - były mrozoodporne, można je było więc sadzić na północy kraju. Jednak o północy nie będziemy dziś mówić, przenieśmy się na południowe rubieże literackie, gdzie Weronika Murek miczurinowską metodą sadzi rośliny południowe w siedmiu opowiadaniach. O czym? O śliwkach na sośnie.
"Uprawa roślin południowych metodą Miczurina" to książka niebanalna, ale w swojej niebanalności - totalna. Tak nieprawdopodobna, jak teorie Miczurina przeczące prawom genetyki - przeczy nauce, chronologii, logice i prawom... powiedzmy, że boskim. Mamy tu dziewczynę, która umarła, ale nie chce o tym pamiętać, Matkę Boską w pokoju z meblościanką dziergającą Jezusowe skarpety, chłopca z mięsa, zupę z rury, polskiego kosmonautę, psa zmartwychwstałego, loterię z nagrodami dla najbardziej wyróżniających się wariatów, czy też bożą i żabią perspektywę w obserwacjach kolejnego pochówku generała Sikorskiego.
Weronika Murek zadebiutowała unikatowym zbiorem opowiadań i aż dziw bierze, że tyle absurdu i surrealizmu mieści się w tak młodej osobie - w dodatku prawniczce. Abstrakcyjne krótkie formy, w jakich się zamknęła to świetnie przemyślane wycinki alternatywnej i groteskowej rzeczywistości wypełnione absurdalnymi sytuacjami, dialogami i postaciami. Surrealistyczni bohaterowie nie mają tu szczegółowych charakterystyk - określani są i kreowani za pomocą chaotycznych (i w tym leży ich piękno) dialogów, pełnych wzajemnego przekrzykiwania i wielopłaszczyznowych wymian zdań. Język autorki jest dosadny, momentami rubaszny, a humor czarny i abstrakcyjny - jak, nie przymierzając, w czeskich filmach.
Wrażenia groteski i niesamowitości dodaje także przystające do charakteru książki, wydanie. Okładka pozostaje w podobny sposób obok rzeczywistości, co tematy, które wybrała sobie autorka, czy tytuły, którymi się posłużyła w nazywaniu swoich opowiadań.
Tych kilka słów pochwalnych klamrą niech zamknie kolejny fragment O prawdopodobnej śmierci polskiego kosmonauty:
"Podszedł do mapy kosmosu i wyciągniętym w wewnętrznej kieszeni marynarki mazakiem dopisał: >>Policzyć naprawdę<<"
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla miłośników abstrakcji, czarnego humoru, literatury na granicy jawy i... urojeń; wielbiciele literackiego, ale dosadnego języka i przeciwstawienia się utartym schematom; coś dla siebie znajdą u Murek także entuzjaści czeskiego filmu w jego klasycznej odsłonie.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy liczą na klasyczną formę opowiadania (po bożemu - z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem) i ci, którzy w literaturze szukają jasnego przesłania, morału nawet.
kotnakrecacz.pl
"Podszedł do mapy kosmosu i przez chwilę wodził po niej palcem niby coś obliczając. Odległości przedstawiono żółtymi cyframi, ale ktoś je pracowicie poprzekreślał i cienkim mazakiem dopisał pod spodem: >>W rzeczywistości inaczej<<"
Miczurin, radziecki ogrodnik i bohater narodowej propagandy, zwany "ojcem jabłek", próbował stworzyć świat z gruszkami na...
2015-12-31
kotnakrecacz.pl
"W tej powodzi domysłów jedno było pewne: że Mikołaj i Aleksandra bardzo kochają swoje córki — tę „czterolistną koniczynkę”, jak nazywała je Aleksandra. (...) Lecz, jak zauważyła Edith Almedingen: „Choćby nie wiem jak kochane przez swoich rodziców, cztery dziewczynki były zaledwie jak cztery przedmowy do ekscytującej książki, która się nie rozpocznie dopóki nie urodzi się brat.”
Podobnie jak kiedyś „Zabić arcyksięcia”, tak teraz „Cztery siostry” zawładnęły moimi myślami i sercem na kilka dni, zostawiając trwały ślad na obu. Historia Olgi, Tatiany, Marii i Anastazji Mikołajewnych, córek ostatniego cara, Mikołaja II i jego żony Aleksandry, rozrywa trzewia i rani do głębi. Od pierwszego krzyku na tym świecie niemal ubezwłasnowolnione i chowane pod kloszem — początkowo złoconym i wysadzanym drugimi kamieniami, jaki nałożyła na nie matka, a potem pod zamalowanym nierówno białą farbą i przysłaniającym świat, jaki wybrały dla całej rodziny rewolucje, lutowa i październikowa. Ze względów dynastycznych od początku niewyczekiwane, ale też kochane na zabój. Dosłownie.
Wszyscy wiemy, jak ta historia się kończy. Wszyscy wiemy, że chory na hemofilię najmłodszy Aleksy nie został następcą tronu. Wiemy, że obawa o jego życie skłoniła rodzinę do zwrócenia się w kierunku szarlatana i szatana w jednym, Rasputina. Wiemy wreszcie, że ciała ostatnich carskich Romanowów wylądowały w nieczynnych szybach kopalni w środku lasu. Szumią o tym drzewa tajgi, mówią podręczniki, pokazują to filmy. Całą rodzinę z powierzchni ziemi zdmuchnęła wielka historia, ale jednak znalazł się ktoś, kogo zainteresowała ta mała, ta w skali mikro. Ta z ogrodów Carskiego Sioła, ta z fiołkowego buduaru carycy, ta z pokoi do nauki i do zabawy, ta wreszcie z pokładu ukochanego przez całą rodzinę jachtu „Sztandart”. I tak powstała książka ze wszech miar poruszająca, ale też oparta na bardzo licznych i rzetelnie dokumentowanych źródłach, a także przepięknie wydana. Chapeau bas Helen Rappaport. Chapeau bas Znak Literanova.
Odkąd pamiętam fascynowały mnie w historii momenty, które roboczo nazywam momentami „pięć minut przed katastrofą”. Nie ma nic bardziej wzruszającego niż nieświadomość ludzi stojących u progu zmian, których się zupełnie nie spodziewają, a których skutki dziś już są powszechnie znane. Nie ma większych nieszczęśników niż kontrolujący manewry wojskowe Arcyksiążę Franciszek Ferdynand, europejska, a szczególnie polska, młodzież pod koniec sierpnia '39 roku czy rodzina Romanowów w styczniu 1917 roku. Świat kilka razy już obrócił się o 180 stopni, zatańczył makabryczną polkę, złapał, pogryzł i wypluł swoje ofiary, pogrzebał nadzieje jednych społeczeństw, wzbudzając je u innych. Ale jedno było pewne — nic już nie pozostało takie, jak wcześniej. Czy nie jest to fascynujące, że można poznać te momenty z perspektywy człowieka z krwi i kości? Z perspektywy człowieka, który był tak daleko, a jednak na wyciągnięcie ręki?
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli książek: „Zabić arcyksięcia” (Rappaport zresztą przyjaźni się ze współautorką) oraz „Skazani. Ostatnie dni rosyjskiej arystokracji”; dla tych, którzy dostrzegają magię starego świata i momenty przełomowe dla nas wszystkich, a jednak w skali mikro; a także ci, którzy docenią bogatą bazę źródłową oraz kunsztowne wydanie.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy historię świata wolą rozpatrywać przez pryzmat podjętych gdzieś poza nami międzynarodowych decyzji i sukcesów bądź porażek wielkich armii i postanowień kongresów.
kotnakrecacz.pl
"W tej powodzi domysłów jedno było pewne: że Mikołaj i Aleksandra bardzo kochają swoje córki — tę „czterolistną koniczynkę”, jak nazywała je Aleksandra. (...) Lecz, jak zauważyła Edith Almedingen: „Choćby nie wiem jak kochane przez swoich rodziców, cztery dziewczynki były zaledwie jak cztery przedmowy do ekscytującej książki, która się nie rozpocznie dopóki...
2015-12-21
"Taka oto stała się ta przeszłość. Nie tak czarująco piękna jak ten pomnik, tylko z surowym wdziękiem i wyraźnie wpisana w kraj i naród; mnóstwo, mnóstwo ludzi mogło z nią robić mnóstwo rzeczy, czerpiąc z tego moralną, jak materialną satysfakcję. Przerażać już mogła tylko tych, którzy wchodzili w konkret i zajmowali się jej istotą., tym, co wydarzyło się naprawdę. Potwornościami, na których pokazanie przemysłowi rozrywkowemu nie starczało jeszcze środków."
Hans Frambach cierpi na nieoznaczoną jednostkę chorobową, która nie ma swego klinicznego symbolu w powszechnie uznanych klasyfikacjach — ICD-10 czy DSM-IV — ani nawet odpowiedniej terapii. Cierpi bowiem na depresję historyczną. Obsesyjnie zainteresowany historią Trzeciej Rzeszy, a szczególnie obozów koncentracyjnych, zapomina o własnym miejscu w życiu, a nawet o jego szukaniu. Nie śmieje się, cierpi, dostrzega zło lub pustkę. Jedynym światełkiem w jego życiu jest przyjaciółka, Graziela. Ale ona ma swoje światło gdzieś indziej.
Trudno właściwie jednoznacznie określić, o czym jest „Istota rzeczy”, powieść, która zdobyła Nagrodę Literacką Unii Europejskiej. Czytelnik powinien sam o tym zdecydować, przeanalizować, odkryć dla siebie. Hanika odsłania obraz współczesnego człowieka w szponach historii i popkultury podejmującej tematy historyczne. Stara się rozliczyć z przeszłością. Ale kogo rozliczyć? Sprawców? Potomków? Historyków? Twórców kultury? Zadaje też pytania o szczęście, własne miejsce w życiu i (a raczej przede wszystkim) pokoleniową odpowiedzialność, którą nie każdy odczuwa. No właśnie, ale czy każdy powinien?
„Istota rzeczy” to krótka ksiażka, a jednak pełna treści, podtekstów i ukrytych znaczeń. Napisana nietuzinkowo, także gramatycznie i interpunkcyjnie, ale z pomysłem i klasą (jeśli nie liczyć kilku literówek). Stawia przed czytelnikiem pytania, na które nie udziela odpowiedzi. Jest nasiąknięta emocjami, których główny bohater zdaje się nie odczuwać. Zapewne większe znaczenie będzie miała dla odbiorcy w Niemczech, ale przecież i my mamy swoje grzechy, schowane pod płaszczem wszechobecnej martyrologii, który rzadko odsłania winy, uwypuklając nieszczęścia.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników zafascynowanych historią II wojny światowych i literaturą obozową i powieściami typu „Lektor”, trochę ku przestrodze i po to, by zobaczyli, do czego może prowadzić ta fascynacja.
Kto powinien omijać: czytelnicy spodziewający się prostych fabuł i jednoznacznych rozwiązań, którym nie w smak powieści, które nie dają jasnych odpowiedzi na pytania, które same zadają.
"Taka oto stała się ta przeszłość. Nie tak czarująco piękna jak ten pomnik, tylko z surowym wdziękiem i wyraźnie wpisana w kraj i naród; mnóstwo, mnóstwo ludzi mogło z nią robić mnóstwo rzeczy, czerpiąc z tego moralną, jak materialną satysfakcję. Przerażać już mogła tylko tych, którzy wchodzili w konkret i zajmowali się jej istotą., tym, co wydarzyło się naprawdę....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-20
kotnakrecacz.pl
"To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą."
Siadam przed klawiaturą i po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiem, co napisać. Nie dlatego, że po dwóch tygodniach przerwy wyszłam z wprawy. Raczej dlatego, że tak daleko mi do Julity Bielak i Katarzyny Krenz, że nie wiem, czy potrafię nie zepsuć słowami tego, co znalazłam w ich „Księżycu myśliwych”. To nie będzie więc recenzja. Raczej kilka zdań, parę luźnych przemyśleń, które być może doprowadzą kogoś z was do lektury, którą ja mam ochotę nazwać majstersztykiem współczesnej literatury i którą czytałam bardzo długo. Z premedytacją i tylko po to, by się zbyt szybko nie skończyła.
W przypadku „Księżyca myśliwych” trudno o streszczenie fabuły. Uważny czytelnik znajdzie tu mnóstwo wątków, które pozornie niepowiązane, bardzo szybko ułożą się w zgrabną, misternie utkaną całość. Dość powiedzieć, że rzecz (rzeczy?) dzieje się (dzieją się?) na fryzyjskiej wyspie Sylt na Morzu Północnym. By się tu dostać od strony lądu, trzeba przejechać pociągiem, którego tory wiodą po grobli sztucznie stworzonej na środku morza. Pełno tu urokliwych domków, latarni morskich i dzikich łąk. Na tych zaledwie 99 km² toczy się akcja powieści. Mamy tu zbrodnię sprzed lat i trzy bardzo świeże. Mamy podróżników z całej Europy, którzy odnaleźli tu swoje miejsce, mamy zagubioną studentkę filmoznawstwa, malarza-matematyka, niewidomego właściciela baru, tajemniczego dziennikarza i wdowę po marynarzu, którego zabrało morze. No właśnie, ale czy na pewno morze?
Czas tu nie istnieje. Przenosi się, teleportuje raczej, od bohatera do bohatera, kołuje, zawraca, tylko po to, by za chwilę pędzić na przód. Nie istnieje też rzeczywistość, jeśli nie liczyć tej bergmanowskiej — „rzeczywistości poza rzeczywistością”. Wydarzenia z wyspy Sylt przeplatają się z tajemniczymi listami. Autorek? Wszak wiadomo, że podczas pisania powieści nigdy się nie widziały i porozumiewały właśnie tym staroświeckim sposobem. A może jednak autorki prowadzą z czytelnikiem mniej lub bardziej wyrachowaną grę, w której nie chodzi o wygraną, ale o fakt (jeśli tu w ogóle są jakieś fakty), że „warto grać”.
„Księżyc myśliwych” to nie powieść dla czytelnika. To raczej książka dla czytelnika, autorek i bohaterów w równym stopniu. Podczas lektury jesteś jednocześnie aktorem, reżyserem i widzem. Jesteś nigdzie, jesteś jedynie złudzeniem optycznym odbitym w tafli wyjątkowo spokojnego morza. Jesteś częścią fabuły lub didaskaliami, ale nigdy nie będziesz tego wiedział na pewno. Gra, którą prowadzą Krenz i Bielak to gra erudycyjna i wyrafinowana, przesiąknięta tajemnicą, ale na szczęście pozbawiona fantastyki. To gra podobna do zabiegów największych mistrzów literackich eksperymentów — Italo Calvino i Julio Cortázara. Jeśli zostawia czytelnika z niedosytem, to tylko dlatego, że zbyt szybko się kończy, choć nie wszystko wyjaśnia. Nikt nie umieścił tu filmowego THE END. Koniec to przecież rzecz względna.
Żadna z autorek nigdy nie była na Sylcie. Ale ja pojadę, już planuję. A tymczasem kończę, bowiem…
"księżyc pociąga za wszystkie sznurki, nie mamy na to żadnego wpływu. Możemy jedynie wracać do naszych snów jak do bezpiecznego portu."
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli filmów Bergmana, zwolenników powieści wielowątkowych, z rozmytą granicą pomiędzy prawdą a fikcją i fabułą a didaskaliami, a przede wszystkim dla tych, którym księżyc, morze, nieoznaczoność, niepewność i nieuchwytność nie są obojętne.
Kto powinien omijać: miłośnicy powieści z jednym wątkiem, prowadzonym od początku do końca, wielbiciele prostych fabuł i jednoznacznych wyjaśnień, którzy nie przepadają za literackimi eksperymentami.
kotnakrecacz.pl
"To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą."
Siadam przed...
2015-12-11
kotnakrecacz.pl
"A potem właściwie nikt nie będzie o tym pamiętał. Tak jak w przypadku największych zbrodni, będzie się nam wydawać, że nigdy do tego nie doszło. Cierpienie, śmierć, żal i podła, żałosna bezsensowność olbrzymiego bólu rzeszy ludzi — może to wszystko istnieje tylko na kartach tej i kilku innych książek. Można zamknąć koszmar w książce, jeśli nadal formę i znaczenie, w prawdziwym życiu koszmar nie ma jednak formy ani znaczenia. On po prostu jest. A kiedy króluje koszmar, to jest tak, jak gdyby na całym świecie nie było nic prócz niego."
Miłość do książki może przechodzić różne fazy. Może wybuchnąć płomieniem od razu, ale też bardzo szybko się wypalić. Może płonąć równomiernie od pierwszej do ostatniej strony, albo stopniowo rozgrzewać atmosferę po każdym rozdziale. Czasem może się pojawić dopiero po lekturze, jakby nie potrafiła wcześniej znaleźć dla siebie miejsca. Może też zmaterializować się nagle w połowie książki i zostać w czytelniczym sercu na zawsze, nieodwołalnie. Takim właśnie uczuciem obdarzyłam „Ścieżki północy”. Pełnym, prawdziwym i szczerym. Ale nie od pierwszego wejrzenia.
„Ścieżki północy” to po części historia miłosna, ale też relacja z życia wielu osób żyjących w obarczonych przekleństwem, bo ciekawych czasach. Fabuła kręci się w dużej mierze wokół postaci chirurga Dorrigo Evansa, który rozlicza się ze swoim nie najłatwiejszym życiem, na które cieniem rzuciła się utrata miłości życia oraz wielomiesięczna praca w japońskim obozie jenieckim przy budowie Kolei Birmańskiej zwanej Koleją Śmierci. Ale są też inni. Wiecznie optymistycznie nastawiony do życia Gardiner, Rainbow, który stracił nie tylko nogę, jest i „Maleńki” Middleton, którego nie imała się epidemia, a nawet Nakamura, człowiek dobry i łagodny, ale tylko we własnym mniemaniu. Są Australijczycy, Japończycy, Koreańczycy. Są choroby, jest głód nie do wytrzymania i praca kilkakrotnie ponad siły. Jest przywiązanie i jedność mimo wszystko, bo „zostawić kogoś, to tak, jakby zostawić samego siebie”.
Wygląda na to, że w zeszłym roku kapituła The Man Booker Prize podjęła decyzję bezbłędną. Nad „Ścieżkami północy” trudno przejść do porządku dziennego. Bo oto w ręce czytelnika trafia lektura niezwykła. Jedyna w swoim rodzaju. Flanagan jest mistrzem konstruowania i opisywania bohaterów. Trafia w przysłowiowy punkt, choć rzadko nazywa rzeczy po imieniu. Czaruje fabułą i pomysłem. Męczy, ale w ten najlepszy literacki sposób — do bólu istnienia. Nie podaje recept, odbrązawia bohaterów okrzykniętych tym mianem przez społeczeństwo, wreszcie zamyka w słowach historie, które niejednokrotnie ściskają za gardło. Jest też mistrzem konstrukcji — każdy najmniejszy element układanki pasuje, ale nie od razu. Ale za to kiedy znajdziemy dla niego miejsce — obraz, który powstaje zaskoczy i wzruszy do łez. Przygniecie i zostawi.
"Dobra książka (…) sprawia, że chce się ją przeczytać jeszcze raz. A książka wielka każe człowiekowi jeszcze raz przeczytać swoją duszę."
A „Ścieżki północy” to, drodzy czytelnicy, książka wielka.
kotnakrecacz.pl
"A potem właściwie nikt nie będzie o tym pamiętał. Tak jak w przypadku największych zbrodni, będzie się nam wydawać, że nigdy do tego nie doszło. Cierpienie, śmierć, żal i podła, żałosna bezsensowność olbrzymiego bólu rzeszy ludzi — może to wszystko istnieje tylko na kartach tej i kilku innych książek. Można zamknąć koszmar w książce, jeśli nadal formę i...
2015-11-24
"Jesteś skinem? – pyta jednego z zatrzymanych.
Tak.
Co to jest?
Filozofia organizacji patriotyczno-faszystowskiej.
Masłowski widzi wytatuowane dłonie, prosi, by podwinął rękawy. Na jednym przedramieniu znak „Polski Walczącej”, na drugim swastyka.
Jak to godzisz? – pyta.
Mężczyzna patrzy w sufit, zamyśla się i pozostaje w tym stanie."
Dobrze pamiętam wierszyk patriotyczny z podstawówki, ten o polskiej ziemi, zdobytej „krwią i blizną”. Wczuwaliśmy się w swoje role, my, mali patrioci-recytatorzy, ile serca i kilkuletniej pamięci starczało. Dziś patrzę z rozrzewnieniem na ten czas, kiedy wszystko było proste – czarne lub białe, dobre lub złe. Ale wydaje mi się, że rozumiem więcej, że moja pamięć i moje serce są pojemniejsze, ale też dojrzalsze. Ale są najwyraźniej miejsca w Polsce, do których skala odcieni szarości jakby nie dociera, a może ludzie widzą tylko skrajne barwy? Białostocczyzna była małą ojczyzną tolerancji religijnej i wielokulturowości, stolicą esperanto i prekursorem in vitro. Teraz natomiast – jest stolicą rasistowskich porachunków, kibicowskich wynurzeń patriotycznych, górnolotnych frazesów disco polo i ostatnim bastionem wiary w spisek Żydów i masonów. A może nie ostatnim?
“Białystok. Biała siła, czarna pamięć” to zbiór różnorodnych reportaży, których wspólnym mianownikiem jest walka z wyimaginowanym wrogiem – niepolskością, kolorowym, niewierzącym, wierzącym inaczej, innym po prostu. To nieczysta walka za pomocą sztuki, dyskusji, działalności społecznej, napisów na murze, transparentów, ale i pięści. Rzecz o strachu i przekonaniu o własnej sile i nieomylności, studium miasta „ogarniętego zbiorową amnezją”*.
Co kryje się za wymalowaną na szybko swastyką – powojenny mur ze śladami po kulach, tablica pamiątkowa, czyjeś wspomnienia i zawiedzione nadzieje, Bóg, honor, ojczyzna? A może jest ona zaledwie azjatyckim symbolem szczęścia i wszelkiej pomyślności? Czy nieznajomość języków może być jedynym wytłumaczeniem, dla którego rodzice nie orientują się, że ich dziecko dołączyło do grupy neonazistów? Czy nieznajomość historii zwalnia z odpowiedzialności? Czy White Power wybieli Białystok do białych kosteczek i wyprze wszystko, co czarne i nieczyste. Czy wybiórcza czarna pamięć podsycana w domu i w zagrodzie załatwi sprawę i wzmocni „żywioł polski”, jedyny słuszny? Pytania można mnożyć, ale odpowiedzi brak, bo wielu bohaterom reportaży Kąckiego zwyczajnie brak znajomości porzekadła „żyj i pozwól żyć innym”. Jeśli tak dalej pójdzie, prędzej czy później obudzimy się w społeczeństwie klaustrofobicznym, neonazistowskim, rasistowskim, antysemickim i przerażająco jednolitym. A może już w nim żyjemy?
„Białystok” ma wszystko, czego dobremu reportażowi potrzeba – bolesny, niejednoznaczny temat, nietuzinkowych bohaterów oraz przygotowanego do pracy autora. I ten genialny tytuł o wielu podtekstach, znaczeniowo pojemny niczym samo miasto, które różnorodność planuje zamienić na dwukolorowość – w odcieniach bieli i czerwieni. I jeszcze mocne, wbijające w fotel zakończenie, wymowne niczym spojrzenie Pana Jezusa z podbiałostockiej parafii w Sokółce.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelnika otwartego, który wierzy, że różnorodność i poszanowanie praw drugiego człowieka (wierzącego, niewierzącego, białego, czarnego, wykształconego i nie) to podstawowe zasady demokracji, gwarantujące przetrwanie we współczesnym świecie; także dla wielbicieli rzetelnych reportaży, które poruszają tematy bolesne i niewygodne.
Kto powinien unikać: każdy inny.
"Jesteś skinem? – pyta jednego z zatrzymanych.
Tak.
Co to jest?
Filozofia organizacji patriotyczno-faszystowskiej.
Masłowski widzi wytatuowane dłonie, prosi, by podwinął rękawy. Na jednym przedramieniu znak „Polski Walczącej”, na drugim swastyka.
Jak to godzisz? – pyta.
Mężczyzna patrzy w sufit, zamyśla się i pozostaje w tym stanie."
Dobrze...
2015-11-27
kotnakrecacz.pl
>>Atomy nie znają pojęcia żalu – mogą jednocześnie zaznać wszystkich możliwych ewentualności. W istocie trzymają się rady znakomitego amerykańskiego bejsbolisty, Yogiego Berry, który swego czasu powiedział: „Kiedy dojdziesz do rozgałęzienia dróg, wybierz je”.<<
Jeżeli wydaje się wam, że mechanika kwantowa jest niezrozumiała i nie do ogarnięcia jako całość – macie rację! Jeżeli natomiast uważacie, że mogą ją zrozumieć jedynie fizycy lub matematycy, jesteście w błędzie – oni też mają z tym ogromny problem. Na tę chwilę zresztą jest to problem nie do rozwiązania. Istnieją rozmaite koncepcje tłumaczące (lub komplikujące) świat tych najmniejszych porcji naszej rzeczywistości, ale trudno objąć je rozumem i pamięcią. Na szczęście istnieją jeszcze naukowcy, którzy próbują to szerszemu gronu odbiorców przybliżać. Na przykład Jim Al-Khalili, autor książki „Kwanty. Przewodnik dla zdezorientowanych”.
Kiedyś koślawo i ślamazarnie próbowałam wytłumaczyć eksperyment myślowy Schrödingera dotyczący kota w pudełku. Oto kwintesencja fizyki kwantowej – dla zewnętrznego obserwatora kot z pudełka pozostaje jednocześnie żywy lub martwy i pozostaje w OBYDWU tych stanach JEDNOCZEŚNIE. Są więc rzeczy, o których nam się nie śniło i takie, których nie obejmiemy logiką. Nawet, jeśli mamy do czynienia z tak matematyczną, doświadczalną i eksplanacyjną dziedziną jak fizyka. A może właśnie szczególnie tutaj. Przyjęło się bowiem stereotypowo uważać naukowców za ludzi maksymalnie pragmatycznych i racjonalnych. A tymczasem mamy do czynienia z grupą, która potrafi obalić całe twierdzenia matematyczne tylko dlatego, że były... nieestetyczne! Pewnie o tym nie wiedzieliście, prawda? Zatem powinniście poznać Al-Khalilego.
Mechanika kwantowa wiele tłumaczy, ale jeszcze więcej stawia hipotez. Naukowcy spierają się o rzeczy tak elementarne, jak natura świata, przyczyna powstania wszechświata, czy wpływ patrzącego na wynik obserwacji. Wygląda na to, że wcześniej stworzymy (ba, już stworzyliśmy!) zaawansowaną technologię kwantową, która już teraz puka do drzwi każdego z nas (co autor doskonale tłumaczy) niż zbadamy i pojmiemy mechanizmy, które rządzą światem kwantów, a raczej niż pojmą to fizycy.
„Kwanty” są świetnie wydane (może nieco brakuje słownika na końcu) i przetłumaczone, mają bardzo logiczny układ rozdziałów i tematyki. Jim Al-Khalili to zaś świetny popularyzator nauki. Używa bardzo obrazowych porównań, które będą logiczne (i zrozumiałe) dla większości laików, którzy mają otwarte umysły i nie są uprzedzeni do opisywanej dziedziny. Jednak czytelnik, powiedzmy niebranżowy, może odnieść wrażenie, że autor pędzi po meandrach mechaniki kwantowej nieco zbyt szybko, używając słów, których być może czytelnik nie zdążył zapamiętać. Po lekturze Al-Khalilego na pewno jestem mądrzejszym użytkownikiem fizyki, ale nie przestałam być tym zdezorientowanym. Może pora więc nadrabiać zaległości z innymi przewodnikami.
Lektura „Kwantów” to dla czytelnika wyprawa w świat w skali nano, ale też podróż po przeszłości i teraźniejszości mechaniki kwantowej. Przyszłość jest oczywista.
"Przyszłość to Kwant."
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników, którzy z fizyką kwantową mieli już do czynienia; dla tych, których fascynuje świat, którego nie widać, nie czuć i nie słychać, a jednak rządzi naszą codziennością.
Kto powinien unikać: ci, którzy przygody z kwantami jeszcze nie rozpoczęli, bo akurat ta pozycja może ich nie porwać tak jak choćby „Jak zbudować wehikuł czasu” oraz ci, którzy na dźwięk słowa „eksperyment” zamykają oczy i uszy.
kotnakrecacz.pl
>>Atomy nie znają pojęcia żalu – mogą jednocześnie zaznać wszystkich możliwych ewentualności. W istocie trzymają się rady znakomitego amerykańskiego bejsbolisty, Yogiego Berry, który swego czasu powiedział: „Kiedy dojdziesz do rozgałęzienia dróg, wybierz je”.<<
Jeżeli wydaje się wam, że mechanika kwantowa jest niezrozumiała i nie do ogarnięcia jako całość...
2015-11-15
kotnakrecacz.pl
Maria Skłodowska-Curie
Chłopcy, poplotkowałabym tu sobie z Wami, ale muszę lecieć odebrać drugiego Nobla. Do zobaczenia na ceremonii! Oh, wait... przecież nie zostaliście zaproszeni! :P #InYourMoustachesBitches #PolishGirlPower #NobliwaMaria
A co by było, gdyby Fejsa wynaleziono dwa tysiące lat temu? Jak porozumiewaliby się ci, których znamy ze szkolnych podręczników, filmów dokumentalnych i nudnawych lekcji na przestrzeni wielu lat edukacji? Co by było, gdyby Facebook wkraczał do domu i zagrody, na salony i pod strzechy, a nawet do wierzeń, legend i mitów? Co powiedziałby Gall Anonim do Wincentego Kadłubka? Jak komentowałby swoje poczynania Syzyf? Jakich emotikonów użyłaby Maya z obrazu Goi, a jakimi hashtagami posłużyłby się Kuba Rozpruwacz? W jaką internetową grę grałby Pitagoras i z kim wszedłby w polemikę? A co by było, gdyby Abraham Lincoln mógł utworzyć wydarzenie i jak skomentowałby to KuKluxKlan? Jeśli nie znacie odpowiedzi na te i inne pytania, koniecznie powinniście sięgnąć do "Facecji" Patryka Brylińskiego i Macieja Kaczyńskiego!
Jak wiadomo, historia jest... coachem życia i życia po takim coachingu jest w "Facecjach" co niemiara. Czytelnik (a może widz?) znajdzie tu wywiady (np. z Marią Antoniną, która traci głowę tuż przed... dekapitacją), wpisy facebookowe, wydarzenia utworzone na potrzeby ilustracji wydarzeń historycznych, memy, dialogi i korespondencje smsowe. Tylko tutaj Filippides biega spod Maratonu z aplikacją Adremondo, caryca Katarzyna cieszy się z #ZaborówAllInclusive (szczególnie zaś z Targowicy - malowniczego miasteczka), Chopin wymyśla suchary (sic!), Kopernik chwali krągłości, Noe oznacza w poście wszystkie zwierzęta (co wybitnie nie podoba się T-Rexowi), kafkowski Józef K. ma trzy deadline'y, a Lenin zaprasza na szkolenia z rewolucji w personal brandingu oraz terroru w community management.
Kiedy spotyka się dwójka zdolnych ludzi o niebanalnym poczuciu humoru z planem włożenia w usta (tudzież klawiatury) postaci historycznych i mitycznych tekstów mocno facebookowych, powstają rzeczy genialne i w punkt. Powstają "Facecje".
Brawo Panowie!
#PolacyMiszczamiSatyry #BierzcieICzytajcieZTegoWszyscy #BanNaHistorięZPodręcznika
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli humoru rodem z Monty Pythona, dla czytelników doceniających ogromny wkład pracy i nietuzinkowe pomysły, szczególnie zaś dla uczniów, studentów i nauczy cieli historii.
Kto powinien omijać: czytelnicy traktujący historię zbyt serio oraz ci, którzy zupełnie nie mają o niej pojęcia (bo straciliby czas na sprawdzanie znaczenia żartów).
kotnakrecacz.pl
Maria Skłodowska-Curie
Chłopcy, poplotkowałabym tu sobie z Wami, ale muszę lecieć odebrać drugiego Nobla. Do zobaczenia na ceremonii! Oh, wait... przecież nie zostaliście zaproszeni! :P #InYourMoustachesBitches #PolishGirlPower #NobliwaMaria
A co by było, gdyby Fejsa wynaleziono dwa tysiące lat temu? Jak porozumiewaliby się ci, których znamy ze...
kotnakrecacz.pl
„Mama to emocje i wybuchy. Tata to rzeczowość i spokój. Muzyka i matematyka są jakby dwoma przeciwnymi językami. Muzyka jest żeńska, matematyka męska. Większość rzeczy zdaje się męska, albo żeńska. Jaką płeć mają wróżby i magia?”
Każdy z nas był kiedyś dzieckiem, ale nie każdy pamięta swoje dzieciństwo tak boleśnie szczegółowo i tak… fizycznie, jak Agneta Plijel, szwedzka powieściopisarka, której wspomnienia, pod tytułem „Wróżba”, właśnie ukazały się nakładem wydawnictwa Karakter. Nie umiem jej dobrze opisać, bo to jedna z tych książek, które rozrywają serce na małe kawałeczki co drugą przeczytaną stronę. Wywołują gniew i współczucie — a mieszanka tych dwóch musi boleć.
Kilku–, a następnie kilkunastoletnia Agneta dorasta, dojrzewa, usamodzielnia się. Urodziła się w trudnych czasach (1940), w trudnym kraju (Szwecja) i trudnej rodzinie (ojciec jest profesorem matematyki, a matka niedoszły, niespełniony muzyk, oddaje się obowiązkom domowym i wychowaniu trzech córek). Agneta samookreśla się, ale to nie jest łatwe, kiedy wszyscy wokół zdają się nie mieć swojego miejsca. Próbuje dopasować części układanki zawsze brakuje jednego lub kilku puzzli. Jej życie jest galaktyką gwiazd, które wydają się poruszać zupełnie niezrozumiałym torem i świecić niepojętym blaskiem, galaktyką, której grawitacyjnym powiązaniem są rodzinne koligacje. Życia nie ułatwia też międzygwiezdna materia, niewidoczna, ale jak najbardziej realna — pewna wróżba, jaką przed laty usłyszała ulubiona ciotka.
Bohaterka–autorka ucieka i wraca, kocha i nienawidzi, pomaga i przeszkadza, otwiera się i zamyka. Wiecznie rozdarta, nigdy nie funkcjonuje w strefie komfortu, bo jej zwyczajnie nie zna. W Agnecie drzemią wszystkie siły, jakie drzemią w jej rodzicach, ale połączone w jednej osobie, która w nikim nie ma wsparcia, zaczynają się wzajemnie wykluczać. I niszczą, trawią ją od wewnątrz, hamują, ograniczają.
Wspomnienia Pleijel pisane są raz w pierwszej, raz w trzeciej osobie, zupełnie jakby autorka chciała podkreślić osobistą dychotomię. Są również achronologiczne. Są rzeczy, które zinternalizowała i takie, z którymi nadal trudno jej się najwyraźniej zmierzyć. Skonstruowała mozaikowy obraz wspomnień z wczesnych lat życia, ale nie można mieć pewności, czy prawda nie miesza tu się nie tyle z fikcją, co z projekcją na temat własnej przeszłości. Jak podsumowuje…
„Wiele osób, o których piszę, nie żyje. Nie mogą się obronić. Są zdani na młodą dziewczynę, której jednak nie mogę oddzielić od siebie. Czyżbym mogła odkryć coś nowego? Trzymam się pytań, które stawiała w młodości. Pierwsze: czym jest prawda. Drugie: o miłość. Dokąd odchodzi miłość, która umarła. Trzecie: Jak zachowuje się człowiek, który chce być sobą. Jesteśmy fikcją. Konstruujemy siebie ze słów. Oto moja fikcja.”
NIE NAPISZĘ O TYM, ŻE… (Oh, wait!)
… „Wróżba” jest przyjazna dla oka i literackiego wyczucia, ale bolesna dla analizy psychologicznej.
… Także wydanie wróżby zachwyca minimalistyczną okładką i świetnie wybraną fotografią na obwolucie (to ona właśnie skusiła mnie i zmusiła do lektury).
… Jest coś chłodnego i boleśnie precyzyjnego w skandynawskiej literaturze wspomnieniowej, bo podczas lektury „Wróżby” z tyłu głowy miałam cały czas „Te chwile” Wassmo.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli niełatwej literatury wspomnieniowej, w której przemiana psychologiczna jest ważniejsza niż wydarzenia z życia autora; także czytelnicy, dla których dzieciństwo to coś niedookreślonego.
Kto powinien unikać: czytelnicy, którzy bardziej niż ze słowem i zamysłem, chcą spotkania z przygodą, fabułą, wydarzeniem oraz ci, których brzydzi nazywanie rzeczy po imieniu i naturalizm w literaturze.
kotnakrecacz.pl
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Mama to emocje i wybuchy. Tata to rzeczowość i spokój. Muzyka i matematyka są jakby dwoma przeciwnymi językami. Muzyka jest żeńska, matematyka męska. Większość rzeczy zdaje się męska, albo żeńska. Jaką płeć mają wróżby i magia?”
Każdy z nas był kiedyś dzieckiem, ale nie każdy pamięta swoje dzieciństwo tak boleśnie szczegółowo i tak… fizycznie, jak Agneta...