-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
-
ArtykułyMoa Herngren, „Rozwód”: „Czy ten, który odchodzi i jest niewierny, zawsze jest tym złym?”BarbaraDorosz1
-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać2
Biblioteczka
To moja pierwsza książka Mroza i w sumie nie wiem, czy będą kolejne.
"Czarną Madonnę" czyta się dość szybko, tego nie można jej odmówić. Styl autora jest sprawny, pisze nieskomplikowanym językiem, konstruuje ładne i w większości gładkie zdania. To na plus.
Problemem tej powieści jest jednak to, że w żadnym momencie nie angażuje czytelnika emocjonalnie. Po książce zahaczającej o tematykę demonów i opętania spodziewałbym się jednak większej dozy emocji, tymczasem fabuła wydaje się być wyjątkowo wydumana i stojąca bardzo daleko od codzienności - to ostatnie nie zawsze będzie zarzutem, w tym przypadku jednak jest, wszak główny bohater i osoby z jego otoczenia to normalni ludzie, tymczasem w ich perypetie bardzo ciężko uwierzyć. Postacie są po prostu niewiarygodnie nakreślone, protagonista jawi się jako spec od wszystkiego, z kolei o innych wiadomo zbyt mało, by mogli zainteresować.
"Czarna Madonna" jest dziwnym miksem horroru religijnego i sensacji pokroju prozy Dana Browna. Jednak nie sprawdza się jako powieść grozy (ani nie straszy, ani specjalnie nie intryguje, a sceny gatunkowe rozczarowują), ani jako akcyjniak z teoriami konspiracyjnymi w tle (fabuła jest zbyt absurdalna, naciągana i niewiarygodna). Książkę ratuje to, że szybko się ją czyta, co po lekturze daje wrażenie, że czas na nią poświęcony nie był jednak stracony. Ale czy aby na pewno?
To moja pierwsza książka Mroza i w sumie nie wiem, czy będą kolejne.
"Czarną Madonnę" czyta się dość szybko, tego nie można jej odmówić. Styl autora jest sprawny, pisze nieskomplikowanym językiem, konstruuje ładne i w większości gładkie zdania. To na plus.
Problemem tej powieści jest jednak to, że w żadnym momencie nie angażuje czytelnika emocjonalnie. Po książce...
"Dziedzictwo Przodków" jest trzecią pozycją z Uniwersum "Metro 2033", jaką miałem okazję czytać i niestety, jak do tej pory, najsłabszą.
Przede wszystkim brak tutaj tego charakterystycznego klimatu klaustrofobii i nieustannego zagrożenia. Miała go pierwsza powieść Glukhovskiego, miała nawet pierwsza powieść Diakowa A tutaj? Posucha.
Wiele można było wyciągnąć z motywu spotkania dwóch armii, mających wspólną przeszłość, ale i ten wątek autor kompletnie pogrzebał. Sprowadza się to wszystko do peanów pochwalnych na cześć armii rosyjskiej, łącznie z absurdalnymi tezami o jej honorze (sic!)
Nie porywają również bohaterowie. Wojskowi przedstawieni są w taki sposób, że jeden myli się z drugim, a z kolei trójka wędrująca po podziemiach również jest wyjątkowo mdła. Autor próbuje w jakiś sposób uatrakcyjnić ich w oczach czytelnika (demony przeszłości, próba odkupienia win), ale nie do końca wychodzi. Nawet wątek quasi-miłosny poprowadzony jest w wyjątkowo drętwy sposób.
Końcówka powieści to bezcelowa nawalanka, niestety pokazana w taki sposób, że nie wzbudza większych emocji. Ot, chłopaki sobie postrzelali. Fajnie.
Generalnie patrzę i oczom nie wierzę. Taka wysoka średnia? Za co? Jeszcze gotowym pomyśleć, że portal staje się takim książkowym filmwebem, gdzie byle szajs zgarnia laury.
Mam nadzieję, że "Dziedzictwo Przodków" nie zniechęci mnie do serii na dłużej.
"Dziedzictwo Przodków" jest trzecią pozycją z Uniwersum "Metro 2033", jaką miałem okazję czytać i niestety, jak do tej pory, najsłabszą.
Przede wszystkim brak tutaj tego charakterystycznego klimatu klaustrofobii i nieustannego zagrożenia. Miała go pierwsza powieść Glukhovskiego, miała nawet pierwsza powieść Diakowa A tutaj? Posucha.
Wiele można było wyciągnąć z motywu...
Dobrze się stało, że „Woła mnie Ciemność” wydane zostało po raz drugi, bo bądźmy szczerzy – nikt nie patrzy poważnie na wydawnictwa oferujące autorom wariację na temat self-publishingu i później efekty tych poczynań publikujące. A właśnie w takiej formie powieść Agaty Suchockiej ukazała się oryginalnie, co z pewnością odstraszyło wielu potencjalnych czytelników. Wydaje mi się, że źle by się stało, gdyby ta książka przeszła bez jakiegokolwiek odzewu ze strony fanów szeroko pojętej grozy, bo jest, co tu dużo mówić, po prostu interesująca.
W wyniku nieprzychylnych okoliczności młody potomek plantatorskiej rodziny, Armagnac Jardineux, trafia bez grosza przy duszy do Londynu, gdzie powoli zapija się na śmierć. Z najniższych rejonów ludzkiej egzystencji wyciąga go niejaki Lothar, utalentowany skrzypek, który skądś wie, że Armagnac jest doskonałym pianistą. Obaj trafiają pod skrzydła mecenasa kultury, lorda Huntingtona. Ich dobroczyńca jest bardzo tajemniczy i zaskakująco młody jak na funkcję, którą pełni od jakoby wielu lat. Czy naprawdę jest tym, za kogo się podaje?
Wydawać by się mogło, że ostatnim, czego oczekuje współczesny fan grozy, jest kolejna powieść wampiryczna, zagłębiająca się ponadto dość mocno w rejony „paranormal romance” – te nader często kojarzą się bowiem z tandetą spod znaku „Zmierzchu”. Czy jednak faktycznie ulokowanie książki w tym konkretnym podgatunku horroru było błędem? Otóż wcale nie! Wszystko dzięki warsztatowej sprawności autorki. Porównania do Anne Rice nie będą tu przypadkowe – pasuje zarówno ulokowanie fabuły ponad wiek wstecz, jak i romantyczne ujęcie wampiryzmu i położenie dużej wagi na cielesność bohaterów. Warto tutaj wspomnieć, że pewnie dla niektórych czytelników nie do przełknięcia będą motywy homoerotyczne (w dodatku w męskim wykonaniu, a to zawsze powoduje ból pewnej części ciała określonej grupy odbiorców), jednak w mojej opinii jest to tylko środek do celu, a tym jest opowiedzenie interesującej historii.
Przez bardzo długi czas Suchocka nie mówi nam wprost z jaką potwornością mają do czynienia bohaterowie tej powieści. Rzecz jasna, nie jest trudno się tego domyślić, bo zarówno opis książki, jak i jej okładka są dosyć jednoznaczne, ale i tak takie połowiczne niedopowiedzenie wydaje się być dobrym wyborem – daje to czytelnikowi możliwość dopuszczenia do siebie szczypty niewiary, zrozumienie postawy Armagnaca, który wynajduje wszelkie możliwe argumenty, byle tylko nie dopuścić do siebie strasznej prawdy, że jego mecenas jest wampirem – no bo w końcu brzmi to raczej mało racjonalnie, czyż nie? Tymczasem nasz bohater kluczy i lawiruje, próbując naginać kolejne, poznawane przez siebie fakty, ponieważ taka postawa pozwala mu uniknąć obłędu, jaki nieuchronnie wiązałby się z zaakceptowaniem prawdziwego stanu rzeczy. Tak zresztą postąpiłby prawdopodobnie każdy z nas – racjonalizowanie leży w naszej naturze, wydaje się więc że takie przedstawienie sprawy przez autorkę jest wiarygodne.
Nie wszystkim może spodobać się fakt, że „Woła mnie Ciemność” dosyć długo unika horrorowego oblicza. Groza jest wyczuwalna, ale bardziej w tle, a zamiast niej na pierwszym planie pojawiają się przede wszystkim wątki obyczajowe i romantyczne. Może to być negatywnie odebrane z tego względu, że powieść na pierwszy rzut oka jawi się jako horror (choćby poprzez określony, dość jednoznaczny styl okładki), tego zaś w ostatecznym rozrachunku nie ma tu zbyt wiele. Mimo tego, postawienie na pogłębienie charakterologiczne bohaterów, pokazanie ich przeszłości, dodanie kilku retrospekcji, jest ostatecznie trafionym wyborem, ponieważ pozwala pogłębić całą historię, która finalnie nie jawi się jako bezcelowa popierdółka, ale widać, że jest przemyślana. Dodać do tego należy także to, że omawiana powieść jest pierwszą z pięciu – podejrzewam, że w kolejnych groza może nieco bardziej dojść do głosu i zepchnąć romans gdzieś dalej. W sumie jeśli tak się nie stanie, mogę być odrobinę rozczarowany.
Powieść Suchockiej z pewnością będzie atrakcyjna dla tych czytelników, którzy lubują się w horrorze spod znaku Anne Rice, w którym więcej znaleźć można więcej romantyzmu i romansu, aniżeli grozy. Jednak nawet jeśli nie jest się fanem tej konwencji, warto dać pierwszemu tomowi serii „Daję Ci Wieczność” szansę, bo Suchocka jest naprawdę sprawną pisarką – jej styl jest mocno gawędziarki, co bardzo sprzyja lekturze. A ta była na tyle udana, że z przyjemnością przekonam się jak potoczą się losy protagonistów w kolejnych tomach, choć na koniec muszę jeszcze dodać małą łyżkę dziegciu – epilog „Woła mnie Ciemność” nie za bardzo przypadł mi do gustu, stąd mam pewne obawy co do kierunku, w jakim podąży kontynuacja. Cóż, pożyjemy, zobaczymy. Na razie jest dobrze.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2020/08/agata-suchocka-woa-mnie-ciemnosc.html
Dobrze się stało, że „Woła mnie Ciemność” wydane zostało po raz drugi, bo bądźmy szczerzy – nikt nie patrzy poważnie na wydawnictwa oferujące autorom wariację na temat self-publishingu i później efekty tych poczynań publikujące. A właśnie w takiej formie powieść Agaty Suchockiej ukazała się oryginalnie, co z pewnością odstraszyło wielu potencjalnych czytelników. Wydaje mi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Robert J. Szmidt to w polskiej fantastyce postać mocno rozpoznawalna. Jest autorem kilkudziesięciu tłumaczeń literatury fantastycznej na język polski, od podstaw stworzył miesięcznik Science Fiction, w którym przez prawie 10 lat (mowa tylko o działalności Szmidta jako redaktora naczelnego) publikował opowiadania polskich autorów, dając szansę debiutu wielu obiecującym twórcom. No i w końcu, last but no least, Szmidt jest pisarzem. Specjalizuje się w literaturze, jakżeby inaczej, fantastycznej, nastawionej przede wszystkim na rozrywkę. Do tej szufladki możemy też chyba zaliczyć Łatwo być Bogiem, chociaż w tym przypadku widać także większe, choć nie do końca zrealizowane, ambicje tej prozy.
Otwierająca powieść Misja Nomady to właściwie odrębne opowiadanie, tutaj dodane na zasadzie uzupełnienia wiedzy o uniwersum, w którym rozgrywa się akcja. Fabularnie jest zupełnie niepowiązana z właściwą częścią książki, stanowiąc zaledwie wprowadzenie. Ponadto, jest swego rodzaju odgrzewanym kotletem - tekst był już bowiem publikowany na łamach periodyku Science Fiction, ponadto jest też dostępny do darmowego pobrania w formie ebooka. Jako „otwieracz”, spełnia jednak swoją rolę, rozbudza zainteresowanie czytelnika.
Właściwa część Łatwo być Bogiem to już jednak materiał premierowy. Główny bohater, Henryan Święcki, jest sierżantem floty, który w wyniku splotu okoliczności, zabija swojego przełożonego i w związku ze swoim czynem, trafia do ciężkiej kolonii karnej. Święcki jest przekonany, że postąpił słusznie, gdyż wedle dostępnych jemu, a zatuszowanych w fazie śledztwa informacji, zamordowany uczestniczył w nielegalnym handlu narkotykami. Oliwy do ognia dolewa fakt, że w akcji zbierania dowodów przeciwko nieuczciwemu wojskowemu, ginie brat Święckiego. Argumentami sierżanta nikt się jednak nie przejmuje, a on sam cierpi podczas odbywania kary prawdziwe katusze. Szansa na dowiedzenie niewinności trafia się, gdy Święcki zostaje warunkowo zwolniony z odbywania kary i trafia do odległego systemu Xan 4, gdzie trwa obserwacja dwóch obcych, toczących ze sobą wojnę, prymitywnych ras. Sierżant trafia w sam środek wewnętrznego konfliktu, a każdy wybór, który podejmie, może być tym ostatnim.
W Łatwo być Bogiem Szmidt próbował połączyć fabułę wybitnie rozrywkową ze szczyptą motywów nieco większej wagi. Czy zabieg się udał? Częściowo na pewno tak, warstwa rozrywkowa nie rozczarowuje - perypetie Święckiego przedstawione są z odpowiednią doza dynamiki, ponadto sam bohater jest prowadzony w bardzo umiejętny sposób. Postawiony w sytuacji, w której każdy wybór może zakończyć się katastrofą, lawiruje w taki sposób, który pozwala zjednać mu sympatię czytelnika. Gdy dodamy do tego fakt, że Święcki jest człowiekiem walczącym w tzw. „słusznej sprawie”, staje się z miejsca sztandarowym przykładem bohatera pozytywnego, w którego przypadku można przymknąć oko na momentami moralnie dyskusyjne metody udowadniania swoich racji. Szkoda jednak, że inni bohaterowie są tu bardziej tłem niż pełnoprawnymi uczestnikami i sprawcami wydarzeń.
A co z owymi motywami „nieco większej wagi”? Tutaj jest nieźle, ale jednak już nie tak kolorowo. Wątek kontaktu z obcymi cywilizacjami i możliwością zabawy w Boga niósł ze sobą wielkie możliwości, niestety nie zostały one do końca wykorzystane. Próby ingerencji w kulturę obu zamieszkujących Betę ras zostały sprowadzone do elementu historii Święckiego, służąc jedynie rozwojowi głównej intrygi. Z kolei powstały przy okazji konflikt na linii naukowcy-wojsko, potraktowany został po macoszemu i w efekcie sprowadza się jedynie do przepychanek liderów obu stron. Ciekawiej robi się, gdy akcja schodzi już na obserwowaną planetę. Kreacja obu ras to coś, co bezsprzecznie się Szmidtowi udało. Kultura Suhurów i „kleksów”, przyzwyczajenia, a także sama biologia – wszystkie te elementy stanowią bardzo interesujący, łączący się w całość obraz. Jest tu nawet miejsce na krótką historię konfliktu. Szkoda, że nie ma tych scen więcej, gdyż stanowią jedną z najmocniejszych stron powieści.
Łatwo być Bogiem nieco zaskakuje w kwestii przynależności gatunkowej. O ile wprowadzająca w całość Misja Nomady to typowa space opera, tak właściwa część książki nie jest już tak łatwa do jednoznacznego zaszufladkowania. Bo nie jest to, jak chciałby wydawca, hard s-f, nie jest to także czysta space opera. Całość stanowi raczej połączenie tych dwóch podgatunków science-fiction, z częstym przenikaniem się poszczególnych składowych i ponadto z dużym udziałem czystej sensacji. Mieszanka ta daje w efekcie sporą dozę rozrywki z krótkimi momentami refleksji. Głównie chodzi tu jednak o zabawę, a tej Szmidt dostarcza czytelnikowi pierwszorzędnej.
Łatwo być Bogiem to powieść, która rozbudza apetyt na więcej. Samo zakończenie zdaje się sugerować, że kontynuacja (jej powstanie wydaje się być kwestią oczywistą, zresztą, o ile pamięć mnie nie myli, sam autor już ją gdzieś zapowiedział) pójdzie raczej w nieco innym kierunku, wracając do zaproponowanej w Misji Nomady czystej space opery. Wydaje się to jednak być dobrym kierunkiem, Robert J. Szmidt jest autorem, któremu idealnie wychodzi tworzenie fabuły przede wszystkim czysto rozrywkowej, nie będącej jednak przy tym literaturą bezrefleksyjną. Po prostu umie zachować dosyć dobre proporcje w wymyślanych przez siebie historiach. Miejmy nadzieję, że ta umiejętność pozostanie przy nim jak najdłużej.
Recenzja pisana na mojego bloga, na którego serdecznie zapraszam - http://zlapany.blogspot.com/2015/01/robert-j-szmidt-atwo-byc-bogiem-recenzja.html
Robert J. Szmidt to w polskiej fantastyce postać mocno rozpoznawalna. Jest autorem kilkudziesięciu tłumaczeń literatury fantastycznej na język polski, od podstaw stworzył miesięcznik Science Fiction, w którym przez prawie 10 lat (mowa tylko o działalności Szmidta jako redaktora naczelnego) publikował opowiadania polskich autorów, dając szansę debiutu wielu obiecującym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ten futurystyczny thriller nie jest zbyt obszerny (mamy tu ledwie sto stron), ale na szczęście treści w nim naprawdę sporo. Bo z jednej strony dostajemy wciągającą opowieść detektywistyczną, z drugiej zaś Sanderson serwuje ciekawą historię w duchu iście Dickowskim, z intrygującymi rozważaniami na temat istoty człowieczeństwa.
Warto, zdecydowanie warto.
Ten futurystyczny thriller nie jest zbyt obszerny (mamy tu ledwie sto stron), ale na szczęście treści w nim naprawdę sporo. Bo z jednej strony dostajemy wciągającą opowieść detektywistyczną, z drugiej zaś Sanderson serwuje ciekawą historię w duchu iście Dickowskim, z intrygującymi rozważaniami na temat istoty człowieczeństwa.
Warto, zdecydowanie warto.
Nie jest to powieść łatwa do oceny. Na jej korzyść działa z pewnością fakt, że napisana jest przez autora świadomego, który dobrze operuje słowem. I nawet jeśli niektóre opisy bywają irytujące, to wynika to z celowego zabiegu, a nie słabego warsztatu.
Sama intryga jest dobrze skonstruowana i całkiem angażująca, kolejne kartki przewraca się zazwyczaj z zainteresowaniem. Brutalność nadaje fabule kolorytu i dobrze, że w toku fabuły występuje w dość sporym natężeniu - mamy wszak do czynienia z opisem przestępczego półświatka. Jako powieść o mafii, "Król" jest naprawdę solidny i angażujący, zwłaszcza jeśli lubi się takie klimaty.
Inną sprawą jest, że ci żydowscy przestępcy są przez autora poniekąd gloryfikowani. Z kolei przedstawienie właściwie każdego Polaka jako moralnego szubrawcy niewiele lepszego od faszystów i tylko czyhającego na żydowską niedolę, jest jak dla mnie stanowczo za bardzo tendencyjne i zwyczajnie niesprawiedliwe. To zaś znacząco przeszkadza w pozytywnym odbiorze tej książki.
Nie mam na tę chwilę większej ochoty na "Królestwo". Może kiedyś. Na pewno bez presji.
Nie jest to powieść łatwa do oceny. Na jej korzyść działa z pewnością fakt, że napisana jest przez autora świadomego, który dobrze operuje słowem. I nawet jeśli niektóre opisy bywają irytujące, to wynika to z celowego zabiegu, a nie słabego warsztatu.
Sama intryga jest dobrze skonstruowana i całkiem angażująca, kolejne kartki przewraca się zazwyczaj z zainteresowaniem....
2022-07-23
Bardzo dobra powieść, w mojej opinii słusznie nagrodzona Zajdlem. Kres buduje niezwykle ciekawy świat i zaludnia go wyrazistymi postaciami, z którymi co prawda trudno się utożsamiać, ale których przygody są niezwykle angażujące.
Fantasy w wydaniu Kresa jest mocne i brudne, brak tu miejsca na wielkie ideały, a niebagatelną rolę odgrywa polityka. To świat niby inny, ale zarazem momentami bliski naszemu, zwłaszcza jeśli idzie o bezwzględność z jaką potrafi traktować słabych.
(Ocena dotyczy nowego wydania, nie mogłem jednak zmienić lokalizacji opinii, a książkę czytałem już wcześniej).
Bardzo dobra powieść, w mojej opinii słusznie nagrodzona Zajdlem. Kres buduje niezwykle ciekawy świat i zaludnia go wyrazistymi postaciami, z którymi co prawda trudno się utożsamiać, ale których przygody są niezwykle angażujące.
Fantasy w wydaniu Kresa jest mocne i brudne, brak tu miejsca na wielkie ideały, a niebagatelną rolę odgrywa polityka. To świat niby inny, ale...
Koncept tej serii jest naprawdę bardzo sympatyczny, zwłaszcza dla polskiego fana fantastyki. Połączenie motywów paranormalnych z polską historią jest pomysłem naprawdę interesującym, w dodatku wcześniej raczej w rodzimej popkulturze niespecjalnie eksploatowanym.
Sęk w tym, że ten pierwszy zeszyt jest po prostu przeciętny. Wiem, mamy do czynienia właśnie z zeszytem, a co za tym idzie objętość jest bardzo ograniczona, ale przedstawiona tu opowieść jest zwyczajnie za bardzo skrótowa, w efekcie czego nie potrafi zaangażować. Nie było czasu na polubienie bohaterów, którzy są niestety słabo zarysowani, przez co brak im indywidualizmu. W tej materii widzę pole do poprawy w kolejnych częściach, na razie jednak jest rozczarowująco.
Nie podeszły mi też specjalnie ilustracje, które trochę dziwnie wypadają zwłaszcza w przypadku twarzy (podobne do siebie, trudne do rozróżnienia) i sylwetek (dziwne proporcje ciała). Choć nie odrzucają, nie ciągną też komiksu w górę.
Patrząc na inaugurację "Wydziału 7" całościowo - jest to komiks z potencjałem, niestety tym razem niewykorzystanym.
Koncept tej serii jest naprawdę bardzo sympatyczny, zwłaszcza dla polskiego fana fantastyki. Połączenie motywów paranormalnych z polską historią jest pomysłem naprawdę interesującym, w dodatku wcześniej raczej w rodzimej popkulturze niespecjalnie eksploatowanym.
Sęk w tym, że ten pierwszy zeszyt jest po prostu przeciętny. Wiem, mamy do czynienia właśnie z zeszytem, a co...
Poprzednie tomy „Criminal” sprawiły, że o serii Brubakera i Phillipsa można mówić tylko w samych superlatywach. Ten pełen brudu, fatalizmu i przemocy komiks okazał się szalenie angażujący, i to mimo dość ponurej tematyki. „Okrutne lato” na tę chwilę zamyka opowieść o rodzinie Lawlessów i innych ludziach nieustannie walczących o to, by przeżyć kolejny dzień w brutalnym świecie. Podobnie jak w przypadku wcześniejszych albumów czyni to w taki sposób, że od lektury nie można się oderwać.
Słynący z bezwzględności Teeg Lawless, bandyta i złodziej, niespodziewanie zakochuje się w niejakiej Jane. Kobieta także do świętych nie należy, ale wraz ze swoim mężczyzną zdaje się tworzyć parę może nie idealną, ale na pewno zapatrzoną w siebie. Cała sytuacja nie podoba się nastoletniemu synowi Teega. Rick czuje, że kobieta zabiera mu uwagę ojca, stara się jednak nie okazywać targających nim uczuć. Kiedy sytuacja wydaje się stabilizować, do głosu dochodzi przeszłość Jane, co porusza lawinę nagłych wydarzeń.
Siłą napędową „Criminal” są od początku bohaterowie – wielu z nich poznaliśmy już wcześniej, ale dopiero teraz pokazują inne oblicza. Dzieje się tak zwłaszcza w przypadku Teega Lawlessa. Dotąd był on przedstawiany jako zatwardziały kryminalista, człowiek brutalny i nieuznający żadnych świętości i którego twardego serca nic nie jest w stanie zmiękczyć. Jak się jednak okazuje, jest zupełnie inaczej, bo dzieje się to, czego nikt, a zwłaszcza sam Teeg, się nie spodziewał – zakochał się. To doskonale pokazuje nam, że bohaterowie Brubakera nadal są zdolni do miłości, a lata przestępczej działalności nie zabiły w nich ostatniego okruchu człowieczeństwa. Rzecz jasna, targające Teegiem uczucia nie zmieniają go w kompletnie inną osobę – nadal kradnie, morduje i używa przemocy do zrealizowania swoich celów, ale skorupa macho zostaje odrobinę nadwątlona. Czy to może mieć jednak jakiekolwiek znaczenie?
Na całkowitą zmianę życia w świecie przedstawionym nie ma bowiem właściwie żadnych szans. Bohaterami rządzi swoisty fatalizm, który sprawia, że w którąkolwiek stronę by nie poszli i jakichkolwiek wyborów nie dokonali, sprawy przybiorą mało korzystny obrót. Istotna jest odpowiedź na pytanie, co powoduje taki stanu rzeczy? Bo przecież nie klątwa, jaką ktoś na nich rzucił. Chociaż może i słowo „klątwa” będzie tu właściwe, ale bez swoich nadnaturalnych konotacji. Bo kiedy mamy do czynienia z sytuacją, gdy ktoś próbuje naprawić konsekwencje złego wyboru kolejnym złym wyborem, to można już mówić o swego rodzaju przekleństwie.
Najtragiczniejsze jest w tej opowieści to, że bohaterowie wcale nie są zepsuci do szpiku kości. Niektórzy mają w sobie co prawda więcej człowieczeństwa niż inni, ale nawet oni nie potrafią wydostać się ze spirali zła, w którą wpadli. Niektóre sceny „Okrutnego lata” wręcz łamią serce czytelnika, a oddziałują na niego tym mocniej, że Brubaker unika łopatologii. Trzeba pamiętać, że bohaterowie nie są ludźmi, którzy umieliby rozmawiać o własnych uczuciach, to my musimy domyślić się, co siedzi w ich głowach, a do tego trzeba empatii. Kiedy jednak dostrzegamy ukrywane emocje Lawlessów, uświadamiamy sobie, jak bardzo chcieliby, żeby życie mogło się po prostu ułożyć. W gruncie rzeczy pragną po prostu być szczęśliwi, niestety nie jest im to dane, co więcej, od samego początku „Okrutnego lata” można podskórnie wyczuć, że to wszystko nie skończy się dobrze.
Nie byłoby takiego rewelacyjnego odbioru całej serii „Criminal”, gdyby nie ilustracje Seana Phillipsa. Artysta trzyma poziom od samego początku, i ani przez moment nie zdarzyły mu się gorsze chwile. W jego pracach brak jakiejkolwiek ekstrawagancji, czy to pod względem samego stylu, czy kadrowania. Brudne i proste rysunki doskonale pasują do charakteru opowieści. Wspomnę jeszcze, że album wieńczy interesujące posłowie scenarzysty i galeria dodatków, wśród których znajdują się świetne okładki poszczególnych zeszytów oryginalnego wydania „Okrutnego lata”. Warto rzucić na nie okiem.
Nie wiem, czy w przyszłości ukażą się kolejne odsłony „Criminal”, na tę chwilę jednak seria jest dla mnie komiksem kompletnym. Ciężar emocjonalny, przygnębiająca, ale i porywająca fabuła, skomplikowane relacje między bohaterami – to wszystko daje nam w efekcie powieść graficzną, którą śmiało można stawiać pośród najlepszych w całej historii medium. Panie Brubaker, panie Phillips, chapeau bas!
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://www.blogger.com/blog/posts/3831934841235909982 oraz na facebookowym profilu serwisu Szortal. Wpis z 23. 09. 2021 - https://www.facebook.com/Szortal/posts/4711402488882441
Poprzednie tomy „Criminal” sprawiły, że o serii Brubakera i Phillipsa można mówić tylko w samych superlatywach. Ten pełen brudu, fatalizmu i przemocy komiks okazał się szalenie angażujący, i to mimo dość ponurej tematyki. „Okrutne lato” na tę chwilę zamyka opowieść o rodzinie Lawlessów i innych ludziach nieustannie walczących o to, by przeżyć kolejny dzień w brutalnym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Na początku XXI wieku działalność rozpoczął magazyn „Science Fiction”, skupiający się w znacznej mierze na publikowaniu opowiadań fantastycznych polskich, najczęściej raczej niszowych autorów. Redaktor naczelny periodyku był mi wówczas nieznany, ale jak się miało w przyszłości okazać, szybko stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych fantastów w Polsce. Zresztą to właśnie na łamach „Science Fiction”, w 2002 roku, ukazało się opowiadanie będące podstawą omówionej poniżej książki. Wtedy było jednym z najjaśniejszych punktów całego rocznika, dzisiaj zaprezentowana wówczas opowieść otrzymuje rozwinięcie i, co najważniejsze, nadal robi naprawdę duże wrażenie.
Ziemia w 2077 roku nie jest zbyt przyjemnym miejscem. W wyniku katastrof o globalnym zasięgu i drastycznego ocieplenia klimatu ludzie żyją w ogromnych metropoliach. Nowy świat ma też nową rozrywkę. Che-do to połączenie szachów ze sportami walki, a najlepsi zawodnicy tej dyscypliny osiągają status półbogów. Mają też specjalne przywileje: raz w roku mistrzowie mogą skorzystać z abolicji, pozwalającej im na zrobienie dosłownie wszystkiego. Podczas takiej właśnie nocy dopuszczają się jednak czynu, który sprowadza na nich zemstę człowieka, któremu odebrali wszystko.
Warto chyba od razu powiedzieć, że Robert J. Szmidt nie odkrywa tu żadnych nowych lądów. Powieść napędza znany od dziesięcioleci motyw zemsty za niezawinione śmierci kogoś z bliskiego otoczenia protagonisty. Cały „myk” polega jednak na tym, że słabszy autor nie umiałby dobrze rozpisać motywów obecnych w popkulturze od dawna, zamiast dobrej rozrywki oddając nam literacki paździerz. Szmidt tymczasem obrabia wszystko na swoją modłę, przede wszystkim potrafi zainteresować pomysłem wyjściowym i utrzymać uwagę czytelnika praktycznie na całej długości powieści. Głównym powodem jest oczywiście nośna historia, mało kto z nas nie chciałby dać się ponieść zemście w momencie, kiedy spotkałaby nas tak straszna niesprawiedliwość, jakiej doświadczył bohater „Mroku nad Tokyoramą”, niejaki Rafał Tymura.
Sam główny bohater został zarysowany naprawdę przekonująco. Jego motywacja jest jasna i zrozumiała i właściwie od samego początku trzymamy kciuki za powodzenie jego, wydawałoby się niemożliwej misji. Nieco gorzej sytuacja przedstawia się jeśli chodzi o postaci drugoplanowe. Żadna z nich specjalnie nie porywa, a w kilku przypadkach przydałoby się rozwinięcie kierujących nimi motywacji. Tych złych widzimy właśnie jako złych, bez żadnych odcieni szarości, bez pokazania tego, dlaczego są całkowicie oderwani od rzeczywistości. Kano, Junko – te postaci miały większy potencjał, niż autor ostatecznie z nich wykrzesał.
W powieści cyberpunkowej niezwykle ważna powinna być technologia i jej wpływ na człowieka. Jak w tym obszarze wypada Szmidt? Całkiem nieźle. Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że ta futurystyczna otoczka służy tu raczej zabawie aniżeli głębszej refleksji. Bo bohater owszem, korzysta ze zdobyczy technologii, ale czyni to tylko po to, by osiągnąć swój cel. Nie jest to literatura moralnego niepokoju i wcale nie musi taka być, bo pod względem akcji jest naprawdę satysfakcjonująco. Może nie zawsze Szmidtowi udaje się utrzymać takie samo, wysokie tempo, ale też spójrzmy prawdzie w oczy – nie można nieustannie gnać na najwyższych obrotach.
Ciekawym pomysłem jest idea wykorzystania technologii do całkowitej zmiany tożsamości protagonisty. Szmidt stara się uwiarygodnić cały proces i trzeba przyznać, że wychodzi mu to całkiem zgrabnie. A przynajmniej dla mnie, technicznego laika, wszystko brzmiało naprawdę przekonująco. Podobać może się także wymyślony przez autora sport, jakim według niego będzie się w przyszłości emocjonować ludzkość. Mariaż szachów ze sportami walki jawi się jako dyscyplina, którą naprawdę chciałoby się oglądać na żywo, wizja takiego pokazu siły współczesnych gladiatorów połączonego z taktyczną maestrią wielkich mistrzów planszy jest naprawdę ciekawa.
Rozwinięcie starego opowiadania w pełnoprawną powieść wyszło Robertowi Szmidtowi naprawdę okazale. Chyba sam autor czuł, że ten świat ma spory potencjał, bo w epilogu do swojej książki mocno otworzył sobie furtkę do kontynuacji. I nie miałbym nic przeciwko, by takowa faktycznie powstała, bo podczas lektury „Mroku nad Tokyoramą” bawiłem się na tyle dobrze, że z przyjemnością poznam dalsze losy Ryuichiego Kody aka Rafała Tymury. A te, zwłaszcza po epilogu „Mroku”, zapowiadają się nader ciekawie.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - https://zlapany.blogspot.com/2021/10/robert-j-szmidt-mrok-nad-tokyorama.html
oraz na facebookowym profilu serwisu Szortal. Wpis z 16. 08. 2021 - https://www.facebook.com/Szortal/posts/4593997627289595
Na początku XXI wieku działalność rozpoczął magazyn „Science Fiction”, skupiający się w znacznej mierze na publikowaniu opowiadań fantastycznych polskich, najczęściej raczej niszowych autorów. Redaktor naczelny periodyku był mi wówczas nieznany, ale jak się miało w przyszłości okazać, szybko stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych fantastów w Polsce. Zresztą to...
więcej mniej Pokaż mimo toNumer kupiony właściwie tylko dla opowiadania ze świata Arrakis. Jak wyszło? Tak, jak można się było spodziewać - tekst nie przekona fanów starej "Diuny", bo nie ma tu tego głęboko humanistycznego i filozoficznego ducha co w prozie Franka Herberta. Zamiast tego dostajemy opowiadanie akcji, które w dodatku jest bardzo proste w konstrukcji. Rozwój fabuły nie powinien nikogo zaskoczyć, a sama historia... Cóż, nie jest jakoś wybitnie porywająca. Mimo tego nie oceniam tego tekstu źle, bo pozwolił mi na moment wrócić do tego wspaniałego uniwersum, a teraz, chwilę przed premierą nowej filmowej "Diuny", człowiek łaknie nawet takich skrawków.
Numer kupiony właściwie tylko dla opowiadania ze świata Arrakis. Jak wyszło? Tak, jak można się było spodziewać - tekst nie przekona fanów starej "Diuny", bo nie ma tu tego głęboko humanistycznego i filozoficznego ducha co w prozie Franka Herberta. Zamiast tego dostajemy opowiadanie akcji, które w dodatku jest bardzo proste w konstrukcji. Rozwój fabuły nie powinien nikogo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lubię literaturę B-, lub nawet C-klasową. Oczywiście nie cały czas i nie w zbyt dużym natężeniu, ale czasami trzeba się po prostu odmóżdżyć przy tytule wybitnie kampowym. Zaliczyć reset i zaznać przyjemności płynącej z czytania czegoś, co daje prawdziwe „guilty pleasure". Pisarzem reprezentującym ten nurt jest Guy N. Smith, autor, którego chyba żadnemu fanowi horroru przedstawiać nie trzeba. Po wielu latach przerwy w końcu wrócił on do Polski. Phantom Pre... Tfu, Phantom Books nie mogło chyba sprawić miłośnikom takiej wersji horroru lepszego prezentu.
„Przeklęci" mieli być wydani nad Wisłą już około ćwierć dekady temu. Wtedy nie pykło, ale jak widać nic straconego. Pierwsze co rzuca się w oczy gdy weźmie się do ręki „Przeklętych” to format. Jest on kieszonkowy, a to sprawia, że książka będzie się idealnie prezentowała na półce, stojąc obok „Dzwonu śmierci” czy „Czarnej fedory”. Dwa – śliczna okładka. Mumia, piramidy – elementy jasno określające tematykę powieści. Przyznam, że gdy zobaczyłem to wydanie pierwszy raz, aż mi się łezka w oku zakręciła. Ten wizualny powrót do przeszłości prawdziwie wzruszył moje twarde, czarne serce.
Kto choć raz w życiu czytał Smitha, ten wie, że po jego książki, nie sięga się w celu podziwiania kwiecistego stylu autora czy obcowania z pięknymi, rozbudowanymi opisami. Istotna jest makabra, krew i flaki. Tu nawet nie chodzi o strach, bo taka literatura nie jest w stanie go wzbudzić. Klimat trzecioligowego horroru rozbudza po prostu sentyment w czytelniku, który ceni sobie grozę lat 80. i 90. zeszłego wieku, czy to w filmowym, czy książkowym wydaniu. Tacy są też „Przeklęci”, choć w przypadku tej powieści Smith akurat nie szarżuje tak, jak miewał to wcześniej w zwyczaju.
Przez większą część „Przeklętych” autorowi udaje się utrzymać całkiem frapujący klimat. Smith kreuje atmosferę narastającego obłędu, i choć posługuje się bardzo prostymi środkami, to są one skuteczne – kolejne kartki przewraca się z niesłabnącym zainteresowaniem. Fabuła jest bardzo kameralna, prawie cały czas znajdujemy się właściwie w obrębie domu głównych bohaterów, a co za tym idzie, spoglądamy bliżej na kolejnych członków rodziny Brownslowów, obserwując jak coraz bardziej obsuwają się w ramiona pochodzącego z dawnych wieków szaleństwa.
Poza udaną wizją nawiedzającego Brownslowów obłędu, znajdziemy w „Przeklętych” inne elementy dobrze pasujące do drugoligowego literackiego horroru. Tajemnicza, nawiedzająca okolicę plaga? Jest. Śmierć bohaterów w wyniku działania czynnika nadnaturalnego? Jest. Obrzydliwe sceny gore? Są. Choć te akurat w mniejszym, niż można by się było spodziewać natężeniu. Innymi słowy – bogaty arsenał B-klasowych wspaniałości jest przez Smitha umiejętnie wykorzystywany. Czegóż więcej trzeba?
„Przeklęci" jawią się jako naprawdę udany powrót na nasze księgarskie półki książek Guya N. Smitha. Ten tytuł może nie uczy, ale na pewno bawi, a dla takiego człowieka jak ja, czyli kogoś dorastającego w latach 90., jest w dodatku wspaniałą sentymentalną podróżą. I jakkolwiek hasło „Long live Guy N. Smith” nie jest już od Wigilii 2020 roku adekwatne, to mam nadzieję, że wiele spośród wciąż niewydanych u nas dzieł Anglika znajdzie w końcu drogę do rodzimego czytelnika.
Recenzja do przeczytania także na moim blogu - http://zlapany.blogspot.com/2021/09/guy-n-smith-przekleci-recenzja.html
Lubię literaturę B-, lub nawet C-klasową. Oczywiście nie cały czas i nie w zbyt dużym natężeniu, ale czasami trzeba się po prostu odmóżdżyć przy tytule wybitnie kampowym. Zaliczyć reset i zaznać przyjemności płynącej z czytania czegoś, co daje prawdziwe „guilty pleasure". Pisarzem reprezentującym ten nurt jest Guy N. Smith, autor, którego chyba żadnemu fanowi horroru...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zamknięcie "Descendera" stoi na przyzwoitym poziomie. Lemire ponownie nie zagłębił się w humanistyczną tematykę, dając nam jedynie okruchy rozważań na ciekawe tematy. Zamiast tego dostaliśmy swego rodzaju miks przyjemnych motywów. Trochę space opery, trochę mówienia o empatii i człowieczeństwie, sporo akcji.
Taki jest ostatni tom, i taka jest właściwie cała seria. Przyzwoita, interesująca, ale bez efektu "wow". Tyle wystarczy, by podczas lektury bawić się całkiem nieźle, ale nie wystarczy, by chcieć do serii powrócić po kilku latach. Dla mnie jest to też za mało, by zainteresować się kontynuacją, czyli "Ascenderem". Znaczy nie wykluczam, że go przeczytam, ale jeśli już, to kiedyś, gdy przecena będzie naprawdę bardzo dobra.
Zamknięcie "Descendera" stoi na przyzwoitym poziomie. Lemire ponownie nie zagłębił się w humanistyczną tematykę, dając nam jedynie okruchy rozważań na ciekawe tematy. Zamiast tego dostaliśmy swego rodzaju miks przyjemnych motywów. Trochę space opery, trochę mówienia o empatii i człowieczeństwie, sporo akcji.
Taki jest ostatni tom, i taka jest właściwie cała seria....
Początek powieści bardzo mocno przypomina "Hyperiona" i z jednej strony jeśli czerpać inspirację, to od najlepszych, z drugiej jednak - te skojarzenia były na wstępie chyba nieco zbyt nachalne. Później zrobiło się już, na szczęście, inaczej, a "Ciemna strona księżyca" przekształciła się ostatecznie w humanistyczną opowieść o reakcji człowieka na kontakt z nieznanym.
Rozważania na temat świadomości, obcości czy też poszukiwania płaszczyzny porozumienia bywają tu naprawdę interesujące, jednak "Ciemna strona księżyca" wydaje się być nierówna. Momentami fascynuje, by za chwilę zacząć lekko nużyć.
Podobać się mogą bohaterowie tej książki, choć wydaje się, że lepiej rozwinięte zostały w opowiadaniach zamieszczonych w tym wydaniu po powieści i jawiących się ostatecznie jako lepsza, bardziej angażująca część całego woluminu. Sylwetki protagonistów także wydają się być lekko inspirowane wspomnianym wcześniej "Hyperionem", nie zmienia to jednak faktu, że Gajek wykreował postaci, których losami można się przejąć.
Całościowo "Ciemną stronę księżyca" oceniam jako książkę całkiem dobrą, która miała potencjał, by być jeszcze lepsza. Lektura sprawiła jednak, że będę od czasu do czasu zerkał co tam pan Gajek napisał nowego.
Początek powieści bardzo mocno przypomina "Hyperiona" i z jednej strony jeśli czerpać inspirację, to od najlepszych, z drugiej jednak - te skojarzenia były na wstępie chyba nieco zbyt nachalne. Później zrobiło się już, na szczęście, inaczej, a "Ciemna strona księżyca" przekształciła się ostatecznie w humanistyczną opowieść o reakcji człowieka na kontakt z nieznanym....
więcej mniej Pokaż mimo to
"Powstanie robotów", czyli piąty tom "Descendera", ma wyraźny space-operowy sznyt. Czy to dobrze? Chyba tak, zwłaszcza dla tych czytelników, którzy już wcześniej pożegnali się z myślą, że seria Lemire'a i Nguyena może być czymś więcej. I w materii rozrywki jest naprawdę przyjemnie a całość czyta się szybko i sprawnie - akcja jest całkiem angażująca.
Przygotowanie gruntu pod album finałowy wykonane zostało poprawnie i profesjonalnie - wszystkie figury są rozstawione na szachownicy, pozostało czekać na finałowe rozstrzygnięcia. Konkluzja nie zapowiada się co prawda na specjalnie przełomową, ale tak czy siak, jakąś ciekawość jak to się wszystko zakończy, mam.
"Powstanie robotów", czyli piąty tom "Descendera", ma wyraźny space-operowy sznyt. Czy to dobrze? Chyba tak, zwłaszcza dla tych czytelników, którzy już wcześniej pożegnali się z myślą, że seria Lemire'a i Nguyena może być czymś więcej. I w materii rozrywki jest naprawdę przyjemnie a całość czyta się szybko i sprawnie - akcja jest całkiem angażująca.
Przygotowanie gruntu...
Po raczej dość stereotypowych i mało ekscytujących dwóch pierwszych tomach, "Descender" na dobre rozkręcił się wraz z osłoną trzecią. Z kolei w tomie numer cztery dobra passa nadal trwa. Nie jest to co prawda opowieść, która wejdzie do kanonu komiksowego "must read", tym niemniej dostarcza całkiem miłych czytelniczych wrażeń.
Dobrze spisują się zwłaszcza bohaterowie, Lemire umiejętnie rozgrywa napięcia i łączy kolejne wątki, co pomaga w zaangażowaniu się w lekturę. W "Orbitalnej mechanice" trochę za dużo jest akcji, a za mało przemyśleń (a potencjał był), ale i tak całościowo jest to komiks niezły. Seria już raczej charakteru nie zmieni, więc spokojnie można cieszyć się tym, co mamy, bo choć nie jest to szczytowe osiągnięcie Lemire'a, to nie ma on też żadnych powodów do wstydu.
Po raczej dość stereotypowych i mało ekscytujących dwóch pierwszych tomach, "Descender" na dobre rozkręcił się wraz z osłoną trzecią. Z kolei w tomie numer cztery dobra passa nadal trwa. Nie jest to co prawda opowieść, która wejdzie do kanonu komiksowego "must read", tym niemniej dostarcza całkiem miłych czytelniczych wrażeń.
Dobrze spisują się zwłaszcza bohaterowie,...
"Osobliwości" jawiły mi się jako test, jako sprawdzian mający pokazać, czy Lemire zacznie w końcu pisać w tej serii bardziej zajmująco i czy ja zostanę z nią na kolejne tomy. Egzamin został zaliczony, a trzecia odsłona "Descendera" okazała się być najlepszym albumem cyklu. Dlaczego tak się stało? Otóż większy nacisk został w końcu położony na bohaterów tej historii. Kanadyjski autor zagłębił się w ich przeszłość, co pozwoliło zrozumieć motywację kolejnych postaci i zbudować z nimi bardziej emocjonalną więź. To w końcu jest taki Lemire, jakiego polubiłem, i jakiego chcę czytać.
Trzeba jednak wspomnieć, że na retrospektywnym sznycie nieco cierpi tempo opowieści. Główna linia fabularna przesunęła się do przodu ledwie o milimetry i niektórym czytelnikom może to przeszkadzać. Ja akurat nie uznaję tego za wielką wadę, ale trzeba być świadomym tego wolnego tempa.
Taki poziom mógłby się utrzymać w kolejnych albumach i szczerze mówiąc, jeśli tak się nie stanie, będę nieco rozczarowany.
"Osobliwości" jawiły mi się jako test, jako sprawdzian mający pokazać, czy Lemire zacznie w końcu pisać w tej serii bardziej zajmująco i czy ja zostanę z nią na kolejne tomy. Egzamin został zaliczony, a trzecia odsłona "Descendera" okazała się być najlepszym albumem cyklu. Dlaczego tak się stało? Otóż większy nacisk został w końcu położony na bohaterów tej historii....
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie ma tu niestety tego blasku co we wcześniejszych, bardziej osobistych opowieściach Lemire'a. Widać, że Kanadyjczyk próbował napisać coś w stylu Asimova, jednak nie do końca mu wyszło, a to głównie przez nieciekawych bohaterów, którzy wyglądają jak zbitka przypadkowych charakterów i zawodzą na polu zaciekawienia czytelnika swoimi perypetiami. Tyczy to zarówno postaci pierwszo-, jak i drugoplanowych, a także protagonistów i antagonistów. Nikt się nie wyróżnia na plus.
Mam nadzieję, że w kolejnym albumie będzie lepiej, a jeśli nie może być bardziej humanistycznie, to niech chociaż będzie rozrywkowo.
Nie ma tu niestety tego blasku co we wcześniejszych, bardziej osobistych opowieściach Lemire'a. Widać, że Kanadyjczyk próbował napisać coś w stylu Asimova, jednak nie do końca mu wyszło, a to głównie przez nieciekawych bohaterów, którzy wyglądają jak zbitka przypadkowych charakterów i zawodzą na polu zaciekawienia czytelnika swoimi perypetiami. Tyczy to zarówno postaci...
więcej mniej Pokaż mimo to
Tym razem Lemire wziął na warsztat roboty. Jak wyszło? Na pewno bardziej rozrywkowo niż zazwyczaj. Całość czyta się bardzo dobrze, ale też w mojej opinii jest to komiks o mniejszym ciężarze gatunkowym niż inne dzieła Kanadyjczyka.
Na tę chwilę, po pierwszym tomie zbiorczym, "Descendera" można by było określić jako coś w rodzaju bardziej akcyjnego Asimova. Mnie taki stan rzeczy odpowiada, chociaż czuję zarazem lekkie rozczarowanie faktem, że Lemire nie poszedł w bardziej filozoficzne lub nostalgiczne rejony (wszak z tych jest najbardziej znany). Ale kto wie, może na takowe znajdzie się miejsce w kolejnych tomach? Na pewno to sprawdzę, bo że będę kontynuował lekturę tej serii jest rzeczą pewną.
Tym razem Lemire wziął na warsztat roboty. Jak wyszło? Na pewno bardziej rozrywkowo niż zazwyczaj. Całość czyta się bardzo dobrze, ale też w mojej opinii jest to komiks o mniejszym ciężarze gatunkowym niż inne dzieła Kanadyjczyka.
Na tę chwilę, po pierwszym tomie zbiorczym, "Descendera" można by było określić jako coś w rodzaju bardziej akcyjnego Asimova. Mnie taki stan...
NIESAMOWICIE klimatyczny komiks. Tym razem widzimy Thorgala innego niż zazwyczaj, jako człowieka złamanego i pozbawionego nadziei i jest to widok iście szokujący. Gdy jednak pojawia się nadzieja, bohater odżywa, a podróż, którą odbywa, by uratować ukochaną, to jedna z najbardziej niesamowitych fabuł w historii serii Van Hamme'a i Rosińskiego.
Poza tym od tego tomu zaczynałem za dzieciaka przygodę z Thorgalem, sentyment jest więc podwójny.
NIESAMOWICIE klimatyczny komiks. Tym razem widzimy Thorgala innego niż zazwyczaj, jako człowieka złamanego i pozbawionego nadziei i jest to widok iście szokujący. Gdy jednak pojawia się nadzieja, bohater odżywa, a podróż, którą odbywa, by uratować ukochaną, to jedna z najbardziej niesamowitych fabuł w historii serii Van Hamme'a i Rosińskiego.
więcej Pokaż mimo toPoza tym od tego tomu...