-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1156
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać409
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2015-09-27
2015-03-05
2015-12-31
kotnakrecacz.pl
"W tej powodzi domysłów jedno było pewne: że Mikołaj i Aleksandra bardzo kochają swoje córki — tę „czterolistną koniczynkę”, jak nazywała je Aleksandra. (...) Lecz, jak zauważyła Edith Almedingen: „Choćby nie wiem jak kochane przez swoich rodziców, cztery dziewczynki były zaledwie jak cztery przedmowy do ekscytującej książki, która się nie rozpocznie dopóki nie urodzi się brat.”
Podobnie jak kiedyś „Zabić arcyksięcia”, tak teraz „Cztery siostry” zawładnęły moimi myślami i sercem na kilka dni, zostawiając trwały ślad na obu. Historia Olgi, Tatiany, Marii i Anastazji Mikołajewnych, córek ostatniego cara, Mikołaja II i jego żony Aleksandry, rozrywa trzewia i rani do głębi. Od pierwszego krzyku na tym świecie niemal ubezwłasnowolnione i chowane pod kloszem — początkowo złoconym i wysadzanym drugimi kamieniami, jaki nałożyła na nie matka, a potem pod zamalowanym nierówno białą farbą i przysłaniającym świat, jaki wybrały dla całej rodziny rewolucje, lutowa i październikowa. Ze względów dynastycznych od początku niewyczekiwane, ale też kochane na zabój. Dosłownie.
Wszyscy wiemy, jak ta historia się kończy. Wszyscy wiemy, że chory na hemofilię najmłodszy Aleksy nie został następcą tronu. Wiemy, że obawa o jego życie skłoniła rodzinę do zwrócenia się w kierunku szarlatana i szatana w jednym, Rasputina. Wiemy wreszcie, że ciała ostatnich carskich Romanowów wylądowały w nieczynnych szybach kopalni w środku lasu. Szumią o tym drzewa tajgi, mówią podręczniki, pokazują to filmy. Całą rodzinę z powierzchni ziemi zdmuchnęła wielka historia, ale jednak znalazł się ktoś, kogo zainteresowała ta mała, ta w skali mikro. Ta z ogrodów Carskiego Sioła, ta z fiołkowego buduaru carycy, ta z pokoi do nauki i do zabawy, ta wreszcie z pokładu ukochanego przez całą rodzinę jachtu „Sztandart”. I tak powstała książka ze wszech miar poruszająca, ale też oparta na bardzo licznych i rzetelnie dokumentowanych źródłach, a także przepięknie wydana. Chapeau bas Helen Rappaport. Chapeau bas Znak Literanova.
Odkąd pamiętam fascynowały mnie w historii momenty, które roboczo nazywam momentami „pięć minut przed katastrofą”. Nie ma nic bardziej wzruszającego niż nieświadomość ludzi stojących u progu zmian, których się zupełnie nie spodziewają, a których skutki dziś już są powszechnie znane. Nie ma większych nieszczęśników niż kontrolujący manewry wojskowe Arcyksiążę Franciszek Ferdynand, europejska, a szczególnie polska, młodzież pod koniec sierpnia '39 roku czy rodzina Romanowów w styczniu 1917 roku. Świat kilka razy już obrócił się o 180 stopni, zatańczył makabryczną polkę, złapał, pogryzł i wypluł swoje ofiary, pogrzebał nadzieje jednych społeczeństw, wzbudzając je u innych. Ale jedno było pewne — nic już nie pozostało takie, jak wcześniej. Czy nie jest to fascynujące, że można poznać te momenty z perspektywy człowieka z krwi i kości? Z perspektywy człowieka, który był tak daleko, a jednak na wyciągnięcie ręki?
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli książek: „Zabić arcyksięcia” (Rappaport zresztą przyjaźni się ze współautorką) oraz „Skazani. Ostatnie dni rosyjskiej arystokracji”; dla tych, którzy dostrzegają magię starego świata i momenty przełomowe dla nas wszystkich, a jednak w skali mikro; a także ci, którzy docenią bogatą bazę źródłową oraz kunsztowne wydanie.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy historię świata wolą rozpatrywać przez pryzmat podjętych gdzieś poza nami międzynarodowych decyzji i sukcesów bądź porażek wielkich armii i postanowień kongresów.
kotnakrecacz.pl
"W tej powodzi domysłów jedno było pewne: że Mikołaj i Aleksandra bardzo kochają swoje córki — tę „czterolistną koniczynkę”, jak nazywała je Aleksandra. (...) Lecz, jak zauważyła Edith Almedingen: „Choćby nie wiem jak kochane przez swoich rodziców, cztery dziewczynki były zaledwie jak cztery przedmowy do ekscytującej książki, która się nie rozpocznie dopóki...
2015-12-21
"Taka oto stała się ta przeszłość. Nie tak czarująco piękna jak ten pomnik, tylko z surowym wdziękiem i wyraźnie wpisana w kraj i naród; mnóstwo, mnóstwo ludzi mogło z nią robić mnóstwo rzeczy, czerpiąc z tego moralną, jak materialną satysfakcję. Przerażać już mogła tylko tych, którzy wchodzili w konkret i zajmowali się jej istotą., tym, co wydarzyło się naprawdę. Potwornościami, na których pokazanie przemysłowi rozrywkowemu nie starczało jeszcze środków."
Hans Frambach cierpi na nieoznaczoną jednostkę chorobową, która nie ma swego klinicznego symbolu w powszechnie uznanych klasyfikacjach — ICD-10 czy DSM-IV — ani nawet odpowiedniej terapii. Cierpi bowiem na depresję historyczną. Obsesyjnie zainteresowany historią Trzeciej Rzeszy, a szczególnie obozów koncentracyjnych, zapomina o własnym miejscu w życiu, a nawet o jego szukaniu. Nie śmieje się, cierpi, dostrzega zło lub pustkę. Jedynym światełkiem w jego życiu jest przyjaciółka, Graziela. Ale ona ma swoje światło gdzieś indziej.
Trudno właściwie jednoznacznie określić, o czym jest „Istota rzeczy”, powieść, która zdobyła Nagrodę Literacką Unii Europejskiej. Czytelnik powinien sam o tym zdecydować, przeanalizować, odkryć dla siebie. Hanika odsłania obraz współczesnego człowieka w szponach historii i popkultury podejmującej tematy historyczne. Stara się rozliczyć z przeszłością. Ale kogo rozliczyć? Sprawców? Potomków? Historyków? Twórców kultury? Zadaje też pytania o szczęście, własne miejsce w życiu i (a raczej przede wszystkim) pokoleniową odpowiedzialność, którą nie każdy odczuwa. No właśnie, ale czy każdy powinien?
„Istota rzeczy” to krótka ksiażka, a jednak pełna treści, podtekstów i ukrytych znaczeń. Napisana nietuzinkowo, także gramatycznie i interpunkcyjnie, ale z pomysłem i klasą (jeśli nie liczyć kilku literówek). Stawia przed czytelnikiem pytania, na które nie udziela odpowiedzi. Jest nasiąknięta emocjami, których główny bohater zdaje się nie odczuwać. Zapewne większe znaczenie będzie miała dla odbiorcy w Niemczech, ale przecież i my mamy swoje grzechy, schowane pod płaszczem wszechobecnej martyrologii, który rzadko odsłania winy, uwypuklając nieszczęścia.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników zafascynowanych historią II wojny światowych i literaturą obozową i powieściami typu „Lektor”, trochę ku przestrodze i po to, by zobaczyli, do czego może prowadzić ta fascynacja.
Kto powinien omijać: czytelnicy spodziewający się prostych fabuł i jednoznacznych rozwiązań, którym nie w smak powieści, które nie dają jasnych odpowiedzi na pytania, które same zadają.
"Taka oto stała się ta przeszłość. Nie tak czarująco piękna jak ten pomnik, tylko z surowym wdziękiem i wyraźnie wpisana w kraj i naród; mnóstwo, mnóstwo ludzi mogło z nią robić mnóstwo rzeczy, czerpiąc z tego moralną, jak materialną satysfakcję. Przerażać już mogła tylko tych, którzy wchodzili w konkret i zajmowali się jej istotą., tym, co wydarzyło się naprawdę....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-20
kotnakrecacz.pl
"To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą."
Siadam przed klawiaturą i po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiem, co napisać. Nie dlatego, że po dwóch tygodniach przerwy wyszłam z wprawy. Raczej dlatego, że tak daleko mi do Julity Bielak i Katarzyny Krenz, że nie wiem, czy potrafię nie zepsuć słowami tego, co znalazłam w ich „Księżycu myśliwych”. To nie będzie więc recenzja. Raczej kilka zdań, parę luźnych przemyśleń, które być może doprowadzą kogoś z was do lektury, którą ja mam ochotę nazwać majstersztykiem współczesnej literatury i którą czytałam bardzo długo. Z premedytacją i tylko po to, by się zbyt szybko nie skończyła.
W przypadku „Księżyca myśliwych” trudno o streszczenie fabuły. Uważny czytelnik znajdzie tu mnóstwo wątków, które pozornie niepowiązane, bardzo szybko ułożą się w zgrabną, misternie utkaną całość. Dość powiedzieć, że rzecz (rzeczy?) dzieje się (dzieją się?) na fryzyjskiej wyspie Sylt na Morzu Północnym. By się tu dostać od strony lądu, trzeba przejechać pociągiem, którego tory wiodą po grobli sztucznie stworzonej na środku morza. Pełno tu urokliwych domków, latarni morskich i dzikich łąk. Na tych zaledwie 99 km² toczy się akcja powieści. Mamy tu zbrodnię sprzed lat i trzy bardzo świeże. Mamy podróżników z całej Europy, którzy odnaleźli tu swoje miejsce, mamy zagubioną studentkę filmoznawstwa, malarza-matematyka, niewidomego właściciela baru, tajemniczego dziennikarza i wdowę po marynarzu, którego zabrało morze. No właśnie, ale czy na pewno morze?
Czas tu nie istnieje. Przenosi się, teleportuje raczej, od bohatera do bohatera, kołuje, zawraca, tylko po to, by za chwilę pędzić na przód. Nie istnieje też rzeczywistość, jeśli nie liczyć tej bergmanowskiej — „rzeczywistości poza rzeczywistością”. Wydarzenia z wyspy Sylt przeplatają się z tajemniczymi listami. Autorek? Wszak wiadomo, że podczas pisania powieści nigdy się nie widziały i porozumiewały właśnie tym staroświeckim sposobem. A może jednak autorki prowadzą z czytelnikiem mniej lub bardziej wyrachowaną grę, w której nie chodzi o wygraną, ale o fakt (jeśli tu w ogóle są jakieś fakty), że „warto grać”.
„Księżyc myśliwych” to nie powieść dla czytelnika. To raczej książka dla czytelnika, autorek i bohaterów w równym stopniu. Podczas lektury jesteś jednocześnie aktorem, reżyserem i widzem. Jesteś nigdzie, jesteś jedynie złudzeniem optycznym odbitym w tafli wyjątkowo spokojnego morza. Jesteś częścią fabuły lub didaskaliami, ale nigdy nie będziesz tego wiedział na pewno. Gra, którą prowadzą Krenz i Bielak to gra erudycyjna i wyrafinowana, przesiąknięta tajemnicą, ale na szczęście pozbawiona fantastyki. To gra podobna do zabiegów największych mistrzów literackich eksperymentów — Italo Calvino i Julio Cortázara. Jeśli zostawia czytelnika z niedosytem, to tylko dlatego, że zbyt szybko się kończy, choć nie wszystko wyjaśnia. Nikt nie umieścił tu filmowego THE END. Koniec to przecież rzecz względna.
Żadna z autorek nigdy nie była na Sylcie. Ale ja pojadę, już planuję. A tymczasem kończę, bowiem…
"księżyc pociąga za wszystkie sznurki, nie mamy na to żadnego wpływu. Możemy jedynie wracać do naszych snów jak do bezpiecznego portu."
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli filmów Bergmana, zwolenników powieści wielowątkowych, z rozmytą granicą pomiędzy prawdą a fikcją i fabułą a didaskaliami, a przede wszystkim dla tych, którym księżyc, morze, nieoznaczoność, niepewność i nieuchwytność nie są obojętne.
Kto powinien omijać: miłośnicy powieści z jednym wątkiem, prowadzonym od początku do końca, wielbiciele prostych fabuł i jednoznacznych wyjaśnień, którzy nie przepadają za literackimi eksperymentami.
kotnakrecacz.pl
"To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą."
Siadam przed...
2015-12-11
kotnakrecacz.pl
"A potem właściwie nikt nie będzie o tym pamiętał. Tak jak w przypadku największych zbrodni, będzie się nam wydawać, że nigdy do tego nie doszło. Cierpienie, śmierć, żal i podła, żałosna bezsensowność olbrzymiego bólu rzeszy ludzi — może to wszystko istnieje tylko na kartach tej i kilku innych książek. Można zamknąć koszmar w książce, jeśli nadal formę i znaczenie, w prawdziwym życiu koszmar nie ma jednak formy ani znaczenia. On po prostu jest. A kiedy króluje koszmar, to jest tak, jak gdyby na całym świecie nie było nic prócz niego."
Miłość do książki może przechodzić różne fazy. Może wybuchnąć płomieniem od razu, ale też bardzo szybko się wypalić. Może płonąć równomiernie od pierwszej do ostatniej strony, albo stopniowo rozgrzewać atmosferę po każdym rozdziale. Czasem może się pojawić dopiero po lekturze, jakby nie potrafiła wcześniej znaleźć dla siebie miejsca. Może też zmaterializować się nagle w połowie książki i zostać w czytelniczym sercu na zawsze, nieodwołalnie. Takim właśnie uczuciem obdarzyłam „Ścieżki północy”. Pełnym, prawdziwym i szczerym. Ale nie od pierwszego wejrzenia.
„Ścieżki północy” to po części historia miłosna, ale też relacja z życia wielu osób żyjących w obarczonych przekleństwem, bo ciekawych czasach. Fabuła kręci się w dużej mierze wokół postaci chirurga Dorrigo Evansa, który rozlicza się ze swoim nie najłatwiejszym życiem, na które cieniem rzuciła się utrata miłości życia oraz wielomiesięczna praca w japońskim obozie jenieckim przy budowie Kolei Birmańskiej zwanej Koleją Śmierci. Ale są też inni. Wiecznie optymistycznie nastawiony do życia Gardiner, Rainbow, który stracił nie tylko nogę, jest i „Maleńki” Middleton, którego nie imała się epidemia, a nawet Nakamura, człowiek dobry i łagodny, ale tylko we własnym mniemaniu. Są Australijczycy, Japończycy, Koreańczycy. Są choroby, jest głód nie do wytrzymania i praca kilkakrotnie ponad siły. Jest przywiązanie i jedność mimo wszystko, bo „zostawić kogoś, to tak, jakby zostawić samego siebie”.
Wygląda na to, że w zeszłym roku kapituła The Man Booker Prize podjęła decyzję bezbłędną. Nad „Ścieżkami północy” trudno przejść do porządku dziennego. Bo oto w ręce czytelnika trafia lektura niezwykła. Jedyna w swoim rodzaju. Flanagan jest mistrzem konstruowania i opisywania bohaterów. Trafia w przysłowiowy punkt, choć rzadko nazywa rzeczy po imieniu. Czaruje fabułą i pomysłem. Męczy, ale w ten najlepszy literacki sposób — do bólu istnienia. Nie podaje recept, odbrązawia bohaterów okrzykniętych tym mianem przez społeczeństwo, wreszcie zamyka w słowach historie, które niejednokrotnie ściskają za gardło. Jest też mistrzem konstrukcji — każdy najmniejszy element układanki pasuje, ale nie od razu. Ale za to kiedy znajdziemy dla niego miejsce — obraz, który powstaje zaskoczy i wzruszy do łez. Przygniecie i zostawi.
"Dobra książka (…) sprawia, że chce się ją przeczytać jeszcze raz. A książka wielka każe człowiekowi jeszcze raz przeczytać swoją duszę."
A „Ścieżki północy” to, drodzy czytelnicy, książka wielka.
kotnakrecacz.pl
"A potem właściwie nikt nie będzie o tym pamiętał. Tak jak w przypadku największych zbrodni, będzie się nam wydawać, że nigdy do tego nie doszło. Cierpienie, śmierć, żal i podła, żałosna bezsensowność olbrzymiego bólu rzeszy ludzi — może to wszystko istnieje tylko na kartach tej i kilku innych książek. Można zamknąć koszmar w książce, jeśli nadal formę i...
2015-11-24
"Jesteś skinem? – pyta jednego z zatrzymanych.
Tak.
Co to jest?
Filozofia organizacji patriotyczno-faszystowskiej.
Masłowski widzi wytatuowane dłonie, prosi, by podwinął rękawy. Na jednym przedramieniu znak „Polski Walczącej”, na drugim swastyka.
Jak to godzisz? – pyta.
Mężczyzna patrzy w sufit, zamyśla się i pozostaje w tym stanie."
Dobrze pamiętam wierszyk patriotyczny z podstawówki, ten o polskiej ziemi, zdobytej „krwią i blizną”. Wczuwaliśmy się w swoje role, my, mali patrioci-recytatorzy, ile serca i kilkuletniej pamięci starczało. Dziś patrzę z rozrzewnieniem na ten czas, kiedy wszystko było proste – czarne lub białe, dobre lub złe. Ale wydaje mi się, że rozumiem więcej, że moja pamięć i moje serce są pojemniejsze, ale też dojrzalsze. Ale są najwyraźniej miejsca w Polsce, do których skala odcieni szarości jakby nie dociera, a może ludzie widzą tylko skrajne barwy? Białostocczyzna była małą ojczyzną tolerancji religijnej i wielokulturowości, stolicą esperanto i prekursorem in vitro. Teraz natomiast – jest stolicą rasistowskich porachunków, kibicowskich wynurzeń patriotycznych, górnolotnych frazesów disco polo i ostatnim bastionem wiary w spisek Żydów i masonów. A może nie ostatnim?
“Białystok. Biała siła, czarna pamięć” to zbiór różnorodnych reportaży, których wspólnym mianownikiem jest walka z wyimaginowanym wrogiem – niepolskością, kolorowym, niewierzącym, wierzącym inaczej, innym po prostu. To nieczysta walka za pomocą sztuki, dyskusji, działalności społecznej, napisów na murze, transparentów, ale i pięści. Rzecz o strachu i przekonaniu o własnej sile i nieomylności, studium miasta „ogarniętego zbiorową amnezją”*.
Co kryje się za wymalowaną na szybko swastyką – powojenny mur ze śladami po kulach, tablica pamiątkowa, czyjeś wspomnienia i zawiedzione nadzieje, Bóg, honor, ojczyzna? A może jest ona zaledwie azjatyckim symbolem szczęścia i wszelkiej pomyślności? Czy nieznajomość języków może być jedynym wytłumaczeniem, dla którego rodzice nie orientują się, że ich dziecko dołączyło do grupy neonazistów? Czy nieznajomość historii zwalnia z odpowiedzialności? Czy White Power wybieli Białystok do białych kosteczek i wyprze wszystko, co czarne i nieczyste. Czy wybiórcza czarna pamięć podsycana w domu i w zagrodzie załatwi sprawę i wzmocni „żywioł polski”, jedyny słuszny? Pytania można mnożyć, ale odpowiedzi brak, bo wielu bohaterom reportaży Kąckiego zwyczajnie brak znajomości porzekadła „żyj i pozwól żyć innym”. Jeśli tak dalej pójdzie, prędzej czy później obudzimy się w społeczeństwie klaustrofobicznym, neonazistowskim, rasistowskim, antysemickim i przerażająco jednolitym. A może już w nim żyjemy?
„Białystok” ma wszystko, czego dobremu reportażowi potrzeba – bolesny, niejednoznaczny temat, nietuzinkowych bohaterów oraz przygotowanego do pracy autora. I ten genialny tytuł o wielu podtekstach, znaczeniowo pojemny niczym samo miasto, które różnorodność planuje zamienić na dwukolorowość – w odcieniach bieli i czerwieni. I jeszcze mocne, wbijające w fotel zakończenie, wymowne niczym spojrzenie Pana Jezusa z podbiałostockiej parafii w Sokółce.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelnika otwartego, który wierzy, że różnorodność i poszanowanie praw drugiego człowieka (wierzącego, niewierzącego, białego, czarnego, wykształconego i nie) to podstawowe zasady demokracji, gwarantujące przetrwanie we współczesnym świecie; także dla wielbicieli rzetelnych reportaży, które poruszają tematy bolesne i niewygodne.
Kto powinien unikać: każdy inny.
"Jesteś skinem? – pyta jednego z zatrzymanych.
Tak.
Co to jest?
Filozofia organizacji patriotyczno-faszystowskiej.
Masłowski widzi wytatuowane dłonie, prosi, by podwinął rękawy. Na jednym przedramieniu znak „Polski Walczącej”, na drugim swastyka.
Jak to godzisz? – pyta.
Mężczyzna patrzy w sufit, zamyśla się i pozostaje w tym stanie."
Dobrze...
2015-11-27
kotnakrecacz.pl
>>Atomy nie znają pojęcia żalu – mogą jednocześnie zaznać wszystkich możliwych ewentualności. W istocie trzymają się rady znakomitego amerykańskiego bejsbolisty, Yogiego Berry, który swego czasu powiedział: „Kiedy dojdziesz do rozgałęzienia dróg, wybierz je”.<<
Jeżeli wydaje się wam, że mechanika kwantowa jest niezrozumiała i nie do ogarnięcia jako całość – macie rację! Jeżeli natomiast uważacie, że mogą ją zrozumieć jedynie fizycy lub matematycy, jesteście w błędzie – oni też mają z tym ogromny problem. Na tę chwilę zresztą jest to problem nie do rozwiązania. Istnieją rozmaite koncepcje tłumaczące (lub komplikujące) świat tych najmniejszych porcji naszej rzeczywistości, ale trudno objąć je rozumem i pamięcią. Na szczęście istnieją jeszcze naukowcy, którzy próbują to szerszemu gronu odbiorców przybliżać. Na przykład Jim Al-Khalili, autor książki „Kwanty. Przewodnik dla zdezorientowanych”.
Kiedyś koślawo i ślamazarnie próbowałam wytłumaczyć eksperyment myślowy Schrödingera dotyczący kota w pudełku. Oto kwintesencja fizyki kwantowej – dla zewnętrznego obserwatora kot z pudełka pozostaje jednocześnie żywy lub martwy i pozostaje w OBYDWU tych stanach JEDNOCZEŚNIE. Są więc rzeczy, o których nam się nie śniło i takie, których nie obejmiemy logiką. Nawet, jeśli mamy do czynienia z tak matematyczną, doświadczalną i eksplanacyjną dziedziną jak fizyka. A może właśnie szczególnie tutaj. Przyjęło się bowiem stereotypowo uważać naukowców za ludzi maksymalnie pragmatycznych i racjonalnych. A tymczasem mamy do czynienia z grupą, która potrafi obalić całe twierdzenia matematyczne tylko dlatego, że były... nieestetyczne! Pewnie o tym nie wiedzieliście, prawda? Zatem powinniście poznać Al-Khalilego.
Mechanika kwantowa wiele tłumaczy, ale jeszcze więcej stawia hipotez. Naukowcy spierają się o rzeczy tak elementarne, jak natura świata, przyczyna powstania wszechświata, czy wpływ patrzącego na wynik obserwacji. Wygląda na to, że wcześniej stworzymy (ba, już stworzyliśmy!) zaawansowaną technologię kwantową, która już teraz puka do drzwi każdego z nas (co autor doskonale tłumaczy) niż zbadamy i pojmiemy mechanizmy, które rządzą światem kwantów, a raczej niż pojmą to fizycy.
„Kwanty” są świetnie wydane (może nieco brakuje słownika na końcu) i przetłumaczone, mają bardzo logiczny układ rozdziałów i tematyki. Jim Al-Khalili to zaś świetny popularyzator nauki. Używa bardzo obrazowych porównań, które będą logiczne (i zrozumiałe) dla większości laików, którzy mają otwarte umysły i nie są uprzedzeni do opisywanej dziedziny. Jednak czytelnik, powiedzmy niebranżowy, może odnieść wrażenie, że autor pędzi po meandrach mechaniki kwantowej nieco zbyt szybko, używając słów, których być może czytelnik nie zdążył zapamiętać. Po lekturze Al-Khalilego na pewno jestem mądrzejszym użytkownikiem fizyki, ale nie przestałam być tym zdezorientowanym. Może pora więc nadrabiać zaległości z innymi przewodnikami.
Lektura „Kwantów” to dla czytelnika wyprawa w świat w skali nano, ale też podróż po przeszłości i teraźniejszości mechaniki kwantowej. Przyszłość jest oczywista.
"Przyszłość to Kwant."
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników, którzy z fizyką kwantową mieli już do czynienia; dla tych, których fascynuje świat, którego nie widać, nie czuć i nie słychać, a jednak rządzi naszą codziennością.
Kto powinien unikać: ci, którzy przygody z kwantami jeszcze nie rozpoczęli, bo akurat ta pozycja może ich nie porwać tak jak choćby „Jak zbudować wehikuł czasu” oraz ci, którzy na dźwięk słowa „eksperyment” zamykają oczy i uszy.
kotnakrecacz.pl
>>Atomy nie znają pojęcia żalu – mogą jednocześnie zaznać wszystkich możliwych ewentualności. W istocie trzymają się rady znakomitego amerykańskiego bejsbolisty, Yogiego Berry, który swego czasu powiedział: „Kiedy dojdziesz do rozgałęzienia dróg, wybierz je”.<<
Jeżeli wydaje się wam, że mechanika kwantowa jest niezrozumiała i nie do ogarnięcia jako całość...
2015-11-25
kotnakrecacz.pl
Stało się. Zostałam wmanewrowana w lekturę i recenzję powieści obyczajowej popularnej i poczytnej autorki − Katarzyny Michalak. Tę wątpliwą przyjemność zawdzięczam dwóm uroczym panom, mistrzom blogosfery − tramwajowemu Jankowi i Piotrowi, Zacofanemu w lekturze, którzy oferowali swą pomoc w szukaniu 1000. facebookowego fana w zamian za moją recenzję dowolnej książki Autorkasi. Słowo się rzekło, książka się znalazła, a ja kreślę te słowa. Miałam plan. Chciałam przeczytać „Nie oddam dzieci” z otwartą głową (nie licząc oczywiście na rewelacje, ale jednak) i wypunktować błędy, nieścisłości, niezręczności literackie. Ale plan legł w gruzach. Musiałabym bowiem przepisać pół książki i stracić mnóstwo czasu, którego ta lektura zupełnie nie jest warta. Oto, proszę Państwa, ideał (w tym przypadku literatura) sięgnął bruku (w tym przypadku ubłoconego i wyboistego niczym XIX-wieczne kocie łby). Będzie więc krótko, zwięźle (chyba) i na temat. Bez obijania w bawełnę. Ale do rzeczy (i od rzeczy). Nie będę silić się na recenzję, szkoda czasu. Będę punktować.
1. Rzecz (uwaga, spoilery) dotyczy młodego lekarza, chirurga-celebryty, żonatego od lat kilkunastu, obdarowanego hojnie przez los dziećmi w liczbie trojga i czwartym w drodze. Rzeczony doktorek traci w wypadku samochodowym żonę oraz najmłodszego synka, ratownicy natomiast cudem (podczas 30-sekundowej cesarki) ratują nienarodzone maleństwo dokładnie w czasie, kiedy niczego nieświadomy główny bohater (o dźwięcznym imieniu Michał, dodajmy) ratuje naćpanego sprawcę wypadku, bo niczym rycerz na białym koniu „rusza w bój ze śmiercią” (sorry, taki mamy cytat). Niedługo później świat mu się wali i rozsypuje (jakieś 17 razy), zapomina o noworodku (4 razy), pije na umór (niezliczoną ilość razy), tłucze teściową na stypie (na szczęście tylko raz), przypomina sobie o synu, by go potem ze złości próbować poddusić (też raz), a następnie wygrywa sprawę w sądzie o opiekę nad tytułowymi dziećmi. W tak zwanym międzyczasie zakochuje się w swojej asystentce, a potem żyją długo i szczęśliwie, bo sprawiedliwość (prawo jakby mniej) dosięga wszystkich złoczyńców, a ofiary nagradza. Amen. Ogólnie rzecz biorąc, głębia gołębia − na ile odbytu starcza, tyle narobi.
2. Katarzyna Michalak nie posiada żadnego literackiego polotu. Prolog do „Nie oddam dzieci” jest infantylny niczym wypracowanie 9-latki i stanowi raczej streszczenie życia niż faktyczny wstęp do wydarzeń. Bohaterowie są wprowadzani do fabuły z podobnym wdziękiem, co ci z wypracowań 6-klasistów.
3. Styl Autorkasi jest toporny, pompatyczny i zmanierowany. Mam wrażenie, że pisarka (?) nie zdążyła podczas procesu twórczego (?) złapać oddechu, rozprostować kości ani przemyśleć sprawy. Przewalcowała tę powieść jak XIX-wieczny parowóz taranując poczucie estetyki i wszelkie zasady wartościowej literatury i dobrego smaku. W dodatku wiecznie wyprzedza fakty. Taką (chyba) przyjęła konwencję i to by nawet mogło mieć sens, gdyby tylko nie było aż tak sztuczne. Ile bowiem razy można trawić zdanie „Gdyby tylko wiedział, że za 32 minuty...”
4. Interpunkcja żyje tu własnym życiem (nie żeby była bardzo niepoprawna, ale...), wielokropkoza i egzaltowane eksklamacje nie mają końca. Nie ma wykrzykników bez znaków zapytania, nie ma znaków zapytania bez wykrzykników, nie ma wreszcie akapitów bez wielokropka zawieszającego narrację w momentach najmniej do tego odpowiednich.
5. Bohaterowie są płascy jak niedokończone kolorowanki, stereotypowi jak podręcznik wychowania patriotycznego i karykaturalni jak... jak to u Michalak podobno. Mamy tu 13-latkę, która na zmianę zachowuje się jak trzeźwo myśląca dorosła, a za 2 minuty jak bezbronna 5-latka. Mamy prawniczkę o ciętym języku, która z brawurą rodem z amerykańskich seriali wygrywa sprawę, którą dostała dwie godziny wcześniej. Mamy lekarzy, którzy wyciągają dziecko z brzucha martwej kobiety zanim zdążą powiedzieć słowo „cesarka”, a dwie godziny później tłumaczą sobie oczywistości typu: „Jeśli nie wiesz, co zrobić, podaj krew 0Rh-, ponieważ tę można przetoczyć każdemu” (Rili? Moi gimnazjaliści nie potrzebowaliby tego wyjaśniać aż tak łopatologicznie!). Mamy wreszcie wcześniaka z początku 8. miesiąca, który jest przez kilka dni (!!!) w inkubatorze „tylko profilaktycznie”. Borze Tucholski, widzisz i nie grzmisz!
6. Językowo i stylistycznie jest nie mniej karykaturalnie. Na początek pełno niespójności − ona wyrzuca mu wszystko w coraz częstszych kłótniach, zdanie dalej zaś wiecznie milczy na ten temat. Zaraz potem on „rozpala ją, jak nikt inny”, ale jest jej „pierwszym i jedynym kochankiem”. Mamy też zgrabne podstawówkowe kłótnie („srady, nie obsady”) oraz równie zgrabne kolokwializmy typu „strasznie nie lubiła” (w narracji, nie dialogach). Znajdziemy również urocze „pieprzonko”, „lachony”, „duporżnięcie”, „chujki” oraz „pizdeczki” (bardzo przepraszam, ale co ja mogę?). A na deser crème de la crème − „wracając do ad remu”. Kurtyna, oklaski, bisy.
7. Autorkasi pomieszały się też narracje. Kiedy pisze o rodzinie Sokołowskich sili się na erudycję, a jest żałośnie pompatyczna; kiedy zaś pisze o sprawcach wypadku, próbuje być wulgarna i niefrasobliwa, a staje się żałośnie zabawna. Szanowna Pani Katarzyno (serdeczności z okazji imienin), tego nie robi się narracji trzecioosobowej. To bardziej niż podstawowa wiedza o literaturze. Jak dobrze, że „Nie oddam dzieci” właściwie na to miano nie zasługuje. Nie trzeba zatem trzymać się zasad.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla nikogo.
Kto powinien omijać: wszyscy.
kotnakrecacz.pl
Stało się. Zostałam wmanewrowana w lekturę i recenzję powieści obyczajowej popularnej i poczytnej autorki − Katarzyny Michalak. Tę wątpliwą przyjemność zawdzięczam dwóm uroczym panom, mistrzom blogosfery − tramwajowemu Jankowi i Piotrowi, Zacofanemu w lekturze, którzy oferowali swą pomoc w szukaniu 1000. facebookowego fana w zamian za moją recenzję dowolnej...
2015-11-15
kotnakrecacz.pl
Maria Skłodowska-Curie
Chłopcy, poplotkowałabym tu sobie z Wami, ale muszę lecieć odebrać drugiego Nobla. Do zobaczenia na ceremonii! Oh, wait... przecież nie zostaliście zaproszeni! :P #InYourMoustachesBitches #PolishGirlPower #NobliwaMaria
A co by było, gdyby Fejsa wynaleziono dwa tysiące lat temu? Jak porozumiewaliby się ci, których znamy ze szkolnych podręczników, filmów dokumentalnych i nudnawych lekcji na przestrzeni wielu lat edukacji? Co by było, gdyby Facebook wkraczał do domu i zagrody, na salony i pod strzechy, a nawet do wierzeń, legend i mitów? Co powiedziałby Gall Anonim do Wincentego Kadłubka? Jak komentowałby swoje poczynania Syzyf? Jakich emotikonów użyłaby Maya z obrazu Goi, a jakimi hashtagami posłużyłby się Kuba Rozpruwacz? W jaką internetową grę grałby Pitagoras i z kim wszedłby w polemikę? A co by było, gdyby Abraham Lincoln mógł utworzyć wydarzenie i jak skomentowałby to KuKluxKlan? Jeśli nie znacie odpowiedzi na te i inne pytania, koniecznie powinniście sięgnąć do "Facecji" Patryka Brylińskiego i Macieja Kaczyńskiego!
Jak wiadomo, historia jest... coachem życia i życia po takim coachingu jest w "Facecjach" co niemiara. Czytelnik (a może widz?) znajdzie tu wywiady (np. z Marią Antoniną, która traci głowę tuż przed... dekapitacją), wpisy facebookowe, wydarzenia utworzone na potrzeby ilustracji wydarzeń historycznych, memy, dialogi i korespondencje smsowe. Tylko tutaj Filippides biega spod Maratonu z aplikacją Adremondo, caryca Katarzyna cieszy się z #ZaborówAllInclusive (szczególnie zaś z Targowicy - malowniczego miasteczka), Chopin wymyśla suchary (sic!), Kopernik chwali krągłości, Noe oznacza w poście wszystkie zwierzęta (co wybitnie nie podoba się T-Rexowi), kafkowski Józef K. ma trzy deadline'y, a Lenin zaprasza na szkolenia z rewolucji w personal brandingu oraz terroru w community management.
Kiedy spotyka się dwójka zdolnych ludzi o niebanalnym poczuciu humoru z planem włożenia w usta (tudzież klawiatury) postaci historycznych i mitycznych tekstów mocno facebookowych, powstają rzeczy genialne i w punkt. Powstają "Facecje".
Brawo Panowie!
#PolacyMiszczamiSatyry #BierzcieICzytajcieZTegoWszyscy #BanNaHistorięZPodręcznika
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli humoru rodem z Monty Pythona, dla czytelników doceniających ogromny wkład pracy i nietuzinkowe pomysły, szczególnie zaś dla uczniów, studentów i nauczy cieli historii.
Kto powinien omijać: czytelnicy traktujący historię zbyt serio oraz ci, którzy zupełnie nie mają o niej pojęcia (bo straciliby czas na sprawdzanie znaczenia żartów).
kotnakrecacz.pl
Maria Skłodowska-Curie
Chłopcy, poplotkowałabym tu sobie z Wami, ale muszę lecieć odebrać drugiego Nobla. Do zobaczenia na ceremonii! Oh, wait... przecież nie zostaliście zaproszeni! :P #InYourMoustachesBitches #PolishGirlPower #NobliwaMaria
A co by było, gdyby Fejsa wynaleziono dwa tysiące lat temu? Jak porozumiewaliby się ci, których znamy ze...
2015-11-03
kotnakrecacz.pl
"Potrzebny mi wartownik, który powie: ten człowiek mówi to, ale ma na myśli tamto. Który nakreśli linię przez środek spraw i powie: tu jest taka sprawiedliwość, a tam inna. Który sprawi, że dostrzegę różnicę. Potrzebny mi wartownik, który będzie kroczył przede mną i głosił wszystkim prawdę: dwadzieścia sześć lat to zdecydowanie za długo, by czymś kosztem ciągnąć ten sam żart, choćby nie wiem jak śmieszny."
Powszechnie wiadomo, że Harper Lee napisała jedną książkę, w dodatku dostała za nią Pulitzera. Harper Lee to zatem wybitna i zaangażowana społecznie autorka... jednej powieści. Aż tu nagle okazuje się, że jeden przekształca się w dwa. I to wcale nie dlatego, że po 55 latach autorka zapragnęła wzbogacić się na nowo-napisanej powieści, a dlatego, że tę starą-nową powieść wyciągnięto właśnie z przepastnej szuflady. I tak oto oczy świata literatury skierowały się na "Idź, postaw wartownika". Co ciekawe, choć powstała chronologicznie wcześniej, opowiada o późniejszych losach bohaterów swej sławnej poprzedniczki.
Gdy Jean Louise po dłuższym czasie nieobecności i życia w Nowym Jorku wraca do rodzinnego Maycomb, spodziewa się zastać wszystko po staremu. Spodziewa się spotkać uczciwego ukochanego (przyjaciela z dzieciństwa), sprawiedliwego ojca, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, ale też wścibską ciotkę i mądrego wuja. Spodziewa się wrócić do domu, tak po prostu. Tymczasem coś jest nie tak. Kraj dyskutuje nad poprawką do konstytucji w sprawie obywatelskiego równouprawnienia. Narzeczony i ojciec pozornie niezmienieni, pojawiają się na spotkaniu rady miasta i w wypowiedziach coraz dalej odbiegają od własnych ideałów równości człowieka. Wujek zamienia się w Szalonego Kapelusznika rodem z "Alicji w Krainie Czarów". I tylko ciotka wydaje się być taka sama ze swym zaściankowym myśleniem i plotkarską naturą.
"Idź, postaw wartownika" to doskonały portret małomiasteczkowej społeczności. To także historia "przepoczwarzania się" Jean Louise z młodziutkiej gąsienicy w dojrzałego motyla. To również literacki dowód na to, że czasem nasze wyobrażenia nijak mają się do rzeczywistości, a upadek z wysokości wyobrażeń boli okrutnie i zaburza percepcję. To bowiem, co widać na wierzchu, nie zawsze wygląda tak samo od środka. Ale żeby dostrzec różnicę i nie odrzucić świata zostawiając wszystko za sobą, trzeba dojrzeć i zmyć z oczu naiwną dziecięcą mgiełkę.
Trzeba przyznać, że powieść "Idź, postaw wartownika" nie trzyma poziomu "Zabić drozda", który robi jednak większe wrażenie (choć z drugiej strony czytałam ją sto lat temu i być może ja również miałam wtedy na oczach tę mgiełkę). Nowa-stara książka Harper Lee, choć cudnie (nie umiem znaleźć bardziej profesjonalnego pojęcia) napisana, jest dość nierówna. Ma nieco szarpaną fabułę i nieproporcjonalną konstrukcję. Części, które powinny zajmować w klasycznej powieści (przynajmniej według teorii literatury) dużo miejsca, są tu zaledwie enigmatycznie wspomniane, te zaś, które powinny stanowić wątki poboczne - nadmiernie rozdmuchane. Ponadto, w zasadzie nic tu się nie dzieje, czytelnik śledzi raczej zmianę sposobu myślenia bohaterki niż wydarzenia fabuły, a punkt kulminacyjny stanowią dwie długie rozmowy z nieco szalonym wujem.
Podsumowując - można przeczytać "Idź, postaw wartownika", ba, nawet sprawi to czytelnikowi niemałą frajdę. Ale niech tenże czytelnik odłoży nieco na bok oczekiwania. Książka Harper Lee to porządna powieść obyczajowa, a nie arcydzieło literatury światowej. I oczywiście nie ma w tym nic złego. Co najwyżej mały smuteczek, zawodzik ledwie.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla miłośników (a raczej miłośniczek) powieści obyczajowych osadzonych w Ameryce lat 50. i 60. XX wieku (np. "Sekretnego życia pszczół", "Służących", czy "W słusznej sprawie"); także dla tych, którzy chcą sprawdzić, co też siedziało w głowie Harper Lee zanim napisała swoje kultowe już "Zabić drozda".
Kto powinien unikać: czytelnicy, którzy oczekują kolejnej powieści na miarę Pulitzera, zawiłej fabuły, zwrotów akcji albo literackich wzruszeń i uniesień (chyba, że to tylko moje wrażenie).
kotnakrecacz.pl
"Potrzebny mi wartownik, który powie: ten człowiek mówi to, ale ma na myśli tamto. Który nakreśli linię przez środek spraw i powie: tu jest taka sprawiedliwość, a tam inna. Który sprawi, że dostrzegę różnicę. Potrzebny mi wartownik, który będzie kroczył przede mną i głosił wszystkim prawdę: dwadzieścia sześć lat to zdecydowanie za długo, by czymś kosztem...
2015-11-01
kotnakrecacz.pl
"Strach jest ponadczasowy. Pustkę czuje się plecami."
Wciąż bardzo trudno dyskutować o ludobójstwie. Wciąż bardzo trudno zakreślić granice, trudno rozliczyć zbrodnie, jeszcze trudniej pokazać, kto pierwszy zawinił. W świadomości zbiorowej istnieje mit, że najgroźniejszym ludobójcą świata był Hitler, niektórzy sądzą nawet, że jedynym. Jego pomysły budzą dziś grozę i wydają się zupełnie oderwane od rzeczywistości, ale przecież nie były wyłącznie wytworem chorego umysłu. Nie były zupełnie bezpodstawne i nie trafiły na tak podatny grunt tylko dlatego, że Niemcy bali się swojego przywódcy. Trafiały do narodu w dużej mierze dlatego, że odpowiadały ówczesnym nastrojom i przekonaniom, które miały swoje korzenie w kolonializmie, do którego Niemcy dołączyli dopiero pod koniec XIX wieku.
Sven Lindqvist, szwedzki dziennikarz i historyk rusza do Afryki Północnej, by zbadać tu pozostałości po kolonializmie. Jednocześnie analizuje pisma teoretyków i praktyków eugeniki, przestrzeni życiowej i samego kolonializmu, ale także ich przeciwników. Posługuje się słowami między innymi Josepha Conrada (mamy więc i polski akcent), Karola Darwina, Georgesa Cuviera, Friedricha Ratzela, a nawet Herberta Spencera i H. G. Wellsa. Mamy więc pisarzy beletrystycznych i naukowych, myślicieli, antropologów, nawet polityków i podróżników. To zabieg dość ryzykowny, ale też pozwalający na pełną ocenę zjawiska (i jego okoliczności oraz odbioru społecznego), jakim było tłumaczenie ludobójstwa względami naukowymi oraz moralnymi. “Wytępić całe to bydło” łączy także rozmaite style – esej, reportaż, naukową pracę badawczą, analizę literaturoznawczą – to może męczyć, ale również pozwala na pełniejsze spojrzenie.
Być może Lindqvist nie odkrywa Ameryki (tudzież Afryki i Azji), ale bezsprzecznie systematyzuje fakty, ukazując niewyobrażalne (dla współczesnego człowieka) okrucieństwo, którego dopuszczali się między innymi Anglicy, Francuzi i Belgowie w swych koloniach na kontynentach pozaeuropejskich. Opisuje rywalizację imperiów o wpływy, przestrzeń życiową i pozycję na arenie międzynarodowej, ale też zapalczywość jednostek, które drogę do sławy i pieniędzy dosłownie wyściełały sobie trupami ludzi “gorszych” – według ówczesnych standardów. A wszystko to w atmosferze społecznego przyzwolenia, a nawet żarliwego poparcia wobec powszechnego przekonania o moralnym prawie do likwidowania słabszego przeciwnika.
Lindqvist w bardzo dobitny sposób pokazuje, że wszędzie tam, gdzie panuje niewiedza (a wystarczy choćby dziś rozejrzeć się przecież dookoła), może rozgrywać się współczesne “Jądro ciemności”.
kotnakrecacz.pl
"Strach jest ponadczasowy. Pustkę czuje się plecami."
Wciąż bardzo trudno dyskutować o ludobójstwie. Wciąż bardzo trudno zakreślić granice, trudno rozliczyć zbrodnie, jeszcze trudniej pokazać, kto pierwszy zawinił. W świadomości zbiorowej istnieje mit, że najgroźniejszym ludobójcą świata był Hitler, niektórzy sądzą nawet, że jedynym. Jego pomysły budzą...
2015-10-22
kotnakrecacz.pl
"Harmonia złodziejaszka Zielińskiego, ten instrument, w którym musiała pokutować jakaś dusza zaczarowana i nieszczęśliwa, wywabiała ludzi z walących się domków, z gównianek na Cygańskich Budach, spraszała na jedną chwilkę zapomnienia, tęczą kolorową tłukła się w opłotkach, wyczarowywała nutkę szczęścia nieprawdopodobnego, bolesnego jakiegoś w tej szarzyźnie. (…)
Była w tych mrocznych śpiewkach i rozpacz, i ból, czasem pragnienie czegoś lepszego, i dziesięciogroszowa tęsknota za karuzelą na Młocinach – dla młodszych, i pragnienie, żeby w końcu życie przestało być karuzelą – dla starszych."
Bardzo rzadko mamy okazję poznawać debiuty po śmierci autora. Rzadko losy znanych, kultowych już, bohaterów możemy prześledzić dokładniej. Jeszcze rzadziej dostajemy od niego prawdziwy prezent zza grobu, perełkę literatury (prawie dobrze oszlifowaną) i… manifest komunistyczny w jednym. Ale jednak cuda się zdarzają i z czeluści archiwum Wydawnictwa Iskry pewien młody człowiek (niech będzie, że piękny dwudziestoletni ;)) wydobył “Wilka”, pierwszą powieść Marka Hłaski.
Rysiek Lewandowski, chłopak z Marymontu, nie jest czytelnikom Hłaski obcy. Bo oto bohater “Sonaty marymonckiej”, a właściwie także “Bazy Sokołowskiej”, wraca na karty powieści. Tym razem w realia Warszawy dwudziestolecia międzywojennego. Marymoncki głód, brud i niedola, oto prawdziwi opiekunowie młodziutkiego Ryśka, który szuka swojego miejsca w życiu, tęsknie patrząc w stronę białych domów Żoliborza. Fatalna sytuacja materialna rodziny oraz śmierć przyjaciela wyprowadzają go na manowce, gdzieś w szczelinę między prawem a bezprawiem i między nieuczciwością a honorem. Nieprzyjazny świat, w którym człowiek człowiekowi wilkiem, a przestępstwo ratunkiem, Rysiek na swój nieudolny, kilkunastoletni sposób próbuje przekształcić w lepsze miejsce. Czy mu się uda? A jeśli tak, to jakim kosztem?
“Wilk” jest pełną soczystego języka powieścią łotrzykowską, której przekaz zmienia się mniej więcej w połowie, kiedy bohater angażuje się w ruch komunistyczny (sorry, takie mieliśmy w literaturze lat ’50 czasy). Początkowa fascynacja Ryśka lepszym życiem i szukaniem możliwości, ustępuje lekkiej (no, powiedzmy) agitacji politycznej, ale nie traci wiele z uroku pierwszej części. Warszawa jawi się tam jako “mapa pamięci”, wedle słów autora opracowania, Radosława Młynarczyka. Ale miasto jest też, jako bohater, symbolem upadku moralnego, siedliskiem zgnilizny, zarzewiem konfliktu, przyczyną kontrastów i modelowym przykładem społecznej nierówności.
Dziewiętnastoletni pisarz miał najwyraźniej dryg do kreowania chwytliwych historii, wzruszających scen i barwnych bohaterów. Zdania, które wyszły spod jego pióra są zgryźliwe, mądre, czasem naiwne, ale trafiają w sendo, a przynajmniej do prawej komory serca czytelnika.
Jest w tym wszystkim jakaś tęsknota za dobrem rodem z westernów, jakiś smutek, który czasem ściska za gardło i zabiera i tak urywany oddech, potem jest konsternacja ideologiczna, no bo jakże to tak. A na końcu jeszcze żal. Żal, że to już koniec, a więcej nie będzie. Że nie znajdzie się już żadna szuflada z nową-starą powieścią Hłaski.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli późniejszej twórczości Marka Hłaski, którzy potrafią przymknąć oko na czasem nachalną komunistyczną indoktrynację; także dla miłośników powieści łotrzykowskich oraz tych osadzonych w realiach dwudziestolecia międzywojennego.
Kto powinien omijać: czytelnicy uczuleni na hasła komunistyczne oraz ci, którzy zaczynają swoją przygodę z autorem.
kotnakrecacz.pl
"Harmonia złodziejaszka Zielińskiego, ten instrument, w którym musiała pokutować jakaś dusza zaczarowana i nieszczęśliwa, wywabiała ludzi z walących się domków, z gównianek na Cygańskich Budach, spraszała na jedną chwilkę zapomnienia, tęczą kolorową tłukła się w opłotkach, wyczarowywała nutkę szczęścia nieprawdopodobnego, bolesnego jakiegoś w tej...
2015-10-18
2014-12-04
kotnakrecacz.pl
"W Czarnobylu najmocniej zapada w pamięć życie "po wszystkim": przedmioty bez człowieka, pejzaże bez człowieka. Droga donikąd, druty wiodące donikąd. Sad jabłoniowy zarośnięty młodymi brzozami. Albo trawa tak wysoka, że zasłania biegnącego jelenia. Jedną rzeczą, która przypomina o człowieku, są żelazne łóżka stojące na fundamentach zburzonych chat chłopskich i poczerniałe piece, podobne raczej do dziwacznych ptasich gniazd niż do tych z naszych mieszkań. Do śladów człowieka. Tylko patrzeć, jak człowiek zacznie się zastanawiać, co to jest: przeszłość czy przyszłość?
Czasem miałam wrażenie że robię notatki z przyszłości."
Nosiłam się z opisaniem "Czarnobylskiej modlitwy" już prawie rok. Siedziała we mnie głęboko, kłując trzewia, sącząc truciznę raz po raz - to do mózgu, to do serca. Ale może słusznie czekałam, bo oto dziś ogłoszono Swietłanę Aleksijewicz laureatką Literackiej Nagrody Nobla 2015! A jednak nie stać mnie na recenzję w pełnym tego słowa brzmieniu. Dlatego będzie to raczej zbiór luźnych przemyśleń, ponieważ...
...sama jestem dzieckiem Czarnobyla. Radioaktywna chmura toczyła się za mną od samego początku życia. Miała wpływ na moją wyobraźnię, na wspomnienia początków, na rodzinne historie i strach przed Wschodem. Nie miała na szczęście wpływu na zdrowie moje i moich bliskich. Co innego zdrowie i życie bohaterów "Czarnobylskiej modlitwy" - przerwane lub mocno nadwątlone, wieszczące wyrok śmierci - prędzej czy później.
"Czarnobylska modlitwa" to opowieść o miłości, nie o śmierci, jak wielokrotnie podkreśla autorka, także w bigbookowej dedykacji w moim egzemplarzu. To faktycznie polifoniczna relacja człowieka czarnobylskiego, bo przecież dziś nie da się już ukryć, że człowiek dotknięty Czarnobylem ma w sobie jakąś inność... Reportaż Aleksijewicz porusza najczulsze struny, wywołuje senne koszmary, ale też przywraca wiarę w siłę miłości (jakkolwiek patetycznie to nie brzmi). Bohaterowie książki Białorusinki nie mieli wyboru - rzeczywistość postawiła ich przed zadaniami, z którymi nie potrafili sobie poradzić. Postawiła ich wobec ognia reaktora, wobec konieczności likwidacji młodego miasteczka, w pośpiechu opuszczanego przez mieszkańców, w obliczu strachu o bliskich i patrzenia na ich cierpienie w ostatnich stadiach choroby popromiennej i nowotworów. Czarnobyl kazał im zostawić psa, kota czy chomika na zawsze, ale z jedzeniem na zaledwie dwie doby. Czarnobyl wreszcie kazał wierzyć w propagandę, radować się na pierwszomajowym pochodzie i nie mówić głośno o tym, co dziś jest już oczywiste.
W Czarnobylu najbardziej chyba przeraża pustka i tymczasowość. Jakieś zawieszenie mimo mijającej właśnie trzeciej dekady od tragedii. Poraża poczucie, że to, co zostało to tylko dekoracje kiepskiej produkcji filmowej, ponury żart Boga i władz kraju, którego ustrój był "skrzyżowaniem więzienia z przedszkolem". Nikt mi nie wmówi, że Czarnobyl nie miał znaczenia, że nie kończył pewnej epoki fizyki i czerwonego człowieka, że nie był początkiem końca. I nikt mnie nie przekona, że to, o czym pisze Aleksijewicz i to, jak o tym pisze, nie zasługuje na Nagrodę Nobla.
"Wydarzyło się coś zupełnie nieznanego... To inny strach... Nie słychać go, nie widać, nie ma zapachu ani barwy, a przecież fizycznie i psychicznie się zmieniamy. Zmienia się skład krwi, zmienia się kod genetyczny, zmienia się krajobraz... I cokolwiek byśmy myśleli czy robili... Rano wstaję, piję herbatę. Idę na próbę do studentów... A to wisi nade mną... Jak znak. Jak pytanie."
kotnakrecacz.pl
"W Czarnobylu najmocniej zapada w pamięć życie "po wszystkim": przedmioty bez człowieka, pejzaże bez człowieka. Droga donikąd, druty wiodące donikąd. Sad jabłoniowy zarośnięty młodymi brzozami. Albo trawa tak wysoka, że zasłania biegnącego jelenia. Jedną rzeczą, która przypomina o człowieku, są żelazne łóżka stojące na fundamentach zburzonych chat...
2015-10-04
"Oczywiście meble nie są tworem naturalnym; są wymyślone i wykonane przez człowieka. Siedzenie na czymś jest sztuczne i podobnie jak inne sztuczne czynności — chociaż w mniej oczywisty sposób niż gotowanie, muzyka instrumentalna czy malarstwo — wprowadza sztukę do życia. Jemy barszcz czy gramy na fortepianie — albo siedzimy na krześle — z wyboru, a nie z potrzeby. To powinno być wyraźnie podkreślone, bo tyle już zostało napisane o praktyczności i funkcjonalności (zwłaszcza nowoczesnych) mebli, że łatwo zapomnieć, iż stoły i krzesła, w przeciwieństwie, na przykład, do lodówek czy pralek, świadczą o naszym smaku, a nie są przedmiotami użytku."
Dom. Słowo tak często używane, że przestajemy zastanawiać się nad jego znaczeniem, tudzież znaczeniami, bo prawdopodobnie dla każdego dom będzie czymś zupełnie innym. Ale warto czasem przystanąć w biegu codzienności i zastanowić się nad rzeczami najprostszymi, najbardziej fundamentalnymi. Nad tym właśnie - nad dojrzewaniem człowieka do odczuwania potrzeby komfortu - pochylił się Witold Rybczyński, stosunkowo dawno, bo jego "Dom. Krótka historia idei" po raz pierwszy wydano w roku 1986.
Rybczyński w swej książce śledzi dzieje człowieka i jego otoczenia z niespotykanej perspektywy - z perspektywy kształtowania się "domowości". Dociera do adekwatnych źródeł i analizuje takie fakty i czynniki, których statystyczny czytelnik w ogóle nie połączyłby z historią idei domu. Poparcie dla swoich bardzo rozważnie sformułowanych argumentów znajduje w literaturze pięknej, malarstwie, prasie i historii życia codziennego. Zagląda do średniowiecznego dusznego mieszkania, przygląda się specyfice domów angielskich i holenderskich, oddaje głos "domowym inżynierom" i teoretykom architektury, a nawet... ikonom mody. Boleje nad tym, że domy mogą stać się "maszynami do mieszkania".
Książka Rybczyńskiego nie ma nic wspólnego z podręcznikiem designu czy katalogiem Ikea. Nie jest receptą na ewentualne bolączki potencjalnego czytelnika, ale próbą uzmysłowienia mu, jak to się stało, że mieszkamy dziś tak, a nie inaczej. I choć minęło prawie 30 lat od pierwszego wydania, nie straciła na aktualności - jako instrukcja obsługi domowości.
"Dom. Krótka historia idei" to zatem żywy dowód na to, że...
"pojęcie komfortu nie umiejscowiło się w świadomości europejskiej jako coś gotowego; rozwijało się ono przez długi czas (...). Rozkwitło dzięki szczęśliwemu połączeniu warunków ekonomicznych i społecznych (...)."
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników, którzy lubią wiedzieć, skąd wynika obecny stan życia, otwarci na wiedzę niszową, ale jednak tę o fundamentalnym znaczeniu.
Kto powinien omijać: czytelnicy spodziewający się popularnego ostatnio gatunku literatury - krzykliwego, beletryzowanego i pełnego historii mrożących krew w żyłach opracowania wstydliwych elementów przeszłości człowieka.
"Oczywiście meble nie są tworem naturalnym; są wymyślone i wykonane przez człowieka. Siedzenie na czymś jest sztuczne i podobnie jak inne sztuczne czynności — chociaż w mniej oczywisty sposób niż gotowanie, muzyka instrumentalna czy malarstwo — wprowadza sztukę do życia. Jemy barszcz czy gramy na fortepianie — albo siedzimy na krześle — z wyboru, a nie z potrzeby. To...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-02
kotnakrecacz.pl
"Pewnego dnia nagle stajesz się jednym z mężczyzn bez kobiety. Ten dzień przychodzi nieoczekiwanie bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnej wskazówki, bez przeczucia, złego znaku, nikt nawet nie zapukał ani znacząco nie chrząknął. Mijasz zakręt i orientujesz się, że już tam jesteś. Ale nie możesz się cofnąć. Gdy raz miniesz ten zakręt, to miejsce staje się twoim jedynym światem. I nazywany w nim jesteś jednym z ‘mężczyzn bez kobiety’. Bardzo chłodno i w liczbie mnogiej. (…) dla mężczyzn bez kobiety świat jest bezmiernym i bolesnym chaosem, ciemną stroną księżyca."
To prawie zupełnie jak w “Przygodzie z owcą”- “Człowiek budzi się rano i wie, że ma w sobie owcę. To bardzo naturalne uczucie”. A jednak bohaterowie nowego tomu opowiadań Murakamiego mają w sobie brak, zamiast obecności. A brak przecież nie jest dziurą, nie stanowi o tym, że czegoś jest mniej. Jest nadmiarem pustki. Brak jest raczej dodatkiem niż kwintesencją braku. Niejasne? Być może, ale przecież mowa tu o Murakamim!
“Mężczyźni bez kobiet” to zbiór siedmiu opowiadań, których wspólnym mianownikiem jest dosłowna lub metaforyczna nieobecność kobiet z życiu bohaterów. Jak zwykle mamy tu znane z twórczości japońskiego autora motywy – postacie “everymanów”, czy jak kto woli “mr. nobody’ch”, bezimienne koty, bary i ich właścicieli, przygodne znajomości, ludzi (głównie rzecz jasna kobiet) znikających bez słowa, tajemniczych nieznajomych, którzy wiedzą za dużo, wreszcie miejsca nietypowe, jak choćby Muzeum Muzyki z Wind. Powody nieobecności kobiet są różne – winny może być przypadek, seks, nieporozumienie, a nawet… tłum marynarzy. Ale jest w tym wszystkim jakaś rozdzierająca samotność i świadomość braku. Nie ma natomiast, poza nielicznymi wyjątkami, tego, do czego pisarz czytelników już przyzwyczaił – magii. Nie tylko tej składowej realizmu magicznego, ale także tej podstawowej, literackiej.
Murakami nie jest mistrzem krótkich form, bo też nie jest mistrzem zakończeń, które prawie nigdy nie wieńczą dzieła. Można się do tego oczywiście przyzwyczaić, można też protestować. “Mężczyźni bez kobiet” to zbiór nieco nierówny. Znajdziemy tu niemal genialną wariację na temat “Przemiany” Kafki, ale znajdziemy też opowiadania, którym brakuje tej “iskry”. Ale może to tylko wrażenie lub nienasycony apetyt po świetnym zbiorze “Zniknięcie słonia”. Jak zwykle stoi za to na wysokości zadania bezbłędna Anna Zielińska-Elliot, tłumaczka Murakamiego. A jej tłumaczenie dialektu z Kansai jest chyba tak samo denerwujące, jak denerwujący miał być oryginał. To prawdziwy kunszt, już nie rzemiosło.
Cóż więcej powiedzieć… “Mężczyznom bez kobiet” brakuje może nieco zwyczajowej magii, ale nie brakuje “tajemniczej siły przekonywania, która przezwycięża logikę”.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla zagorzałych miłośników japońskiego pisarza, którym nie straszne małe rysy na szkle i niespodziewane zmiany.
Kto powinien omijać: czytelnicy rozpoczynający swą przygodę z Murakamim oraz ci, których nie przekonywały już poprzednie zbiory opowiadań autora.
kotnakrecacz.pl
"Pewnego dnia nagle stajesz się jednym z mężczyzn bez kobiety. Ten dzień przychodzi nieoczekiwanie bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnej wskazówki, bez przeczucia, złego znaku, nikt nawet nie zapukał ani znacząco nie chrząknął. Mijasz zakręt i orientujesz się, że już tam jesteś. Ale nie możesz się cofnąć. Gdy raz miniesz ten zakręt, to miejsce staje się...
2015-10-01
kotnakrecacz.pl
"Klucz - tak chce nazwać wysepkę wielki architekt Frank Lloyd Wright, a właściwie jego spadkobiercy (...). Klucz może otworzyć świat i może go zamknąć. Tak właśnie jak wyspa Ellisa."
Nie ma wątpliwości, że Małgorzata Szejnert jest mistrzynią polskiej szkoły reportażu. Nie z powodu nagród i wyróżnień, nie z powodu lat pracy w "Gazecie Wyborczej" ani szefowania "Dużemu Formatowi", nawet nie z powodu wychowania kolejnych pokoleń świetnie przygotowanych reporterów. Szejnert jest mistrzynią, bo świadczy o tym każde jej zdanie, każde zdjęcie zamieszczone w książkach, każda chwila spędzona na doborze tematów, analizie dokumentów i rozmowach z potencjalnymi bohaterami. Jest mistrzynią, bo jest sobą. A każde jej zdanie winno zyskać miano "szejnertowskiego".
Stos książek poświęconych Nowemu Jorkowi rośnie. I oto leży przede mną arcydzieło literatury faktu - "Wyspa klucz". I tak niewiarygodnie trudno jest przełożyć ostatnią stronę i zamknąć tę książką bez żalu. W teorii to reportaż o maleńkiej sztucznej wyspie u wybrzeży Nowego Jorku, która w latach 1992-1954 była ośrodkiem przyjmowania imigrantów z Europy. W rzeczywistości, to traktat o miłości, bezpieczeństwie, zaangażowaniu i kłopotach, jakie z tego wszystkiego wynikają. To księga dokonań stałych i chwilowych mieszkańców wyspy oraz opis ich zmagań z systemem, historią i własnymi niedoskonałościami. Ten opis wzrusza lub bawi do łez, czasem zapiera dech, niejednokrotnie wbija w ziemię, zwłaszcza, gdy towarzyszą mu tak świetnie dobrane zdjęcia.
Wyspie Ellis i jej mieszkańcom przyszło się mierzyć z najtrudniejszymi czasami przełomu XIX i XX wieku. Była świadkiem największych dla Nowego Świata wydarzeń, a mimo wszystko, dzięki zorganizowaniu i najszlachetniejszym chęciom swoich bezpośrednich zwierzchników, przetrwała burze i wojny. W "Wyspie klucz" Szejnert oddaje głos zwykłemu człowiekowi - emigrantowi, pielęgniarce, lekarzowi, fotografowi, tłumaczowi, opiekunce. Dzięki reportażowi przywraca człowieka historii, bo wcześniej był zaledwie spisanym gdzieś nazwiskiem; dodaje mu kolorytu, dokłada człowieczeństwa. Autorka dba o swoich bohaterów, pisze o nich z poczuciem humoru, z właściwym sobie wyczuciem i smakiem. Właściwie nigdy nie podaje uśrednionych danych statystycznych, ale liczy z dokładnością do jednego ludzkiego istnienia. Wreszcie - nie uogólnia, ale uszczegóławia życie tych, dla których Ellis Island była kluczem do przyszłości. Lepszej lub nie.
kotnakrecacz.pl
"Klucz - tak chce nazwać wysepkę wielki architekt Frank Lloyd Wright, a właściwie jego spadkobiercy (...). Klucz może otworzyć świat i może go zamknąć. Tak właśnie jak wyspa Ellisa."
Nie ma wątpliwości, że Małgorzata Szejnert jest mistrzynią polskiej szkoły reportażu. Nie z powodu nagród i wyróżnień, nie z powodu lat pracy w "Gazecie...
kotnakrecacz.pl
"Podszedł do mapy kosmosu i przez chwilę wodził po niej palcem niby coś obliczając. Odległości przedstawiono żółtymi cyframi, ale ktoś je pracowicie poprzekreślał i cienkim mazakiem dopisał pod spodem: >>W rzeczywistości inaczej<<"
Miczurin, radziecki ogrodnik i bohater narodowej propagandy, zwany "ojcem jabłek", próbował stworzyć świat z gruszkami na wierzbie. Udało mu się powołać do życia kilkaset nowych gatunków drzew owocowych i winorośli, które miały podstawową dla geografii kraju zaletę - były mrozoodporne, można je było więc sadzić na północy kraju. Jednak o północy nie będziemy dziś mówić, przenieśmy się na południowe rubieże literackie, gdzie Weronika Murek miczurinowską metodą sadzi rośliny południowe w siedmiu opowiadaniach. O czym? O śliwkach na sośnie.
"Uprawa roślin południowych metodą Miczurina" to książka niebanalna, ale w swojej niebanalności - totalna. Tak nieprawdopodobna, jak teorie Miczurina przeczące prawom genetyki - przeczy nauce, chronologii, logice i prawom... powiedzmy, że boskim. Mamy tu dziewczynę, która umarła, ale nie chce o tym pamiętać, Matkę Boską w pokoju z meblościanką dziergającą Jezusowe skarpety, chłopca z mięsa, zupę z rury, polskiego kosmonautę, psa zmartwychwstałego, loterię z nagrodami dla najbardziej wyróżniających się wariatów, czy też bożą i żabią perspektywę w obserwacjach kolejnego pochówku generała Sikorskiego.
Weronika Murek zadebiutowała unikatowym zbiorem opowiadań i aż dziw bierze, że tyle absurdu i surrealizmu mieści się w tak młodej osobie - w dodatku prawniczce. Abstrakcyjne krótkie formy, w jakich się zamknęła to świetnie przemyślane wycinki alternatywnej i groteskowej rzeczywistości wypełnione absurdalnymi sytuacjami, dialogami i postaciami. Surrealistyczni bohaterowie nie mają tu szczegółowych charakterystyk - określani są i kreowani za pomocą chaotycznych (i w tym leży ich piękno) dialogów, pełnych wzajemnego przekrzykiwania i wielopłaszczyznowych wymian zdań. Język autorki jest dosadny, momentami rubaszny, a humor czarny i abstrakcyjny - jak, nie przymierzając, w czeskich filmach.
Wrażenia groteski i niesamowitości dodaje także przystające do charakteru książki, wydanie. Okładka pozostaje w podobny sposób obok rzeczywistości, co tematy, które wybrała sobie autorka, czy tytuły, którymi się posłużyła w nazywaniu swoich opowiadań.
Tych kilka słów pochwalnych klamrą niech zamknie kolejny fragment O prawdopodobnej śmierci polskiego kosmonauty:
"Podszedł do mapy kosmosu i wyciągniętym w wewnętrznej kieszeni marynarki mazakiem dopisał: >>Policzyć naprawdę<<"
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla miłośników abstrakcji, czarnego humoru, literatury na granicy jawy i... urojeń; wielbiciele literackiego, ale dosadnego języka i przeciwstawienia się utartym schematom; coś dla siebie znajdą u Murek także entuzjaści czeskiego filmu w jego klasycznej odsłonie.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy liczą na klasyczną formę opowiadania (po bożemu - z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem) i ci, którzy w literaturze szukają jasnego przesłania, morału nawet.
kotnakrecacz.pl
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to"Podszedł do mapy kosmosu i przez chwilę wodził po niej palcem niby coś obliczając. Odległości przedstawiono żółtymi cyframi, ale ktoś je pracowicie poprzekreślał i cienkim mazakiem dopisał pod spodem: >>W rzeczywistości inaczej<<"
Miczurin, radziecki ogrodnik i bohater narodowej propagandy, zwany "ojcem jabłek", próbował stworzyć świat z gruszkami na...