-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1147
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać395
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2016-04-10
kotnakrecacz.pl
"— Jesteś patologicznie prawdomówna — powiedział do niej kiedyś Lotto, a ona się zaśmiała i przytaknęła.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, czy mówi prawdę, czy kłamie."
Pasowali do siebie jak pięść do nosa, jak ogień i woda, jak nigdy niespełnione fatum i dobrze skrywana furia. Lotto i Mathilde. Małżeństwo najbardziej niedoskonałe z niedoskonałych, ale najlepsze, jakie potrafili stworzyć. On, wiecznie niespełniony artysta, ona — twardo stąpająca po ziemi. On na każdym kroku cytujący Szekspira, ona płacąca rachunki. On, wychowywany w rodzinie bogaczy, ona — w skrajnym ubóstwie i w cieniu tragedii. Połączyły ich nieszczęścia, wspólne dwadzieścia cztery lata (dłużej razem niż osobno), wspólny dom i miłość, która pozwoliła przy sobie wytrwać. A jednak tak bardzo razem, że aż osobno, jakby patrzyli na swój związek przez dwie krawędzie tego samego pryzmatu ze skazą, z dwóch stron tego samego, ale wypaczonego lustra.
Kiedy Lauren Groff snuje swą opowieść z punktu widzenia Lotta („Fatum”), wszystko układa się w spójną, choć niebanalną całość. Kiedy jednak do głosu dochodzi Mathilde („Furia”), świat przedstawiony (i świat co wrażliwszego czytelnika) staje na głowie, a z literackiego nieba rozlega się szyderczy chichot. Nie myśl, drogi czytelniku, że potrafisz zapanować nad sytuacją, nie myśl, że uda Ci się połączyć fakty. Fakt u Groff to także rzecz względna, kwestia interpretacji, kwestia władzy autora nad czytelnikiem. Sama autorka zresztą dokładnie to tłumaczy:
To kwestia punktu widzenia. Z perspektywy Słońca ludzkość to abstrakcja. Ziemia to światełko krążące w kółko. Wystarczy trochę się zbliżyć, a miasto staje się splotem światła wśród innych podobnych splotów. (…) Trzeba się skupić, żeby dostrzec detale, pieprzyk koło nosa, ząb wysunięty przez sen na spierzchniętą dolną wargę, delikatną jak bibułka skórę pod pachą.
A jednak piękno tej powieści leży właśnie w detalach i ich dostrzeganiu. W tym, że nie ma czerni i bieli, ale pełna skala odcieni szarości. Szarości, w której mieszają się wspomnienia i utrwalone historie o nich. Szarości, w której granica między Mathilde a Lottem nie istnieje, choć świat zewnętrzny się jej dopomina.
Trudno przejść obojętnie obok teatralności tej powieści — tej fabularnej (wszak Lotto jest aktorem, a potem autorem sztuk teatralnych) i tej językowej (wszak nie brakuje tu nawet ujętych w kwadratowe nawiasy didaskaliów). Trudno nie zachwycić się ostrą jak brzytwa precyzją i giętkością języka („ich małżeństwo podniosło się, przeciągnęło i spojrzało na nich wyzywająco”). Trudno nie docenić ostrego bólu, jakie w czytelniku wywołuje druga część książki i druga połowa małżeństwa Satterwhite’ów. Wszystko jedno, z której strony spojrzeć.
„Fatum i furia” to eksperyment na żywym organizmie, brawurowy popis umiejętności Groff, literacki rollercoaster, książka, która połyka czytelnika i wypluwa przeżutego. Wcale nie dziwię się recenzjom krytycznym, ani temu, że w zasadzie nie ma recenzji neutralnych. Albo się ją pokocha, albo znienawidzi. Tertium non datur.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli literackich eksperymentów, dla czytelników, którym nie straszna literatura w literaturze (sic!) i najwyższy poziom zabawy z czytelnikiem i… jego kosztem.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy spodziewają się chronologicznie zbudowanej historii małżeństwa, zapadającej w pamięć, ale jednej z wielu, od A do Z.
kotnakrecacz.pl
"— Jesteś patologicznie prawdomówna — powiedział do niej kiedyś Lotto, a ona się zaśmiała i przytaknęła.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, czy mówi prawdę, czy kłamie."
Pasowali do siebie jak pięść do nosa, jak ogień i woda, jak nigdy niespełnione fatum i dobrze skrywana furia. Lotto i Mathilde. Małżeństwo najbardziej niedoskonałe z niedoskonałych, ale...
2016-02-15
kotnakrecacz.pl
"To typowe w zachowaniu pingwinów Adélie wobec nas. Jesteśmy poza ich możliwościami rozumienia, i strach przed nami, złość, ciekawość, chociaż często okazywane, tak naprawdę trwają tylko chwilę. (…) Po minucie zapominają o całej sprawie. Doprawdy, pingwin w swojej naturze, jest uosobieniem wszystkiego, czym powinien być człowiek, kiedy odkrywa tereny antarktyczne — powinien zawsze działać zgodnie z zasadą, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem"
Tłum. N. Sz.
George Murray Levick, lekarz, przyrodnik, jeden z członków wyprawy Roberta Falcona Scotta „Terra Nova” spędził na Przylądku Adare całe antarktyczne lato 1911-1912. On i jego towarzysze byli jedynymi ludźmi, którzy (aż do kolejnej wyprawy w 2012 roku) przebywali tam, w największej kolonii pingwinów Adeli (pingwinów białookich) przez cały ich sezon lęgowy. Levick postanowił opisać społeczne zwyczaje tych ptaków i w 1914 roku wydał cudną „Antarctic penguins: A Study of Their Social Habits”.
Wobec tych niezmiernie eleganckich, ale też nieporadnych zwierząt trudno przejść obojętnie. Są nie tylko urocze i niezgrabne, ale także inteligentne oraz zaawansowane pod względem rozwoju zachowań społecznych. Opisy tych zachowań są jedną z wielu ogromnych zalet książki Levicka, której nie sposób odmówić również plastyczności języka, poczucia humoru oraz uroku właściwego tylko brytyjskim gentlemanom z początku XX wieku. Całość wzbogacono o świetnej jakości zdjęcia (Projekt Gutenberg <3).
FullSizeRender(5)
Wolałabym nie rozwodzić się nad wieloma wątkami „Antarctic penguins”, bo każdy, kto ma taką możliwość, powinien ją przeczytać. Dość powiedzieć, że pingwiny Adeli wbrew powszechnemu mniemaniu, są zwinne i potrafią wysoko skakać na klify lodowego lądu. Łączą się w wierne sobie pary, wspólnie wychowują dzieci (ale tylko przez 12 dni, kiedy to… cała kolonia zakłada samopomocowe… żłobki dla kurczaczków!), dbają o siebie, upiększają gniazda kolorowymi kamykami (które sobie wzajemnie podkradają). Świetnie bawią się w wodzie, potrafią pływać w zupełnie nietypowy sposób, który najprawdopodobniej jest ewolucyjną pozostałością po lataniu, a na lądzie poruszają się na dwóch nogach lub… „ruchem saneczkowym” 😀
FullSizeRender(6)
Historia samej książki Levicka także jest fascynująca. Po raz pierwszy wydano ją w roku 1914 (od tego wydania pochodzi też moja wersja, którą bezpłatnie i z ilustracjami pobrałam ze strony Project Gutenberg – KLIK), ale dopiero wiele lat później odnaleziono dodatkowe notatki autora. Wyobraźcie sobie, że Levick (gentlemen w każdym calu) celowo pominął opisy nieprzyjemnych zachowań pingwinów, takich jak np. kopulowanie ze zdechłymi samicami lub zjadanie dzieci innym osobnikom. W „Antarctic penguins” co prawda nie brakuje „zorganizowanych band pingwinich chuliganów”, ale autor na wstępie zaznacza, że lepiej się nad nimi nie rozwodzić 😉 Nawet w osobistych notatkach te fragmenty opisał po grecku! Gdzie są teraz tacy mężczyźni?
IMG_8968(Zdjęcie z kilka lat późniejszej wyprawy Shackletona, Frank Hurley)
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli pionierskiej literatury arktycznej i antarktycznej (a wiem, że jest nas coraz więcej!), miłośników artykułów, filmów dokumentalnych i książek o zwierzętach, których w naszym klimacie nie uświadczymy oraz dla… niepoprawnych romantyków :)
Kto powinien omijać: tylko ci czytelnicy, którzy nie znają angielskiego (ewentualnie ci, którzy preferują klimaty raczej tropikalne niż biegunowe.
kotnakrecacz.pl
"To typowe w zachowaniu pingwinów Adélie wobec nas. Jesteśmy poza ich możliwościami rozumienia, i strach przed nami, złość, ciekawość, chociaż często okazywane, tak naprawdę trwają tylko chwilę. (…) Po minucie zapominają o całej sprawie. Doprawdy, pingwin w swojej naturze, jest uosobieniem wszystkiego, czym powinien być człowiek, kiedy odkrywa tereny...
2015-09-27
2015-12-31
kotnakrecacz.pl
"W tej powodzi domysłów jedno było pewne: że Mikołaj i Aleksandra bardzo kochają swoje córki — tę „czterolistną koniczynkę”, jak nazywała je Aleksandra. (...) Lecz, jak zauważyła Edith Almedingen: „Choćby nie wiem jak kochane przez swoich rodziców, cztery dziewczynki były zaledwie jak cztery przedmowy do ekscytującej książki, która się nie rozpocznie dopóki nie urodzi się brat.”
Podobnie jak kiedyś „Zabić arcyksięcia”, tak teraz „Cztery siostry” zawładnęły moimi myślami i sercem na kilka dni, zostawiając trwały ślad na obu. Historia Olgi, Tatiany, Marii i Anastazji Mikołajewnych, córek ostatniego cara, Mikołaja II i jego żony Aleksandry, rozrywa trzewia i rani do głębi. Od pierwszego krzyku na tym świecie niemal ubezwłasnowolnione i chowane pod kloszem — początkowo złoconym i wysadzanym drugimi kamieniami, jaki nałożyła na nie matka, a potem pod zamalowanym nierówno białą farbą i przysłaniającym świat, jaki wybrały dla całej rodziny rewolucje, lutowa i październikowa. Ze względów dynastycznych od początku niewyczekiwane, ale też kochane na zabój. Dosłownie.
Wszyscy wiemy, jak ta historia się kończy. Wszyscy wiemy, że chory na hemofilię najmłodszy Aleksy nie został następcą tronu. Wiemy, że obawa o jego życie skłoniła rodzinę do zwrócenia się w kierunku szarlatana i szatana w jednym, Rasputina. Wiemy wreszcie, że ciała ostatnich carskich Romanowów wylądowały w nieczynnych szybach kopalni w środku lasu. Szumią o tym drzewa tajgi, mówią podręczniki, pokazują to filmy. Całą rodzinę z powierzchni ziemi zdmuchnęła wielka historia, ale jednak znalazł się ktoś, kogo zainteresowała ta mała, ta w skali mikro. Ta z ogrodów Carskiego Sioła, ta z fiołkowego buduaru carycy, ta z pokoi do nauki i do zabawy, ta wreszcie z pokładu ukochanego przez całą rodzinę jachtu „Sztandart”. I tak powstała książka ze wszech miar poruszająca, ale też oparta na bardzo licznych i rzetelnie dokumentowanych źródłach, a także przepięknie wydana. Chapeau bas Helen Rappaport. Chapeau bas Znak Literanova.
Odkąd pamiętam fascynowały mnie w historii momenty, które roboczo nazywam momentami „pięć minut przed katastrofą”. Nie ma nic bardziej wzruszającego niż nieświadomość ludzi stojących u progu zmian, których się zupełnie nie spodziewają, a których skutki dziś już są powszechnie znane. Nie ma większych nieszczęśników niż kontrolujący manewry wojskowe Arcyksiążę Franciszek Ferdynand, europejska, a szczególnie polska, młodzież pod koniec sierpnia '39 roku czy rodzina Romanowów w styczniu 1917 roku. Świat kilka razy już obrócił się o 180 stopni, zatańczył makabryczną polkę, złapał, pogryzł i wypluł swoje ofiary, pogrzebał nadzieje jednych społeczeństw, wzbudzając je u innych. Ale jedno było pewne — nic już nie pozostało takie, jak wcześniej. Czy nie jest to fascynujące, że można poznać te momenty z perspektywy człowieka z krwi i kości? Z perspektywy człowieka, który był tak daleko, a jednak na wyciągnięcie ręki?
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli książek: „Zabić arcyksięcia” (Rappaport zresztą przyjaźni się ze współautorką) oraz „Skazani. Ostatnie dni rosyjskiej arystokracji”; dla tych, którzy dostrzegają magię starego świata i momenty przełomowe dla nas wszystkich, a jednak w skali mikro; a także ci, którzy docenią bogatą bazę źródłową oraz kunsztowne wydanie.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy historię świata wolą rozpatrywać przez pryzmat podjętych gdzieś poza nami międzynarodowych decyzji i sukcesów bądź porażek wielkich armii i postanowień kongresów.
kotnakrecacz.pl
"W tej powodzi domysłów jedno było pewne: że Mikołaj i Aleksandra bardzo kochają swoje córki — tę „czterolistną koniczynkę”, jak nazywała je Aleksandra. (...) Lecz, jak zauważyła Edith Almedingen: „Choćby nie wiem jak kochane przez swoich rodziców, cztery dziewczynki były zaledwie jak cztery przedmowy do ekscytującej książki, która się nie rozpocznie dopóki...
2015-12-20
kotnakrecacz.pl
"To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą."
Siadam przed klawiaturą i po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiem, co napisać. Nie dlatego, że po dwóch tygodniach przerwy wyszłam z wprawy. Raczej dlatego, że tak daleko mi do Julity Bielak i Katarzyny Krenz, że nie wiem, czy potrafię nie zepsuć słowami tego, co znalazłam w ich „Księżycu myśliwych”. To nie będzie więc recenzja. Raczej kilka zdań, parę luźnych przemyśleń, które być może doprowadzą kogoś z was do lektury, którą ja mam ochotę nazwać majstersztykiem współczesnej literatury i którą czytałam bardzo długo. Z premedytacją i tylko po to, by się zbyt szybko nie skończyła.
W przypadku „Księżyca myśliwych” trudno o streszczenie fabuły. Uważny czytelnik znajdzie tu mnóstwo wątków, które pozornie niepowiązane, bardzo szybko ułożą się w zgrabną, misternie utkaną całość. Dość powiedzieć, że rzecz (rzeczy?) dzieje się (dzieją się?) na fryzyjskiej wyspie Sylt na Morzu Północnym. By się tu dostać od strony lądu, trzeba przejechać pociągiem, którego tory wiodą po grobli sztucznie stworzonej na środku morza. Pełno tu urokliwych domków, latarni morskich i dzikich łąk. Na tych zaledwie 99 km² toczy się akcja powieści. Mamy tu zbrodnię sprzed lat i trzy bardzo świeże. Mamy podróżników z całej Europy, którzy odnaleźli tu swoje miejsce, mamy zagubioną studentkę filmoznawstwa, malarza-matematyka, niewidomego właściciela baru, tajemniczego dziennikarza i wdowę po marynarzu, którego zabrało morze. No właśnie, ale czy na pewno morze?
Czas tu nie istnieje. Przenosi się, teleportuje raczej, od bohatera do bohatera, kołuje, zawraca, tylko po to, by za chwilę pędzić na przód. Nie istnieje też rzeczywistość, jeśli nie liczyć tej bergmanowskiej — „rzeczywistości poza rzeczywistością”. Wydarzenia z wyspy Sylt przeplatają się z tajemniczymi listami. Autorek? Wszak wiadomo, że podczas pisania powieści nigdy się nie widziały i porozumiewały właśnie tym staroświeckim sposobem. A może jednak autorki prowadzą z czytelnikiem mniej lub bardziej wyrachowaną grę, w której nie chodzi o wygraną, ale o fakt (jeśli tu w ogóle są jakieś fakty), że „warto grać”.
„Księżyc myśliwych” to nie powieść dla czytelnika. To raczej książka dla czytelnika, autorek i bohaterów w równym stopniu. Podczas lektury jesteś jednocześnie aktorem, reżyserem i widzem. Jesteś nigdzie, jesteś jedynie złudzeniem optycznym odbitym w tafli wyjątkowo spokojnego morza. Jesteś częścią fabuły lub didaskaliami, ale nigdy nie będziesz tego wiedział na pewno. Gra, którą prowadzą Krenz i Bielak to gra erudycyjna i wyrafinowana, przesiąknięta tajemnicą, ale na szczęście pozbawiona fantastyki. To gra podobna do zabiegów największych mistrzów literackich eksperymentów — Italo Calvino i Julio Cortázara. Jeśli zostawia czytelnika z niedosytem, to tylko dlatego, że zbyt szybko się kończy, choć nie wszystko wyjaśnia. Nikt nie umieścił tu filmowego THE END. Koniec to przecież rzecz względna.
Żadna z autorek nigdy nie była na Sylcie. Ale ja pojadę, już planuję. A tymczasem kończę, bowiem…
"księżyc pociąga za wszystkie sznurki, nie mamy na to żadnego wpływu. Możemy jedynie wracać do naszych snów jak do bezpiecznego portu."
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli filmów Bergmana, zwolenników powieści wielowątkowych, z rozmytą granicą pomiędzy prawdą a fikcją i fabułą a didaskaliami, a przede wszystkim dla tych, którym księżyc, morze, nieoznaczoność, niepewność i nieuchwytność nie są obojętne.
Kto powinien omijać: miłośnicy powieści z jednym wątkiem, prowadzonym od początku do końca, wielbiciele prostych fabuł i jednoznacznych wyjaśnień, którzy nie przepadają za literackimi eksperymentami.
kotnakrecacz.pl
"To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą."
Siadam przed...
2015-12-11
kotnakrecacz.pl
"A potem właściwie nikt nie będzie o tym pamiętał. Tak jak w przypadku największych zbrodni, będzie się nam wydawać, że nigdy do tego nie doszło. Cierpienie, śmierć, żal i podła, żałosna bezsensowność olbrzymiego bólu rzeszy ludzi — może to wszystko istnieje tylko na kartach tej i kilku innych książek. Można zamknąć koszmar w książce, jeśli nadal formę i znaczenie, w prawdziwym życiu koszmar nie ma jednak formy ani znaczenia. On po prostu jest. A kiedy króluje koszmar, to jest tak, jak gdyby na całym świecie nie było nic prócz niego."
Miłość do książki może przechodzić różne fazy. Może wybuchnąć płomieniem od razu, ale też bardzo szybko się wypalić. Może płonąć równomiernie od pierwszej do ostatniej strony, albo stopniowo rozgrzewać atmosferę po każdym rozdziale. Czasem może się pojawić dopiero po lekturze, jakby nie potrafiła wcześniej znaleźć dla siebie miejsca. Może też zmaterializować się nagle w połowie książki i zostać w czytelniczym sercu na zawsze, nieodwołalnie. Takim właśnie uczuciem obdarzyłam „Ścieżki północy”. Pełnym, prawdziwym i szczerym. Ale nie od pierwszego wejrzenia.
„Ścieżki północy” to po części historia miłosna, ale też relacja z życia wielu osób żyjących w obarczonych przekleństwem, bo ciekawych czasach. Fabuła kręci się w dużej mierze wokół postaci chirurga Dorrigo Evansa, który rozlicza się ze swoim nie najłatwiejszym życiem, na które cieniem rzuciła się utrata miłości życia oraz wielomiesięczna praca w japońskim obozie jenieckim przy budowie Kolei Birmańskiej zwanej Koleją Śmierci. Ale są też inni. Wiecznie optymistycznie nastawiony do życia Gardiner, Rainbow, który stracił nie tylko nogę, jest i „Maleńki” Middleton, którego nie imała się epidemia, a nawet Nakamura, człowiek dobry i łagodny, ale tylko we własnym mniemaniu. Są Australijczycy, Japończycy, Koreańczycy. Są choroby, jest głód nie do wytrzymania i praca kilkakrotnie ponad siły. Jest przywiązanie i jedność mimo wszystko, bo „zostawić kogoś, to tak, jakby zostawić samego siebie”.
Wygląda na to, że w zeszłym roku kapituła The Man Booker Prize podjęła decyzję bezbłędną. Nad „Ścieżkami północy” trudno przejść do porządku dziennego. Bo oto w ręce czytelnika trafia lektura niezwykła. Jedyna w swoim rodzaju. Flanagan jest mistrzem konstruowania i opisywania bohaterów. Trafia w przysłowiowy punkt, choć rzadko nazywa rzeczy po imieniu. Czaruje fabułą i pomysłem. Męczy, ale w ten najlepszy literacki sposób — do bólu istnienia. Nie podaje recept, odbrązawia bohaterów okrzykniętych tym mianem przez społeczeństwo, wreszcie zamyka w słowach historie, które niejednokrotnie ściskają za gardło. Jest też mistrzem konstrukcji — każdy najmniejszy element układanki pasuje, ale nie od razu. Ale za to kiedy znajdziemy dla niego miejsce — obraz, który powstaje zaskoczy i wzruszy do łez. Przygniecie i zostawi.
"Dobra książka (…) sprawia, że chce się ją przeczytać jeszcze raz. A książka wielka każe człowiekowi jeszcze raz przeczytać swoją duszę."
A „Ścieżki północy” to, drodzy czytelnicy, książka wielka.
kotnakrecacz.pl
"A potem właściwie nikt nie będzie o tym pamiętał. Tak jak w przypadku największych zbrodni, będzie się nam wydawać, że nigdy do tego nie doszło. Cierpienie, śmierć, żal i podła, żałosna bezsensowność olbrzymiego bólu rzeszy ludzi — może to wszystko istnieje tylko na kartach tej i kilku innych książek. Można zamknąć koszmar w książce, jeśli nadal formę i...
2015-11-15
kotnakrecacz.pl
Maria Skłodowska-Curie
Chłopcy, poplotkowałabym tu sobie z Wami, ale muszę lecieć odebrać drugiego Nobla. Do zobaczenia na ceremonii! Oh, wait... przecież nie zostaliście zaproszeni! :P #InYourMoustachesBitches #PolishGirlPower #NobliwaMaria
A co by było, gdyby Fejsa wynaleziono dwa tysiące lat temu? Jak porozumiewaliby się ci, których znamy ze szkolnych podręczników, filmów dokumentalnych i nudnawych lekcji na przestrzeni wielu lat edukacji? Co by było, gdyby Facebook wkraczał do domu i zagrody, na salony i pod strzechy, a nawet do wierzeń, legend i mitów? Co powiedziałby Gall Anonim do Wincentego Kadłubka? Jak komentowałby swoje poczynania Syzyf? Jakich emotikonów użyłaby Maya z obrazu Goi, a jakimi hashtagami posłużyłby się Kuba Rozpruwacz? W jaką internetową grę grałby Pitagoras i z kim wszedłby w polemikę? A co by było, gdyby Abraham Lincoln mógł utworzyć wydarzenie i jak skomentowałby to KuKluxKlan? Jeśli nie znacie odpowiedzi na te i inne pytania, koniecznie powinniście sięgnąć do "Facecji" Patryka Brylińskiego i Macieja Kaczyńskiego!
Jak wiadomo, historia jest... coachem życia i życia po takim coachingu jest w "Facecjach" co niemiara. Czytelnik (a może widz?) znajdzie tu wywiady (np. z Marią Antoniną, która traci głowę tuż przed... dekapitacją), wpisy facebookowe, wydarzenia utworzone na potrzeby ilustracji wydarzeń historycznych, memy, dialogi i korespondencje smsowe. Tylko tutaj Filippides biega spod Maratonu z aplikacją Adremondo, caryca Katarzyna cieszy się z #ZaborówAllInclusive (szczególnie zaś z Targowicy - malowniczego miasteczka), Chopin wymyśla suchary (sic!), Kopernik chwali krągłości, Noe oznacza w poście wszystkie zwierzęta (co wybitnie nie podoba się T-Rexowi), kafkowski Józef K. ma trzy deadline'y, a Lenin zaprasza na szkolenia z rewolucji w personal brandingu oraz terroru w community management.
Kiedy spotyka się dwójka zdolnych ludzi o niebanalnym poczuciu humoru z planem włożenia w usta (tudzież klawiatury) postaci historycznych i mitycznych tekstów mocno facebookowych, powstają rzeczy genialne i w punkt. Powstają "Facecje".
Brawo Panowie!
#PolacyMiszczamiSatyry #BierzcieICzytajcieZTegoWszyscy #BanNaHistorięZPodręcznika
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli humoru rodem z Monty Pythona, dla czytelników doceniających ogromny wkład pracy i nietuzinkowe pomysły, szczególnie zaś dla uczniów, studentów i nauczy cieli historii.
Kto powinien omijać: czytelnicy traktujący historię zbyt serio oraz ci, którzy zupełnie nie mają o niej pojęcia (bo straciliby czas na sprawdzanie znaczenia żartów).
kotnakrecacz.pl
Maria Skłodowska-Curie
Chłopcy, poplotkowałabym tu sobie z Wami, ale muszę lecieć odebrać drugiego Nobla. Do zobaczenia na ceremonii! Oh, wait... przecież nie zostaliście zaproszeni! :P #InYourMoustachesBitches #PolishGirlPower #NobliwaMaria
A co by było, gdyby Fejsa wynaleziono dwa tysiące lat temu? Jak porozumiewaliby się ci, których znamy ze...
2015-10-01
kotnakrecacz.pl
"Klucz - tak chce nazwać wysepkę wielki architekt Frank Lloyd Wright, a właściwie jego spadkobiercy (...). Klucz może otworzyć świat i może go zamknąć. Tak właśnie jak wyspa Ellisa."
Nie ma wątpliwości, że Małgorzata Szejnert jest mistrzynią polskiej szkoły reportażu. Nie z powodu nagród i wyróżnień, nie z powodu lat pracy w "Gazecie Wyborczej" ani szefowania "Dużemu Formatowi", nawet nie z powodu wychowania kolejnych pokoleń świetnie przygotowanych reporterów. Szejnert jest mistrzynią, bo świadczy o tym każde jej zdanie, każde zdjęcie zamieszczone w książkach, każda chwila spędzona na doborze tematów, analizie dokumentów i rozmowach z potencjalnymi bohaterami. Jest mistrzynią, bo jest sobą. A każde jej zdanie winno zyskać miano "szejnertowskiego".
Stos książek poświęconych Nowemu Jorkowi rośnie. I oto leży przede mną arcydzieło literatury faktu - "Wyspa klucz". I tak niewiarygodnie trudno jest przełożyć ostatnią stronę i zamknąć tę książką bez żalu. W teorii to reportaż o maleńkiej sztucznej wyspie u wybrzeży Nowego Jorku, która w latach 1992-1954 była ośrodkiem przyjmowania imigrantów z Europy. W rzeczywistości, to traktat o miłości, bezpieczeństwie, zaangażowaniu i kłopotach, jakie z tego wszystkiego wynikają. To księga dokonań stałych i chwilowych mieszkańców wyspy oraz opis ich zmagań z systemem, historią i własnymi niedoskonałościami. Ten opis wzrusza lub bawi do łez, czasem zapiera dech, niejednokrotnie wbija w ziemię, zwłaszcza, gdy towarzyszą mu tak świetnie dobrane zdjęcia.
Wyspie Ellis i jej mieszkańcom przyszło się mierzyć z najtrudniejszymi czasami przełomu XIX i XX wieku. Była świadkiem największych dla Nowego Świata wydarzeń, a mimo wszystko, dzięki zorganizowaniu i najszlachetniejszym chęciom swoich bezpośrednich zwierzchników, przetrwała burze i wojny. W "Wyspie klucz" Szejnert oddaje głos zwykłemu człowiekowi - emigrantowi, pielęgniarce, lekarzowi, fotografowi, tłumaczowi, opiekunce. Dzięki reportażowi przywraca człowieka historii, bo wcześniej był zaledwie spisanym gdzieś nazwiskiem; dodaje mu kolorytu, dokłada człowieczeństwa. Autorka dba o swoich bohaterów, pisze o nich z poczuciem humoru, z właściwym sobie wyczuciem i smakiem. Właściwie nigdy nie podaje uśrednionych danych statystycznych, ale liczy z dokładnością do jednego ludzkiego istnienia. Wreszcie - nie uogólnia, ale uszczegóławia życie tych, dla których Ellis Island była kluczem do przyszłości. Lepszej lub nie.
kotnakrecacz.pl
"Klucz - tak chce nazwać wysepkę wielki architekt Frank Lloyd Wright, a właściwie jego spadkobiercy (...). Klucz może otworzyć świat i może go zamknąć. Tak właśnie jak wyspa Ellisa."
Nie ma wątpliwości, że Małgorzata Szejnert jest mistrzynią polskiej szkoły reportażu. Nie z powodu nagród i wyróżnień, nie z powodu lat pracy w "Gazecie...
2015-09-19
kotnakrecacz.pl
"…na zimnego trupa… Nawet go nie widziała bo komnata tonęła w ciemności i mrok, tylko poznała po błysku rewolwru. Ramon często Jej ten rewolwer pokazywał i mówił: Jak nie poślubisz mnie do grobu, to, się zastrzelę!…
A tymczasem zastrzelił Ewela. Pewnie już uleciała z niego dusza ponieważ już się nie ruszał.
Eljanna westchnęła pełną piersią. Nareszcie! I pocałowali się."
[Pisownia oryginalna, fragment utworu prozatorskiego 11-letniej W.S.]
Oszczędna w słowach, rozrzutna w wyrazie Wisława Szymborska (Wisią, Wiesią, Ichną i… Parkingowym zwana) tworzyła niemal od kolebki, a raczej odkąd nauczyła się pisać. I oto przed czytelnikiem leży zbiór całkiem nowych wczesnych i późnych dzieł i dziełek zupełnie nieznanych poza najbliższym gronem noblistki – “Błysk rewolwru”.
Pełno tu literackich smaczków, ale i przegląd błędów ortograficznych i interpunkcyjnych początkującej literatki. To takie pokrzepiające, urocze i prawdziwe zarazem. A w dodatku pobudza wyobraźnię, która w te pędy wystawia sobie kilku- i kilkunastoletnią Ichnę podgryzającą ołówek podczas twórczych procesów. Dawno już Szymborska straciła wizerunek nobliwej (sic!) starszej Pani, jaki zyskała na chwilę po tak zwanej “tragedii sztokholmskiej”, ale tak blisko uroczego szaleństwa nigdy chyba jeszcze nie stanęła.
“Błysk rewolwru” opatrzony wzruszającym i rzucającym na kolana, humorystycznym wstępem Bronisława Maja, to prawdziwie uroczy galimatias. Czytelnik (ba, wielbiciel!) znajdzie tu kwintesencję “szymborskości” – kolaże, limeryki, kołysanki, wierszyki (tak, jestem z Częstochowy). Ale też mapę fikcyjnego Nadleśnictwa Słoty (z rzeką Chlupawą, jeziorem Smarkle, Pęcherzewem i Dżdżewem), nekrologi osób nadal żyjących (“Tu leży taki a taki. Dał się wszystkim we znaki. Zmarł bardzo późno, ale lepiej już późno niż wcale”), rysunki anatomiczne w książce telefonicznej (z Szyjką Kazimierzem, Kolano Bolesławem i Nosal Urszulą), nawet Słownik Wyrazów Obelżywych (z liczyrzepą i zarzygańcem na czele) i więcej, ale nie o wszystkim pisać tu wypada.
Że Szymborska zachwyca treścią? Wszak żadna to nowość. Że w punkt trafia każdym słowem, myślą, szkicem – także. Ale mnie mniejsze znaczenie ma tu wydanie, edytorski majstersztyk – wypieszczone, wychuchane, nawet wypachnione. To nie książka, to dzieło. To nie treść, to całokształt. “Humoris causa”.
"Komuż nie braknie w piórze atramentu,
W zeszycie kartek, a w głowie talentu,
By to opisać dość szczerze i rzewnie?
Nie ma takiego i nie będzie pewnie! (…)
Już nie ma Ichny. Pozostał grobowiec.
Żałuj jej śmierci, innym ją opowiedz."
(1940, W.S. miała 17 lat)
kotnakrecacz.pl
"…na zimnego trupa… Nawet go nie widziała bo komnata tonęła w ciemności i mrok, tylko poznała po błysku rewolwru. Ramon często Jej ten rewolwer pokazywał i mówił: Jak nie poślubisz mnie do grobu, to, się zastrzelę!…
A tymczasem zastrzelił Ewela. Pewnie już uleciała z niego dusza ponieważ już się nie ruszał.
Eljanna westchnęła pełną piersią....
2015-03-19
FRAGMENT PROTOKOŁU ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
Znów w nieco okrojonym gronie, ale spotkałyśmy się ponownie. Wyjątkowo sabatowo zmieniło siedzibę i przeniosło się na miasto. W lokalu, do którego trafiłyśmy, pośród powszechnego gwaru ludności tubylczej oraz ryku telewizora, któryśmy były ku krzewieniu Kultury przez wielkie K wyłączyły, uprzejmie (acz opieszale) donoszono nam smakołyki w postaci:
* zupy meksykańskiej
* wieeelu porcji załososiowanych blinów
* szarlotki na ciepło bez zbędnych dodatków
* pizzy na cieście jak z żydowskiej macy
* piwa
* i herbaty, która nie chciała być miętową :)
Aż dziw bierze, że mimo kraju autora, żadna z uczestniczek nie skosztowała wykwintnych hamburgerów…
Tak oto przechodząc do meritum, dyskusję miałyśmy intensywną jak prawie nigdy. Żałuję, że nie zapisywałam wniosków, bo były wyjątkowo mądre (nawet jak na nas) i wyjątkowo, ekhm, odkrywcze. Zanim przejdę do tego, co zapamiętałam, rzeknę tylko zdanie od siebie – dawno żadna książka nie zawładnęła moimi myślami tak mocno, jak Trylogia nowojorska, a żaden autor nie zachwycił tak bardzo jak Auster – od pierwszego do ostatniego słowa każdego z opowiadań. Oto więc, co ustaliłyśmy:
* U Austera ważniejszy jest język, ważniejsza jest konstrukcja i forma niż sama fabuła – a dotyczy to każdej z trzech części Trylogii
* Autor vel Bohater vel Narrator bawi się z czytelnikiem, zaprasza go do gry, której reguły określa (choć nie do końca) w miarę rozwoju fabuł i wątków
* Auster zachwyca giętkością języka, pomysłowością w najlepszym wydaniu i niedookreślonym konceptem, który rozpracowałyśmy (chyba) i rozłożyłyśmy na czynniki pierwsze
* Tak, to zdecydowanie książka, którą po lekturze należy z kimś przedyskutować – bardzo wtedy zyskuje
* Pomysły Austera były godne Murakamiego – nic dziwnego że panowie się tak lubią! Pomieszanie imiona, nazwiska i tożsamości, bohaterowie o nazwiskach oznaczających kolory (pani Grey, która dwa razy wyszła za tego samego mężczyznę i została Panią Green <3), śledzenie i bycie śledzonym jako sposób na poczucie w sobie życia, duchy a zawód pisarza, język biblijny określający wszystko (parasolka <3), Humpty Dumpty etc., to tylko przedsmak tego, co proponuje autor.
* Trylogia to właściwie książka o znikaniu, rozpływaniu się w powietrzu i o tym, że być może tam, gdzie nas nie ma albo gdzie nikt nie może nas znaleźć jesteśmy po prostu szczęśliwi
* Nie było zgody, co do tego, którą część uważamy za najlepszą – każda z nas miała swoją „faworytkę”
* Za podsumowanie niech posłużą słowa autora – Te trzy historie są w gruncie rzeczy jedną, lecz w każdej z nich moja świadomość sensu opowiadanej fabuły jest na innym etapie rozwoju niż w dwóch pozostałych.
Darz book!
Ocena: 6/6!
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla miłośników powieści skomplikowanych w formie i treści, tych, którzy lubią wchodzić z autorem/narratorem/bohaterem w nietuzinkową interakcję - grę, zabawę, wyścig niemal; dla czytelników lubujących się w pięknym literackim, ale dość skomplikowanym języku pełnym wieloznaczności, ale i humoru.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy oczekują od literatury prostych fabuł z nieskomplikowaną treścią - od wstępu, poprzez rozwinięcie, na zakończeniu skończywszy; ci, którzy nie mają przy sobie kartki, ołówka lub nie lubią zaginać rogów - bo bardzo wiele zdań aż prosi się o zaznaczenie.
FRAGMENT PROTOKOŁU ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
Znów w nieco okrojonym gronie, ale spotkałyśmy się ponownie. Wyjątkowo sabatowo zmieniło siedzibę i przeniosło się na miasto. W lokalu, do którego trafiłyśmy, pośród powszechnego gwaru ludności tubylczej oraz ryku telewizora, któryśmy były ku krzewieniu Kultury przez wielkie K wyłączyły, uprzejmie (acz opieszale) donoszono...
2014-09-28
I znów ze świata Helprina wychodzę poobijana, nieswoja, ale szczęśliwa i zmieniona. I znów mam ochotę do niego wracać, żyć pod jego słońcem, jeść mango i choćby zamknąć się w mrówkoszczelnej kasecie. Tu czuję się jak w domu. Słowo Helprina jest jego rzemiosłem, historia podstawą, a fabuła niepowtarzalnym wymysłem. Trójka idealna.
Główny bohater potrafił rozwiązać problemy rewolucji francuskiej, kochał współtowarzyszkę ze szpitala psychiatrycznego, która mdlała na widok pasikoników, cierpiał na wrodzoną niezdolność do akceptowania swojego miejsca wśród ludzi, namawiał papieża do kąpieli w morzu, miał żonę o najdłuższym na świecie imieniu i jeszcze dłuższym rzędzie cyfr na bankowym koncie, obrabował bank i zgubił złoto, jako pilot został zestrzelony nad Berlinem i nad Morzem Śródziemnym, którym płynął wpław do Afryki (miejsca, w którym zniknęła historia), a raz po raz ratowała go niepojęta łaska idealnego momentu… Jeśli upadał, to nie tylko błyskawicznie, ale i pięknie, jeśli kochał, to tylko nad życie, a jeśli nienawidził, to do szpiku kości, do ostatniego ziarenka i zanikających śladów ust na filiżance. Nienawidził bowiem kawy. Kawy, która zastępuje ludziom seks, ćwiczenia, zdrową dietę, właściwą ilość snu, szczęście, cel życiowy oraz mózg. Kawy, której słowotwórczy skład chemiczny (na czele z "trioksytanem", "metyloparasorcynatem" i "dendrabucyfałem") spędza mu zdrowy sen z nieskażonych tą trucizną powiek.
Bezimienny, a raczej wieloimienny, bohater nie spisuje myśli w porządku – wydarzenia pojawiają się w jego słowach, pozostając w związku z innymi, ale chronologicznie. Niemniej pełny obraz, arcydzieło niepowtarzalnego gatunku, wyłoni się na końcu lektury. Czasem bowiem przecież rzeczy ostateczne, a właściwie pierwotne, są najważniejsze, a więc najgłębiej schowane. W Brazylii, na szczycie góry nad Rio de Janeiro, w mrówkoszczelnej kasecie w schowku między skałami.
"Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety" jest zapisem życia kogoś, kto może o sobie powiedzieć te słowa:
"Atakowałem Berlin, gdy był tam jeszcze Hitler. Uciekałem ze szwajcarskiego szpitala psychiatrycznego z kobietą, którą ciągle kocham, choć od dawna nie żyje, pojechaliśmy razem na koło podbiegunowe i stanęliśmy u stóp zorzy polarnej. Byłem jednym z najbogatszych ludzi na świecie, byłem też chłopcem, który ciężko harował i odkładał pieniądze, żeby kupić sobie pączek z cukrem pudrem i parę broszurek z nutami. Walczyłem u boku aniołów, wysoko nad ziemią, gdzie powietrze jest rzadkie jak hel, a przegrana równa się eksplozji słonecznego blasku. (…) Byłem żołnierzem wielkiej armii, która w ciągu paru lat zdobyła pół świata. Przepłynąłem ocean, śmigałem wśród chmur, muskałem podwoziem fale Hudsonu, rozcinając śmigłem korony lilii wodnych. Widziałem, jak giną narody i jak rodzą się nowe."
Oby każdy z nas, biedny czy bogaty, utalentowany lub nie, mógł powiedzieć tyle (i tak) o sobie.
"Pamiętnik…" nie ma nic wspólnego z genialną Zimową opowieścią. I żadną miarą nie należy czynić z tego zarzutu. Nie ma tu może baśniowej magii, ale więcej tej zwykłej, codziennej, osobistej… I nie będzie to oksymoronem, jeśli powiem, że tylko u Helprina realizm może być nieprawdopodobny, a codzienność nierealna. Oto więc przed czytelnikiem leży czysta postać literatury, „realizm niemagiczny” ujęty w dobrze znane, jedyne w swoim rodzaju helprinowskie formy językowe. Są jednak pewne cechy charakterystyczne dla prozy autora, których pełno i w "Pamiętniku…" – mistyczne niemal znaczenie mostów i rzek, Nowy Jork jako dom wyśniony, lecz niespełniony, starość, która przekracza granice oraz bohaterowie, których osobiste cechy ujawniają się w każdym zdaniu. Język Marka Helprina, tak niepowtarzalny, potrafi oddać nieopisywalne i niezrozumiałe, jest plastyczny, dobitny, bogaty. Oddaje to z resztą świetne tłumaczenie Macieja Płazy, z jednym tylko zastrzeżeniem – prawdopodobnie w oryginale narrator-pamiętnikarz zwraca się do odbiorcy w liczbie pojedynczej. Zachwyca natomiast tłumaczenie nazwisk i nazw (by daleko nie szukać – Gnoya Pulpetta czy kancelarii Tzwaniacka, Byddlaqua i Bogatcha, która zaczynała jako Furmann, Trend i O’Vatty).
Zachwyca też pomysłowością i przewrotnością sam Helprin. Cały "Pamiętnik z mrówkoszczelnej kasety" jest satyrą na ówczesność i współczesność – na działanie świata, władzę, finansjerę, reklamę, kościół, edukację, Amerykę, wojnę i jej przedstawienia w kulturze…
Całokształtu dopełnia kolekcjonerskie wydanie. Piękny, pachnący (!) papier, pomysłowa okładka i klimatyczne zdjęcia na wyklejkach każą zastanawiać się jakie kolory liter i jakie książki dopełnią całokształtu w nazwisku autora w polskim wydaniu.
Nie można poznać historii z "Pamiętnika…", można ją sobie tylko wyobrazić, ukształtować według własnych wyobrażeń. Ale obiecuję ci, drogi czytelniku, że od tej pory żadna filiżanka kawy nie będzie już taka sama. Żadna miłość nie będzie aż tak intensywna, a żaden dzień tak jednoznaczny.
"Nie opowiedziałem tego wszystkiego po to, by na koniec napić się kawy. Opowiedziałem to w tym samym celu, co śpiewak śpiewa, a gawędziarz opowiada: gdy docierasz do miejsca, z którego już nie możesz wrócić, coś sprawia, że spoglądasz za siebie i nie możesz się nadziwić, że z drobnych przypadków w tak nieuchronny sposób ułożyło ci się słodkie, okrutne i zaskakujące życie. "
kotnakrecacz.blogspot.com
I znów ze świata Helprina wychodzę poobijana, nieswoja, ale szczęśliwa i zmieniona. I znów mam ochotę do niego wracać, żyć pod jego słońcem, jeść mango i choćby zamknąć się w mrówkoszczelnej kasecie. Tu czuję się jak w domu. Słowo Helprina jest jego rzemiosłem, historia podstawą, a fabuła niepowtarzalnym wymysłem. Trójka idealna.
Główny bohater potrafił rozwiązać problemy...
2014-06-08
PROTOKÓŁ ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
Ta wyjątkowa sobota, tuż po piątku 13.-tego, upłynęła nam pod znakiem listów – nie dość, że nasza lektura – "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka Z Kartoflanych Obierek" to książka pisana w formie listów, to jeszcze E. zaszczyciła nas (i nie ma w tym ani krzty złośliwości, bo naprawdę jesteśmy zaszczycone!) swym odręcznym pismem z powodu nieobecności (wywołanej niecnie przez autorkę tego protokołu, za co rzeczona jeszcze raz serdecznie przeprasza…). Drugim zaszczytem, jaki spotkał nas tego dnia, była obecność wysłanniczki z małopolskiego Klubu-Matki, czyli I., którą serdecznie zapraszamy, w miarę możliwości, na kolejne spotkania. Potraktujcie ten protokół jako list dziękczynny dla Was (poważnie!).
Wyjątkowość spotkania potwierdziło także jego miejsce – Pola Mokotowskie. Choć z powodu zupełnie szalonej pogody, nie udało się wytrwać pod chmurką, realia miałyśmy baaaardzo z epoki. A to dlatego, że umiejscowiłyśmy nasze książki, jedzenie i dyskusję pod dachem pubu, którego nazwy nie wymienię, bo nie potraktowano nas tam najlepiej, zatem reklamy nie będzie :) Jako, że "Stowarzyszenie…" dzieje się w czasach tuż pookupacyjnych na brytyjskiej wyspie Guernsey, a bohaterowie muszą po piwnicach upychać ewentualne nadwyżki żywności, tak i my „kitrałyśmy” resztki jedzenia pod stołem tudzież za pazuchą, kryjąc je przed czujnym (kamerowym) wzrokiem okupanta – pracowników pubu :) A oto to, co kryłyśmy:
ciasteczka z mąki ziemniaczanej (M.!) – z wiadomych względów
pączki
kiszone ogóreczki
brytyjskie ciasteczka z jagodami
otręby śliwkowe (jako pokarm dla świń trzymanych w lekturze w piwnicach)
wadowickie kremówki
angielską herbatę
i inne smakołyki, o których nie pamiętam – przepraszam, ale były pod stołem :)
Wnioski z lektury zawierają więc przemyślenia wszystkich podmiotów wymienionych.
A więc "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka Z Kartoflanych Obierek":
zrobiło wrażenie (mniejsze lub większe, bardziej i mniej pozytywne) na wszystkich uczestniczkach
po początkowych zachwytach nad przemiłym czasem, spędzonym podczas lektury (nikt nie mówi, że ambitnej, ale niewątpliwie przyjemnej), na ziemię sprowadziła nas listowna obecność E., której lektura zdecydowanie nie przypadła do gustu
Zgodnie stwierdziłyśmy, że książka nie należy do arcydzieł, ale jest zgrabnie napisana, ma formę inną niż większość, co część nas na początku zniechęcało, część – przeciwnie. I choć pewnie za pół roku niewiele szczegółów będziemy pamiętać, to w pamięć zapada niewątpliwie jej urocza atmosfera.
Ucieszył nas epilog autorek, które jak się okazało, oparły Stowarzyszenie na solidnych podstawach merytorycznych, dotyczących II wojny światowej na Guernsey, które odwiedziły.
Wszystkie zgodnie pokochałyśmy Sidneya za to, jakim był człowiekiem (Nie mogę ofiarować ci amerykańskiego szczęścia, ani nawet masła, ale…) oraz Isolę za jej kompletnie „odjechane” pomysły i prostolinijność nie do podrobienia (Na zdjęciu wyglądasz, jakbyś miała zeza. Czy to prawda? A jeśli tak, to czy na stałe? Masz stałego adoratora? Ja nie.)
Wzruszyła nas też (niestety zmyślona) historia o Oscarze Wildzie i jego listach do Babusi Finnusi, historia o niemieckich burdelach i gwizdaniu, butach na miarę oraz papuga Zenobia (osowiała po wyjeździe Sidney’a) i kozioł Ariel, który zjadł notatki dotyczące książki.
Zdajemy sobie sprawę, że zakończenie jest przewidywalne i upraszczające sprawę, ale większości z nas jednak nie zraża:) Jesteśmy też dumne z E., że dobrnęła do końca, co jak dwukrotnie podkreślała, łatwe nie było (mimo szczerych życzeń szczęścia dla Juliet) :)
Ach! I podobało nam się ujęcie wojny z perspektywy, hmm.. niewojennej, jakby z filmu Życie jest piękne Benniniego.
P.S. Znalazłyśmy też dwa błędy interpunkcyjne :)
PROTOKÓŁ ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
Ta wyjątkowa sobota, tuż po piątku 13.-tego, upłynęła nam pod znakiem listów – nie dość, że nasza lektura – "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka Z Kartoflanych Obierek" to książka pisana w formie listów, to jeszcze E. zaszczyciła nas (i nie ma w tym ani krzty złośliwości, bo naprawdę jesteśmy zaszczycone!) swym odręcznym...
2014-05-07
"Każdy potrafi podróżować w czasie. Nasze przygody w tym tajemniczym wymiarze są ograniczone, ale naprawdę je przeżywamy. Jeśli chodzi o podróż naprzód, wszyscy znajdujemy się na taśmociągu wiozącym nas przez czas, przesuwającym się ku niepewnej przyszłości z prędkością 1s/s. Nieubłaganie suniemy w przyszłość, zmieniając ją w teraźniejszość - tak samo jak chwila, która kiedyś była teraźniejszością, staje się przeszłością. Wszyscy potrafimy również podróżować wstecz w czasie (...). Podróże wstecz odbywają się za pośrednictwem pamięci i brakuje im tego niezakłóconego, nieustannego postępu cechującego nasz ruch do przodu. (...) Nasza pamięć skacze po czasie z nieustannie zmieniającą się prędkością."
Mam zakwasy. W mózgu... dawno nie czytałam niczego, co tak do reszty pochłonęłoby moją uwagę, myślenie, wszelkie procesy poznawcze. Nie przypominam sobie też, żebym kiedykolwiek czytała naukową książkę z dziedziny, hmm.... jak by nie było - fizyki, w dodatku kwantowej. I nagle okazało się, że rozumiem (prawie;)), potrafię, mogę. I uwielbiam!
Kiedy wybierałam książkę "Jak zbudować wehikuł czasu. Nauka a podróże w przeszłość i przyszłość" spodziewałam się kulturowego opracowania pomysłów ludzkości na fizycznie nierealne przesunięcia czasu - koncepcji naukowych, literackich, filmowych - generalnie szalonych. Tymczasem otrzymałam obszerne kompendium dotyczące zmagań nowoczesnej fizyki z tym arcyciekawym, szczególnie dla historyków i innej maści naukowców, problemem. I może wstyd się przyznać, ale dopiero teraz dowiedziałam się, że w zasadzie żadne prawo fizyki (z pewnymi ograniczeniami) nie wyklucza możliwości podróżowania w czasie. Niesamowite, prawda?
Podróże w czasie to temat przewodni wielu filmów, seriali i książek. Niektórzy spekulują, że w niedalekiej (i dalekiej) przyszłości (jeśli przyjmiemy, że czas de facto nie istnieje, a wszystko dzieje się tak naprawdę równolegle) ten typ podróżowania będzie prawie codziennością. Ale jeśli faktycznie tak jest, to gdzie dziś w naszej rzeczywistości są podróżnicy z przyszłości? Jeśli nie nauczyli się być niewidzialni, istnieje prawdopodobieństwo, że wehikuł nie został wynaleziony.
Istnieje kilka sposobów na złamanie bariery upływu czasu. Wszystkie opierają się na teorii względności i fizyce kwantowej. Dwa z nich uważam za szczególnie interesujące. By przenieść kogoś w przyszłość o 11 lat, co technicznie jest stosunkowo proste do wykonania, musielibyśmy rozpędzić statek kosmiczny do 99% prędkości światła (ponieważ wtedy czas płynie zdecydowanie wolniej). Jednak na obecnym poziomie rozwoju technologicznego, musielibyśmy we wszystkich amerykańskich elektrowniach wyprodukować do rozpędzenia statku, tyle energii, że zajęłoby to, bagatela, 3700 lat... Do przemieszczania się w czasie można by także wykorzystać teleportację kwantową, która już dziś jest możliwa z pojedynczymi atomami. Ale to oznaczałoby konieczność zniszczenia nas i utworzenia w zupełnie innym miejscu w czasie naszej dokładnej kopii. Z resztą, skanowanie wszystkich atomów ciała statystycznego człowieka, przy założeniu, że osiągnęlibyśmy prędkość skanowania miliona atomów na sekundę, trwałoby... 100 000 trylionów lat... Wygląda na to, że jak pisze autor:
"(...) to, że fizyka coś umożliwia, nie znaczy, że coś istnieje - ale równie dobrze, może zostać odkryte jutro."
Brian Clegg, w "Jak zbudować wehikuł czasu" obala też pewne mity związane z podróżami po czasoprzestrzeni. Po pierwsze fizycznie niemożliwe jest skonstruowanie wehikułu, który za pomocą jednego guzika i dwóch pokręteł, zaprowadzi nas do miejsca i czasu, który sobie tylko wymyślimy. Tym bardziej niemożliwy będzie też powrót do miejsca i czasu, z którego wyruszyliśmy. Ponadto, wszystkie sposoby umożliwiają podróże w przyszłość, za to w przeszłość możemy poruszać się tylko do momentu skonstruowania wehikułu. By pokonać tę barierę, musielibyśmy przekroczyć prędkość światła, co jest już fizycznie niemożliwe, ponieważ NIC nie porusza się szybciej niż światło. Nie moglibyśmy też zmienić przeszłości w znaczący sposób - zabicie własnego dziadka dajmy na to, przeczy prawom fizyki i tzw. koncepcji spójnych historii. Dobrze tłumaczy to autor choćby tymi słowami:
"Wracamy i zabijamy dziadka tak, że nigdy nie istnieliśmy. Oznacza to, że nigdy nie odbyliśmy podróży, a w chwili, w której podjęliśmy działanie, przeskoczyliśmy z powrotem do chwili, w której właśnie mieliśmy rozpocząć podróż. Za każdym razem, gdy próbujemy przenieść się do przeszłości i dokonać zmiany, która sprawi, że nasze istnienie stanie się niemożliwe, znajdujemy się tuż przed rozpoczęciem naszej podróży. Nasza podróż w przeszłość nigdy się nie rozpocznie."
Prawom fizyki przeczy także marzenie niektórych o wzbogaceniu się dzięki czasowym wojażom. Stoi to w sprzeczności z zasadą zachowania masy/energii - jeśli przenieślibyśmy coś z przeszłości, nie byłoby tego w przyszłości, bo ilość tego, co zabieramy, nie może przecież ulec podwojeniu.
Clegg pokazuje, że podróżowanie w czasie jest fizycznie (sic!) możliwe, choć na chwilę obecną niewykonalne (chyba, że o czymś nie wiemy). Ale zasady fizyki przeczą wszystkim naszym marzeniom o tym, co takie podróże nam umożliwią - poruszanie się w daleką przeszłość, zmianę swojego życia, wzbogacenie się, a nawet możliwość wyboru konkretnego punktu w czasie, który chcemy odwiedzić. To ludzkie oblicze fizyki - nawet ona nie umożliwia przyczynie wyprzedzenia skutku.
"Podróżowanie w czasie to rzeczywistość. Na małą skalę potrafimy to robić dziś. Jeśli ludzkość przetrwa wystarczająco długo, wydaje się ono niemal nieunikniona częścią naszej przyszłości. A jeśli nie budzi w nas poczucia cudowności, nic tego nie zrobi.
Ostatecznie czas pokaże."
"Każdy potrafi podróżować w czasie. Nasze przygody w tym tajemniczym wymiarze są ograniczone, ale naprawdę je przeżywamy. Jeśli chodzi o podróż naprzód, wszyscy znajdujemy się na taśmociągu wiozącym nas przez czas, przesuwającym się ku niepewnej przyszłości z prędkością 1s/s. Nieubłaganie suniemy w przyszłość, zmieniając ją w teraźniejszość - tak samo jak chwila, która...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-23
FRAGMENT PROTOKOŁU ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
"Magician and liar share so many common skills necessary to their success: the planning of a deceptive strategy; the facility to mislead in face-to-face confrontation; an inling into the workings of your victim's mind; an aptitude for acting, a good memory. You make the real appear fake, the fake appear real."
Drugie już kwietniowe spotkanie (a 17 w ogóle!) upłynęło nam pod znakiem brytyjsko-holenderskim (stąd holenderski kolor protokołu), ponieważ na tapecie miałyśmy "Dziewczynę Houdiniego" Martyna Bedforda, którą połowa z nas czytała już po raz kolejny. Uczestniczki na ten czytelniczy show prowadziły znaki donoszące o występie Petera Prestidigitatora :)
Poza zwyczajowymi dodatkami kulinarnymi, nawiązującymi do lektury, do książki dopasowałyśmy się także ubraniem. Prym wiodła M., która była Rosą niemal w każdym calu (poza włosami i oczami;)), z poświęceniem kupiła nawet zielone spodnie, pomalowała oczy i usta na zielono i założyła wyciągnięty kolorowy sweter. W związku z tym gospodyni i jej zaledwie zielone paznokcie – może się schować :P
Dawno nie było tak bogato (i dużo!) pod względem kulinarnym i dawno nie wyczyściłyśmy z talerzy jedzenia tak… dogłębnie :) Ale po kolei - raczyłyśmy się:
- dwoma rodzajami pannekoeken – jednym na słono – z pieczarkami i cebulą oraz serem ementalerem, a drugim na słodko – z jabłkami oraz poffertjes w wersji z gofrownicy i patelni autorstwa autorki tych słów, która spędziła przy tym upojne 4,5h z dżemami truskawkowymi i malinowymi autorstwa M. lub masłem Kerrygold, które w wybranej lekturze pełniło rolę niemal pierwszoplanową, jak się okazało.
- trzema rodzajami boskich serów – Kerrygold <3 (Oczko), gorgonzola i marmurkowym (E.) z oliwkami
- przepysznymi naleśnikowymi roladkami z łososia z koperkiem (Oko!)
- holenderskimi herbatnikami suchymi lub w czekoladzie
- ciasteczkami z makiem i rodzynkami pieczonymi przez M.
- urodzinowym Ferrero E.
- herbatą, bezalkoholowym szampanem winogronowo-brzoskwiniowym (M.!), winem z Maryją oraz przywołującą wspomnienia Sophijką :)).
Holenderskie pyszności (oraz egzemplarze książki, nie wspominając o notatkach) pomagały nam w dyskusjach, które nieprzerwanie toczyły się prawie dwie godziny i doprowadziły do następujących konkluzji:
* "Dziewczynę Houdiniego" świetnie się czyta, bo jest napisana, pięknym, zgrabnym językiem, pełnym ironii, poczucia humoru i samych najlepszych innych przymiotów języka
* Bohaterowie są nakreśleni bardzo sugestywnie, łatwo ich sobie wyobrazić i nawet dialogi uwydatniają ich cechy charakteru. Warto też wspomnieć, że są bardzo barwni (także dosłownie) i prawdziwi, wywołują więc całą gamę emocji (najczęściej pozytywnych)
* Nawet jeżeli nie do końca rozumiałyśmy, o co chodzi we wszystkich trikach i sztuczkach, przedstawianych przez głównego bohatera, to chyba wszystkie doceniłyśmy wkład tych opisów do książki – pięknie opisywały związki magii z… życiem :) (mi osobiście najbardziej zapadło w pamięć mówienie prawdy, która jest tak nieprawdopodobna, że wszyscy traktują ją jak żart oraz wątek pokazywania publiczności czegoś, co pozornie w sztuczce się nie udaje, po to, by odwrócić ich uwagę – obydwie zastosowane na holenderski policjantach przez Reda)
* Każdej z nas przemknęło przez myśl, że może śmierć Rosy jest jednak mistyfikacją…
* Doceniłyśmy achronologiczność książki oraz to, że opowieści Rosy i Reda uzupełniały się w niewymuszony, zgrabny sposób
* Każda z nas odczuwała smutek… z powodu Rosy, Reda, tego że nic nie da się naprawić, odwrócić, zmienić… dobijające.
* Ogólnie rzecz biorąc oceniłyśmy książkę, jako być może nie wzbogacającą w szczególny sposób naszej wiedzy, ale bardzo dobrą, pociągającą, świetnie napisaną i pochłaniającą całą uwagę czytelnika.
FRAGMENT PROTOKOŁU ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
"Magician and liar share so many common skills necessary to their success: the planning of a deceptive strategy; the facility to mislead in face-to-face confrontation; an inling into the workings of your victim's mind; an aptitude for acting, a good memory. You make the real appear fake, the fake appear real."
Drugie już...
2014-03-13
"Wielkie miasto jest niczym więcej jak własnym portretem, prędzej czy później okazuje się jednak, że zawarty w nim arsenał scen i obrazów jest częścią głęboko ukrytego planu."
Czytam książki od 24 lat. I przez to prawie ćwierćwiecze zawsze wychodziłam z popularnego założenia, że pytanie Czytelnika o ulubioną pozycję, to tak jak pytanie rodziców o ulubione dziecko - absurdalne. Ale zmieniałam zdanie, przynajmniej w odniesieniu do książek. Powodem była lektura "Zimowej opowieści" Marka Helprina - pierwszy raz wydanej w Stanach w latach '80-tych, u nas - na początku tego roku. Wypada dodać - wydanej u nas pięknie!
Nigdy jeszcze nie spotkałam się z książką o tak pięknej fabule, napisanej tak pięknym językiem w tak pięknym opakowaniu. Pewnie nie jest idealna, bo właśnie w braku rzeczy idealnych leży równowaga świata, ale bezsprzecznie w moim dotychczasowym życiu czytelniczym to właśnie jej najbliżej do ideału. I sama dziwię się, że to piszę, ponieważ skłonność do przesady, szczególnie w odniesieniu do oceny książek, jest ostatnią z moich cech.
"Zimowa opowieść" to prawie 700 stron tak pięknych, że kiedy się skończyły, okazało się, że nie mam już na nic ochoty, że boję się czytać cokolwiek innego, bo jako Czytelnik osiągnęłam spełnienie, a literacko mogę umierać.
Helprin opowiada baśń. Baśń o mieście. O Nowym Jorku, ale tym na skraju rzeczywistości, tym, w którym raz na kilka lat przychodzi sroga zima, a czas zapętla się i wywraca na lewą stronę. To opowieść o mieście "znacznie lepszym niż na to zasłużyło", mieście, które "ze wszystkich miast na świecie najskuteczniej podnosi ciśnienie (...), wystarczy wyjść na ulicę i od razu ma się ochotę podstawiać nogę kucykom w Central Parku". W dodatku opowieść zaczyna się w czasach, kiedy wszystkie stare zegary mówiły "tu Dakota, tam Dakota, tu Dakota, tam Dakota", kiedy największy gangster mógł mieć bzika na punkcie barw, najlepszym środkiem transportu były łyżwy, a chora na gruźlicę dziewczyna mieszkała w namiocie na dachu. Czas w tym miejscu jest rzeczą względną, bo jak pisze Helprin...
"i tak wszystko wydarzyło się równocześnie, krócej niż w okamgnieniu, czas wynaleziono tylko dlatego, że nie umiemy objąć jednym spojrzeniem olbrzymiego, szczegółowego malowidła, które nam pokazano – oglądamy je więc po kawałku, linearnie."
W tej rzeczywistości zaczynają pleść się losy bohaterów - wykwalifikowanego włamywacza zakochanego w bogatej, śmiertelnie chorej córce prasowego magnata, członków gangu Krótkich Ogonów, nadnaturalnej wielkości białego konia, staruszki-analfabetki o słownictwie bogatszym niż "Encyclopaedia Britannica", człowieka, który pływał po oceanie na złotej tacy, dzieci, które nadały imiona tysiącu osób z sąsiedniego wieżowca, pary, która zaręczyła się przez ścianę, czy człowieka, który zniknął i sam nie wiedział dlaczego, bo czy nadal można go nazywać włamywaczem? Brzmi niewiarygodnie? Owszem. Ale kto powiedział, że baśń, w dodatku baśń o mieście, ma być wiarygodna? Dodam, że pisze to ktoś, kto za gatunkiem fantasy nie przepada. Powieść Helprina jest tak wiarygodna w swojej baśniowości, że aż trudno się z tym pogodzić. Jest w dodatku, przynajmniej dla mnie, z niczym nieporównywalna.
Historiami jedenastoplanowych bohaterów "Zimowej opowieści" można by obdzielić sto innych książek, bo wyobraźnia autora nie ma chyba granic, a ich charakterystyki są małymi kolorowymi szkiełkami w witrażu kompozycji. Z całości wyłania się arcydzieło. Z arcydzieła zaś świat, w którym wszystko jest tak proste, że aż skomplikowane - zło kuriozalne, a dobro bezgraniczne. Wrażenie potęguje język autora, daleki od melodramatycznych i pompatycznych uogólnień rodem z Biblii dla ubogich (czy jak kto woli Paulo Coehlo), ale literacki, zgrabny, niepozbawiony humoru. Oto kilka przykładów (z 8 drukowanych stron notatek...):
"Sądzili, że są artystami: taki zawód podawali w zeznaniach podatkowych, tak się przedstawiali na prowincjonalnych dworcach autobusowych. I prawie mieli rację: może nie byli artystami, ale na pewno dziełami sztuki."
"Boonya nieprzerwanie wyrzucała z siebie dziwaczne teorie, sprzątała jak szatan, śpiewała piosenki w nieznanych nikomu językach i znała przepisy na tysiąc nieistniejących potraw (...). Była Norweżką, na Christianę patrzyła więc z góry: w końcu na mapie Norwegia znajduje się wyżej niż Dania."
"Od miesiąca nie mógł się opędzić od pewnej monstrualnej, zaniedbanej kobiety z Tribeca, intelektualistki, która nie wiedziała, czy jest dzień, czy noc, nigdy nie widziała oceanu i sądziła, że kozioł to samiec owcy. Chorobliwie zazdrosna, żyła tylko wśród książek, żywiła się głównie tytoniem i alkoholem, miała żabią twarz, cerę koloru wątroby, kurzy móżdżek, a ciało o gracji szopa pracza."
Poza piękną opowieścią, Helprin częstuje nas także satyrą na współczesność cywilizacji. Cywilizacji, w której na porządku dziennym jest kupowanie choćby "Półautomatycznego Samopoziomującego Podwodnego Świdra Kesonowego i Instalatora Dynamitu Barkingtona-Paysona", a wybory wygrywa ktoś, kto jest najlepszym kłamcą, ponieważ "kłamie szczerze (sic!) i z finezją". Kłamstwo bowiem i prawda "są bardzo blisko siebie, a różni je coś bardzo pięknego". To także cywilizacja, o której trąbią nagłówki typu "Zmarła modelka pozywa konia wyścigowego", których autorzy tworzą w redakcjach kuriozalne stosunki społeczne, pięknie odwzorowane przez Helprina:
"Płacił im po dwieście tysięcy dolarów rocznie, by witali go uniżenie, gdy wchodził do sali, kiwali głowami i z szeroko otwartymi oczyma reagowali na jego sugestie, by posługiwali się nazwiskami, które im ponadawał, by dyskutowali o jego propozycjach za pomocą wielkich słów, których nie rozumiał, a następnie przyznawali, że to doskonały pomysł – na przykład by uprawiać grzyby w nieużywanych sejfach."
Nie umiem nad "Zimową opowieścią" przejść do porządku dziennego, nie umiem wytłumaczyć sobie jej fenomenu. Wiem tylko, że miałam okazję po raz pierwszy w życiu przeczytać arcydzieło. Wiem też, że przeniosłam się do świata, w którym chciałabym żyć, który być może nie różni się od tego, który mam za oknem. Bowiem "świat jest idealnym miejscem, tak idealnym, że nawet jeśli potem nie ma już niczego, to, co mamy tu, wystarczy."
Do zobaczenia po drugiej stronie ściany z chmur.
http://kotnakrecacz.blogspot.com/2014/03/o-zimowej-opowiesci-m-helrpina-i-o-tym.html
"Wielkie miasto jest niczym więcej jak własnym portretem, prędzej czy później okazuje się jednak, że zawarty w nim arsenał scen i obrazów jest częścią głęboko ukrytego planu."
Czytam książki od 24 lat. I przez to prawie ćwierćwiecze zawsze wychodziłam z popularnego założenia, że pytanie Czytelnika o ulubioną pozycję, to tak jak pytanie rodziców o ulubione dziecko -...
2014-02-11
http://kotnakrecacz.blogspot.com/2014/02/wpis-o-czytaniu-czyli-reszte-dopisz.html
Książki o książkach, książki o czytaniu, o czytelnikach, czytelnictwie, pisaniu... To wszystko, czego książkowemu molowi potrzeba do szczęścia. Poznać zwyczaje czytelnicze ulubionych autorów (jeśli mają czas na cokolwiek poza pisaniem:)), to jak dla gimnazjalisty zerknąć do alkowy ulubionej gwiazdy... Takie mam przynajmniej wrażenie. Dlatego poluję na takie pozycje, pochłaniam z namaszczeniem, notuję, porównuję z własnymi zachowaniami, czerpię garściami i wysysam kwintesencję jak spragniony wody na pustyni. Do ścisłej czołówki moich najukochańszych książek należą więc "Ex libris" A. Fadiman i "Młodszy księgowy" J. Dehnela. Teraz dołączyła do nich pozycja o idealnym w swej prostocie tytule - "Książka o czytaniu czyli resztę dopisz sobie sam" J. Sobolewskiej.
By odnieść się do wszystkiego, co chciałabym o niej powiedzieć, musiałabym stworzyć drugą taką książeczkę, tyle w niej czytelniczych i pisarskich smaczków, opisów przemyśleń. Muszę się jednak znacznie ograniczyć - po części dlatego, że zajęłoby mi to mnóstwo czasu, po wtóre dlatego, by nie psuć Wam przyjemności czytania. A czytać warto! Także o czytaniu.
Tematów porusza autorka bardzo wiele i ujmuje je w rozdziały o cudownych tytułach. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nie ma ochoty na lekturę czegoś, co zatytułowane jest tak: A ty co czytasz w toalecie? albo Markiza wyszła o piątej, czyli pierwsze zdanie, by nie wspomnieć już o Krojeniu trupa i innych mękach pisania, czyli o czym nie wie czytelnik. Dowiemy się też niemało o mniej lub bardziej wygodnych pozycjach (i miejscach) czytelniczych, o dylematach układania książek, ich pokręconych tytułach (mój faworyt: "Ah! Eh! He! Hi! Ha! Hi Hi! Oh! Hu! Hu! Hu!"), pierwszych i ostatnich zdaniach, książkach już (lub nigdy) nieistniejących i tych, które najlepiej zabrać na wakacje, choć zapewne i tak najbardziej interesująca wyda nam się ta, którą zabierze ktoś inny. Ilu z nas wiedziało, że George Orwell kolekcjonował (i oprawiał!) kobiecą prasę z XIX wieku, albo że Walter Benjamin miał ulubioną półkę, na której układał książki dla dzieci i te, których autorzy zapadli na choroby psychiczne? Kto słyszał o książkach, które Stanisław Lem w streszczeniach i recenzjach powołał do życia albo o tym, że Oscar Wilde nie czytał książek, które miał zrecenzować, żeby... nie ulec sugestii! Ja przynajmniej o tych rewelacjach pojęcia nie miałam, a jest ich w książce Sobolewskiej więcej. Niektóre sprowokowały mnie nawet do ozdabiania marginesów rysunkami - choćby gaci Marqueza, które piły go tak, że nie mógł pisać. Moje nieistniejące zdolności artystyczne pobudziło także zdanie o tym, jakoby pisanie było niczym wtaczanie kwadratowego koła pod górę.
W "Książce o czytaniu..." znalazłam (i dopisałam!) tyle wspaniałości, że mam ochotę przeczytać ją ponownie - najlepiej od razu. Może czegoś nie zaznaczyłam, może coś mi umknęło w tej skarbnicy baśni dla Czytelnika (sic!). Znalazłam mnóstwo podobieństw do relacji autorki w moich zachowaniach i wspomnieniach czytelniczych, co wywołało u mnie i salwy śmiechu i łzy wzruszenia - może gdyby nie ta lektura, nigdy nie wróciłyby do mojej pamięci? Ale o nich może jednak innym razem. Kolejną zaletą Książki o czytaniu jest to, że pozwoliła mi uzupełnić mój zeszyt "Chcę przeczytać" (niektóre tytuły uzupełniły już nawet regały). To przerażające, jak wiele książek chcielibyśmy przeczytać, a nie mamy nawet pojęcia, że istnieją. Dobrze zatem, że jedna prowadzi do drugiej. Trudno także nie docenić tego, ze Sobolewska pisze o rzeczach, z których każdy z nas zdaje dobie sprawę, ale nikt tego wcześniej nie nazwał. Wszyscy w końcu jesteśmy czytelnikami.
Samo także wydanie książki jest czytelniczym ideałem. Nie byłabym sobą, gdybym nie skomentowała tej literówki ze strony 21 albo tego, że nie powinno się składać książek czcionką pogrubioną, ale szybko zapomniałam o tych wadach-nie wadach, bo całość powala na kolana. Ogromne marginesy aż proszą się o notatki, nie mówiąc już o wydzielonym na nie miejscu po każdym rozdziale.
Piękne i arcy-pomysłowe grafiki na początku wszystkich rozdziałów wskazują (czasem bardziej niż jego tytuł) na ich treść. Poziomy format książki, trochę wymuszony przez marginesy, trochę sugerujący książki dla dzieci, spowoduje, że na półce, jeśli ją tam w końcu włożę i przestanę po raz trzynasty czytać co bardziej (czytelniczo) pikantne wątki, bardzo się będzie wyróżniać. Jak przystało na książkę o czytaniu. A resztę... No cóż, dopiszcie sobie sami.
http://kotnakrecacz.blogspot.com/2014/02/wpis-o-czytaniu-czyli-reszte-dopisz.html
Książki o książkach, książki o czytaniu, o czytelnikach, czytelnictwie, pisaniu... To wszystko, czego książkowemu molowi potrzeba do szczęścia. Poznać zwyczaje czytelnicze ulubionych autorów (jeśli mają czas na cokolwiek poza pisaniem:)), to jak dla gimnazjalisty zerknąć do alkowy ulubionej...
Prawdziwe arcydzieło — od pierwszej do ostatniej strony.
Prawdziwe arcydzieło — od pierwszej do ostatniej strony.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to