Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Troszkę naciągnę tę ocenę, bo mimo wszystko poziom "Powrotu Mrocznego Rycerza" to nie jest, ale i tak "Mroczne Odbicie" to kawał komiksu i, jak dla mnie, najlepszy z dotąd przeze mnie przeczytanych opowieści Snydera o Batmanie.
Nacisk jest tu położony na niezwykle duszny klimat. W interpretacji Snydera Gotham jest miastem brudnym i okrutnym. Nic dobrego nie dzieje się tu samo z siebie, a każdy kolejny dzień w mieście jest dla normalnego człowieka walką.
Warto zwrócić uwagę na świetnie zarysowanych bohaterów. Co istotne, to nie tylko sam Batman (tutaj jest nim Dick Grayson), ale także (a może przede wszystkim) komisarz Gordon. W "Mrocznym Odbiciu" musi się on zmagać ze swoim szalonym synem. Postać młodego Gordona to główna atrakcja tego tytułu. Ten psychopata nie tylko nie stoi w cieniu także występującego tu Jokera, ale momentami nawet przewyższa go w okrucieństwie i dewiacji.
Właściwie wszystkie epizody wchodzące w skład tego tomu trzymają poziom, a razem tworzą opowieść, która zostaje w głowie na długo. Mimo braku Bruce'a Wayne'a, to jeden z najlepszych "Batmanów", jakie czytałem.
Troszkę naciągnę tę ocenę, bo mimo wszystko poziom "Powrotu Mrocznego Rycerza" to nie jest, ale i tak "Mroczne Odbicie" to kawał komiksu i, jak dla mnie, najlepszy z dotąd przeze mnie przeczytanych opowieści Snydera o Batmanie.
Nacisk jest tu położony na niezwykle duszny klimat. W interpretacji Snydera Gotham jest miastem brudnym i okrutnym. Nic dobrego nie dzieje się tu...
Mało jest komiksów, które tak bardzo zasługiwałyby na zaprezentowanie w ramach serii DC Deluxe, jak Rok Pierwszy. Dzieło Franka Millera i Davida Mazzucchellego na stałe wpisało się do kanonu gatunku, stając się przy okazji inspiracją dla dziesiątek kolejnych twórców. W Polsce ten tytuł został wydany w 2003 roku, wówczas w miękkiej oprawie. Od dłuższego czasu nakład był jednak wyczerpany, a fani błagali wydawnictwo o dodruk. Cierpliwość została nagrodzona dzisiaj, w 2015 roku – oto bowiem Egmont wznowił Rok Pierwszy w ramach swojej flagowej serii, dopieszczając przy okazji estetyczną stronę tego przedsięwzięcia, dając wreszcie dziełu Millera godną oprawę.
Rok Pierwszy, jak sugeruje już sam tytuł, skupia się na początkach kariery Bruce’a Wayne’a w Gotham jako Batmana. 25-latek powraca do miasta po kilkunastu latach nieobecności przygotowany, zdeterminowany by walczyć ze zbrodnią. Podobny cel przyświeca rozpoczynającemu karierę policyjną w Gotham Jamesowi Gordonowi. On jednak jest związany siecią zależności oplatającą tutejszych policjantów, ponadto musi działać zgodnie z literą prawa, co stanowi pewne utrudnienie, zwłaszcza gdy jego przeciwnicy mają prawo w głębokim poważaniu. Batman i Gordon początkowo stoją po dwóch stronach barykady, lecz szereg wydarzeń sprawia, że ich drogi mogą się jednak skrzyżować.
Co sprawia, że Rok Pierwszy jest pozycją aż tak mocną? Jeden z czynników to na pewno sposób przedstawienia bohaterów tej opowieści. Spośród tych pierwszoplanowych największe wrażenie robi chyba James Gordon. Poznajemy go w chwili, kiedy jest świeżo po transferze do Gotham, co nie wywołuje u niego specjalnego entuzjazmu. Miller pokazuje go jako glinę, który chce dobrze wykonywać swoją pracę w okolicznościach, które bardzo mu to utrudniają. Stres, niepokój o przyszłość, uczciwość – to wszystko nieustannie miesza się i kipi w Gordonie, niezwykle go uwiarygadniając. Jednak nie jest to też postać kryształowa, zdarza mu się popełnić błędy, ale nawet chwila słabości z inną kobietą jest przez Millera doskonale umotywowana.
Kilka słów należy się oczywiście także samemu Batmanowi, tym bardziej, że i w jego przypadku scenarzysta nie poszedł na łatwiznę. Początki nocnej kariery młodego Wayne’a w Gotham nie należą bowiem do najłatwiejszych. Ciekawym zabiegiem jest pokazanie rozdarcia opinii publicznej w kwestii zamaskowanego bohatera. Ani media, ani zwykli obywatele nie są do końca pewni, kim jest Batman – czy to zwykły świr, terrorysta, a może obrońca? Czy warto mu zaufać? Podobne motywy były widoczne już we wcześniejszym dziele Millera, Powrocie Mrocznego Rycerza, lecz tam ów element stanowił integralną część fabuły, a tym razem jest interesującym dopełnieniem obrazu Batmana. Dobre wrażenie sprawia także szereg bohaterów drugoplanowych. Mamy tu debiutującą jako Catwoman Selinę Kyle, mamy świetnie pokazanego zdegenerowanego komisarza policji Gilliana Loeba, są też kobiety Gordona – Barbara i Sarah Essen. Wszyscy ci bohaterowie tworzą wypełnienie, które zapewnia tej historii niezbędną głębię i pozwala uwierzyć, że to faktycznie mogłoby się zdarzyć w naszym świecie…
Na uwagę zasługuje tło, na tle którego toczy się akcja. Gotham w Roku Pierwszym jest miastem brudnym i odpychającym. To miejsce, w którym nikt normalny nie chciałby nie tylko założyć rodziny, ale nawet osiedlić się na dłużej. Wykreowaniu takiego klimatu sprzyja zarówno kładący na te elementy nacisk scenariusz Millera, jak i rysunki Mazzucchellego. Te ostatnie są stosunkowo proste, raczej nieskomplikowane, lecz zarazem niezwykle nastrojowe. Prosta kreska sprzyja pokazaniu Gotham jako miasta bezprawia, miasta, w którym egzystują brutalne gangi, a spora część stróżów prawa, zamiast ścigać zbrodnie, przyjmuje od przestępców dodatkowe wypłaty.
Jak wyglądają komiksy wydane w ramach DC Deluxe, powszechnie wiadomo – to twarda oprawa, obwoluta i solidne szycie. Bardzo często także, na końcu kolejnych tomów dostajemy nieco materiałów dodatkowych, które pozwalają rzucić okiem na proces twórczy. Tym razem jest podobnie, a uwagę przykuwa zwłaszcza rysunkowe posłowie Mazzucchellego, które w nietypowy sposób wyjaśnia inspiracje artysty i pozwala zobaczyć, jak on sam widzi postać Batmana. Poza tym, standardowo, otrzymujemy kilka plansz, szkiców i okładek poszczególnych wydań oryginalnych.
Rok Pierwszy stanowi jeden z najlepszych komiksów z Batmanem w roli głównej. Pokusić się można nawet o opinię, że to jeden z najbardziej interesujących i wpływowych komiksów superbohaterskich w historii. Przybliża początki najsłynniejszego bohatera ze stajni DC i kładzie podwaliny pod dalszy rozwój gatunku. Jego zaprezentowanie w ramach serii DC Deluxe to krok ze wszech miar zrozumiały, Rok Pierwszy jest bowiem tytułem, którego wstyd nie znać, a jeśli ktoś wciąż go nie przeczytał, to gorąco zachęcam do nadrobienia tego braku. Warto.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - http://zlapany.blogspot.com/2016/01/batman-rok-pierwszy.html
oraz na łamach serwisu Szortal - http://szortal.com/node/9089
Mało jest komiksów, które tak bardzo zasługiwałyby na zaprezentowanie w ramach serii DC Deluxe, jak Rok Pierwszy. Dzieło Franka Millera i Davida Mazzucchellego na stałe wpisało się do kanonu gatunku, stając się przy okazji inspiracją dla dziesiątek kolejnych twórców. W Polsce ten tytuł został wydany w 2003 roku, wówczas w miękkiej oprawie. Od dłuższego czasu nakład był...
więcej mniej Pokaż mimo to
Reputacja tego komiksu jest jak najbardziej zasłużona. To jeden z najlepszych tytułów z Nietoperzem w roli głównej.
"Zabójczy Żart" to także jedno z najciekawszych spojrzeń na Jokera i jego szaleństwo, próba odpowiedzi na pytanie czego właściwie potrzeba, by stać się obłąkanym. Wypadku? Jednego złego dnia? A może każdy z nas jest predysponowany, by w odpowiednich okolicznościach pożegnać się z poczytalnością?
Wszystko tu gra, począwszy od scenariusza, aż po kadrowanie i rysunki, a ciężki, choć też lekko obłąkany klimat, towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę.
To jeden z tych tytułów z superbohaterami w roli głównej, które są absolutną klasyką, i których autentycznie wstyd nie znać. To nie jest błaha historyjka, tylko dzieło.
Reputacja tego komiksu jest jak najbardziej zasłużona. To jeden z najlepszych tytułów z Nietoperzem w roli głównej.
"Zabójczy Żart" to także jedno z najciekawszych spojrzeń na Jokera i jego szaleństwo, próba odpowiedzi na pytanie czego właściwie potrzeba, by stać się obłąkanym. Wypadku? Jednego złego dnia? A może każdy z nas jest predysponowany, by w odpowiednich...
Jestem ogromnym fanem filmowego "Blade Runnera", książkę Dicka też czytałem, ale już dawno temu i nieco się zatarła w mojej pamięci, dlatego uznałem, że zrobienie powtórki może być czymś ciekawym. I choć zazwyczaj nie wracam do raz przeczytanych książek, to zrobiony tym razem wyjątek był warty złamania tej rutyny.
Książkowy "Łowca" różni się od filmu - może nie w ogólnym wydźwięku, ale w szczegółach. U Dicka więcej jest paranoi, wyraźniejsze są też różnice między ludźmi a androidami. Bardzo ciekawym manewrem okazało się też wprowadzenie wątku religijnego, który dodał światu przedstawionemu kolorytu i dał okazję do zaprezentowania pewnych mechanizmów rządzących ludzką psychiką.
Nieśmiertelne pytania o to, czym jest człowiek, co go definiuje i kiedy przestajemy mówić o istocie ludzkiej, a zaczynamy o syntetycznej - one się nie starzeją i nadal mają ogromną moc rażenia. Nie bez powodu Philip K. Dick pozostaje uznanym klasykiem, a jego powieści nieustannie prowokują interesujące, nic nietracące na aktualności pytania, także wśród nowego, stale poszerzającego się grona odbiorców. To wszystko definiuje pisarza genialnego i ponadczasowego. Prawdziwego klasyka.
Jestem ogromnym fanem filmowego "Blade Runnera", książkę Dicka też czytałem, ale już dawno temu i nieco się zatarła w mojej pamięci, dlatego uznałem, że zrobienie powtórki może być czymś ciekawym. I choć zazwyczaj nie wracam do raz przeczytanych książek, to zrobiony tym razem wyjątek był warty złamania tej rutyny.
Książkowy "Łowca" różni się od filmu - może nie w ogólnym...
Poprzednie tomy „Criminal” sprawiły, że o serii Brubakera i Phillipsa można mówić tylko w samych superlatywach. Ten pełen brudu, fatalizmu i przemocy komiks okazał się szalenie angażujący, i to mimo dość ponurej tematyki. „Okrutne lato” na tę chwilę zamyka opowieść o rodzinie Lawlessów i innych ludziach nieustannie walczących o to, by przeżyć kolejny dzień w brutalnym świecie. Podobnie jak w przypadku wcześniejszych albumów czyni to w taki sposób, że od lektury nie można się oderwać.
Słynący z bezwzględności Teeg Lawless, bandyta i złodziej, niespodziewanie zakochuje się w niejakiej Jane. Kobieta także do świętych nie należy, ale wraz ze swoim mężczyzną zdaje się tworzyć parę może nie idealną, ale na pewno zapatrzoną w siebie. Cała sytuacja nie podoba się nastoletniemu synowi Teega. Rick czuje, że kobieta zabiera mu uwagę ojca, stara się jednak nie okazywać targających nim uczuć. Kiedy sytuacja wydaje się stabilizować, do głosu dochodzi przeszłość Jane, co porusza lawinę nagłych wydarzeń.
Siłą napędową „Criminal” są od początku bohaterowie – wielu z nich poznaliśmy już wcześniej, ale dopiero teraz pokazują inne oblicza. Dzieje się tak zwłaszcza w przypadku Teega Lawlessa. Dotąd był on przedstawiany jako zatwardziały kryminalista, człowiek brutalny i nieuznający żadnych świętości i którego twardego serca nic nie jest w stanie zmiękczyć. Jak się jednak okazuje, jest zupełnie inaczej, bo dzieje się to, czego nikt, a zwłaszcza sam Teeg, się nie spodziewał – zakochał się. To doskonale pokazuje nam, że bohaterowie Brubakera nadal są zdolni do miłości, a lata przestępczej działalności nie zabiły w nich ostatniego okruchu człowieczeństwa. Rzecz jasna, targające Teegiem uczucia nie zmieniają go w kompletnie inną osobę – nadal kradnie, morduje i używa przemocy do zrealizowania swoich celów, ale skorupa macho zostaje odrobinę nadwątlona. Czy to może mieć jednak jakiekolwiek znaczenie?
Na całkowitą zmianę życia w świecie przedstawionym nie ma bowiem właściwie żadnych szans. Bohaterami rządzi swoisty fatalizm, który sprawia, że w którąkolwiek stronę by nie poszli i jakichkolwiek wyborów nie dokonali, sprawy przybiorą mało korzystny obrót. Istotna jest odpowiedź na pytanie, co powoduje taki stanu rzeczy? Bo przecież nie klątwa, jaką ktoś na nich rzucił. Chociaż może i słowo „klątwa” będzie tu właściwe, ale bez swoich nadnaturalnych konotacji. Bo kiedy mamy do czynienia z sytuacją, gdy ktoś próbuje naprawić konsekwencje złego wyboru kolejnym złym wyborem, to można już mówić o swego rodzaju przekleństwie.
Najtragiczniejsze jest w tej opowieści to, że bohaterowie wcale nie są zepsuci do szpiku kości. Niektórzy mają w sobie co prawda więcej człowieczeństwa niż inni, ale nawet oni nie potrafią wydostać się ze spirali zła, w którą wpadli. Niektóre sceny „Okrutnego lata” wręcz łamią serce czytelnika, a oddziałują na niego tym mocniej, że Brubaker unika łopatologii. Trzeba pamiętać, że bohaterowie nie są ludźmi, którzy umieliby rozmawiać o własnych uczuciach, to my musimy domyślić się, co siedzi w ich głowach, a do tego trzeba empatii. Kiedy jednak dostrzegamy ukrywane emocje Lawlessów, uświadamiamy sobie, jak bardzo chcieliby, żeby życie mogło się po prostu ułożyć. W gruncie rzeczy pragną po prostu być szczęśliwi, niestety nie jest im to dane, co więcej, od samego początku „Okrutnego lata” można podskórnie wyczuć, że to wszystko nie skończy się dobrze.
Nie byłoby takiego rewelacyjnego odbioru całej serii „Criminal”, gdyby nie ilustracje Seana Phillipsa. Artysta trzyma poziom od samego początku, i ani przez moment nie zdarzyły mu się gorsze chwile. W jego pracach brak jakiejkolwiek ekstrawagancji, czy to pod względem samego stylu, czy kadrowania. Brudne i proste rysunki doskonale pasują do charakteru opowieści. Wspomnę jeszcze, że album wieńczy interesujące posłowie scenarzysty i galeria dodatków, wśród których znajdują się świetne okładki poszczególnych zeszytów oryginalnego wydania „Okrutnego lata”. Warto rzucić na nie okiem.
Nie wiem, czy w przyszłości ukażą się kolejne odsłony „Criminal”, na tę chwilę jednak seria jest dla mnie komiksem kompletnym. Ciężar emocjonalny, przygnębiająca, ale i porywająca fabuła, skomplikowane relacje między bohaterami – to wszystko daje nam w efekcie powieść graficzną, którą śmiało można stawiać pośród najlepszych w całej historii medium. Panie Brubaker, panie Phillips, chapeau bas!
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://www.blogger.com/blog/posts/3831934841235909982 oraz na facebookowym profilu serwisu Szortal. Wpis z 23. 09. 2021 - https://www.facebook.com/Szortal/posts/4711402488882441
Poprzednie tomy „Criminal” sprawiły, że o serii Brubakera i Phillipsa można mówić tylko w samych superlatywach. Ten pełen brudu, fatalizmu i przemocy komiks okazał się szalenie angażujący, i to mimo dość ponurej tematyki. „Okrutne lato” na tę chwilę zamyka opowieść o rodzinie Lawlessów i innych ludziach nieustannie walczących o to, by przeżyć kolejny dzień w brutalnym...
więcej mniej Pokaż mimo toAbsolutna klasyka i po prostu rewelacyjna opowieść.
Absolutna klasyka i po prostu rewelacyjna opowieść.
Pokaż mimo to
Film to jedna z moich "dziesiątek" i w końcu przyszedł czas na poznanie książki, która stoi za tym arcydziełem.
Czy możliwe jest, żeby opowieść, co do której człowiek dobrze wie jak się potoczy, nadal była emocjonująca i trzymała w napięciu? Jak najbardziej! Historia o opętaniu Regan MacNeil napisana jest bowiem niezwykle sugestywnie i realistycznie. Przez większą część powieści dominuje w niej dramat, a horror czeka przyczajony gdzieś na boku, cały czas jednak czuć specyficzny, podskórny niepokój, który z czasem przeistacza się w coś więcej.
Autor stawia w "Egzorcyście" ważne pytania, które potrafią skłonić czytelnika do refleksji. Pytania o naturę zła i okoliczności, w jakich może się ono rozwijać i znajdować pożywkę. To nie jest tylko straszak, ale książka, która daje do myślenia. Takie zostają w głowie najdłużej.
Film to jedna z moich "dziesiątek" i w końcu przyszedł czas na poznanie książki, która stoi za tym arcydziełem.
Czy możliwe jest, żeby opowieść, co do której człowiek dobrze wie jak się potoczy, nadal była emocjonująca i trzymała w napięciu? Jak najbardziej! Historia o opętaniu Regan MacNeil napisana jest bowiem niezwykle sugestywnie i realistycznie. Przez większą część...
Krakowski pisarz należy do grona tych twórców, którzy nie rozpieszczają czytelnika. Na jego nowe dzieła trzeba czasami czekać wiele lat. Akurat w 2012 roku ukazała się jego nowa powieść, „Portal Zdobiony Posągami”, jednak o niej innym razem. Poniższy tekst traktuje bowiem o książce znanej i cenionej, wielokrotnie też opisywanej i recenzowanej. Jej reputacji nie trzeba w żaden sposób potwierdzać, ani weryfikować, bo stanowi jeden z najjaśniejszych punktów polskiej fantastyki. Nie łudzę się, że napiszę o niej coś nowego, ale nie w tym rzecz. Przeczytałem i odszedłem zachwycony. Wypada po prostu oddać hołd mistrzostwu w czystej postaci.
A muszę przyznać, że nie spodziewałem się rewelacji. Krótki opis fabuły jakoś szczególnie do lektury mnie nie zachęcał. Poznajemy oto Gaveina Throzza. Bohater podróżuje. Z nie do końca jasnych powodów zmienia jedną Krainę na drugą. Dlaczego – okaże się wraz z kolejnymi stronami. Póki co jednak wiemy niewiele. Gavein przybywa do nowego miejsca sam, ale niebawem ma do niego dołączyć żona, Ra Mahleine, w celu zrównania czasu, podróżująca innym transportem. Na statku, którym płynie, jest traktowana jak obywatel drugiej kategorii. Maltretowana i poniżana, dociera jednak na miejsce, gdzie może znowu zjednoczyć się z mężem. Wspólnie zamieszkują na peryferiach miasta, lecz... daleko im do spokoju. Gavein, przemianowany tu na Dave'a, dostaje się w centrum uwagi lokalnej społeczności, gdy pada podejrzenie, że stoi on w centrum fali dziwnych zgonów, nawiedzających okolicę. Od tej pory życie nie tylko małżeństwa Throzzów, ale i całej dzielnicy, a być może nawet Krainy, zostaje wywrócone do góry nogami. Czy Dave jest ucieleśnioną Śmiercią?
Opis fabuły nie oddaje w pełni tego, co znajdziemy na kartach „Gniazda Światów”. Na pierwszy rzut oka nie wydaje się ona być zbytnio skomplikowana. Jednak jeśli nawet tak jest, to jedynie do czasu. Nadchodzi chwila, gdy Huberath serwuje nam taką karuzelę, że „głowa mała”. Poznajemy teorię, według której świat, w którym dzieje się akcja, zawiera w sobie kolejne, ukryte w pewnej książce, którą z kolei czyta jeden z bohaterów. Co wprawia go w ruch? Tego musi dowiedzieć się Dave. Odpowiedź może być więcej niż znacząca. To wszystko może brzmieć dziwacznie, inna sprawa, że ciężko rzetelnie opisać mistrzostwo wizji autora. Żeby należycie i w pełni docenić ten błyskotliwy pomysł, trzeba samemu zanurzyć się w głąb świata przedstawionego.
Podczas lektury dojść można do pewnego dziwacznego momentu. Całkowicie wciągnięci w fabułę, chcemy czytać dalej, ale z pewnych powodów czujemy też potrzebę by przestać. Przy odrobinie empatii u czytelnika, będzie tu miała miejsce spora batalia, czy kontynuować lekturę. Ja akurat dokończyłem, ale postanowiłem przy okazji, że jeszcze kiedyś wrócę do tej książki, tym razem przerywając w stosownym momencie. Cóż, Huberath potrafi chwycić za serce i zagrać na uczuciach czytelnika. U rzadko którego pisarza ta umiejętność jest aż tak widoczna i spektakularna.
Powieść jest stosunkowo krótka, jednak taka a nie inna objętość w zupełności wystarcza. Nie trzeba pisać opasłych tomiszczy, by przekazać coś istotnego. Autor perfekcyjnie wypełnił „Gniazdo Światów” treścią, zachował idealne proporcje między akcją, zaskakującymi i intrygującymi pomysłami odnośnie świata przedstawionego i chwilami głębokiej refleksji. Połączone w jedną całość, te wszystkie elementy tworzą, nie boję się tego określenia - dzieło kompletne.
Napisać na zakończenie, że warto sięgnąć po „Gniazdo Światów” nie ma specjalnie sensu. Każde zdanie zawarte powyżej aż kipi entuzjazmem do tej powieści. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że zostałem w całości kupiony wizją Huberatha. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę też powiedzieć, że oto znalazłem nową pozycję, która dołączy do nie tak znowu szerokiego grona moich najbardziej ukochanych powieści. Nie codziennie czyta się książki tak znakomite. Gorąco polecam!
(Recenzja pojawiła się pierwotnie na moim blogu - http://zlapany.blogspot.com/2013/01/marek-s-huberath-gniazdo-swiatow.html )
Krakowski pisarz należy do grona tych twórców, którzy nie rozpieszczają czytelnika. Na jego nowe dzieła trzeba czasami czekać wiele lat. Akurat w 2012 roku ukazała się jego nowa powieść, „Portal Zdobiony Posągami”, jednak o niej innym razem. Poniższy tekst traktuje bowiem o książce znanej i cenionej, wielokrotnie też opisywanej i recenzowanej. Jej reputacji nie trzeba w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przejmująca i poruszająca powieść. Po "Szczęśliwej Ziemi" nie sądziłem, by Orbitowski mógł pisać jeszcze lepiej, a tu BACH.
Inna Dusza daje po głowie, zmusza do myślenia. Nie daje odpowiedzi na pytanie "dlaczego?", ale próbuje spojrzeć na zbrodnię z boku. Pokazuje człowieka, który nie musi być zły, ale czyni zło. Z własnej woli? Czy z powodu jakichś braków? Nie wiadomo.
Dla obecnych około 30-latków to także podróż sentymentalna, Orbit bardzo plastycznie oddaje ducha lat 90. ubiegłego wieku. Tak się wówczas żyło, niezależnie od miasta.
ZNAKOMITA powieść, mam nadzieję, że autor nie będzie za długo zwlekał z kolejną.
Przejmująca i poruszająca powieść. Po "Szczęśliwej Ziemi" nie sądziłem, by Orbitowski mógł pisać jeszcze lepiej, a tu BACH.
Inna Dusza daje po głowie, zmusza do myślenia. Nie daje odpowiedzi na pytanie "dlaczego?", ale próbuje spojrzeć na zbrodnię z boku. Pokazuje człowieka, który nie musi być zły, ale czyni zło. Z własnej woli? Czy z powodu jakichś braków? Nie wiadomo....
Zawarte w tym tomiku opowiadania może mają nieco mniejszą siłę rażenia niż najsłynniejsze utwory Lovecrafta, ale i tak stanowią prawdziwą ucztę dla fanów stylu Mistrza. Można dyskutować na temat tego czy więcej tu HPL-a czy Hazel Heald (a wygrywa prawdopodobnie ten pierwszy), istotne jest, że właściwie każde z tych pięciu opowiadań stanowi pełnoprawną przepustkę do świata nienazwanych koszmarów, w których tak lubujemy się my, fani Cienia z Providence.
Patrząc obiektywnie, zawarte tu opowiadania nie są całościowo idealne, dlatego, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie najbardziej klasyczne opowiadania, które wyszły spod pióra Lovecrafta, maksymalna ocena całego zbiorku może wydawać się szokująco przesadzona, ale wysokiej klasy literaturę grozy trzeba należycie docenić. Co niniejszym czynię.
Zawarte w tym tomiku opowiadania może mają nieco mniejszą siłę rażenia niż najsłynniejsze utwory Lovecrafta, ale i tak stanowią prawdziwą ucztę dla fanów stylu Mistrza. Można dyskutować na temat tego czy więcej tu HPL-a czy Hazel Heald (a wygrywa prawdopodobnie ten pierwszy), istotne jest, że właściwie każde z tych pięciu opowiadań stanowi pełnoprawną przepustkę do świata...
więcej mniej Pokaż mimo to
Cóż... Absolutny "must read" dla każdego fana fantastyki (i nie tylko).
Ta powieść płynie. Od pierwszej do ostatniej strony czyta się ją wyśmienicie, nie ma tu zbędnego słowa, bohaterowie z miejsca chwytają za serce, a akcja porywa.
Być może to wstyd, że przeczytałem ją dopiero teraz (do tej pory znałem jedynie dwa tomy opowiadań o wiedźminie i "Sezon Burz"), tym niemniej stare porzekadło mówi prawdę. Lepiej późno niż wcale.
Jestem stuprocentowo usatysfakcjonowany lekturą.
Cóż... Absolutny "must read" dla każdego fana fantastyki (i nie tylko).
Ta powieść płynie. Od pierwszej do ostatniej strony czyta się ją wyśmienicie, nie ma tu zbędnego słowa, bohaterowie z miejsca chwytają za serce, a akcja porywa.
Być może to wstyd, że przeczytałem ją dopiero teraz (do tej pory znałem jedynie dwa tomy opowiadań o wiedźminie i "Sezon Burz"), tym niemniej...
Mało jest komiksów, o których można powiedzieć, że zrewolucjonizowały nurt superbohaterski i weszły na stałe do żelaznego kanonu, a fani, mówiąc o nich, nadużywają przymiotnika „kultowy”. Co pierwsze przychodzi do głowy? Oczywiście „Strażnicy” i „Powrót Mrocznego Rycerza”. Oba są bezsprzecznie lekturami obowiązkowymi, ale jest jeszcze jedna postać, o której warto pamiętać. Postać, której przygody są w Polsce praktycznie nieznane. To Miracleman. Podejrzewam, że po lekturze tomu wydanego właśnie przez wydawnictwo Mucha Comics, wielu odbiorców uzna ten tytuł za warty miana klasyka i postawi go na półce na honorowym miejscu. Twórcy dali wiele powodów, by postąpić w taki właśnie sposób.
Mike Moran jest dziennikarzem. Konferencja prasowa, w której pewnego dnia uczestniczy, zostaje przerwana przez atak terrorystyczny. Moran, nieświadomy tego co robi, wypowiada pewne słowo i… zmienia się w superbohatera. Właśnie w tak banalny sposób rozpoczyna się monumentalna podróż Miraclemana, podczas której będzie on szukał swojej tożsamości, pozna mroczną przeszłość dotyczącą samego siebie i jemu podobnych, odwiedzi najdalsze zakątki wszechświata, a także zmierzy się z prawdziwym wcieleniem zła, spróbuje powstrzymać apokalipsę, a w końcu także podejmie próbę przeistoczenia całej Ziemi w utopię.
„Miracleman” rozpoczyna się od rzutu oka w przeszłość. Prolog to pokazanie sposobu w jaki przedstawiano superbohaterów w 1956 roku i – krótko mówiąc – jest on infantylny i prościutki. Zaraz jednak akcja przeskakuje w lata 80. XX wieku i to właśnie tu rozpoczyna się prawdziwa podróż. Alan Moore (autor zrzekł się praw do tytułu na rzecz twórcy postaci i w nowych wydaniach figuruje już bez personaliów, jako „Pierwotny scenarzysta ”) chce udowodnić, że motyw nadczłowieka można pokazać inaczej niż jako banalną historyjkę dla dzieci. W jego interpretacji zdecydowanie zyskuje on na powadze. Scenariusz nie boi się podjąć wielu tematów, którym daleko do banału – wraz z rozwojem akcji czytelnik może obserwować zmagania wszystkich członków „rodziny Miraclemana” czy to z własnymi lękami i demonami, czy z odpowiedzialnością najpierw za własną rodzinę, a później za cały świat.
Moore’owi udało się w doskonały sposób połączyć przygody bohatera z jego wczesnych lat z nowym, znacznie dojrzalszym wcieleniem. Wytłumaczenie tej metamorfozy jest wręcz genialne w swojej prostocie, nie powoduje u odbiorcy wątpliwości i doskonale wprowadza herosa w nowe realia. Są one bardzo bliskie zwykłemu życiu, co w momencie powstawania odnowionej wersji Miraclemana było dużym novum. W taki sposób superbohaterów zwyczajnie nie przedstawiano. Istotnym jest także fakt, że „Miracleman” nie stroni od pokazywania bardzo dosłownej przemocy. Niektóre sceny – nawet po tylu latach od premiery – wciąż szokują i mają dużą siłę rażenia.
Fabuła „Miraclemana” jest na dobrą sprawę dosyć prosta. Śledzi się ją z dużym zainteresowaniem, to prawda, ale zmierza od punktu A do punktu B i jest, mimo kilku retrospekcji, raczej liniowa. Najistotniejsze jest tu jednak to, co dzieje się w tym czasie z bohaterami. Obserwowanie w jaki sposób ewoluują jest prawdziwie fascynujące. Początkowo chodzi o dojście Morana do prawdy o swojej przeszłości. Już ten wątek przeprowadzony został perfekcyjnie, a im dalej, tym jest coraz ciekawiej. Wraz z rozwojem akcji Miracleman dojrzewa. Jego przemiana, wzrastająca świadomość, a co za tym idzie, także odpowiedzialność, ma ogromne znaczenie dla wszystkich dookoła.
Warstwa graficzna „Miraclemana” pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Odpowiada za nią kilku artystów. Twórcy nieznacznie różnią się od siebie stylami, ale na przestrzeni całego albumu jest to mało zauważalne. Najistotniejsze jest to, że rysownicy perfekcyjnie zrozumieli koncepcję Alana Moore’a i okrasili jego opowieść realistycznymi ilustracjami. Ma to kluczowe znaczenie zwłaszcza w kontekście powagi całej historii oraz prezentowanego w niej naturalizmu. Wybór jakiejkolwiek innej drogi zwyczajnie nie dałby tak dobrych efektów. Jeśli miałbym kogoś wyróżnić, byłby to prawdopodobnie Gary Leach. To on rozpoczął rysowanie serii, a efekty jego pracy są chyba najbardziej wyraziste spośród wszystkich pracujących przy „Miraclemanie” rysowników.
„Miracleman” to bez wątpienia jeden z najważniejszych tytułów wydanych w tym roku na polskim rynku. To również jeden z pierwszych komiksów traktujących o tematyce superludzi na poważnie. Takie ugryzienie tematu dało w efekcie arcydzieło. Według wielu opinii to dopiero kolejne projekty Alana Moore’a można za takowe uznać, ja jednak jestem zdania, że już w tej próbie osiągnął on pełen sukces. To po prostu pierwsze z kilku dzieł absolutnych, które autor ma na swoim koncie.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2016/11/miracleman-recenzja.html
oraz na łamach serwisu Szortal - http://szortal.com/node/11027
Mało jest komiksów, o których można powiedzieć, że zrewolucjonizowały nurt superbohaterski i weszły na stałe do żelaznego kanonu, a fani, mówiąc o nich, nadużywają przymiotnika „kultowy”. Co pierwsze przychodzi do głowy? Oczywiście „Strażnicy” i „Powrót Mrocznego Rycerza”. Oba są bezsprzecznie lekturami obowiązkowymi, ale jest jeszcze jedna postać, o której warto pamiętać....
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeden z tych komiksów, które przypominają jak dużo to medium ma do zaoferowania. Dostajemy dzieło, nie bójmy się tego słowa, wiekopomne, które na stałe wejdzie do kanonu. Ile kto wyniesie z lektury, zależy oczywiście od konkretnego czytelnika, jednak nie wydaje mi się, by ktokolwiek myślący mógł być rozczarowany lekturą.
Kolejny absolut od DC Comics.
Jeden z tych komiksów, które przypominają jak dużo to medium ma do zaoferowania. Dostajemy dzieło, nie bójmy się tego słowa, wiekopomne, które na stałe wejdzie do kanonu. Ile kto wyniesie z lektury, zależy oczywiście od konkretnego czytelnika, jednak nie wydaje mi się, by ktokolwiek myślący mógł być rozczarowany lekturą.
Kolejny absolut od DC Comics.
Gdy wydawnictwo Egmont zaczęło wypuszczać w Polsce tytuły spod znaku New 52, niejeden fan komiksów był zapewne w siódmym niebie. Oto nareszcie polski czytelnik będzie na bieżąco z matecznikiem superbohaterskiego nurtu, Stanami Zjednoczonymi! Już ta informacja była czymś wspaniałym, więc mało kto spodziewał się, że może być jeszcze lepiej. Tymczasem rozpoczęto wydawanie serii DC Deluxe, w ramach której rodzimy rynek miał zostać nasycony najlepszymi historiami z amerykańskiej stajni, jeszcze sprzed jej restartu. Kryzys Tożsamości, Lobo – Portret Bękarta, Batman – Mroczne Odbicie. Zestaw tytułów jest imponujący. Dobre wrażenie pogłębia nowy tytuł wydany w ramach serii, kultowy już Azyl Arkam – Poważny Dom na Poważnej Ziemi.
W zakładzie Arkham dochodzi do buntu osadzonych. Psychicznie chorzy przestępcy, pod przewodnictwem Jokera, chcą, by na miejscu pojawił się Batman. W placówce, poza nimi, zostaje także kilkoro członków personelu, którym przekonania nie pozwalają opuścić podopiecznych, nawet w takiej sytuacji. Gdy Nietoperz przybywa do Azylu, rozpoczyna się rozgrywka, której stawką jest między innymi stan umysłu Zamaskowanego Krzyżowca. Równolegle poznajemy losy założyciela szpitala, Amadeusza Arkhama. Jego historia i kierujące tym człowiekiem motywy, mogą być kluczem do zrozumienia dlaczego Azyl Arkham stał się takim miejscem, jakim jest obecnie i pokonania czyhających w nim zagrożeń.
Założenia fabularne dzieła Morrisona i McKeane’a są w zasadzie dosyć proste. Rzecz jednak w tym, co znajduje się w środku, tuż pod powierzchnią. Znakiem rozpoznawczym tego tomu jest niezwykle ciężki, bardzo mroczny i schizofreniczny klimat. Azyl Arkham nie jest banalną opowieścią o herosach dających oklep tym złym. To historia która zmusza do refleksji na temat istoty obłędu. Skąd się bierze? W jaki sposób zagnieżdża się w umyśle? Czy jest jakikolwiek sposób, by go pokonać? Kolejne karty tego niezwykłego tytułu każą czytelnikowi zastanowić się także nad tym, czy możemy walczyć z zamieszkującymi w nas samych demonami. I nie ma tu żadnych wątpliwości – każdy takowe posiada. Nawet ci, którzy powinni pozostać czyści i nieskalani, mogą zostać zdeprawowani, zwłaszcza gdy na co dzień obcują z okrucieństwem i deprawacją.
Na uwagę zasługuje sposób, w jaki twórcy przedstawili Jokera. Ta postać zawsze była fascynująca i niejednoznaczna - to swoista kwintesencja szaleństwa. Jego wizerunek, znany zwłaszcza z tak kanonicznych pozycji jak Zabójczy Żart czy Powrót Mrocznego Rycerza, tutaj został nieco zmiksowany. W interpretacji Morrisona, jest to nie tylko kryminalny geniusz, to także znawca ludzkiego umysłu, który chce manipulować innymi, przewiduje ich zachowania i popycha w pożądanym przez siebie kierunku. Zarazem jest to jednak psychopata i szaleniec, którego motywy, na pierwszy rzut oka racjonalne, w mgnieniu oka mogą przekształcić się w coś kompletnie nieoczekiwanego. Jeśli jesteśmy już przy tym bohaterze, trzeba zwrócić jednak uwagę na pewien techniczny mankament. W wypowiadanych przez Jokera kwestiach zastosowano czcionkę, która w dosyć istotny sposób utrudnia czytanie. By dowiedzieć się, co takiego padło z ust maniaka, trzeba nieco wysilić oczy.
Co ciekawe, głównym bohaterem zdaje się tu nie być wcale Batman. Owszem, także i on jest przedstawiony w interesujący sposób, jego zmagania, by zaprzeczyć tezie o swojej niepoczytalności, są naprawdę pasjonujące, jednak prawdziwym creme de la creme jest tu kreacja samego Azylu Arkham. Mimo, że jest to budynek, to Morrison przekształcił go prawie że w żywą istotę. Azyl wpływa na umysły osób, które mają tego pecha, że muszą w nim przebywać, czy to osadzonych, czy personelu. Wpływ budynku na bohaterów jest oddany wprost wybornie, a granica między realnością a ułudą jest tu niezwykle płynna i ciężka do jednoznacznego określenia.
Bardzo ważne w odbiorze Azylu Arkham są ilustracje Dave’a McKeane’a. To nie są standardowe plansze, jakie widzimy na łamach setek innych albumów. Brytyjski rysownik bawi się nie tylko ich układem na kolejnych kartach, ale także konwencjami. Jest tu wiele ujęć niezwykle bliskich malarstwu, będącymi w istocie małymi dziełami sztuki. Znajdziemy tu także kadry inspirowane fotografiami, czy też niezwykle sugestywne kolaże. Niektóre ilustracje są iście surrealistyczne, często otwarcie flirtujące z horrorem, potrafiące wywołać zaskoczenie. Bez dwóch zdań – świetnie oddają szaleństwo czające się w placówce, w osadzonych, a także w Batmanie. Warstwa ilustracyjna to idealne uzupełnienie pokręconego scenariusza pokręconymi ilustracjami. Razem dają efekt naprawdę piorunujący.
Warto zwrócić uwagę także na sposób wydania tego albumu. Tomy ukazujące się w ramach serii DC Deluxe to twarda oprawa, obwoluta i często także dodatki. Tym razem ich ilość jest naprawdę duża. Objętość materiałów dodatkowych to prawie połowa albumu! W większości są to materiały stricte dla fanów, wśród nich znajdziemy np. pełny scenariusz Granta Morrisona wraz z dopiskami autora, wyjaśniającymi pewne zawiłości. Jego lektura daje możliwość głębszego spojrzenia na treść Azylu Arkham, dostrzeżenie rzeczy, które umknęły podczas lektury. Ponadto znajdziemy tu także szkicownik, plany poszczególnych plansz, a także galerię okładek różnych wydań. Po prostu palce lizać!
Azyl Arkham jest bez wątpienia powieścią graficzną „wielokrotnego czytania”. Treść tego tomu odsłania swoje tajemnice powoli, przy kolejnych sesjach do czytelnika może dotrzeć coś, co wcześniej zdarzyło mu się przegapić. Dzieło Morrisona i McKeane’a nie bez powodu jest dziś uznawane za klasyczny i kultowy komiks, nie tylko wśród tych traktujących o przygodach Mrocznego Rycerza, ale w znacznie szerszej perspektywie. To opowieść, którą musi znać każdy szanujący się fan gatunku, nawet jeśli nie przepada za nurtem superbohaterskim.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - http://zlapany.blogspot.com/2015/10/batman-azyl-arkham.html
oraz na łamach serwisu Szortal - http://szortal.com/node/8410
Gdy wydawnictwo Egmont zaczęło wypuszczać w Polsce tytuły spod znaku New 52, niejeden fan komiksów był zapewne w siódmym niebie. Oto nareszcie polski czytelnik będzie na bieżąco z matecznikiem superbohaterskiego nurtu, Stanami Zjednoczonymi! Już ta informacja była czymś wspaniałym, więc mało kto spodziewał się, że może być jeszcze lepiej. Tymczasem rozpoczęto wydawanie...
więcej Pokaż mimo to