-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant879
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: maj 2024Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyCzytamy w majówkę 2024LubimyCzytać132
-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-03-01
2023-12-04
„Ganbare! Warsztaty umierania” Katarzyny Boni (Agora) to jeden z tych reportaży, do których warto wrócić, ZANIM sięgnie się po takie bestsellery jak „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchi (Relacja) czy też wydana ostatnio „Pójdę sama” Chisako Wakatake (W.A.B.). Temat starzenia się i odchodzenia jest czymś, co dla Japończyków stało się numerem jeden, a co my, Europejczycy spychamy raczej na dalszy plan. To, co tam staje się bestsellerem, u nas odbierane jest naprawdę różnie. Czytelnicy są podzieleni na tych absolutnie zachwyconych i tych, co nie mają oporów napisać, że taka choćby powieść Kawaguchiego to kpina z czytelnika. A kawa i rozmowy z kimś z przeszłości nie wzięły się znikąd.
Po epickiej katastrofie z 11 marca 2011 roku, gdzie w naprawdę okrutny sposób tsunami pochłonęło około dwudziestu tysięcy ofiar, a miliony zostało bez dachu nad głową, emocjonalna huśtawka wystrzeliła w kosmos.
Oficjalne chodzenie do psychologa jest dla Japończyka potwierdzeniem, że sobie nie radzi, a to ostatnia rzecz, do której się przyzna. Nic dziwnego, że w przestrzeni publicznej pojawiła się budka nazywana „wietrznym telefonem” Kaze no denwa, z której od roku 2011 użytek zrobiło ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców. Może z niej skorzystać każdy, a symboliczne skomunikowanie się ze zmarłymi przynosi wymierne korzyści, zwłaszcza tym, którzy stracili kogoś, kogo ciała nigdy nie odnaleziono.
Dużo dobrego zrobiła też kawa, ściślej mówiąc mnich Taio Kaneta, który swoich samochodzikiem z logo Cafe de Monk wybrał się tam, gdzie ludzie doświadczyli trzęsienia ziemi, tsunami i skażenia nuklearnego. „Ludzie stracili zdolność odczuwania, stali się pozbawieni emocji. To tak, jakby ich serca zamarzły do tego stopnia, że nie mogli nawet płakać”. Przy kawie i ciasteczkach wysłuchuje każdego nieszczęścia, uwalniając tym samym zablokowane emocje każdego, kto tego potrzebuje. A on sam? Jest mnichem, mnisi mają dodatkowe skille. Wszystko to w odbywa się przy aromatycznym zapachu kawy i nie może trwać zbyt długo, tuż za rokiem czekają kolejni...
Japońskie społeczeństwo starzeje się na potęgę, stąd też ich pragmatyczne podejście do własnej śmierci. Nie zdają się na innych, często sami dużo wcześniej planują swoją ceremonię pogrzebową, uwzględniając w niej absolutnie wszystko, zgodnie ze swoimi wyobrażeniami. Cały ten proces otrzymał nawet swoją nazwę. To shukatsu.
Chociaż sam reportaż Katarzyny Boni ukazał się w roku 2017 i pierwszą młodość ma już za sobą, sięgnijcie po niego, jeśli do tej pory nie mieliście okazji się z nim zapoznać. Znajdziecie tam bardzo wartościowe treści dotyczące nie tylko samego tsunami i skażenia przez elektrownię jądrową Fukushima, ale też bardzo dużo z mitologii i legend Japonii, oraz niezwykłe historie ludzi, którzy pokazują, że póki można oddychać, trzeba żyć, bez względu na warunki. Może też po lekturze tej książki, te inne, opisujące japońskie podejście do świata zmarłych, nie będą dla Was już takie dziwne :)
IG @angelkubrick
„Ganbare! Warsztaty umierania” Katarzyny Boni (Agora) to jeden z tych reportaży, do których warto wrócić, ZANIM sięgnie się po takie bestsellery jak „Zanim wystygnie kawa” Toshikazu Kawaguchi (Relacja) czy też wydana ostatnio „Pójdę sama” Chisako Wakatake (W.A.B.). Temat starzenia się i odchodzenia jest czymś, co dla Japończyków stało się numerem jeden, a co my,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-17
„Dziewczynę w czarnej sukience” można spokojnie postawić obok reportaży Cezarego Łazarewicza, łączy je rzetelność, obiektywizm i naprawdę tytaniczna praca, którą potem widać, i którą się docenia. Ewa Wilczyńska wraca do zbrodni miłoszyckiej, ale robi to zupełnie inaczej, niż autorzy, którzy o niej pisali do tej pory. Autorka skrupulatnie przedstawia cały przebieg sprawy, od feralnego sylwestra 1996/1997, po czasy obecne, i robi to w taki sposób, że książkę czyta się z dużym zainteresowaniem, co jest nie lada osiągnięciem, bo na przestrzeni lat całkiem sporo już o niej powiedziano.
W tej historii najmocniejszym akcentem są rodzice zamordowanej Małgosi, którzy w początkowych fazach prowadzenia śledztwa traktowani są jak intruzi (ułomność systemu wprost przeraża), potem za każdym wznowieniem śledztwa od nowa przeżywają ból utraty dziecka, następnie oglądają śmierć córki na wielkim ekranie, a po 20. latach uczestniczą w ekshumacji i ponownym pogrzebie. Nawet mnie, osobie postronnej, wydaje się to najgorszym koszmarem, jaki może przeżyć rodzic. Wydaje mi się, że gdybym to była ja, umarłabym po drodze dziesięć razy.
Trzeba też powiedzieć głośno, że w końcu poświęcono wystarczającą ilość czasu głównej ofierze tej zbrodni, Małgosi. Uczłowieczono ją, opisując momenty poprzedzające imprezę w podrzędnej, miłoszyckiej tancbudzie. To była normalna dziewczyna, powoli wkraczająca w dorosłość, którą wyznaczały kolejne imprezy, takie jak andrzejki czy sylwester... Każdy z nas to przechodził. Były pierwsze fajki i pierwszy alkohol. Małgosia jednak natrafiła na złych ludzi. Pozostało przesłanie. Imprezuj tylko z tymi, którym ufasz.
Bardzo mocno zachęcam do sięgnięcia po ten reportaż, doskonale systematyzuje wszystkie elementy miłoszyckiej układanki, a dodatkowo porusza inne problemy, takie jak rosnąca agresja wśród dzieci i młodzieży. W roku 1994. odnotowano wśród tej grupy 51 przypadków agresji bez żadnego motywu. Boję się nawet myśleć, jaka jest ta liczba w roku 2022. Książka, której zdecydowanie warto poświęcić swój czas.
IG @angelkubrick
„Dziewczynę w czarnej sukience” można spokojnie postawić obok reportaży Cezarego Łazarewicza, łączy je rzetelność, obiektywizm i naprawdę tytaniczna praca, którą potem widać, i którą się docenia. Ewa Wilczyńska wraca do zbrodni miłoszyckiej, ale robi to zupełnie inaczej, niż autorzy, którzy o niej pisali do tej pory. Autorka skrupulatnie przedstawia cały przebieg sprawy, od...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-07
„Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” to reportaż, który budzi skrajne emocje. Od głębokiego zasmucenia po święte oburzenie. Nie powiem, szanuję w opór cierpliwość autorek. Dały radę przekazać społeczeństwu coś, czego na pozór nie widać (większość z mężczyzn tu opisanych działa na ukrytych forach), ale jakby na to nie patrzeć, w pewnym momencie któryś z tak zwanych przegrywów wypłynie na szerokie wody i będzie decydować o tym, jak mamy żyć. Przesadzam? Jak pokazuje historia, niscy, brzydcy i niesamowicie zacietrzewieni mężczyźni skutecznie i boleśnie wrzynają się w historię nie tylko tego kraju, ale i świata.
Dziękuję również autorkom za zamieszczenie słowniczka, gdyż jest tu takie nagromadzenie wyrazów, z którymi stykam się po raz pierwszy, że momentami czułam się, jakbym czytała podręcznik do nauki języka obcego.
Wracając do sedna, „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” to opowieść o skrajnie zdesperowanych chłopcach, którzy życiowe niepowodzenia przypisują głównie nieodpowiedniej do ich wyobrażeń aparycji, zupełnie nie bacząc na to, że to intelekt ceni się bardziej. Desperacja niektórych jest tak dalece posunięta, że w ruch idzie młotek, którym walą się po twarzy, w celu zmienienia jej rysów na bardziej ostre (rzekomo to najbardziej pożądany przez kobiety kształt — kwadratowa szczęka). Co ciekawe, spora grupa tych młodych mężczyzn z jednej strony szuka kobiety idealnej, z drugiej zaś ostro na jej temat napier * ala, traktując ją jako wroga numer jeden. Zrozum faceta... Niemal każdy z nich cierpi na różnego rodzaju fobie, co więcej, niedawna pandemia pogłębiła ich społeczną separację, czego efektem jest kompletny brak umiejętności niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie. Obłęd, po prostu obłęd. Doprawdy, tutaj niemal każda strona czymś zaskakuje. Warto kupić, warto przeczytać, warto spróbować zrozumieć, choć to nie będzie łatwe zadanie...
IG @angelkubrick
„Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” to reportaż, który budzi skrajne emocje. Od głębokiego zasmucenia po święte oburzenie. Nie powiem, szanuję w opór cierpliwość autorek. Dały radę przekazać społeczeństwu coś, czego na pozór nie widać (większość z mężczyzn tu opisanych działa na ukrytych forach), ale jakby na to nie patrzeć, w pewnym momencie któryś z tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-02
Mikołaj Grynberg w grudniu 2021 roku został poproszony o przyjazd na Podlasie i o rozmowę z ludźmi, którzy żyją tam na co dzień. Powstała z tego książka zawierająca wszystko to, czego o granicy polsko-białoruskiej nie zobaczymy w żadnych środkach masowego przekazu, bo nawet liczba emigrantów przechodząca przez granicę jest nieprawdziwa. Potwierdzają to mieszkańcy, którzy widzą ogrom ludzi przemykających pomiędzy drzewami. To nie są już nieliczne grupki, którym wystarczy pomoc udzielana przez tych, którzy nie godzą się na narrację rządu. Można przypuszczać, a nawet mieć pewność, że to jest sytuacja nie do zatrzymania. Kryzys migracyjny będzie się pogłębiał, bo ludzie uciekają nie tylko przed wojną, ale też zmusza ich do tego zmiana klimatu.
Grynberg dociera do różnych miejsc, stąd te rozmowy są nie tylko interesujące, ale też wnoszące szereg informacji do tej pory przemilczanych. Zszokował mnie na przykład fakt, że wielu kandydatów Służby Granicznej czy też Wojsk Obrony Terytorialnej, to osoby odrzucone przez psychologa wojskowego czy też policyjnego. To nie są służby, które mają chronić. Ci mężczyźni są masowo przyjmowani do pilnowania granicy, a co za tym idzie, oni nie mają żadnych obiekcji, by traktować ludzi jak zwierzęta. Mają pełne przyzwolenie państwa, by robić, to co robią, łącznie z push backami, które są nielegalne. Państwo, które na to pozwala łamie Powszechną Deklarację Praw Człowieka. To jest głęboko zastanawiające, bo żyjemy w czasach, kiedy pewnego dnia sami będziemy chcieli z tych praw skorzystać.
Godna podziwu jest postawa ludzi, którzy mimo własnego życia i obowiązków, znajdują czas i chęci, by nocą biegać po lesie w poszukiwaniu tych, którzy potrzebują pomocy. Ten heroizm ma jednak swoją cenę, powiedziałabym, że bardzo wysoką, bo kiedy bierze się na siebie za dużo, siada psychika, i to przyznaje wielu z tych, z którymi rozmawiał autor. Książka jest bardzo dobrym uzupełnieniem filmu „Zielona granica”. Polecam!
IG @angelkubrick
Mikołaj Grynberg w grudniu 2021 roku został poproszony o przyjazd na Podlasie i o rozmowę z ludźmi, którzy żyją tam na co dzień. Powstała z tego książka zawierająca wszystko to, czego o granicy polsko-białoruskiej nie zobaczymy w żadnych środkach masowego przekazu, bo nawet liczba emigrantów przechodząca przez granicę jest nieprawdziwa. Potwierdzają to mieszkańcy, którzy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-04
„Już nie żyjesz. Historia bombardowania” mogłaby być bardzo dobrym reportażem, gdyby nie forma. Początkowo byłam zachwycona paragrafem, ale po paru „skokach” i przyswojeniu sobie treści zachwyt wyparował, jak ciała cywilów znajdujących się bezpośrednio w polu rażenia fali uderzeniowej „Little Boy`a”. Wydaje mi się, że ta książka powinna być też o wiele grubsza, gdyby tak bardziej uwypuklić zbrodnicze działania samych Niemiec, a nie tylko skupiać się na atakach skierowanych przeciwko nim.
Nie sposób nie wspomnieć o czasie wydania, do którego doszło niemal ćwierć wieku temu. W przypadku rozwoju technologicznego te dwie dekady są jak lata świetlne, a udoskonalanie śmiercionośnych maszyn wychodzi człowiekowi o niebo lepiej niż badania nad skutecznością leków na raka. Gdyby tak uwzględnić nowinki, śmiało rzec można, że samoloty z bombami są już passe, dziś królują drony, bo na dobrą sprawę można nimi bezproblemowo przemycić przez granicę niewielkie fiolki z bronią biologiczną i voilà, padamy jak muchy, bez hałasu, bez rozlewu krwi, bez wiedzy, co naprawdę nas zabija. Czy nie tak kończą się wielkie cywilizacje?
Książkę Lindqvista skończyłam za trzecim podejściem, kiedy po prostu zaczęłam czytać ją tak jak każdą inną, bez przeskakiwania pomiędzy stronami, to czynność rozpraszająca i w perspektywie czasu, denerwująca. Jakby jej nie czytał, treść jest bardzo ciekawa, ale jednocześnie potęguje taką dawkę smutku, że naprawdę ciężko się potem otrząsnąć. Ten wielokrotnie nagradzany, szwedzki dziennikarz, bardzo sprawnie władał piórem. Jego historie o ludzkim upadku czyta się z zapartym tchem, nie tylko ze względu na fakty, ale też szeroką analizę owej „chęci niszczenia” drugiego człowieka, począwszy od Biblii po książki science fiction. Fani tego gatunku znajdą tu imponujący zbiór tytułów (autor był doktorem historii literatury). Lektura szokująca, potrzebna i pouczająca.
IG @angelkubrick
„Już nie żyjesz. Historia bombardowania” mogłaby być bardzo dobrym reportażem, gdyby nie forma. Początkowo byłam zachwycona paragrafem, ale po paru „skokach” i przyswojeniu sobie treści zachwyt wyparował, jak ciała cywilów znajdujących się bezpośrednio w polu rażenia fali uderzeniowej „Little Boy`a”. Wydaje mi się, że ta książka powinna być też o wiele grubsza, gdyby tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-25
Sprawa śmierci krakowskiego studenta, Stanisława Pyjasa († 07.05.1977) to jeden z mitów założycielskich wolnej Polski, a ponieważ stosunkowo niedawno zdjęto klauzulę tajności, z chyba ostatnich już akt, dotyczących tego tajemniczego zgonu, Cezary Łazarewicz, mistrz polskiego reportażu, postanowił zebrać całą wiedzę na temat wydarzeń z przeszłości i podać ją na tacy współczesnemu odbiorcy.
Zwolenników szybkich, prostych odpowiedzi muszę rozczarować, to nie jest książka dla Was. Tym, którzy wyciągają wnioski z drugiego, trzeciego, a nawet czwartego dna, reportaż ten gorąco polecam.
„Na Szewskiej. Sprawa Stanisława Pyjasa” to historia poświęcenia jednostki dla budowania czegoś większego, z tym że jednostka nie do końca ma świadomości swojego poświęcenia. Tę wiedzę mają inni, w tym przypadku Jacek Kuroń, Adam Michnik, Antoni Macierewicz i Jan Józef Lipski. To z ust Kuronia padła pierwsze oskarżenie, że Pyjas został zamordowany przez organa porządku publicznego. Dzięki temu KOR (Komitet Obrony Robotników) nagłośnił swoją działalność i nabrał wiatru w żagle, czego efektem była fala strajków przyczyniająca się między innymi do zmiany ustroju.
Największą przegraną w tej sprawie jest matka Stanisława, która przez długie lata nie znajduje spokoju ducha. Spływają do niej skrajne informacje, od tej, że jej syn, opozycjonista, jest ofiarą systemu, po tak banalną i jednocześnie przykrą, że nawalony jak messerschmitt upada z piętra i dogorywa na chłodnej posadzce krakowskiej kamienicy. Za każdą teorią stoją osoby ją potwierdzające. Dochodzi nawet do ekshumacji zwłok, by ostatecznie potwierdzić to, co od początku było wiadome, ale bardzo niewygodne dla świeżo powstałego mitu.
Interesującą postacią jest tu tajny współpracownik SB — Ketman, który sam po latach przyznaje, że to, co robił, było złe, że przekroczył wszelkie granice, jednak „to działało jak morfina”... szach-mat.
PRL w oparach wielkich idei, nikotynowego dymu i wódki, w niepodrabialnym stylu Łazarewicza. Czytajcie! Polecam!
IG @angelkubrick
Sprawa śmierci krakowskiego studenta, Stanisława Pyjasa († 07.05.1977) to jeden z mitów założycielskich wolnej Polski, a ponieważ stosunkowo niedawno zdjęto klauzulę tajności, z chyba ostatnich już akt, dotyczących tego tajemniczego zgonu, Cezary Łazarewicz, mistrz polskiego reportażu, postanowił zebrać całą wiedzę na temat wydarzeń z przeszłości i podać ją na tacy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-30
Polska to nie kraj, to stan umysłu, w dodatku takiego, którego nie sposób rozpracować żadnym prawem logicznym. Jan Mencwel udowodnił to przy okazji premiery „Betonozy”. Teraz potwierdza to najnowszą publikacją Krytyki Politycznej: „Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać”.
Ta książka zadziwia, zaciekawia i przeraża, a jednocześnie daje cień nadziei w przypadkach, kiedy wydaje nam się, że wszystko jest już przesądzone. Na jej kartach mieszają się postacie prawdziwe z fikcyjnymi, i jakby na to nie patrzeć, zamysł autora ma głęboki sens, ponieważ pokazuje mentalność, która tkwiła w naszym społeczeństwie od dawien dawna, ale dopiero teraz rozmach działań z nią związanych zaczyna naprawdę zatrważać.
Choćby taka regulacja rzek. Uwierzysz, że Wody Polskie wydają miliony na prostowanie rzek? Dobra, napiszę to jeszcze raz, bo sama nie wierzę. MILIONY ZŁOTYCH idą na PROSTOWANIE RZEK. Wygląda to tak, jak w przypadku rzeczki Małej, o której z ogromną pasją i miłością w oczach opowiada Daniel Pertyczkiewicz. Pewnego dnia rozjechano rozlewisko, przekopano je, z rzeczki zrobiono prosty RÓW, a roślinność zniszczono. Legalną dewastację nazwano „pracami utrzymaniowymi”. Jeśli dla Ciebie to mało, proszę, oto inny przykład. Bobry. Temat rzeka. Ogólnie się ich nie lubi. Pracują nocami, zwalają drzewa, tworzą tamy i mokradła, tam, gdzie człowiek chciałby mieć sucho. Tymczasem w skali kraju retencjonują co najmniej 100 milionów m3 wody, za darmo! Co robią Wody Polskie? Wydają kolejne MILIONY z budżetu państwa na „likwidowanie szkód”. W tym przypadku warto zapamiętać, kto jest prawdziwym szkodnikiem i zniwelować go w najbliższych wyborach.
„Hydrozagadka” nie jest jedynie dokładnie spisaną listą porażek rodzaju ludzkiego względem cudu, jakim jest woda. Są tu też konkretne przykłady działań jednostek, które na przekór wszystkiemu umiejętnie łączą kropki, wyciągają wnioski i działają na rzecz ochrony swoich małych ojczyzn. Czasem wystarczy odrobina uważności, by zapobiec kolejnej katastrofie. Lektura obowiązkowa!
IG @angelkubrick
Polska to nie kraj, to stan umysłu, w dodatku takiego, którego nie sposób rozpracować żadnym prawem logicznym. Jan Mencwel udowodnił to przy okazji premiery „Betonozy”. Teraz potwierdza to najnowszą publikacją Krytyki Politycznej: „Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać”.
Ta książka zadziwia, zaciekawia i przeraża, a jednocześnie daje cień nadziei w...
2023-06-01
Norwegia to przede wszystkim ciężkie brzmienie. Długowłosi faceci z pomalowanymi na biało twarzami i wokalem z najgłębszej czeluści piekła. Wielbiciele norweskiego black metalu wychowali się na takich kapelach jak Mayhem, Burzum czy Dimmu Borgir z swoimi niesamowitymi symfonicznymi wstawkami. Oglądając ich klipy, przeciętny człowiek w głowę zachodzi, skąd te pomioty szatana się tam wzięły. Ta przepaść jest szokująca, bo Norwegia to przecież malownicze fiordy, wodospady wijące się wśród wysokich skał, klify, krajobraz który zachwyca surowością i dziewiczością, niezbrukaną jeszcze ręką człowieka. A może jest tak, że tylko oni mają odwagę opowiedzieć o prawdziwym obliczu norweskiego społeczeństwa?
„Nie jestem twoim Polakiem” jest próbą przemówienia do rozumu Norwegom, na ten moment zakończoną połowicznym sukcesem, bo książka dostała się do szkół średnich (ściślej mówiąc jej fragment), a także znalazła się w każdej bibliotece w tym kraju. Pytanie, czy to coś zmieni? A jeśli nawet coś się ruszy w tym lepszym kierunku, i tak musi minąć trochę czasu.
Na ten moment osoby z Polski, które podejmują się pracy w Norwegii, traktowani są jak obywatele najniższej kategorii, w kraju, który nazywa siebie bezklasowym... Norwegia od dobrych paru lat budowana jest rękami Polaków i ich rękami jest sprzątana. Znajoma pracowała tam, ogarniając prywatne domy. Im bardziej się starała i więcej czasu poświęcała na przywrócenie domostwu porządku, w tym w gorszym stanie zastawała go przy kolejnym podejściu, np. celowo zapychali zlew. Myśl przewodnia pracodawcy - jestem moim polakiem, ja ci płacę...sprzątaj to!
Do przeczytania w jeden wieczór, polecam!
IG @angelkubrick
Norwegia to przede wszystkim ciężkie brzmienie. Długowłosi faceci z pomalowanymi na biało twarzami i wokalem z najgłębszej czeluści piekła. Wielbiciele norweskiego black metalu wychowali się na takich kapelach jak Mayhem, Burzum czy Dimmu Borgir z swoimi niesamowitymi symfonicznymi wstawkami. Oglądając ich klipy, przeciętny człowiek w głowę zachodzi, skąd te pomioty szatana...
więcej mniej Pokaż mimo to
Londyn to miasto, które inspirowało, i nadal inspiruje, niejednego pisarza. Craig Taylor spędził w nim aż pięć lat. Z tego nie mógł nie powstać reportaż, dość wyjątkowy zresztą, jak wyjątkowi są ludzie, z którymi rozmawiał. Każde miejsce ma swoją energię, która wpływa na człowieka, po części zmieniając jego samego. Londyn to twardy zawodnik. Każdemu jasno pokazuje jego miejsce w szeregu. Tworzy okazje i uczy, głównie jak być twardym i przetrwać. Doświadczył tego sam autor, kiedy jesienią 2000. roku po raz pierwszy wylądował na londyńskim lotnisku, zamieniając kanadyjską sielankę na szare, wilgotne, betonowe zoo, w którym przetrwa najsprytniejszy. Resztę spisał w historiach innych ludzi. Ponad dwieście przepytanych osób, wiele godzin rozmów, czasem długie miesiące oczekiwania na jedno spotkanie. Różni ludzie, różne zakamarki Londynu, spektakularny wachlarze emocji i doświadczeń. Jedno jest pewne, to miasto jest inne niż reszta Europy i warto poznać je od tej najbardziej ludzkiej strony.
Mnie dość mocno zaintrygowała wypowiedź pewnej zamożnej kobiety, która kryjąc się w swoim przestronnym apartamencie przy South Kensington, przyznała, że nie chciałaby, aby jej córki wyszły za mąż za kogoś tutejszego (czytaj londyńczyka). Uważa, że porządne towarzystwo ostało się już tylko w... Austrii. Można tu polemizować, jednak pragnę przypomnieć, że to właśnie do tego państwa przed I Wojną Światową ściągnęła śmietanka towarzyska całej Europy, głównie Żydzi. Mark Twain, będąc w Wiedniu, napisał wówczas do przyjaciela, Josepha Twichella — „to jest zdumiewająca rasa, sądzę, że dzięki tym wiekowym prześladowaniom najdoskonalsza, jaka pojawiła się na świecie”.
Panie Taylor, może to jest ten moment, aby zagłębić się w ulice wciąż zachwycającego Wiednia? „Londyńczycy. Miasto i ludzie” to imponująca kronika naszych czasów, którą czyta się niemal jednym tchem, podobnie jak „Nowojorczyków”. Serdecznie polecam!
Londyn to miasto, które inspirowało, i nadal inspiruje, niejednego pisarza. Craig Taylor spędził w nim aż pięć lat. Z tego nie mógł nie powstać reportaż, dość wyjątkowy zresztą, jak wyjątkowi są ludzie, z którymi rozmawiał. Każde miejsce ma swoją energię, która wpływa na człowieka, po części zmieniając jego samego. Londyn to twardy zawodnik. Każdemu jasno pokazuje jego...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-09
„Maxima Culpa. Co kościół ukrywa o Janie Pawle II” przeczytałam jeszcze w kwietniu, ale musiałam ochłonąć po tej lekturze, zebrać myśli, wyjechać w góry, przewietrzyć głowę, zajrzeć do wiejskich kościółków. To, co w nich znalazłam, utwierdza mnie w przekonaniu, że walka o prawdę będzie trudna i można się na tym polu wykrwawić, a i tak niewiele to zmieni. Każdy fakt jest defragmentowany i układany tak, by pasował do przekazu Kościoła. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia gazetki zabranej z przedsionka świątyni w Lutowiskach, by się o tym przekonać. Ekke Overbeek o chlebie, Kościół o niebie. Tu nie ma punktów stycznych.
Overbeek wykonał podobną robotę co Michael D'Antonio. Na jakiś czas zagrzebał się w papierach, spajając w całość to, co zostało w aktach, których wykaz czytelnik znajdzie na końcu książki. Daty, miejsca, nazwiska, opis czynności. Autor, rozważając, czy Jan Paweł II wiedział o nadużyciach, przenosi nas do archidiecezji krakowskiej lat 60. i 70. Dostajemy szczegółowo opisany przypadek księdza Lenarta, Lorenca, Surgenta, Sadusia, a nawet Sapiechy. Archiwa IPN-u dotyczące tych person świecą pustkami, ale nie wszystko zostało zniszczone. Dużo dowiadujemy się też z materiałów SB. Papież wiedział i konsekwentnie trzymał się swoich żelaznych zasad: milczał, unikał skandali, bronił interesów kościoła i modlił się... o miłosierdzie DLA SPRAWCÓW! Nie! Nie ofiar, nie tych złamanych żyć, skrzywdzonych osobowości, tylko tych chorych ludzi, dla których mała dziewczynka lub mały chłopiec to chodzące pokuszenie.
W tej książce uderza też obraz ofiar, z którymi autor przeprowadzał rozmowy. Niewyobrażalna ilość powtórzeń, szarpanych wypowiedzi, wyparcia... podczas gdy dokumenty z przeszłości mówią coś zupełnie innego. Dorośli ludzie, których trawi trauma, nieustannie, podskórnie, do śmierci. Ciężkostrawna to jest pozycja, ale moim zdaniem warto poznać.
IG @angelkubrick
„Maxima Culpa. Co kościół ukrywa o Janie Pawle II” przeczytałam jeszcze w kwietniu, ale musiałam ochłonąć po tej lekturze, zebrać myśli, wyjechać w góry, przewietrzyć głowę, zajrzeć do wiejskich kościółków. To, co w nich znalazłam, utwierdza mnie w przekonaniu, że walka o prawdę będzie trudna i można się na tym polu wykrwawić, a i tak niewiele to zmieni. Każdy fakt jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-23
Zanim zabiorę się za czytanie najnowszej książki Agory „Maxima Culpa. Jan Paweł II wiedział”, chcę Wam przedstawić i jednocześnie przypomnieć inną pozycję, wydaną w roku 2013, czyli jakby nie było, jakieś jedenaście lat temu, o której nie było zbyt głośno. Być może dlatego, że antyklerykalizm skutecznie piętnowano, a kontrowersyjną tematykę zamiatano pod dywan. A szkoda, bo to kawał solidnego reportażu jest, mającego ponad trzydzieści stron samego wykazu not źródłowych.
Michael D'Antonio wykonał mrówczą robotę, przeglądając archiwa spraw na trzydzieści lat wstecz, kiedy to pierwsze pozwy trafiły do sądów. W głównej mierze autor skupia się na Stanach Zjednoczonych, ale w trakcie dochodzenia wychodzi też poza amerykański kontynent, trafiając do Afryki i Europy. Książka gęsta od faktów, momentami tak przykrych, że pięści zaciskają się same.
Kościół wije się jak wąż, unikając odpowiedzialności w każdy możliwy sposób. Ma do dyspozycji armię prawników, którzy manipulują prawdą i bezwzględnie umniejszają wiarygodność świadków. Główny antagonista Kościoła, prawnik Jeff Anderson, prekursor walki z purpurową bestią, w pewnym momencie prowadził ponad setkę spraw, jeżdżąc po całym kraju, co już samo w sobie było męczące. Nieustannie odpierał ataki kościelnych prawników, których głównym orężem była wątpliwość co do ISTOTY PAMIĘCI, co znacząco deprymowało zeznania ofiar molestowanych i gwałconych jako dzieci.
Interesującą kwestią jest tu raport ojca Toma Doyle, w którym to przedstawił nazwiska ofiar przemocy i sprawców, wyniki testów medycznych, i w którym jasno podkreślił tuszowanie zbrodni przez biskupa. Jest dowód na to, że Jan Paweł II otrzymał ten raport i UWAGA! Odpowiedział na niego po 7. latach (słowem - SIEDMIU! latach), pozwalając, aby przez ten czas pedofile łamali życie kolejnym ofiarom. W odpowiedzi, całą tę sytuację, nie nazywa inaczej niż SKANDALEM, a jedyną reakcją na nią jest wyrażenie „ubolewania” i modlitwa.
Książka jest niezwykle ciekawa i jeśli jeszcze jej nie znacie, gorąco polecam! Wnioski bolą.
IG @angelkubrick
Zanim zabiorę się za czytanie najnowszej książki Agory „Maxima Culpa. Jan Paweł II wiedział”, chcę Wam przedstawić i jednocześnie przypomnieć inną pozycję, wydaną w roku 2013, czyli jakby nie było, jakieś jedenaście lat temu, o której nie było zbyt głośno. Być może dlatego, że antyklerykalizm skutecznie piętnowano, a kontrowersyjną tematykę zamiatano pod dywan. A szkoda, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-13
Niełatwe zadanie miał Wiktor Krajewski, autor książek, doświadczony dziennikarz, wybierając postać do kolejnego opracowania. Na warsztat poszedł nieżyjący już Jerzy Julian Kalibabka pseud. „Tulipan”, peerelowski złodziej cnót niewieścich. Reportaż zaczyna się od wizyty w Dziwnowie, miasteczku gdzie Jerzy urodził się, uczył (ukończone siedem klas szkoły podstawowej) i pracował (rybołówstwo). Kiedy jeszcze Kalibabka żył, można było przeprowadzić z nim wywiad, po śmierci w rodzinnej miejscowości ciężko znaleźć kogoś, kto zechciałby o nim porozmawiać. Autor opiera się głównie na dokumentacji sądowej i wywiadach, których udzielili specjaliści.
Każdy, kto w 1986 roku oglądał serial telewizyjny, powstały na kanwie historii kochanka wszech czasów, mniej więcej wie, z jakim człowiekiem mamy do czynienia. Kalibabka miał tysiące kobiet, zawsze powtarzał, że kochał wszystkie i że żadnej nigdy nie zgwałcił. Jaka była prawda? Książka po części odpowiada na to pytanie, ale prawdą jest również to, że nigdy nie dowiemy się wszystkiego, gdyż na zeznania zdecydowało się zaledwie dwieście ofiar nadmorskiego amanta.
Bez wątpienia był megalomanem, mitomanem... Zwykłym kur * i * rzem był po prostu, sam zresztą przyznawał, że brał pieniądze za akty cielesne. Co ciekawe, nie znosił kobiet wyzwolonych, tych, które nie bały się otwarcie mówić o swoich pragnieniach. W jego nomenklaturze funkcjonowały — grzały, kocmołuchy, Panie i służące. Ciśnie się na usta pytanie, jakie panie mu się tak chętnie oddawały? Dr Michalina Wisłocka skwitowała to tak: „Są tak głupie — przepraszam za wyrażenie — straszliwie prymitywne... ” i trudno się z tym nie zgodzić. Lekarka wyjaśnia to, wyciągając w pierwszej kolejności deficyty emocjonalne.
Książkę czyta się bardzo dobrze, choć nie jest wolna od błędów. Warto pilnować liczb, bo jednak dwa miliony robią różnicę. Kwestią sporną dla mnie jest też otoczka wizualna, wiele tu niemal pustych kartek, z rozrzuconymi tulipanami, hmm, to tak, jakby biografię Hitlera co kilka kartek ozdabiał inny landszafcik, więc albo odzieramy Kalibabkę z mitu, albo podtrzymujemy wersję romantyczną... Liczyłam na więcej faktów dotyczących lub wynikających z działalności tego brutalnego złodzieja, choćby gdzie najczęściej sprzedawał złoto, bo przecież chyba nie płacił pierścionkami, albo kwestie zdrowotne, w końcu drogą płciową przenosi się minimum kilka groźnych chorób, a przez ten czas, który spędził na odsiadce, jakiś lekarz chyba go badał. Cóż, pozostaje niezaspokojenie...
Niełatwe zadanie miał Wiktor Krajewski, autor książek, doświadczony dziennikarz, wybierając postać do kolejnego opracowania. Na warsztat poszedł nieżyjący już Jerzy Julian Kalibabka pseud. „Tulipan”, peerelowski złodziej cnót niewieścich. Reportaż zaczyna się od wizyty w Dziwnowie, miasteczku gdzie Jerzy urodził się, uczył (ukończone siedem klas szkoły podstawowej) i...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-08
W każdym środowisku znajdzie się jakiś błazen, który rozbawia do łez. Mieli nasi królowie swojego Stańczyka, Ameryka nie pozostała gorsza. W latach 50. kobiety z tak zwanych wyższych sfer nie wyobrażały sobie życia towarzyskiego bez Trumana. Ten niski, zniewieściały bawidamek był znakomitym słuchaczem, obserwatorem i manipulatorem. Kobiety zdradzały mu wszystkie swoje sekrety, a on, dzięki prostej sztuczce psychologicznej, gromadził najintymniejsze szczegóły z ich życia.
Marzył o napisaniu wielkiej powieści, tymczasem jego najbardziej zjadliwą formą przekazu były eseje. Udało mu się stworzyć „Śniadanie u Tiffany’ego”, które w wersji filmowej ma absurdalnie przesłodzone zakończenie, a szkoda, bo właśnie w tej powieści autor świetnie oddaje ówczesny Nowy Jork i sytuację kobiet, które masowo przybywały do miasta, nie mając do zaoferowania nic, poza swą urodą i młodością. Tylko nieliczne dzięki sprytowi, przebiegłości, inteligencji i oczywiście urodzie, stawały się elitą tego miasta. Gdyby wtedy istniał Instagram, byłoby one najlepiej opłacanymi influencerkami na swoje czasy. Ubierali je najlepsi projektanci mody. To one tworzyły trendy. Barbara „Babe” Paley wylansowała apaszkę przewiązaną przez ucho torebki. Świat mody je kochał i wykorzystywał. Łabędzice brylowały na salonach, w wolnym czasie urządzały domy, czasem nawet kilka. Małżeństwa nie zawsze były udane, ale czy życie kończy się na jednym mężu? Dziećmi, jeśli takie się pojawiły, zajmowały się nianie. Rosło kolejne pokolenie emocjonalnych sierot. W tym wszystkim Truman czuł się jak pączek w maśle. W życiu dorosłym odrabiał dziecięce traumy, i choć do końca życia czuł się dziwakiem, były chwile, kiedy bez obawy, po prostu, był sobą.
Książka dla sympatyków Nowego Jorku, koneserów pięknych kobiet i miłośników literatury, z tej pojawiają się takie nazwiska jak Harper Lee, Betty Friedan, Newton Arvin (National Book Award 1951), Hemingway czy Steinbeck.
W każdym środowisku znajdzie się jakiś błazen, który rozbawia do łez. Mieli nasi królowie swojego Stańczyka, Ameryka nie pozostała gorsza. W latach 50. kobiety z tak zwanych wyższych sfer nie wyobrażały sobie życia towarzyskiego bez Trumana. Ten niski, zniewieściały bawidamek był znakomitym słuchaczem, obserwatorem i manipulatorem. Kobiety zdradzały mu wszystkie swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-04
Na „Kamerdynera świata” O. Bullougha natknęłam się w ubiegłym roku, oglądając wywiad z autorem, w którym to opowiadał o gospodarczej historii Wielkiej Brytanii. Trochę się to zbiegło z momentem śmierci królowej Elżbiety II i hasłami lansowanymi przez media, że oto zakończyła się pewna epoka, powtarzano to wręcz nagminnie. Gdy się głębiej zastanowić — to o co im tak naprawdę chodziło?
Wiekowa królowa to świadek niechlubnej historii swojego kraju, którego ogromne bogactwo zasilane było wyzyskiem kolonialnym, a kiedy w 1956 roku Wielka Brytania przestała istnieć jako światowe imperium, ustępując miejsca Stanom Zjednoczonym, zeszła do roli kogoś, kto wprawdzie nie rządzi, ale jest prawą ręką tych, którzy rządzą aktualnie. Ten amoralny służący to kamerdyner, któremu zleca się zadanie, im trudniejsze, tym więcej pieniędzy za nie otrzyma. Kamerdyner nie ocenia klienta, kamerdyner liczy zysk po wykonaniu zadania, a ten zysk to potężny kapitał, który spływa do angielskiego skarbca. Głównymi zleceniodawcami są ludzie ukrywający się przed podatkami, głównie Amerykanie, przemytnicy broni, południowoamerykańskie kartele narkotykowe, skorumpowane władze piłkarskie, afgańscy urzędnicy, wszyscy ludzie Kremla, i znając scenariusz działania tej machiny, nawet tacy sasini, którym nagle do kieszeni wskakuje 70. dużych baniek.
Jak się kradnie miliardy dolarów i bez stresu korzysta z życia? Odpowiedź na to znają angielskie banki, najlepsi na świecie prawnicy i ekonomiści. To oni wiedzą, gdzie założyć spółkę fasadową, by zapłacić jak najniższy podatek, albo nie płacić go wcale. A jeśli czegoś nie ma, trzeba to wymyślić, jak dajmy na to eurodolary, które w zależności od korzyści czasem są bardziej euro, a czasem bardziej dolarem. A już najbardziej szatańskim wynalazkiem jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, która potrafi być jak czarna dziura, jest, ale nikt z nią nic nie zrobi. Pełne bezpieczeństwo Twojego kapitału, skądkolwiek go masz.
Wracając do pytania wyżej? Umarła kobieta, która była świadoma paskudnego działania swojego kraju, i nie zrobiła z tym nic. Era wyzysku nadal trwa...
IG @angelkubrick
Na „Kamerdynera świata” O. Bullougha natknęłam się w ubiegłym roku, oglądając wywiad z autorem, w którym to opowiadał o gospodarczej historii Wielkiej Brytanii. Trochę się to zbiegło z momentem śmierci królowej Elżbiety II i hasłami lansowanymi przez media, że oto zakończyła się pewna epoka, powtarzano to wręcz nagminnie. Gdy się głębiej zastanowić — to o co im tak naprawdę...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-12
Los dzieci nierozerwalnie związany jest z losem rodziców, a Syberią straszono ludzi już od początku XVI wieku, kiedy więc w lutym 1940 roku zaczęto deportacje obywateli polskich, tysiące dzieci zaczęło wędrówkę swojego życia, której najważniejszym celem było przeżycie. Zesłańcom nigdy nie mówiono, dokąd jadą. Trafiali na syberyjskie posiołki, w których królował głód, mróz, wszy i pluskwy. Kiedy wszystkim wydawało się, że umrą na tej nieprzyjaznej ziemi, pojawia się generał Anders z misją utworzenia Wojska Polskiego, ale on nie poprzestaje tylko na rekrutacji żołnierzy. Postanawia wywieźć z Rosji tyle Polaków, ile się da, wliczając w to dzieci, co staje się możliwe dzięki ogłoszeniu amnestii.
Podróż bydlęcymi wagonami przy -50℃ i minimalnej ilości pożywienia dziesiątkuje kolejnych zesłanych, mimo to pozostali wciąż wierzą w cud. Przez azjatyckie stepy, Iran, Indie, Afrykę, Nową Zelandię czy Meksyk, docierają do nowego domu tymczasowego. Częścią dzieci opiekuje się Hanka Ordonówna, którą NKWD wraz z mężem również zesłało w głąb Rosji. Łagry nieodwracalnie odbijają się na zdrowiu aktorki. Wojciech Lada bardzo ciekawie opisał losy dzieci, a one same, już jako dorośli, z dużym wzruszeniem wspominały czasy zesłania, bo wbrew pozorom, część z nich, mimo tęsknoty, w nowym domu czuła się bezpiecznie. Na szczególną uwagę zasługują historie afrykańskie. To właśnie tam, specjalnie dla nich, ukazywała się lokalna wersja „Płomyczka”. Przy całej tej dziecięcej tragedii, jaką bez wątpienia jest tułaczka, najbardziej zaskakują reakcje w kraju. Jakie? O tym już przeczytacie w książce „Mali tułacze”. Dzięki niej dowiedziałam się o panu Stanisławie Lula z Przemyśla, który był jednym z dzieci Andersa.
IG @angelkubrick
Los dzieci nierozerwalnie związany jest z losem rodziców, a Syberią straszono ludzi już od początku XVI wieku, kiedy więc w lutym 1940 roku zaczęto deportacje obywateli polskich, tysiące dzieci zaczęło wędrówkę swojego życia, której najważniejszym celem było przeżycie. Zesłańcom nigdy nie mówiono, dokąd jadą. Trafiali na syberyjskie posiołki, w których królował głód, mróz,...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-28
Mam za sobą już kilka bardzo dobrych książek na temat KK, ale to właśnie ta jest tym tytułem, który powinno się przeczytać jako pierwszy, gdyż doskonale ukazuje cały mechanizm odczłowieczania, jaki przechodzą kandydaci na księży, z czego wynikają potem te wszystkie nadużycia, o których czytamy choćby w książce Martela czy Obirka.
„Kasta nieskazitelnych. Księża, seks, miłość” Marco Marzano to dokładna, intymna opowieść o braku pewności siebie, o emocjonalnym impasie, tożsamościowych zachwianiach i samotności. Tak wewnętrznie rozdygotany młody człowiek znajduje pozorne schronienie w seminariach, a tam obrabiany jest jak świeża glina. Psychologiczne tortury, systemowe znieważanie, odbieranie osobowości kawałek po kawałku, aż do całkowitej neutralności materiału. Zdyscyplinowanie i uległość to cechy celującego kleryka. W tak doskonale przygotowane naczynie wlewa się następnie odpowiednie formuły, z czego najważniejsza z nich to:
„Wierni są PRAWNIE ZOBOWIĄZANI traktować ludzi wyświęconych jako takich z rewerencją, czyli z LĘKIEM i pełnym względów SZACUNKIEM należnym im z powodu DUCHOWEJ WYŻSZOŚCI, oraz okazywać im POSŁUSZEŃSTWO jako posiadającym WŁADZĘ, pod groźbą kar w przypadku zachowania przeciwnego”.
Chyba jasne teraz się staje, dlaczego większość księży, nie wszyscy, ale większość, zachowuje się tak, jak się zachowuje. Zachęcam do sięgnięcia po tę pozycję, zwłaszcza jeśli zastanawiacie się nad opuszczeniem szeregu wiernych poddanych.
IG @angelkubrick
Mam za sobą już kilka bardzo dobrych książek na temat KK, ale to właśnie ta jest tym tytułem, który powinno się przeczytać jako pierwszy, gdyż doskonale ukazuje cały mechanizm odczłowieczania, jaki przechodzą kandydaci na księży, z czego wynikają potem te wszystkie nadużycia, o których czytamy choćby w książce Martela czy Obirka.
„Kasta nieskazitelnych. Księża, seks,...
To był obóz w obozie, świat miał o nim nie wiedzieć, a wszystko, co świadczyło o jego istnieniu, miało zostać zniszczone. O tym, jak wielkiej wagi był (i jest) to wstyd dla Niemiec niech świadczy fakt, jak jeszcze wiele lat po wojnie zacierano ślady, niszcząc ostatnie, cudem uchowane, dokumenty, wyłudzając je uprzednio od ocalałych pod pretekstem "zachowania w pamięci tego miejsca".
Nie będę ukrywać, że „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi” czyta się z przyjemnością, jednak w tym wypadku nie o nią chodzi. Głównym powodem, dla którego powstała ta książka, jest upublicznienie wszystkich tych okropności, jakie tylko może wymyślić człowiek przeciw bliźniemu. Najmocniejszą stroną są tu wspomnienia osób, które do łódzkiego lagru trafiły jako dzieci, bo to dla nich właśnie to miejsce powstało. Miało być zesłaniem dla synów i córek witaszkowców oraz tych wszystkich rzekomych „dziecięcych bandytów”, którymi spływały teraz nie tylko łódzkie ulice. Wojna jest okrutną matką sierot, jak się jednak okazuje, osamotnienie i strata rodziców była dopiero pierwszym kręgiem piekła. Upostaciowione zło pochłaniało kolejne bezbronne ofiary, nikt nie miał nadziei na cud, ten jednak nastąpił, ale o tym już w książce, do której gorąco zachęcam. Pamięć o tym miejscu musi trwać.
IG @angelkubrick
To był obóz w obozie, świat miał o nim nie wiedzieć, a wszystko, co świadczyło o jego istnieniu, miało zostać zniszczone. O tym, jak wielkiej wagi był (i jest) to wstyd dla Niemiec niech świadczy fakt, jak jeszcze wiele lat po wojnie zacierano ślady, niszcząc ostatnie, cudem uchowane, dokumenty, wyłudzając je uprzednio od ocalałych pod pretekstem "zachowania w pamięci tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-22
Miasta POTRZEBUJĄ STARYCH drzew! Chciałabym krzyczeć za każdym razem, kiedy przychodzi mi smażyć się na betonozie zafundowanej przez urzędników. Dlaczego akurat takich? Jeden DUŻY BUK produkuje tyle tlenu, ile 1700 dziesięcioletnich MAŁYCH BUKÓW, tymczasem w każdym mieście przyjęło się nasadzać tyle drzew, ile zostało wycięte. Skala 1:1 nie ma tu żadnego logicznego wytłumaczenia. Jednak produkcja tlenu nie jest jedyną formą pracy, jaką drzewa wykonują na rzecz miejsca, w którym rosną, szczególnie w miastach. Redukują też upał, filtrują zanieczyszczenia, oszczędzają energię (budynki, które stoją w ich cieniu, zużywają mniej klimatyzacji). Poza tym działają na ludzi kojąco, zieleń uspokaja i odstresowuje, co w coraz bardziej zabieganym świecie nie jest bez znaczenia.
„Betonozę” czytałam z wielkim bólem serca. Podwójnym, bo moje miasto dołączyło do zbrodniczego grona siejących zniszczenie urzędasów, którzy w ramach wykazywania się ROBOTĄ W MIEŚCIE rewitalizują (czyt. betonują), co się da. Mam wrażenie, że rynek w Przemyślu padł jako jeden z ostatnich (patrz zdjęcia). Klimatyczna alejka z drzew, które i tak co roku były bezwstydnie kaleczone) odeszła w zapomnienie. Będziemy mieć beton i przedziwne schody we wschodniej pierzei rynku. Przemyśl, akceptując ten projekt, udowodnił, że ma w poważaniu matki z wózkami, osoby z niepełnosprawnościami i seniorów. Projekt nie został jeszcze oddany, a już są pierwsze ofiary betonozy. Schody o nieregularnych stopniach i niewidocznych krawędziach są pułapką dla starszych ludzi, którzy padają tam na twarz, dosłownie. Czytając o innych miastach i miasteczkach wcale nie było mi lepiej. Smutny jest ten brak wzajemnego poszanowania, tak względem innych ludzi, jak i natury. „Betonoza” momentami wprawia w osłupienie, momentami zadziwia, ale pozwala zrozumieć mechanizmy rządzące całym tym syfem. Jest też iskierka nadziei i przykład gminy Snowidowo. Tak! Natura jest z nami, a nie przeciwko nam :) Czytajcie koniecznie!
IG @angelkubrick
Miasta POTRZEBUJĄ STARYCH drzew! Chciałabym krzyczeć za każdym razem, kiedy przychodzi mi smażyć się na betonozie zafundowanej przez urzędników. Dlaczego akurat takich? Jeden DUŻY BUK produkuje tyle tlenu, ile 1700 dziesięcioletnich MAŁYCH BUKÓW, tymczasem w każdym mieście przyjęło się nasadzać tyle drzew, ile zostało wycięte. Skala 1:1 nie ma tu żadnego logicznego...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-10
„Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta?” To pytanie zadaje autorka „Architektek”, Agata Twardoch, jeszcze zanim otworzy się książkę. Z moich obserwacji wynika jednak, że choćby nie wiem jak bardzo architekt/ka stawali na głowach, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie marudził, kręcąc nosem. Do dobrych projektów potrzebna jest jeszcze społeczna świadomość i empatia, a tej jak na lekarstwo. Weźmy pod lupę otwartą niedawno kolejkę gondolową „SOLINA” wraz z wieżą widokową. Bez problemu skorzystałam z tej atrakcji, mając złamaną kostkę, skorzystała z niej również pani poruszająca się przy pomocy dwóch kul oraz chłopak na wózku. Wciąż jestem urzeczona tym miejscem, nawet jeśli ma tam swoje małe wady, jego inkluzywność robi duże wrażenie. Kiedy tak sobie stałam i podziwiałam piękno natury, para w średnim wieku wymienia się opiniami na temat najnowszej atrakcji turystycznej i słyszę: „no ładnie, ładnie, ale żeby na wieżę widokową WINDĄ?! Bez przesady...”. Serio? Polska mentalność się nie zmieni, zawsze wku..wia, choćby nie wiem jak doskonały był projekt. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że kobiety architektki wnoszą w ten zawód więcej pokory, otwartości na inność oraz wrażliwość, której tak bardzo potrzebuje świat, bo miasta, jego zielone przestrzenie i budynki nie mają służyć tylko jednej grupie społecznej. Projektowanie musi uwzględniać osoby z niepełnosprawnościami, seniorów i matki z wózkami. To kobiety w tym zawodzie udowodniły, że uważne słuchanie potrzeb drugiego człowieka daje satysfakcję nie tylko temu człowiekowi, ale też im, jako twórczyniom, choć daleko im do roli nieomylnego Demiurga. Dobrze wykonane małe projekty mają wielki sens. Ta książka to nie tylko historia feminatywów (pierwsza część), ani karier poszczególnych kobiet. To przede wszystkim inspiracja dla młodych ludzi, którzy marzą o architekturze. Nie da się walczyć z wiatrakami, ale można przeć do przodu z własnymi pomysłami, bo DA SIĘ :)
IG @angelkubrick
„Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta?” To pytanie zadaje autorka „Architektek”, Agata Twardoch, jeszcze zanim otworzy się książkę. Z moich obserwacji wynika jednak, że choćby nie wiem jak bardzo architekt/ka stawali na głowach, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie marudził, kręcąc nosem. Do dobrych projektów potrzebna jest jeszcze społeczna świadomość i empatia, a tej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dla tych, którzy narzekali na długość „Demona Copperheada” Barbary Kingsolver, ale wciąż interesują się tematyką poruszoną w powieści, serdecznie polecam reportaż „Zabić ból. Imperium oszustwa i kulisy epidemii opiatowej w USA”. Dobrze napisany, skondensowany i absolutnie pochłaniający. Barry Meier dość skrupulatnie pokazuje cały proces opiatowej gorączki, jaka owładnęła Amerykę i konsekwencje tegoż szaleństwa, widoczną w liczbach osób uzależnionych, leczonych na odwykach, siedzących w więzieniach, w końcu zmarłych. Czy tej sytuacji dało się uniknąć? Moim zdaniem, przy marketingu, jaki zastosował Richard Sackler, absolutnie nie.
Ból to coś, co długo pozostawało poza kręgiem zainteresowania medycyny. Był objawem, a nie chorobą, którą się leczy. Z ciekawostek, aż do połowy lat 80. XX wieku chirurdzy przeprowadzali operacje ciężko chorych noworodków bez środków przeciwbólowych... dla mnie szok. Kwestią czasu było więc zajęcie się tą dziedziną medycyny i koncertowo zrobiła to rodzina Sackler. Powstał Ruch na rzecz leczenia bólu, który miał na tyle silne poparcie, że był w stanie udaremnić inicjatywy Kongresu, który już w połowie lat 90. forsował system monitorowania recept. Bezskutecznie. Rozmach, z jakim działał Arthur M. Sackler do tej pory przyprawia o zawrót głowy. Jako szef największej amerykańskiej agencji reklamowej wiedział, że pieniądze włożone w reklamę zwracają się milionkrotnie. Był ojcem nowego modelu życia, pigułki na każdy problem. Aby być jeszcze skuteczniejszym, przejął kontrolę nad siecią czasopism medycznych. Tworzył bezpłatny dwutygodnik, który trafiał do 168 tysięcy lekarzy w całym kraju. Wymyślił własny system monitorowania recept, bynajmniej nie w celu troski o pacjentów. Dzięki niemu kontrolował skuteczność działań marketingowych, jeszcze bardziej podbijając sprzedaż leków. Mistrzowskie działania po Arthurze przejął Richard Sackler, odpalając te wrotki jeszcze bardziej.
Zadziwiające, jak bardzo można być bezkarnym, będąc bajecznie bogatym. Jak do całej sprawy podchodził sąd. Ile tam było dywagacji i mataczenia. Czytajcie.
IG @angelkubrick
Dla tych, którzy narzekali na długość „Demona Copperheada” Barbary Kingsolver, ale wciąż interesują się tematyką poruszoną w powieści, serdecznie polecam reportaż „Zabić ból. Imperium oszustwa i kulisy epidemii opiatowej w USA”. Dobrze napisany, skondensowany i absolutnie pochłaniający. Barry Meier dość skrupulatnie pokazuje cały proces opiatowej gorączki, jaka owładnęła...
więcej Pokaż mimo to