-
ArtykułyKapuściński, Kryminalna Warszawa, Poznańska Nagroda Literacka. Za nami weekend pełen nagródKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułyMagiczna strona Zielonej Górycorbeau0
-
ArtykułyPałac Rzeczypospolitej otwarty dla publiczności. Zobaczysz w nim skarby polskiej literaturyAnna Sierant3
-
Artykuły„Cztery żywioły magii” – weź udział w quizie i wygraj książkęLubimyCzytać73
Biblioteczka
2019-07-14
2019-12-31
2019-06-17
Zamknijcie na chwilę oczy i wyobraźcie sobie, że nagle „coś” powoli odbiera wam siły, a wy nie możecie nic z tym zrobić. Większość z nas tak właśnie widzi starość. Wyobraźmy sobie jednak sytuację, gdy już jako stosunkowo młodzi rodzice w pełni sił witalnych idziemy do lekarza, który mówi nam, że za kilka względnie kilkanaście lat umrzemy. Ominą nas śluby naszych dzieci i raczej nie będziemy cieszyć się urokami zasłużonej emerytury. Nie to będzie dla nas najgorsze. Taki sam los może (choć nie musi) spotkać naszych bliskich. Czy posiadając taką wiedzę, znaleźlibyście w sobie na tyle odwagi, aby przekazać waszym dzieciom potencjalny wyrok śmierci? Istnieje jednak sposób, by Ci, których kochamy, już dziś dowiedzieli się, co ich czeka. Tylko czy znajdą w sobie odwagę, aby zmierzyć się z prawdą, której i tak nie zmienią?
Joe jest ponad czterdziestoletnim bostońskim policjantem, który spełnia się w tym, co robi. Za nic nie zrezygnowałby z roli stróża prawa, pomimo iż będąc wiernym fanem lokalnej drużyny baseballowej, zamiast oglądać mecze na stadionie zwykle ochrania całe wydarzenie. Mężczyzna ma jednak świadomość, że po tym co stało się podczas maratonu bostońskiego* dwa lata wcześniej, jego zawód jest coraz bardziej doceniany. Prywatnie Joe jest szczęśliwym mężem i ojcem czwórki dorosłych już dzieci, z którymi dogaduje się raz lepiej raz gorzej. Co prawda od czasu do czasu martwi się, że jeden z jego synów może zejść na złą drogę, ale na szczęście Patrick jak dotąd nie urzeczywistnił jego obaw. Ot, O’Brienowie to zwykła amerykańska, katolicka rodzina o szkockich korzeniach, która nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle lokalnej społeczności.
Wszystko zmienia się w chwili, kiedy podczas niedzielnego spaceru, Joe nagle upada i ku swojemu zdziwieniu, zamiast do ortopedy zostaje skierowany do neurologa, który już na drugiej wizycie diagnozuje u niego jedno z najokrutniejszych schorzeń genetycznych znanych ludzkości. Silny policjant z niedowierzaniem słucha o tym, że zaczął się u niego proces, który na przestrzeni od kilku do kilkunastu lat, pozbawi go nie tylko ukochanej pracy oraz kontroli nad własnym ciałem, lecz zakończy się nieuniknioną śmiercią. To nie koniec złych wieści. Gen choroby Huntingtona, który Joe odziedziczył po matce, mógł przekazać własnym dzieciom, które za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat mogą podzielić jego smutny los. Ryzyko wynosi dokładnie 50% w przypadku każdego z nich. Czy jest jakaś szansa, żeby młody strażak JJ, piękna tancerka baletowa Meghan, buntowniczy barman Patrick i instruktorka jogi Katie nie musieli się martwić? Policjant dość szybko uświadamia sobie nie tylko to, że czeka go nieuchronna śmierć ale także fakt, że jego choroba będzie źródłem trosk i zmartwień dla tych, których kocha. Z biegiem czasu zda sobie również sprawę, że od jego nastawienia będzie zależeć, jak w przyszłości feralną diagnozę przyjmą jego dzieci.
Fabułę „Sekretu O’Brienów” obserwujemy nie tylko z punktu widzenia dotkniętego chorobą policjanta, ale także jego najmłodszej córki Katie, która właśnie wchodzi w dorosłość i musi podjąć dwie naprawdę ważne decyzje. Dziewczyna nie jest pewna, czy powinna zrobić badania genetyczne. Wbrew pozorom wydaje się, że w szerszej perspektywie, każdy wynik może być dla niej tragiczny. Jeśli sprawdzi się fatalny scenariusz, to zostanie jej dwie lub trzy dekady „normalnego” życia. Tylko czy wtedy będzie w stanie wykorzystać ten czas nie myśląc o przyszłej chorobie? A co, jeśli Katie wygrała na genetycznej ruletce życia? Czy będzie w stanie pogodzić się z myślą, że nie wszyscy jej bliscy mieli tyle szczęścia? Nasza bohaterka zastanawia się, czy wówczas będzie miała moralne prawo, by skorzystać z okazji na realizację własnych marzeń wiele kilometrów od rodzinnego domu.
Losy większości rodzeństwa O’Brienów poznamy dosyć pobieżnie. Znakomitym przykładem niewykorzystania potencjału drzemiącego w powieści jest wątek JJ’a, który wraz ze swoją żoną, musi zdecydować czy przebadać swoje jeszcze nienarodzone dziecko na obecność feralnego genu. Złe wyniki mogłyby umożliwić przyszłym rodzicom prawo do legalnej aborcji i ewentualnego zabiegu in vitro z możliwością wyboru tylko zdrowych zarodków. Czytelnik może się tylko domyślać, co mógł czuć przyszły ojciec, który nagle musiał zderzyć swoje konserwatywne zasady, wynikające z głębokiej wiary, z rzeczywistością. Ten dla niektórych osób kontrowersyjny, ale równocześnie ciekawy temat zostaje jedynie zasygnalizowany przez autorkę gdzieś na trzecim planie.
O książkach Lisy Genovy słyszałam bardzo wiele pozytywnych opinii, ale gdyby nie Dyskusyjny Klub Książki, działający przy Gminnej Bibliotece we Frysztaku pewnie po żadną z nich bym nie sięgnęła ze względu na pewną schematyczność przekazu. Autorzy książek z wątkiem medycznym dość często skupiają się, bowiem albo na druzgocących przykładach najgorszego cierpienia, albo na drodze postaci do pełnej akceptacji choroby, która staje się dla niego swoistym „błogosławieństwem” lub przynajmniej bodźcem do zmiany własnego życia na lepsze.
Tymczasem, życie ludzi cierpiących na chorobę przewlekłą lub dotkniętych niepełnosprawnością, najczęściej oscyluje pomiędzy chwilkami radości i momentami rozpaczy. Amerykańska autorka w „Sekrecie O’Brienów” doskonale wczuła się w bardzo intymne emocje, które wiele osób kryje w sobie. Jak widzimy na przykładzie Joego, dodatkowym obciążeniem emocjonalnym dla ludzi z Huntingtonem, jest zachowanie pełnej świadomości sytuacji do końca swych dni. Szybko nasz bohater uświadomi sobie, że prędzej czy później straci ukochaną pracę i będzie skazany na pomoc innych w najprostszych czynnościach. A gdzie w tym wszystkim miejsce na spełnianie marzeń? Dla bliskich może być czymś zaskakującym, że w chwili zagrożenia życia, można ubolewać nad tym, iż już nigdy nie pójdzie się do pracy lub na mecz ukochanej drużyny. Tymczasem choroba nie stanowi przecież sedna osobowości pacjenta. Joe będzie musiał zrewidować przekonania odnośnie swojego podejścia do religii oraz akceptacji odmienności zarówno swojej jak i innych.
Huntington jest nazywany chorobą rodzinną, ze względu na fakt, że gdy rodzice nią dotknięci umierają, proces wyniszczenia organizmu właśnie rozpoczyna się u ich dzieci. Może dlatego Lisa Genova postawiła w centrum swojej historii relacje międzyludzkie. Należy, bowiem zauważyć, że nawet jeżeli choroba dotyczy tylko jednej osoby, to niepokój i strach udziela się również najbliższym. Trudna sytuacje często weryfikują łączące nas relacje. Amerykańska autorka z niezwykłą subtelnością ukazuje, że krańcowe doświadczenia mogą zarówno zbliżać do siebie, jak również skłaniać nas do emocjonalnej ucieczki. Bardzo się cieszę, że w powieści nie zostały pominięte uczucia osób wspierających, które zwykle pozostają na uboczu. To właśnie sceny, kiedy rodzina Joego okazywała niepewność i zwątpienie doprowadzały mnie do łez. Trudno, bowiem bardziej realistycznie ukazać tę sferę życia otoczenia chorych.
Tym, co może nieco zaskoczyć czytelnika w trakcie lektury jest ukazanie dość konserwatywnego społeczeństwa bostońskich przedmieść. Wbrew pozorom, historia O’Brianów wygląda jakby rozgrywała się na polskiej prowincji. Oczywiście książka Lisy Genovy jest uniwersalna, niemniej nie da się ukryć, że ten, kto choć raz był u lekarza specjalisty bez trudu utożsami się z ciężką atmosferą poczekalni. Równocześnie autorka wbija lekką szpileczkę w bezduszny system amerykańskiej opieki zdrowotnej, który w jednej chwili może zmienić powszechnie szanowaną osobę w nędzarza tylko dlatego, że ubezpieczenie zdrowotne nie obejmuje takiej czy innej przypadłości. Te niezwykle trudne kwestie są jednak tylko tłem dla opowieści o sile miłości i wsparcia.
---
* Chodzi o zamach bombowy podczas maratonu bostońskiego z dn. 15 kwietnia 2013 roku, gdzie na skutek wybuch dwóch bomb zginęło trzy osoby, a 364 zostało rannych.
(Tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/08/lisa-genova-sekret-obrienow.html)
Zamknijcie na chwilę oczy i wyobraźcie sobie, że nagle „coś” powoli odbiera wam siły, a wy nie możecie nic z tym zrobić. Większość z nas tak właśnie widzi starość. Wyobraźmy sobie jednak sytuację, gdy już jako stosunkowo młodzi rodzice w pełni sił witalnych idziemy do lekarza, który mówi nam, że za kilka względnie kilkanaście lat umrzemy. Ominą nas śluby naszych dzieci i...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-28
Był nazywany polskim Jamesem Deanem. O jego dość nieokiełznanym temperamencie i specyficznym podejściu do pracy krążyły legendy. Ulubieniec tłumów, który we własnej rodzinie czuł się nieco nieswojo. Kojarzony z jedną rolą, którą - jak mówią złośliwcy – odtwarzał przez całą karierę zawodową, zmieniając jedynie miejsca akcji i dekoracje. O kim mowa? Jeżeli interesujecie się historią polskiego kina, z pewnością już wiecie. Jeśli jednak ten opis nic wam nie mówi, być może zainteresuje was biografia autorstwa Doroty Karaś.
O fenomenie Zbigniewa Cybulskiego nie słyszałam dotąd zbyt wiele. Wstyd się przyznać, ale nie miałam jeszcze okazji obejrzeć żadnego filmu z jego udziałem, stąd z tym większą ciekawością sięgnęłam po kolejną książkę w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki. Już na pierwszych stronach autorka publikacji mocno mnie zaskoczyła, gdyż rozpoczęła opisywanie losów słynnego aktora niejako od końca, bo od jego podwójnego pogrzebu. Dlaczego podwójnego?! Odpowiedź na to pytanie jest dość prozaiczna, chociaż patrząc na cały biogram artysty można śmiało powiedzieć, że dualizm w różnej formie towarzyszył mu przez całe życie.
Zamiast jednak skupiać się na aspekcie tragicznej śmierci legendy polskiego kina, zacznijmy od czasów jego dzieciństwa, czyli okresu, który przez wiele lat był białą plamą w jego ogólnie znanym publicznym życiorysie. Zbigniew Hubert Cybulski przyszedł na świat 3 listopada 1927 roku w majątku Kniaże na Pokuciu. Tereny należące do jego dziadka z czasem stały się dla wnuka smutnym symbolem końca sielankowego dzieciństwa. Po wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski we wrześniu 1939 roku posiadłość Józefa Jaruzelskiego została mu bezpowrotnie odebrana. Był to również moment, kiedy rodzina Cybulskich została rozdzielona przez brutalną historię. Przyszły aktor nagle został sierotą i wraz ze swoim młodszym bratem trafił pod opiekę krewnych. Po latach okazało się, że rodzice Zbigniewa przetrwali czas wojennej zawieruchy.
Przyszły artysta po zdaniu matury w jednym z dzierżoniowskich liceów, stanął przed wyborem swojej drogi zawodowej. Pierwotnie Zbigniew chciał wybrać kierunek handlowy lub dziennikarski, ale po jakimś czasie zrezygnował z tych planów i zdecydował się na Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Choć sam wybór kierunku studiów utwierdził go w przekonaniu, że chce zostać zawodowym aktorem, to równocześnie uświadomił mu, że jego sukces raczej nie będzie związany z teatrem. Chłopak widział się, bowiem przed kamerą filmową. Wynikało to poniekąd z faktu, że student był dość niepewny siebie, co nie od razu dawało się zauważyć. W praktyce było dwóch Cybulskich, których cechy zdawały się wykluczać, ale istniały obok siebie w trudnej do określenia symbiozie.
Był Cybulski-aktor i Cybulski-człowiek. Tego pierwszego znali wszyscy jako przystojnego bruneta w ciemnych okularach, potrafiącego walczyć o swoje. Zbigniew w tej odsłonie mocno wierzył w improwizację, więc rzadko odgrywał sceny tak samo, czym potrafił rozsierdzić niemal całą ekipę realizacyjną. Taki styl pracy powodował czasem oszałamiający efekt. Podobno jedna z najważniejszych scen w „Popiele i diamencie” wypadła tak zjawiskowo, bo odtwórca postaci Maćka Chełmickiego po którymś z kolei dublu, postanowił w trakcie sceny oprzeć się, gdyż padał ze zmęczenia. Wyrazy niesubordynacji aktora na planie wcale nie wynikały z braku zrozumienia roli reżysera. Nasz bohater był, bowiem pomysłodawcą teatrzyku studenckiego Bim-Bom, z którym święcił triumfy w kraju i zagranicą.
Cybulski był szefem niezwykle wymagającym. Swoich kolegów z Bim-Bomu traktował po przyjacielsku, ale wymagał od nich bezwzględnego posłuszeństwa, punktualności oraz dbania o zdrowie na ile to było możliwe. Źródłem takiego postępowania były jeszcze czasy szkolne, kiedy przyszły aktor mocno udzielał się w harcerstwie jako drużynowy. Jak po wielu latach wspominał, z okresu dorastania wyniósł wiarę w siłę wspólnoty.
Jednak, kiedy flesze aparatów gasły, pewny siebie Zbigniew nagle zamieniał się w nieśmiałego i roztrzepanego Zbyszka, który ledwo przypominał filmowego amanta. Wówczas ujawniała się dużo mniej stabilna część jego osobowości. Nagle do głosu dochodziły zwykle skrywane emocje oraz skutki traumy wojennej. Mało kto wiedział, iż gwiazdor, który często stawiał drinki obcym, nie potrafił budować mocnych relacji rodzinnych, pomimo że chciał być dla swego syna dobrym ojcem. Natomiast tym, co jako pierwsze dało się zauważyć był fakt, że Cybulski wszędzie się spóźniał. Prawdopodobnie było to związane nie tylko z faktem, że nasz bohater był zapracowany. Nim aktor opuścił mieszkanie, musiał najpierw odnaleźć się w zostawianym przez siebie bałaganie, a później wielokrotnie sprawdzić, czy wszystko zamknął. Nie wiemy na pewno, czy mężczyzna cierpiał na nerwicę natręctw, ale jego niska samoocena sprawiła, że dość szybko popadł w chorobę alkoholową.
Szeroka publiczność nie miała pełnej świadomości problemów osobistych aktora, gdyż jego publiczny wizerunek szybko stał się symbolem realizacji amerykańskiego snu dostosowanego do PRL-owskich realiów. Cybulski żył niejako w dwóch światach. Występował w produkcjach zagranicznych, a równocześnie dzielił ze „zwykłymi” Polakami szarość głębokiego komunizmu. W jakimś sensie uosabiał rodzące się powoli pragnienie wolności, ale równocześnie niegotowość do okazania jawnego buntu. Sprzyjał temu fakt, że mężczyzna nigdy otwarcie nie mówił o swoich przekonaniach politycznych. Krótkie i intensywne życie nie było wcale niczym szczególnym dla pokolenia twórców, których dorastanie lub wczesną dorosłość przerwała II wojna światowa. Podobnie jak Bogumił Kobiela, słynny kompozytor Krzysztof Komeda oraz pisarz Marek Hłasko, również Cybulski został zapamiętany nie tylko dzięki swojemu niewątpliwemu talentowi, ale także tragicznej śmierci.
Choć Dorota Karaś w swojej książce „Cybulski. Podwójne salto” w bardzo szerokim kontekście pokazała sylwetkę swojego bohatera, to jednak nie odarła jej z nutki tajemnicy. Autorka dotarła do mnóstwa unikalnych materiałów, jednak w różnych kwestiach pozostawiła czytelnikom kilka niedopowiedzeń, co ma swoje wady i zalety. Brak w tej historii chociażby krótkiej informacji, dlaczego przyjacielskie relacje Cybulskiego z Kobielą nagle znikają z kart publikacji. Z jednej strony ci, którzy pamiętają okres pracy twórczej Zbigniewa Cybulskiego, nie będą czuli, że muszą czytać o rzeczach, które doskonale znają. Jednak, dla pokolenia, które nie żyło w czasach PRL-u niektóre detale mogą być niejasne. Jest moment, gdy w omawianej biografii pojawia się postać Wojciecha Jaruzelskiego, który współcześnie kojarzy się jednoznacznie. Czy w związku z tym słynny gwiazdor był spokrewniony z generałem, który ogłosił stan wojenny? Większość znawców tematu twierdzi, że zbieżność nazwisk jest przypadkowa, ale nie wykluczają, iż panowie mogli dalekiej linii być w skoligaceni. Niestety, Dorota Karaś o tym nie wspomina, prawdopodobnie przypuszczając, że potencjalny czytelnik o tym wie.
Tak się złożyło, że gdy większość osób z mojego Dyskusyjnego Klubu Książki miało dopiero zaczynać lekturę pozycji wydawniczej „Cybulski. Podwójne salto” ja byłam już jakiś czas po jej przeczytaniu. Zostałam zapytana, czy to odpowiedni tytuł na rozpoczęcie przygody z biografiami. Jeśli nie jesteście zagorzałymi fanami słynnego aktora lub nie lubicie nieco naukowego stylu narracji, lepiej odłóżcie ten tytuł na później. Mnie sama forma przekazu zupełnie nie przeszkadza, z racji tego, iż od tego typu książek oczekuję przede wszystkim rzetelnie przywołanych i dobrze udokumentowanych w bibliografii faktów, a pod tym względem nie można autorce niczego zarzucić. Faktem jednak jest, że bezpośrednie cytaty włożone pomiędzy przemyślenia Doroty Karaś mogą wybijać z rytmu niewprawionych czytelników.
Uważam, że „Cybulski. Podwójne salto” to świetna biografia, pomimo, iż w trakcie lektury mocno odczułam, że nie jest ona skierowana do mnie. Jako osoba, której nie dane było żyć w czasach komunizmu, nie do końca odkryłam, dlaczego to właśnie Cybulski zawładnął sercami tak wielu Polaków. Podejrzewam, że ci, dla których słynny amant był idolem, znają odpowiedź na to pytanie. Sęk w tym, że każde pokolenie ma swoją ulubioną gwiazdę filmową, którą bezgranicznie podziwia. A to, że zwykle ich dzieci nie rozumieją tej fascynacji to już zupełnie inna kwestia.
(Pierwotnie tekst wzbogacony o zdjęcia ukazał się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/05/dorota-karas-cybulski-podwojne-salto.html)
Był nazywany polskim Jamesem Deanem. O jego dość nieokiełznanym temperamencie i specyficznym podejściu do pracy krążyły legendy. Ulubieniec tłumów, który we własnej rodzinie czuł się nieco nieswojo. Kojarzony z jedną rolą, którą - jak mówią złośliwcy – odtwarzał przez całą karierę zawodową, zmieniając jedynie miejsca akcji i dekoracje. O kim mowa? Jeżeli interesujecie się...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-29
O „Nieczułości” Martyny Bundy było niezwykle głośno już w momencie jej premiery. Książka znalazła uznanie zarówno wśród krytyków jak również czytelników. Wystarczy wspomnieć chociażby o nominacjach do Nike oraz nagrody Conrada. Co zadziwiające, chociaż wcześniej zetknęłam się z wieloma analizami tej pozycji, w mojej pamięci pozostały tylko ogólnikowe stwierdzenia, że jest to książka świetna, poruszająca i wstrząsająca. Usiadłam, więc do lektury kolejnej propozycji Dyskusyjnego Klubu Książki z dużymi oczekiwaniami.
Dziewcza Góra to mała miejscowość na Kaszubach, gdzie mieszka młoda wdowa wraz z trzema córkami. Kiedy je poznajemy, wydają się żyć lekko na uboczu swojej społeczności. Wynika to po części z faktu, że Rozela została swego czasu wyklęta przez rodzinę. Z biegiem lat kobieta zaznała odrobiny szczęścia, które przerwała nagła i tragiczna śmierć męża. Akcja „Nieczułości” toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu lat i opowiada o losach kobiet, które pomimo tego, że często się kłócą i podążają własną drogą, zawsze mogą na siebie liczyć. Ich relacje będą ewoluować, czemu trudno się dziwić zważywszy na fakt, że ich charaktery diametralnie się od siebie różnią. Najbardziej podobna do swojej mamy jest Gerta. Dziewczyna czułaby się najlepiej, żyjąc w zgodzie z rytmem pór roku, który dałby jej poczucie przydatności i stabilizacji, a równocześnie nieograniczonego kontaktu z naturą. Niestety, wraz z biegiem lat kobieta przekona się, że jej życie będzie oparte na niepewności i przekonaniu, że nie jest w miejscu, gdzie być powinna. Średnia z sióstr, czyli Truda, posiada charakter pełen sprzeczności. Uwięziona na wsi, marzy by na stałe przenieść się do miasta, gdzie mogłaby spełniać swoje aspiracje. Dziewczyna czuje, że wiele lat temu bezpowrotnie utraciła szansę na lepszy los. I w końcu Ilda – według matki zakała rodziny. To właśnie ona poświęci najwięcej, aby choć przez chwilę poczuć się naprawdę szczęśliwą.
Martyna Bunda postanowiła pójść stosunkowo rzadko eksploatowaną ścieżką. Fabuła powieści rozgrywa się w większości już po wygaśnięciu II wojny światowej. Mimo to gdzieś w tle czają się wspomnienia, których nie da się wymazać. Tym, co wyróżnia „Nieczułość” spośród innych powieści podejmujących temat traum bohaterek, jest fakt, że autorka nie skupia się wyłącznie na historiach osadzonych bezpośrednio na pierwszej linii frontu. Wyjątkiem od tej reguły są przeżycia Rozeli, będącej ofiarą nazistowskich żołnierzy. Kobieta po wojnie postanawia sama zmagać się z traumą, która wpłynęła na całe jej życie. Skrywane uczucie nieprzepracowanego bólu i wszechogarniającego strachu sprawia, że dom Rozeli jest specyficznym miejscem. Gospodyni rządzi w nim twardą ręką. Chociaż w życiu dorastających dzieci nie brakowało szczęśliwych chwil, to bywały momenty, kiedy matka przypominała nieczułą despotkę. Dziewczynki, które na naszych oczach dojrzewają, a później mierzą się z dorosłymi problemami, przez wiele lat nie będą wiedziały, co było źródłem zachowania ich matki. Nie zmienia to jednak faktu, że również one będą zmagać się ze społecznymi skutkami wojny, które zmieniły nie tylko kształt granic państw, ale także ludzką mentalność. I tak to, co w latach dwudziestych uchodziło za normę, po dwóch kolejnych dekadach nie było już tak oczywiste. Przekonała się o tym przede wszystkim Gerta, która musiała pogodzić się ze sprzeciwem matki względem jej związku z pewnym przystojnym młodzieńcem.
Na kartach „Nieczułości” miłość w czasach PRL-u łączy się z bezdusznymi realiami. Wydaje się jednak, iż bohaterki są na tyle silne, że nie potrzebują stałej obecności mężczyzn. Mimo to każda z nich na pewnym etapie życia jest w mniej lub bardziej udanym związku. Nie do końca zgadzam się jednak ze stwierdzeniem, że panowie pojawiają się w fabule tylko jako nic nieznaczący element tła. Faktem jednak jest, że akcję obserwujemy głównie oczami kobiet, którym nie są obce różnorodne trudne sytuacje.
Mam pewien problem z ukazaniem przełomowych chwil w życiu każdej z bohaterek. To te momenty stanowią zawsze punkt wyjścia do dalszej historii. W pierwszych rozdziałach poznajemy te wydarzenia wędrując pomiędzy teraźniejszością, a nagłymi retrospekcjami, co może wywołać poczucie lekkiej dezorientacji u niektórych czytelników. Być może to właśnie splecenie dwóch osi czasowych sprawiło, że początkowo „Nieczułość” bardziej przypominała mi formą zbiór opowiadań, aniżeli pełnoprawną powieść. Nie jest to jednak moim największym zarzutem względem tego tytułu.
Jak wcześniej wspomniałam, książka Martyny Bundy opowiada o znaczeniu traum wyniesionych z przeszłości. Specyficzna trzecioosobowa narracja jest prowadzona z perspektywy konkretnych bohaterek, które naprzemiennie ukazują nam swoje spojrzenie na sytuacje, z jakimi muszą się mierzyć. Jednak o pierwotnych źródłach podejmowanych przez nie decyzji dowiadujemy się w większości śledząc spostrzeżenia osób postronnych. I tak działań Ildy nie zrozumiemy w pełni bez fragmentów wspomnień Rozeli, mówiących o własnym, nagłym wdowieństwie. Taki sposób opowieści nieco łagodzi główny przekaz książki, który ginie gdzieś pomiędzy mocno poruszającymi czytelnika aspektami teraźniejszości kobiet. Choć ,,Nieczułość” robi bardzo dobre wrażenie pod względem przekazu emocji w trakcie czytania, to sama opowieść szybko zaciera się w pamięci odbiorcy. Pozostają w nas uczucia, ale już niekoniecznie wydarzenia, które je spowodowały. Czy to źle? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta.
Debiut literacki Martyny Bundy jest utworem idealnym, jeśli analizujemy go jako całość. Problem zaczyna się, gdy rozpatrujemy każdy występujący motyw fabuły oddzielnie. Wtedy dostrzegamy, ile w tej książce niewykorzystanego potencjału. Poruszana problematyka utworu jest wszak na tyle bogata, iż zasługiwałaby na szersze omówienie. Jest co najmniej kilka drażliwych kwestii, które autorka porusza mimochodem tylko w kilku akapitach, by nigdy do nich nie powrócić. Poniekąd rozumiem taką decyzję. Gdyby poszerzyć fabułę chociażby o aspekty związane z pedofilią w polskim Kościele, powstałaby powieść, o dużo głębszym wydźwięku, ale prawdopodobnie mniejszej popularności. „Nieczułość” mogłaby być kanwą dla co najmniej kilku interesujących książek o ważnych zagadnieniach społecznych.
Nadmiar krótkich, lecz emocjonalnych scen sprawił, że po kilku tygodniach od lektury książki, pamiętałam z niej bardzo nieliczne fragmenty. W trakcie przypominania sobie kolejnych detali powieści, odkrywałam jednak drobiazgi, których wcześniej nie widziałam. Równocześnie czułam coraz większy niedosyt. W moim przekonaniu „Nieczułość” jest książką dobrą, która mogła być powieścią wybitną, gdyby Martyna Bunda podkreśliła kilka drobiazgów, które są mało widoczne podczas pierwszego czytania.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/01/martyna-bunda-nieczuosc.html)
O „Nieczułości” Martyny Bundy było niezwykle głośno już w momencie jej premiery. Książka znalazła uznanie zarówno wśród krytyków jak również czytelników. Wystarczy wspomnieć chociażby o nominacjach do Nike oraz nagrody Conrada. Co zadziwiające, chociaż wcześniej zetknęłam się z wieloma analizami tej pozycji, w mojej pamięci pozostały tylko ogólnikowe stwierdzenia, że jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-29
Myśląc o XIX-wiecznej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych, rzadko bierzemy pod uwagę, że dotyczyła ona nie tylko środkowo-wschodniej części naszego kontynentu oraz Wielkiej Brytanii, ale także krajów skandynawskich. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, iż w pierwszych dwóch dekadach XIXw. swoją ojczyznę opuściło 1,5 miliona Szwedów. Tak duże zainteresowanie wyprawą na nowy kontynent było oczywiście w jakiejś mierze wynikiem naturalnej ludzkiej ciekawości. Jednak główne powody masowego opuszczenia ojczyzny przez Skandynawów miały dużo bardziej realistyczne podstawy, wynikające zarówno z ówczesnych warunków pogodowych, jak również kwestii politycznych. Bogobojni chłopi, chcąc uniknąć prześladowań oraz pragnąc krzewić restrykcyjną wiarę na nowym lądzie, wyprzedawali swój majątek, by za Atlantykiem budować nowe życie. Biedniejsi decydowali się czasem na wieloletnią rozłąkę, by pracując daleko od domu, móc finansowo wspierać bliskich, mieszkających w Szwecji. Właśnie przed wyzwaniem zbudowania własnego miejsca na ziemi stanął założyciel Elmwood Springs Lordor Nordstrom, kiedy pewnego dnia stanął na jednym ze wzgórz, które właśnie kupił i oczami wyobraźni zobaczył pełną życia miejscowość, której punktem centralnym miała stać się jego własna mleczarnia o nazwie Słodka Koniczyna oraz miejsce, które zostanie nazwane Spokojnymi Łąkami. Tak właśnie rozpoczyna się niezwykle ciepła i wzruszająca historia o ludziach i czasach, za którymi wielu z nas tęskni.
Pierwsze pokolenie przybyszów przeniosło swoje konserwatywne zwyczaje do nowego kraju, ale wraz z biegiem lat europejska tożsamość ich dzieci i wnuków bezpowrotnie się zatarła. Fabuła powieści rozgrywa się na przestrzeni ponad stulecia, co uwidacznia przemiany społeczne. Książka podzielona jest nie tylko na rozdziały, ale także dekady, których tytuły nawiązują do amerykańskiej kultury lub historii. Fannie Flagg bardzo płynnie przedstawia proces asymilacji Europejczyków w Stanach Zjednoczonych oraz ich reakcje na takie nowości jak telewizja, Internet czy wielkopowierzchniowe centra handlowe. „Całe miasto o tym mówi” to książka w pewnym sensie o istocie amerykańskiej mentalności. Ukazany obraz jest jednak uproszczony ze względu na dość sielankową konwencję powieści. Mimo to bardziej zorientowani czytelnicy z łatwością odnajdą odniesienia do amerykańskich tropów kultury, które czasem skłonią ich do uśmiechu, a innym razem do przemyśleń. Autorka poświęciła sporo miejsca na pokazanie w krzywym zwierciadle takich problemów jak otyłość olbrzymia czy trudna sytuacja osób żyjących ma granicy ubóstwa. Trzeba jednak podkreślić, że większość najtrudniejszych kwestii jest poruszanych w tak delikatny sposób, że nadmiernie nie przytłaczają one odbiorcy. Niestety w fabule znajdziemy także zbyt patetyczne wątki patriotyczne, które niekoniecznie mogą przypaść do gustu osobom nastawionym na lekką lekturę. Z drugiej strony, gdy widzimy mieszkanki Elmwood Springs w grupie pierwszych amerykańskich sufrażystek zdajemy sobie sprawę, że to właśnie w małych miejscowościach często tkwi siła wielkich zmian.
„Całe miasto o tym mówi” to powieść nie tyle o konkretnych bohaterach, co o ich życiu w małej skonsolidowanej społeczności, która w pewnym stopniu jest samowystarczalna. Tutaj każda osoba jest fragmentem większej całości. Mimo, że fabuła nie ma dominującego wątku to wykreowane postacie są bardzo realistyczne. Dzięki temu niezwykle łatwo utożsamić się z przeżywanymi przez nie emocjami oraz odnaleźć w nich cząstkę siebie lub kogoś z własnego otoczenia. Każdy z kilkunastu bohaterów tworzy atmosferę i dziedzictwo miejsca, w jakim żyje. Uczestnikom spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki najbardziej podobał się klimat małych sklepików, gdzie każdy klient czuje się jak w domu. To rzeczywistość, gdzie rodzinne problemy, choć skrywane w zaciszu czterech ścian, zdają się istnieć w plotkach i domysłach sąsiadów. Jednak mimo niedopowiedzeń mieszkańcy potrafią wspólnie rozwijać swoje miasto.
Głównym motywem powieści jest przemijanie widziane z wielu perspektyw. Bo któż z nas prędzej czy później nie zada sobie pytania, co będzie ze mną, gdy któregoś dnia zniknę z tego świata? Czy ktoś zapłacze nad moją trumną? A może jest tak, że umieramy dla innych dopiero wtedy, gdy nikt nie będzie o nas pamiętał? Właśnie ten temat stał się dla Fannie Flagg elementem spajającym wszystkie wątki. Ta kwestia nabiera jeszcze większego znaczenia, kiedy uświadomimy sobie, że ,,Całe miasto o tym mówi” to nie tylko książka podsumowująca czteroczęściowy cykl o nazwie Elmwood Springs (poprzednie trzy tomy ukazały się kilka lat temu nakładem wydawnictwa Nowa Proza), ale także powieść po której autorka oficjalnie oznajmiła zakończenie swojej kariery literackiej. Poniekąd stąd wynika dla mnie największy minus tej książki. „Całe miasto o tym mówi” miałoby dużo mocniejszy wydźwięk, gdyby historia miała otwarte zakończenie, które musiałby dopowiedzieć sobie czytelnik.
Książka zaskoczyła mnie nie tylko tym, że można potraktować ją, jako jednotomową historię. Doceniam, bowiem wyjątkowo ciepły język powieści, który jest zapewne wynikiem nie tylko wybitnego warsztatu pisarskiego Fannie Flagg, ale także świetnego polskiego przekładu, dokonanego przez Dorotę Dziewońską. Pomimo, że niezbyt lubię sielankowe opowieści proza amerykańskiej autorki była dla mnie tak niezwykle otulająca, że nie chciałam się z nią żegnać. Wszak właśnie do takiego świata warto zawitać w chłodne jesienno-zimowe wieczory
(Pełna opinia na https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/10/fannie-flagg-cae-miasto-o-tym-mow.html)
Myśląc o XIX-wiecznej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych, rzadko bierzemy pod uwagę, że dotyczyła ona nie tylko środkowo-wschodniej części naszego kontynentu oraz Wielkiej Brytanii, ale także krajów skandynawskich. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, iż w pierwszych dwóch dekadach XIXw. swoją ojczyznę opuściło 1,5 miliona Szwedów. Tak duże...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-05
Nie jest łatwo opisać zwyczajną rzeczywistość tak, aby zainteresować współczesnego czytelnika. Choć w pewnych kręgach zwykło się uważać, że literatura obyczajowa jest mało ambitna, to każdy z jej twórców prędzej czy później staje przed wyzwaniem jak opowiedzieć wymyśloną historię tak, abyśmy poczuli, że opisywana sytuacja mogłaby dotknąć również nas – oczywiście przy założeniu, że fikcja nagle stałaby się prawdą. I tu pojawia się problem. Większość ludzi nie doświadcza jedynie spektakularnych sukcesów i druzgocących porażek. Pochłania nas szara codzienność, która ma często słodko-gorzki smak. Pełno w niej drobinek szczęścia i małych problemów, które z biegiem czasu mogą zostać rozwiązane lub rozrosnąć się do niebagatelnych rozmiarów. Aż chce się powiedzieć, że nie ma nic prostszego dla autora, jak zainspirować się jednym z nich i opisać swoje przemyślenia przelewając je na papier. Sęk w tym, że patrząc na wiele trudnych sytuacji z boku, nie dostrzegamy ich prawdziwego ciężaru. Zestawiamy je z tym, co widoczne i mówimy, że przecież mogło być gorzej. Tymczasem gdzieś obok nas ktoś mierzy się z własnym dramatem lub (co równie częste) na własnej skórze doświadcza jego długofalowych skutków. Właśnie takie niedostrzegalne na pierwszy rzut oka kłopoty postanowiła opisać w ,,Zapachu wspomnień” Ewelina Kłoda.
Siedemnastoletnia Alicja przeprowadza się wraz z rodzicami z Wadowic do Bielska-Białej. Dla rodziny Ciszewskich to poważny krok. Gdy ich poznajemy jest właśnie pierwszy września i siedemnastolatka wychodzi do swojego nowego liceum. Jej matka patrzy na wychodzącą córkę z mocno skrywaną dumą, mimo że jeszcze pięć minut wcześniej zrobiła jej karczemną awanturę za nieposprzątany pokój. Można powiedzieć, że w życiu Grażyny panuje wszechobecna sterylność i to nie tylko jeśli spojrzymy na wygląd jej mieszkania. Członkowie rodziny dziennikarki żyją trochę obok siebie mimo, iż wszyscy troszczą się o siebie nawzajem. W relacjach Ciszewskich brakuje tego, co zwykliśmy nazywać ciepłem domowego ogniska. Wydaje się, że każde okazanie pozytywnych uczuć może zakończyć się zachwianiem wypracowanej równowagi.
Najgorzej z brakiem bliskości radzi sobie Alicja, która obawia się, że nie odnajdzie się w nowym otoczeniu. Na szczęście szybko okazuje się, że po drugiej stronie klatki schodowej mieszka przesympatyczna staruszka, która zawsze jest gotowa ugościć dziewczynę i poczęstować ją domowym ciastem. Ala nie wie jednak o tym, że pani Iwańska dostrzegła w niej, coś znajomego. Ten element sprawi, że już niedługo nastolatka będzie musiała nie tylko zmierzyć się z długo skrywaną traumą, ale także pomóc komuś, kto od wielu miesięcy przechodzi to samo, co ona. Nim jednak Alicja dowie się, co łączy ją z zamkniętym w sobie wnukiem starszej pani, pozna dwójkę nowych przyjaciółek, których życie również nie jest łatwe.
Pierwsza z nich to Patrycja, która pełni rolę obiektu szyderstw większości uczniów bielskiego liceum. A wszystko przez kilka kilogramów nadwagi, które nie byłyby dla nastolatki zbyt dużym problemem, gdyby nie fakt, że podkochuje się w najprzystojniejszym chłopaku w szkole. Jednak nie dość, że Paweł zdaje się ją ignorować, to jeszcze grupa jego kumpli wymyśliła dla niej przezwisko, które ewidentnie kojarzy się z grubymi ludzikami z pewnej reklamy. Z biegiem dni, okaże się, że Pati podobnie jak jej nowa miłość interesuje się filmami. Pytanie jednak brzmi, czy młody człowiek będzie na tyle dojrzały, aby przyznać się do fascynacji swoją rówieśniczką, czy raczej bezlitośnie zagra na jej uczuciach, dając swoim kumplom powód do rozrywki.
Mogłoby się wydawać, że w tych okolicznościach, Patrycja powinna znaleźć azyl wśród swoich bliskich. Patrząc jednak na życie dziewczyny z boku, widzimy, że szkolne wyzwiska są zaledwie przygrywką do tego, co słyszy, kiedy przekroczy próg własnego domu. Rodzina Stankiewiczów od lat doświadcza przemocy, której główną ofiarą jest matka siedemnastolatki. Musicie jednak wiedzieć, że ani Basia ani żadna z jej dwóch córek nigdy nie zostały skrzywdzone fizycznie. Szymon stał się mistrzem innego sposobu dręczenia, które pozostawia po sobie trwałe – choć niewidoczne - ślady. Barbara od lat żyje pod wpływem ogromnej presji ze strony męża, który przy każdej nadarzającej się okazji bez skrupułów miesza ją z błotem. Kobieta codziennie słyszy, że bez Szymona, zapewniającego jej „dobry” byt, byłaby nikim. Basia zaczyna w to wierzyć, popadając w marazm, który w coraz bardziej odbija się na jej zdrowiu. Na szczęście nasza bohaterka zawsze może liczyć na pomoc Patrycji. Czy jednak odważy się zawalczyć o siebie, nim będzie za późno?
Na trwanie w toksycznym związku na pewno nie pozwoliłaby sobie Małgorzata, która jest przekonana o tym, że najlepszą decyzją w jej życiu był rozwód. Niestety kobiety z rodziny przebojowej prawniczki zdają się nie podzielać jej zdania. Gosia stara się nie skupiać na krytyce, lecz tym, co osiągnęła przez ostatnie dwa lata. Teraz, bowiem może budzić w swoim otoczeniu podziw oraz współczucie. Bohaterka obawia się jednak, że taka sytuacja nie potrwa długo. Wszystko dzięki nowemu mężczyźnie, który widzi w Małgosi to, co najpiękniejsze. Mogłoby się wydawać, że nie ma nic prostszego, jak dać porwać się nowego uczuciu. Małgorzata boi się jednak, że angażując się w nowy związek zrazi do siebie nie tylko znajomych, ale przede wszystkim swoją córkę, która od miesięcy obwinia ją za rozpad rodziny Żaków.
Przejdźmy tutaj do ostatniej z naszych głównych bohaterek, czyli Eli. Ta siedemnastolatka dla wielu może być uosobieniem wszystkiego, co we współczesnej młodzieży najgorsze. Na co dzień dziewczyna nosi mocny makijaż i kusą spódniczkę, a z jej ust często można usłyszeć wulgaryzmy. Niemal nikt jednak nie wie, że ta rezolutna buntowniczka, pod grubą warstwą pudru, skrywa zagubioną i wrażliwą nastolatkę. Dziewczyna pomimo tego, że jest drugą co do popularności nastolatką w szkole, nie czuje się kochana ani przez ojca, który poświęca jej czas jedynie w weekendy, ani przez matkę, wolącą wypić lampkę wina na imprezie niż porozmawiać z własnym dzieckiem. Poczucie samotności Ela stara się zrekompensować sobie w relacjach z chłopcami, którzy nie zawsze traktują ją poważnie. W życiu dziewczyny znajduje się jednak ktoś, komu naprawdę na niej zależy.
Gdybym miała określić ,,Zapach wspomnień” jak najmniejszą ilością słów, powiedziałabym, że to opowieść o sześciu kobietach, ich problemach, a także trzech zupełnie różnych relacjach matek z córkami. Może się wydawać, że zarówno ten krótki opis, jak również dokonane przeze mnie wcześniej wprowadzenie do głównych wątków powieści, są banalne. Jednak, gdy spojrzymy na ukazane sytuacje bliżej, że zdziwieniem stwierdzimy, że Ewelina Kłoda rozpoczyna swoją fabułę dokładnie w miejscu, gdzie większość pisarzy by ją skończyło. Autorka porusza, bowiem tematy, które ogólnie uważane są za zbyt błahe, by poświęcać im opasłe publikacje, a równocześnie zbyt poważne, żeby całkowicie je ignorować. Jak przekonamy się na kartach powieści, czasem małe kłopoty, o których nie myślimy z racji innych zmartwień, mogą prowadzić do wielkich tragedii.
Fabułę poznajemy oczami trzech matek oraz ich córek. Każda z sześciu głównych bohaterek opowiada nam swoją unikalną historię. Ewelina Kłoda, będąc z wykształcenia pedagogiem, potrafiła niezwykle głęboko, a równocześnie z dużą dozą empatii, przedstawić przeżycia budowanych przez siebie postaci, unikając przy tym jednoznacznych ocen. Tym, co wyróżnia „Zapach wspomnień” na tle innych książek o podobnej tematyce, jest niezwykle realistyczny opis emocji wewnętrznych bohaterów. Wydaje mi się, że wiele współczesnych czytelniczek doskonale odnajdzie się, choćby w poniższym cytacie:
„Tkwimy w czterech ścianach swoich mieszkań i domów, poświęcamy życie i marzenia dla rodziny, aż w końcu budzimy się pewnego dnia z tym przerażającym poczuciem porażki i niespełnienia. Nie żałujemy ani jednej chwili poświęconej naszym dzieciom, ich szczęście jest w końcu naszym szczęściem, ale żałujemy, że w tym wszystkim tak mało znalazło się miejsca dla nas samych. A przecież my także miałyśmy kiedyś ambicje i plany. Co się z nimi stało? Dlaczego w tym wszystkim zabrakło nam czasu na ich realizację? Dlaczego zapomniałyśmy o sobie? (...)
Tyle się naczytałam o tym, że nie można tak żyć, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, że nie należy pozwalać partnerom na poniżanie, szantażowanie i przemoc. (...) a mimo to tak wiele z nas nadal tkwi w związkach, które nie przynoszą nam nic oprócz nieszczęścia, żalu za straconą szansą, poczucia zniewolenia i bezsilności. (...) Bo się boimy, że nie damy sobie rady. Po latach wysłuchiwania, że jesteśmy głupie i nic nie warte, nie wierzymy, że w pojedynkę możemy cokolwiek osiągnąć. Bo wciąż się łudzimy, że w końcu kiedyś będzie lepiej. Bo przeraża nas samotne macierzyństwo i wychodzimy z założenia, że lepszy byle jaki ojciec niż żaden. Bo nie chcemy otwarcie przyznać się do porażki. Jest nam wstyd ujawnić swoje problemy przed rodziną, znajomymi, sąsiadami. Przecież matki nas ostrzegały, kiedy zaślepione miłością nie dostrzegałyśmy wad naszych wybranków. Bo boimy się skrzywdzić nasze dzieci. Bo w naszym społeczeństwie wciąż pokutuje przekonanie, że kobieta dla rodziny powinna poświęcić siebie, w przeciwnym razie zostanie nazwana karierowiczką lub samolubną egoistką. Bo szczęśliwa rodzina nadal jest u nas miarą sukcesu kobiety i wolimy oszukiwać, udawać, grać, niż otwarcie przyznać się do tego, że z naszym małżeństwem jest coś nie tak. Bo same niejednokrotnie wyrastałyśmy w rodzinach, w których ojciec źle traktował matkę, i wychodzimy z założenia, że miłość taka po prostu jest — trudna i bolesna. Pełna wzlotów i upadków. Pełna nadziei, że nadejdzie dzień, w którym coś zmieni się na lepsze. I pełna rozczarowań. Nikt nas nie nauczył, że można kochać po partnersku, dzielić się obowiązkami, szanując się nawzajem. Z czasem tracimy wiarę w to, że taka miłość jest w ogóle możliwa lub nie czujemy się takiej miłości warte. Bo szara rzeczywistość rzadko wygląda tak, jak ta przedstawiona w filmach czy książkach” .
Na kartach ,,Zapachu wspomnień, jak już wcześniej wspomniałam, śledzimy trzy unikalne relacje między matkami a córkami. Mamy tu rodzica obojętnego, wymagającego i budującego więź z dzieckiem na zasadzie przyjaźni. Autorka nie potępia konkretnych modeli wychowania, ale korzystając z wydźwięku konkretnych historii, pokazuje ich słabe i mocne strony. To o tyle cenne, że uważny czytelnik dostrzeże, że opowieści matek i ich nastoletnich córek są pod pewnymi względami zbieżne. Nie dublują się jednak wydarzenia, lecz pewnie podświadome schematy, w jakie wpada młode pokolenie, obserwując swoich rodziców. Ewelina Kłoda swoją powieścią zdaje się potwierdzać porzekadło, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, a równocześnie mówi, że możemy wyjść ze spirali złych wyborów, jeśli zdamy sobie sprawę z prawdziwych przyczyn ich występowania. Oczywiście, możemy również inspirować się dokonaniami innych. Wszak to, jaką ścieżką podążymy, zależy w dużej mierze od nas.
Pomimo tego, że cała powieść prowadzona jest w narracji trzecioosobowej, to jednak skupia się na punkcie widzenia bohatera, który w danym momencie opowiada nam swoją historię. Taki sposób opowiadania akcji doskonale pokazuje, jak konkretne postacie widzą rzeczywistość, a jednocześnie umożliwia pewne zaskoczenie, gdy o tej samej sytuacji mówi inna osoba. W niektórych przypadkach to właśnie zmiana perspektywy zestawiona ze spojrzeniem głównej bohaterki, ujawnia czytelnikowi nieuświadomioną istotę problemu. Częściej jednak obiektywizm pozbawia odbiorcę złudzeń, że dana kobieta pozbędzie się twoich trosk bez niczyjej pomocy lub chociażby kilku ciepłych słów z zewnątrz.
„Zapach wspomnień” jest bardzo dobrym połączeniem prozy obyczajowej z literaturą Young Adult. Tutaj należy wspomnieć, że autorka w idealny sposób łączy dwie konwencje literackie. Widzimy jak mocno nastolatkowie przeżywają szkolne dylematy związane ze znalezieniem swojego miejsca w grupie czy pierwszymi miłościami. Gdy dorastamy przechodzimy wszak przez burzę hormonalną, w której czasem trudno się odnaleźć. Autorka opisując problemy młodzieży, opiera swoją fabułę na dużej ilości dialogów, które ujawniają ich emocje w określonej chwili. Całość dopełniają pojawiające w treści tytuły piosenek, które były na szczytach list przebojów jeszcze kilka lat temu. Punkt widzenia nastolatek stoi `w pewnej sprzeczności do narracji ich matek, które opierają się w znacznej mierze na monologach wewnętrznych. Taki kontrast tworzy pewien rodzaj bariery między starszym a młodszym pokoleniem.
Muszę przyznać, że spodziewałam się, iż skoro młode bohaterki są przyjaciółkami, taka sama relacja będzie dotyczyć ich rodziców. Na szczęście Ewelina Kłoda połączyła losy dorosłych kobiet w dużo bardziej satysfakcjonujący sposób. Większość z pań, bowiem nigdy nie spojrzy sobie w oczy, choć ich ścieżki w pewnej chwili na moment się przetną, o czym one same nie będą miały pojęcia. Autorka wskazuje, że czasem nieświadomie wpływamy na decyzje innych osób. Zdecydowanie najsilniejszym elementem powieści jest jednak niezwykle realistyczne domknięcie wszystkich wątków. Co prawda znajdziemy tutaj cukierkowe rozwiązania, ale będą również historie, które nie skończą się dla naszych bohaterów szczęśliwie.
Na spotkaniu Dyskusyjnego Klubu Książki padło stwierdzenie, że „Zapach wspomnień” to książka o rodzinach patologicznych. Nie do końca się z tym zgadzam. Wydaje mi się, że Ewelinie Kłodzie udało się uchwycić początki niepokojących zachowań, które zdarzają się w wielu z pozoru zwyczajnych rodzinach. Fakt, że z biegiem fabuły widzimy, że ukrywane sekrety zamieniają się w prawdziwe trudności, pokazuje tylko, że nikt z nas nie może być pewien, że któregoś dnia nie znajdzie się w sytuacji, która może zmienić się uzależnienie od kogoś lub nałóg.
Jeśli chodzi o moją subiektywną ocenę książki, to mam pewną zagwozdkę. Nie ukrywam, że powieść Eweliny Kłody stała się jedną z moich ulubionych. Mimo to mam pełną świadomość jej lekkiej schematyczności. Siła fabuły jednak tkwi w tym, że autorka powtarzalne wzorce pogłębia o genialną warstwę psychologiczną, tworząc w ten sposób bardzo dobrą powieść. Poczucie zwyczajności towarzyszyło mi również, jeśli chodzi o ocenę wyglądu okładki. Co jest ciekawego w grafice inspirowanej widokiem skórki pomarańczowej? Zapewne nic, ale uwierzcie mi, że kiedy książka czekała na swoją kolej na mojej półce odwrócona grzbietem, to właśnie na nią najczęściej padał mój wzrok.
,,Zapach wspomnień" to książka, którą warto czytać w gronie rodzinnym. Podejrzewam, że wspólna lektura starszych nastolatek i ich matek może sprowokować je do zastanowienia się nad istotą łączących je więzi. Niezależnie od jakiego pokolenia należycie, zapewne w trakcie czytania bliższych Wam fragmentów, będziecie chcieli krzyknąć w kierunku rodzica lub dziecka, że właśnie tak wygląda wasz sposób odbierania rzeczywistości. To może sprawić, że przepaść pokoleniowa istniejąca pomiędzy nastolatkami a ich rodzicami będzie nieco mniejsza.
---
Ewelina Kłoda „Zapach wspomnień”, Zysk i S-ka, 2016, s. 296-297
(Pierwotnie tekst pierwotnie ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/06/ewelina-koda-zapach-wspomnien.html)
Nie jest łatwo opisać zwyczajną rzeczywistość tak, aby zainteresować współczesnego czytelnika. Choć w pewnych kręgach zwykło się uważać, że literatura obyczajowa jest mało ambitna, to każdy z jej twórców prędzej czy później staje przed wyzwaniem jak opowiedzieć wymyśloną historię tak, abyśmy poczuli, że opisywana sytuacja mogłaby dotknąć również nas – oczywiście przy...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-11
Kiedy w 2016 roku na polskim rynku wydawniczym pojawiła się powieść „Dziewczyna z ogrodu”, niemal natychmiast wzbudziła moje zainteresowanie. Książka Parnaz Foroutan wydawała się, bowiem zupełnie zbieżna z moim gustem czytelniczym. Liczyłam na to, że odnajdę w niej niezwykłą i nieznaną mi dotąd historię perskich Żydów, którzy przez ogół muzułmańskiego społeczeństwa byli traktowani wyłącznie jako wyklęci innowiercy. Miałam też ogromną nadzieję, że autorka, opowiadając historię inspirowaną dziejami własnej rodziny, nie popadnie w dość popularny schemat romansu osadzonego w arabskich realiach. Kiedy po niemal dwóch latach od polskiej premiery, książka wreszcie trafiła w moje ręce w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki, byłam niezwykle podekscytowana przyszłą lekturą. Jednak po przeczytaniu blurba na okładce mój entuzjazm niespodziewanie zamienił się w podświadome przeczucie, że książka nie spełni moich oczekiwań. Będąc osobą z gruntu pragmatyczną, postanowiłam nie zwracać uwagi na zapaloną gdzieś z tyłu głowy lampkę ostrzegawczą i po prostu zacząć czytać.
Gdzieś na przedmieściach Los Angeles istnieje przepiękny ogród, w którym pośród wonnych kwiatów i zielonych roślin znajduje się niepozorny krzew granatu. Tym rajskim miejscem od lat opiekuje się dobiegająca kresu życia staruszka. Dla samotnej Mahbube przycinanie, podlewanie i pielęgnacja rabat i grządek stanowi sens życia. Niestety postępująca demencja sprawia, że kobieta powoli traci kontakt z rzeczywistością. Coraz częściej myśli starszej pani powracają do czasów dzieciństwa, które spędziła w Iranie oraz historii, która na zawsze pozostanie w jej pamięci.
Przenieśmy się wraz z bohaterką do jej wspomnień z 1917 roku. Na obrzeżach miasta Kermanszah na terenie getta żydowskiego mieszka majętny klan Malakutich. Jedną z najważniejszych osób w rodzinie jest wdowa Zolecha, która przez wiele lat samotnie wychowywała swoich dwóch synów, którzy teraz są dla niej podporą. Starszy z nich z sukcesem pomnożył majątek po ojcu, dzięki czemu stał się najbogatszym Żydem w okolicy. Aszer nie ma jednak tego, czego pragnie najbardziej, czyli syna. Pomimo usilnych prób jego żona wciąż co miesiąc chodzi do mykwy , co jest namacalnym dowodem na to, że jego starania zakończyły się fiaskiem. Sama Rachel czuje coraz większą presję zwłaszcza, kiedy słyszy od teściowej:
„No, córeczko! Już nie jesteś dzieckiem, od paru lat jesteś żoną. Pamiętaj: żadnego wstydzenia się, zapomnij o (...) głupstwach i potraktuj to jak swoje wielkie zadanie, które musisz po mistrzowsku wykonać - dla własnego dobra" .
Kiedy młodszy z braci Ibrahim oznajmia, że za kilka miesięcy zostanie ojcem, Aszer podejmuje decyzję, która na zawsze zmieni relacje w rodzinie. Stawia żonie ultimatum nie do odrzucenia. Jeśli Rachel w najbliższym czasie nie zajdzie w ciążę, to on będzie zmuszony zrobić coś, co radykalnie obniży jej status. W tym miejscu zaczyna się wstrząsająca opowieść o miłości, zdradzie, zazdrości oraz roli kobiet w fundamentalnej i odizolowanej społeczności żydowskiej.
Już na początku fabuły mamy wrażenie, że jeden mały kamyk niepewności wzbudzi lawinę wszechogarniającego mroku. Klan Malakutich ma to do siebie, że niemal każdy z jego członków składa się z maksimum trzech często wykluczających się cech charakteru, wśród których przynajmniej jedną możemy potraktować, jako przejaw najgorszych instynktów. W związku z tym, większość postaci pełni w historii podwójną rolę – zarówno kata jak i ofiary. Parnaz Foroutan chyba w niewystarczający sposób opisuje zarówno sztywne zasady panujące w społeczności perskich Żydów, jak również ich stosunek do reguł, które wymusza na nich muzułmańskie społeczeństwo, abyśmy mogli prawidłowo rozeznać sytuację. To sprawia, iż odbiorca jest skłonny nakładać współczesny system oceny. Wówczas bardzo łatwo uznać, że Aszer – albo wręcz przeciwnie jego żona – są jedynymi winnymi. Tymczasem, kiedy nałożymy na przedstawioną historię aspekt presji społecznej, to dostrzeżemy, że ocena ich postępowania jest niejednoznaczna. Znając kontekst wydarzeń, doskonale zdajemy sobie sprawę, co skłania konkretnych bohaterów do takich, a nie innych zachowań, co wcale nie oznacza, że popieramy ich działania.
Tym, co wysuwa na pierwszy plan, jeśli chodzi o „Dziewczynę z ogrodu” jest ogromny ładunek emocjonalny, czemu trudno się dziwić, biorąc pod uwagę, że inspiracją do napisania powieści były realne wydarzenia, które z czasem w naturalny sposób stały się legendą. Początkowo Parnaz Foroutan chciała jak najwierniej odtworzyć losy swojej krewnej, ale dość szybko okazało się, że nie będzie to łatwe. Podobnie jak w przypadku wielu innych historii, które są przekazywane z pokolenia na pokolenie w formie ustnych opowieści, w pamięci potomnych istniało kilka wersji tego, co tak naprawdę miało miejsce. Ostatecznie nie powstała, więc ścisła biografia, lecz inspirowana prawdziwymi wydarzeniami książka obyczajowa. Foroutan zdecydowała się zastosować dość niekonwencjonalny zabieg. Mianowicie wzięła wszystkie zasłyszane opowieści o życiu Rachel i włożyła je do swojej książki, nie zastanawiając się czy konkretne detale będą do siebie pasować. Jeśli w tym momencie zastanawiacie, jakim cudem „Dziewczyna z ogrodu” jest dość spójną, choć równocześnie chaotyczną powieścią, to śpieszę z wyjaśnieniem. Elementem spajającym całą fabułę są wspomnienia Mahbube, czyli postaci pełniącej rolę dość niezwykłej narratorki, której nie do końca możemy ufać. Staruszka (której pierwowzorem była babcia samej autorki) snuje swoją opowieść niczym baśń, by gdzieś po drodze przejął ją trzecioosobowy narrator, przypominający bezdusznego i łasego na sensację dziennikarza.
Długo zastanawiałam się, dlaczego Parnaz Foroutan zdecydowała się połączyć dwie skrajnie różne konwencje literackie. Okazuje się, że przyczyny tego działania leżą ponownie po stronie materiału źródłowego. Autorka wybierając swoją główną bohaterkę, zapewne nie spodziewała się, że Rachel zachowa się w pamięci najstarszych członków jej rodziny wyłącznie, jako staruszka dobiegająca kresu życia. Stanęła, więc przed pytaniem jak ukazać kobietę kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy była nastoletnią, młodą żoną. Ostatecznie postanowiła skorzystać z najbardziej oszczędnego sposobu opisu sylwetek bohaterów, który w założeniu miał idealnie współgrać z przyjętą konwencją przekazu.
Na skutek dość chłodnej narracji zastosowanej przez większą część książki ani przez moment nie czułam, że jestem we wnętrzu osobistego dramatu bohaterów. Jako czytelniczka byłam gdzieś obok tej historii niczym współczujący, a zarazem bezduszny widz. Tutaj ujawnia się styl, który sama autorka nazwała w jednym z wywiadów czymś na kształt migawek z wieczornych wiadomości telewizyjnych. W części fabuły, która toczy się w Iranie odbiorca jest wręcz bombardowany scenami pełnymi melodramatyzmu lub okrucieństwa. Narrator-dziennikarz nie ocenia, a jedynie notuje najbardziej sensacyjne kawałki historii, pozostawiając osąd czytającemu.
Kontrastem dla realizmu jest rozmyta baśniowa legenda snuta przez Mahbube. Dla mnie właśnie ta warstwa powieści jest najbardziej intrygująca, chociaż nie ukrywam, że wciąż nie rozumiem, dlaczego autorka, uznała za szczególnie bolesny fakt, iż staruszka nie dostawała cukierków w dzieciństwie. Dalsze losy Mahbube ujawniają, iż źródło potężnej traumy tkwi zupełnie innych wydarzeniach, przy których brak łakoci to najmniejszy problem. Tutaj warto zatrzymać się na moment, aby wspomnieć o ogromnym potencjale pisarskim, który w moim odczuciu nie został do końca wykorzystany, a widać go przede wszystkim w tych fragmentach, gdzie pojawia się właśnie starsza pani. Już sam epilog, przypomina nieco biblijną opowieść o Jakubie znanym z Księgi Rodzaju. Pierwszy rozdział to natomiast opis wzorowany nieco na losach jego żon (choć w „Dziewczynie z ogrodu” Rachel jest odbiciem postaci biblijnej postaci Lei, a nie swojej imienniczki). Odniesień odwołujących się bezpośrednio lub pośrednio do Starego Testamentu znajdziemy w książce kilka, niemniej poza opisem ogrodu, który przywołuje w dość oczywisty sposób Eden, nie są one przenoszone do fabuły w skali jeden do jednego, stąd czytelnik nie musi ich znać, by zrozumieć treść, pomimo że opisy żydowskich obrzędów mogłyby na to wskazywać. To tylko taki mały smaczek przeznaczony wyłącznie dla tych, którzy czytają Pismo Święte na co dzień. Jedyne, o czym warto wiedzieć, jeśli chodzi o symbolikę powieści, jest znaczenie granatu. Otóż, według tradycji żydowskiej owoc ten był utożsamiany z kobiecą płodnością, więc autorka celowo wprowadziła go do fabuły.
Tym, co najbardziej rozczarowało mnie w „Dziewczynie z ogrodu” są rozpoczęte, a później urwane wątki powieści. Parnaz Foroutan wspomniała kiedyś, że pisząc swoją debiutancką książkę, chciała przede wszystkim wypróbować się w wielu konwencjach literackich, gdyż owym czasie studiowała literaturoznawstwo na jednym z uniwersytetów. Tę motywację widać w kilku momentach na drugim planie powieści. Wygląda to trochę tak, jakby autorka odfajkowywała jakąś listę, która sprawdza kompetencje dobrego pisarza. Świetnym przykładem na potwierdzenie tej tezy jest moment, w którym zauważamy wprowadzenie elementu grozy. Foroutan genialnie buduje napięcie do chwili, kiedy ma całkowitą pewność, że potrafi zaintrygować czytelnika. Równocześnie, gdy osiąga ten cel, nie czuje już potrzeby dalszego stosowania zabiegu, który nagle znika tak samo szybko jak się pojawił. To sprawia, że akcja powieści znacznie przyśpiesza na ostatnich kilkudziesięciu stronach, bo autorka nagle zdaje sobie sprawę, że spróbowała już wszystkiego i czas ruszać do finału.
Choć „Dziewczyna z ogrodu” jest powieścią odważną, to jednak są w niej miejsca, gdzie autorka ewidentnie bała się do końca wyrazić swoich poglądów. Pewną wskazówką w tym względzie jest fakt, że Parnaz Foroutan, jako mała dziewczynka wyemigrowała z rodzicami z Iranu do USA, by rozpocząć nowe życie. W związku z tym, po latach, powracając do wspomnień rodzinnych, prawdopodobnie musiała zmierzyć się z własnymi traumami z dzieciństwa. Trudno więc dziwić się pewnej zachowawczości fabuły i dystansowi w narracji. Spoglądając jednak na aspekt ukazanego na kartach książki podejścia do religii Aszera i Ibrahima widać, że byłby to świetny materiał do postawienia czytelnikowi uniwersalnych pytań oraz zastanowienia się, jaki wpływ mają judaizm i islam na siebie nawzajem.
Pod względem technicznym Wydawnictwo Kobiece po raz kolejny mnie nie zawiodło. Okładka jest śliczna i genialnie współgra z treścią powieści, a ornamenty na pierwszych stronach kolejnych rozdziałów przykuwają wzrok.
Nie ukrywam, że „Dziewczyna z ogrodu” nie sprostała moim oczekiwaniom, choć doskonale rozumiem, dlaczego Parnaz Foroutan właśnie za tą książkę otrzymała stypendium PEN Clubu, grant Elizabeth George Foundation przyznawany utalentowanym pisarzom oraz została nominowana do renomowanego programu stypendialnego Hedgebrook. Pomimo moich uwag, była to pierwsza książka, po zamknięciu której miałam wrażenie, że trzymałam w dłoniach nieudolne streszczenie wybitnej powieści. To właśnie niewykorzystany potencjał sprawia, że jeśli na polskim rynku pojawi się kiedyś kolejny tytuł Parnaz Foroutan bez wątpienia po niego sięgnę. A Wam polecam czytać debiutancką powieść pisarki bez zagłębiania się w szczegóły. „Dziewczyna z ogrodu” należy bowiem do tych książek, które warto czytać jednym tchem, by w pełni odczuć tragizm sytuacji. Ostrzegam jednak, że dla empatycznego czytelnika ta lektura może być bardzo trudnym doświadczeniem emocjonalnym.
Poszerzona opinia pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/05/parnaz-foroutan-dziewczyna-z-ogrodu.html
Kiedy w 2016 roku na polskim rynku wydawniczym pojawiła się powieść „Dziewczyna z ogrodu”, niemal natychmiast wzbudziła moje zainteresowanie. Książka Parnaz Foroutan wydawała się, bowiem zupełnie zbieżna z moim gustem czytelniczym. Liczyłam na to, że odnajdę w niej niezwykłą i nieznaną mi dotąd historię perskich Żydów, którzy przez ogół muzułmańskiego społeczeństwa byli...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-26
Tym razem członkowie frysztackiego Dyskusyjnego Klubu Książki w ramach cyklicznych spotkań mieli okazję porozmawiać o „Zaginionych” Magdaleny Zimny-Louis. Dla mnie była to znakomita okazja, by w końcu sięgnąć po książkę, którą kupiłam na Festiwalu Piękniej Książki w Rzeszowie. Wówczas uczestniczyłam także w jednym z pierwszych spotkań autorskich, promujących tę powieść. Po zdobyciu autografu i przyjeździe do domu, włożyłam jednak swój egzemplarz w najodleglejszy kąt mojej półki z dziwnym przeświadczeniem, że chyba ta książka nie jest dla mnie. Wciąż przypominały mi się słowa pani Magdaleny, przyznającej, że „Zaginione” są zupełnie inne niż „Pola”, która była moim pierwszym zetknięciem z prozą podkarpackiej pisarki. Nie wiem, dlaczego doszłam do mylnego wniosku, że książka osadzona w pięknej Armenii, stanie się kolejną propozycją dla zwolenników lekkiej literatury kobiecej. Gdybym wiedziała wówczas to, co wiem teraz, z pewnością nie ociągałabym się tak długo z tą niezwykłą lekturą.
Rodzinne spotkania po latach bywają trudne, zwłaszcza kiedy wiemy, że będziemy musieli wrócić do bolesnych wspomnień z przeszłości. Kiedy w drzwiach słynnej autorki powieści Albiny Soleckiej pojawia się jej siostrzenica, w jednaj chwili odżywają wszystkie zabliźnione (lub raczej sprytnie zakamuflowane) rany. Obie kobiety wiedzą, że ich rozmowa nie będzie tylko luźną pogawędką z racji pytań, które wcześniej czy później muszą paść. Helena odwiedza ciotkę wszakże tylko po to, by oznajmić, iż za kilka godzin wylatuje do Armenii, aby odkryć prawdę o matce, która opuściła ją, kiedy dziennikarka była dzieckiem. Dziewczyna oczekuje choćby strzępka informacji, od czego powinna zacząć poszukiwania, lecz początkowo Albina uparcie odmawia pomocy, podświadomie wiedząc, że to wywoła powrót do najboleśniejszych wspomnień i nigdy nierozwianych wątpliwości. Pisarka jednak nie wie, że jedna rozmowa sprawi, iż czy tego chce czy nie, będzie musiała stawić czoło demonom przeszłości.
Czytając opis na tylnej okładce „Zaginionych” pewnie niejeden czytelnik pomyśli sobie, że poznał już dziesiątki podobnych historii. Niemniej ci, którzy znają już wcześniejsze dokonania Magdaleny Zimny-Louis, doskonale wiedzą o tym, że autorce bardzo daleko do bezmyślnego kopiowania znanych już schematów. Tym razem pisarka naprawdę wysoko postawiła sobie poprzeczkę, łącząc w swojej powieści dwa zupełnie kontrastowe nurty polskiej literatury obyczajowej. Choć trudno w to uwierzyć, „Zaginione” spodobają się zarówno zwolennikom opowieści bazujących na magii pięknych krajobrazów, jak również tym, którzy zdecydowanie bardziej odnajdują się w opisach dosyć pesymistycznej rzeczywistości. Wszystko za sprawą zastosowania w powieści dwóch niezależnych narratorek.
Na treść książki składają się z rozdziały, ukazywane punktu widzenia Albiny oraz Heleny, których losy poznajemy naprzemiennie. Magdalena Zimny-Louis zdecydowała się na niemal całkowite rozdzielenie relacji obu bohaterek zarówno pod względem narracyjnym, jak również fabularnym Czytelnik jest światkiem bezpośredniego dialogu obu kobiet jedynie na początku i na końcu powieści. Czas pomiędzy tymi spotkaniami to poniekąd dwie zupełnie różne ścieżki poszukiwań, które mają się dopełnić dopiero w finale „Zaginionych”. Wydaje mi się, iż dzięki zastosowaniu takiego posunięcia autorce udało się ukazać trudną relację pomiędzy ciotką i siostrzenicą, której wcale nie ułatwia wspólny cel. Choć mogłoby się wydawać, że obie główne bohaterki są do siebie bardzo podobne (np. z racji pokrewnych zawodów}, to jednak jest inaczej. Różni je przede wszystkim wiek, doświadczenia oraz sama perspektywa spojrzenia na postać Anny.
Pomimo że dla Heleny matka jest głównie postacią uwiecznioną na kilku starych fotografiach, dziewczyna podąża jej śladami, a nawet – całkowicie nieświadomie – podejmuje zbliżone decyzje. W momencie wyjazdu do Armenii reporterka tak naprawdę nie wie, czy odważy się, by szukać kobiety, która ją zostawiła. Dziennikarka początkowo wmawia sobie, że wystarczy jej poznanie kraju, aby wypełnić olbrzymią pustkę z dzieciństwa. A może to tylko mizerny powód, żeby Helena mogła uciec od trudnego życia w Polsce? Przez narrację trzydziestolatki do pewnego momentu przewija się przede wszystkim fascynacja niesamowitym pięknem i kulturą Armenii. W tym czasie Albina powraca do lat młodości, kiedy cała przyszła tragedia rodzinna, miała swój dość niewinny początek. Pisarka podświadomie obwinia siebie, że poznała swoją siostrę z człowiekiem, który nie był wart tego, by zostać jej mężem. Dla słynnej autorki jest to, więc nie tylko czas szukania nowych wskazówek, ale także próba wybaczenia sobie pewnych decyzji z przeszłości.
Muszę przyznać, że początkowo dużo ciekawsza była dla mnie narracja prowadzona przez starszą z bohaterek powieści. Prawdopodobnie było to związane z faktem, że preferuję fabuły bardzo mocno osadzone w mrocznej i trudnej rzeczywistości. Bardziej optymistyczny obraz prezentowany w rozdziałach o Helenie był dla mnie dużo mniej ciekawy niż zapis przejść jej ciotki. Ta proporcja jednak uległa zmianie w momencie decydującego punktu zwrotnego, który mocno mnie poruszył. Nie oznacza to jednak, iż od razu zaakceptowałam osobowości bohaterek. Początkowo postawy obu kobiet bardzo mnie irytowały, co wbrew pozorom stanowi jedną z największych zalet powieści. Magdalena Zimny-Louis ma fenomenalną zdolność do kreowania niezwykle złożonych osobowości wymyślanych przez siebie postaci. Początkowo obie narratorki ukazane są bardzo powierzchownie, przez co odbiorcy wydaje się, że są dla ogółu zimne i niedostępne. Dopiero poznając je przez pryzmat przeszłości i ich bolesnych doświadczeń, zaczynamy lepiej rozumieć dokonywane przez nie wybory. Autorce udało się bardzo realistycznie ukazać głęboko ukryte schematy, które mniej lub bardziej świadomie, wpływają na nasze decyzje. W związku z tym w książce nie ma miejsca na bardzo płytki przekaz emocji, który znamy z większości współczesnych powieści obyczajowych.
Jeszcze podczas spotkania autorskiego zastanawiałam się, jak autorce udało się połączyć klimat współczesnej Armenii z Polską lat osiemdziesiątych. Kluczem okazała się niezwykle podobna atmosfera polityczna przywoływanych okresów. Oba kraje mają wszak bogatą historię związaną z uzależnieniem od ZSRR. Dla podkarpackiej pisarki nie tak ważne są konkretne fakty historyczne, co ich ślad w pamięci ludzkiej. To przez te wspomnienia bohaterowie budują swoje spojrzenie na świat. W tle powieści widać niezwykle drobiazgowo odmalowane realia omawianych okresów. Na pierwszy plan w tym względzie wysuwa się niezwykle realistycznie przedstawiony obraz Rzeszowa z kultowymi miejscami sprzed lat. Pani Magdalena jednak na tym nie poprzestaje, zastanawiając się, jaką spuściznę pozostawił po sobie okres PRL-u na obszarze południowo-wschodniej Polski i jak ten region postrzegany jest teraz.
„Cała Rzeszowszczyzna zdała egzamin z bierności zarówno w roku 1970, jak i w 1976, nie dołączyliśmy do tych krnąbrnych miast, Płocka, Ursusa, Radomia, których rozwój za karę wstrzymano na wiele lat. My w nagrodę dostaliśmy zastrzyk, rozdawano tanie służbowe mieszkania, tworzyły się nowe miejsca pracy, podwyżki płac, talony na samochody i pralki, lojalność została nagrodzona. Trudno będzie kiedyś historykom wytłumaczyć ten "Cud znad Wisłoka". Dzisiejsze Podkarpacie, kiedyś jedno z najbardziej socjalistycznych województw, bierne i wierne Partii, po kilkudziesięciu latach stało się bastionem skrajnej prawicy”*.
Skoro nagle znaleźliśmy się na grząskim gruncie polityki, trzeba wspomnieć o najbardziej kontrowersyjnym bohaterze „Zaginionych”. Wiktor Benc to człowiek sukcesu, którego znają niemal wszyscy. Na wizji to wzorowy członek jednej z prawicowych partii, który z oddaniem wspiera przyszłego kandydata na prezydenta. Pewnie nie jeden jego wyborca zdziwiłby się, gdyby wiedział, że szarmancki parlamentarzysta zaraz po wyłączeniu kamer, zmienia się nie do poznania. Nasz bohater jest, bowiem, idealnym przykładem człowieka bez żadnych zasad, który bez mrugnięcia okiem zmieni światopogląd, jeśli uzna to za korzystne dla siebie. Wystarczy wspomnieć, że swój aktualny status mężczyzna zawdzięcza jedynie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, dzięki któremu nagle niesłusznie został uznany za wzorowego opozycjonistę. Potem, wystarczyło jedynie nie sprostować kłamstwa i korzystać z nadarzających się okazji. Dziś, gdy jest już niemal na szczycie, ma jednak problem, bo poszukiwania Heleny są mu nie na rękę. Jak, bowiem poseł gładko wytłumaczy mediom fakt, że jego córka wyjeżdżając, porzuciła męża, który za kilka miesięcy prawdopodobnie zostanie europarlamentarzystą? Postać Wiktora jest na tyle realistyczna, że pobudza odbiorcę do szukania swego pierwowzoru w realnym świecie. Myślę, że jest to skutkiem tego, iż autorka ma całkiem dobry zmysł obserwacyjny, który potrafi umiejętnie wykorzystać. W Bencu łączy się wszak wiele cech oraz zachowań, które irytują nas w przypadku polskich polityków.
Niestety znalazłam również mały powód do narzekań. W egzemplarzu finalnym natknęłam się na dość uciążliwe literówki, które nie powinny ujść uwadze dobrego korektora. Pewnie na ten element popatrzyłabym przez palce, gdyby nie fakt, iż autorka często stosuje zdania wielokrotnie złożone, w których brak jednej litery zmusza do ponownego przeczytania określonego fragmentu. Oczywiście ten problem nie jest na tyle częsty, aby mógł wpłynąć ogólną ocenę powieści, ale jako czytelnik oczekuję od tak cenionego wydawnictwa jak Świat Książki, że takich niedociągnięć w przyszłości nie będzie.
Nie ukrywam, że proza Magdaleny Zimny-Louis zawiera w sobie wszystko to, czego oczekuję od nieco ambitniejszej literatury obyczajowej. „Zaginione” są, bowiem idealnym połączeniem mądrej i przedstawionej z najmniejszymi detalami fabuły, dobrze wykreowanych postaci oraz niezwykle dopracowanego języka narracji. Niemniej wydaje mi się, że to, co dla mnie jest największą zaletą książki, dla kogoś innego może okazać się sporym mankamentem. Ta powieść bazuje, bowiem nie na tempie akcji, lecz emocjach bohaterów, co warto mieć na uwadze zanim sięgniecie po „Zaginione”.
---
*Magdalena Zimny-Louis „Zaginione”, str.79, Świat Książki, 2016
(pełna opinia na stronie http://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/09/magdalena-zimny-louis-zaginione.html)
Tym razem członkowie frysztackiego Dyskusyjnego Klubu Książki w ramach cyklicznych spotkań mieli okazję porozmawiać o „Zaginionych” Magdaleny Zimny-Louis. Dla mnie była to znakomita okazja, by w końcu sięgnąć po książkę, którą kupiłam na Festiwalu Piękniej Książki w Rzeszowie. Wówczas uczestniczyłam także w jednym z pierwszych spotkań autorskich, promujących tę powieść. Po...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-02
Przyjęło się uważać, że lato to znakomity czas, aby sięgnąć po literaturę nieco mniej ambitną, która pozwoli odprężyć się po ciężkim dniu w pracy czy choć przez chwilę zapomnieć o problemach dnia codziennego. Do tego nurtu z pewnością zalicza się „Ballada o ciotce Matyldzie” Magdaleny Witkiewicz, którą przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki realizowanego przez Gminną Bibliotekę Publiczną we Frysztaku. Nie ukrywam, że zwykle sięgam po prozę obyczajową, która raczej nie zawiera w sobie bardzo jasnego, pozytywnego przekazu, stąd byłam bardzo ciekawa jak zareaguję na powieść, która znajduje się lekko poza moim gustem czytelniczym. Zaintrygował mnie również fakt, iż spotkałam się z bardzo kontrastowymi opiniami dotyczącymi twórczości Magdaleny Witkiewicz. Czytelnicy generalnie albo bezkrytycznie ubóstwiają jej prozę albo bezwzględnie ją krytykują. Do mniejszości należą głosy, które zauważają zarówno zalety jak również mankamenty tych książek. Byłam bardzo ciekawa, do której grupy będę zaliczać się po zakończeniu lektury. Postanowiłam potraktować „Balladę o ciotce Matyldzie” jak słodką pigułkę na poprawę nastroju i czytać ją po jednym rozdziale dziennie. Tak powolne poznawanie treści pozwoliło mi odkryć, że niniejszą książkę można interpretować z dwóch krańcowo różnych perspektyw. Można by nawet rzec, że ta powieść przypomina słodką tabletkę, która ma ledwie wyczuwalną gorzką nutkę. Nim jednak zagłębię się w ten temat przyjrzyjmy się nieco fabule powieści.
Wydaje się, że ciotka Matylda jest wyjęta wprost z piosenki grupy Pod Budą. Ma wszak mruczącą kotkę i nieco staroświeckie przyzwyczajenia. Nie dość, że zdaje się wszystkich rozumieć, to jeszcze całkiem możliwe, że ma jakieś zasługi w niebie. Joankę poznajemy w trakcie życiowego przełomu, bowiem już niedługo po raz pierwszy zostanie mamą. Jej mąż dziwnym trafem siedzi gdzieś na drugim końcu świata, badając jakieś głazy i nawet przez myśl mu nie przejdzie, że jego kochająca żona może go potrzebować. W związku z powyższym nasza bohaterka może liczyć niemal wyłącznie na ciotkę, która po śmierci rodziców młodej dziewczyny, zaczęła pełnić dla niej rolę zarówno matki jak również najlepszej przyjaciółki. Jednak kilka tygodni przed porodem, Matylda oświadcza, że zamierza zapukać do bram świętego Piotra dokładnie w momencie, kiedy córeczka Joasi pojawi się na świecie. Zdziwiona dziewczyna nieco w to nie dowierzając w prawdziwość tych deklaracji, obiecuje, że nada dziecku imię po ukochanej krewnej. I rzeczywiście, w momencie, gdy jedno życie się kończy to inne ma swój początek. Matylda jednak nie zostawia Joanki samej z nowymi wyzwaniami Oczywiście przed swoją śmiercią zostawia, zarówno jej jak również najbliższemu otoczeniu moc mądrych myśli i banalnych porad, które powinny pomóc im po jej odejściu. Wraz z listem pożegnalnym młoda matka otrzymuje również część udziałów w nietypowej „piekarni”, której właścicielami są dwaj bracia o posturach chuliganów, lecz sercach małych rozbrykanych, dobrych chłopców.
Książka Magdaleny Witkiewicz w swojej podstawowej warstwie jest lekka prosta i przyjemna. To taki rodzaj literatury, który czyta się w jeden wieczór. Wbrew pozorom czasem taka lekko przylukrowana rzeczywistość jest czytelnikom niezmiernie potrzebna, aby choć na moment zapomnieć o codziennych zmartwieniach. Relaksowi odbiorcy sprzyja praktycznie wszystko: prosty język, jasny przekaz i pewien schemat fabuły, który jest na tyle znany, że pozwala na płynięcie przez losy bohaterów z głębokim przeświadczeniem, że na końcu i tak wszystko zakończy się dla nich szczęśliwie. To taka pozycja, przy której uronimy kilka łez, by po chwili z uśmiechem wspominać wakacje u babci, bo sentymentalizm opisywanych zdarzeń, każe nam powrócić do pięknych chwil z dzieciństwa. Ktoś powie, że to naiwne i będzie miał rację, ale któż z nas – przynajmniej czasami - nie chce czuć, że świat w gruncie rzeczy jest pełen dobrych i uczynnych ludzi.
Gdzie w tym morzu optymizmu gorzki posmak? Aby to uwidocznić posłużę się dość ostrym cytatem:
„Trwałe uczucia są obce mężczyźnie, trwały jest tylko jego egoizm"*.
Po powyższym zdaniu od razu widać pewien ładunek feminizmu, który autorka ukryła w swojej książce, stąd raczej nie polecam tej lektury osobom o krańcowo konserwatywnych poglądach. Nie jest to jednak taki rodzaj ostrej retoryki, który znamy z mediów. Obserwujemy tutaj wszakże walkę kobiet nie tyle o wielkie idee, co o zwykłe docenienie codziennej obecności. Patrząc na postacie zarówno ciotki Matyldy jak i Joanki można śmiało powiedzieć, iż ich marzeniem od zawsze była tradycyjna rola żony i matki, ale los sprawił, że musiały zawalczyć o swoją niezależność finansową. Pewnym paradoksem tej pozycji jest to, że Magdalena Witkiewicz umiejętnie wplata stereotypowe postrzeganie kobiety niejako w tło swej powieści, przez co tego elementu można nawet nie zauważyć w trakcie szybkiego czytania. Wiemy, że autorka widzi ważne problemy np. nietolerancję, czy postrzeganie roli matki, jako coś naturalnego, a więc niewymagającego wsparcia ze strony mężczyzny. Oczywiście, biorąc pod uwagę przyjętą konwencję, te zagadnienia są poruszane z lekką ironią i przymrużeniem oka. Czasem opisywane sceny są groteskowe, innym razem trafione niemalże w punkt. Zauważyłam, że czytając tę pozycję po jednym rozdziale dziennie, często po skończeniu określonego fragmentu, wracałam do jakiegoś nieistotnego szczegółu, czując swoisty zgrzyt. Potrzebowałam czasu, aby dostrzec, że jego przyczyną jest właśnie takie a nie inne ujęcie tematu i chyba jakieś podskórne przeświadczenie o tym, że autorka ma dużo więcej do przekazania niż to, co przedstawiła na kartach swojej książki.
Mimo prostej koncepcji fabularnej w „Balladzie o ciotce Matyldzie” jest coś, co wyróżnia ją wśród innych pozycji z nurtu lekkiej literatury kobiecej. Magdalena Witkiewicz, bowiem bardzo ciekawie skonstruowała swoją powieść. Każdy rozdział, pomimo swojej małej objętości, można podzielić na trzy dopełniające się części. Pierwsza z nich odnosi się do aktualnych przeżyć Joanki i jej przyjaciół. Następnie na zasadzie retrospekcji czytelnik poznaje jakąś rozmowę, w której ciotka Matylda dzieliła się swoim doświadczeniem życiowym. Rozdziały domykają natomiast listy Joanki do ukochanej ciotki, bądź nowej przyjaciółki, które ukazują jej wewnętrzne emocje, które dużo prościej napisać niż wypowiedzieć.
Warto wspomnieć, że Magdalena Witkiewicz wykazała się fenomenalną płynnością w przejściach między teraźniejszością a przeszłością. Jeśli macie czasami tak, że jakiś smak, zapach czy wydarzenie nieoczekiwanie wywołuje w was lawinę wspomnień, to na kartach tej książki dostrzeżecie podobny zabieg. Co ciekawe, choć tytułowa bohaterka umiera w drugim rozdziale powieści, to czytelnik ma wrażenie, że Matylda jest obecna w fabule niemal cały czas. O ile retrospekcje są dość powszechnie stosowane w prozie obyczajowej, to na ogół odbiorca od razu wie, kiedy zostaje przeniesiony do wydarzeń wcześniejszych niż te ukazane w głównej osi fabuły, gdyż bardzo jasno określona jest linia cięcia fabularnego. W tym wypadku jednak granica przejścia jest niezwykle płynna. Wielokrotnie dopiero po chwili czytania orientowałam się, iż zostałam delikatnie wprowadzona w wydarzenia, które miały miejsce w przeszłości. Myślę, że to największy atut tej powieści.
Bardzo ciekawym elementem tego wydania jest okładka. Szczerze mówiąc, nie od razu doceniłam jej swoiste „piękno”. W tej grafice było coś tak staroświeckiego, iż w pewien sposób odstręczało mnie to od lektury. Przez pewien czas żałowałam nawet, iż nie trzymam w dłoniach pierwszego wydania powieści, które było dość zachowawcze, ale nie wywoływało u mnie tak skrajnych emocji, jeśli chodzi o doznania estetyczne. Sytuacja zmieniła się w chwili, kiedy usłyszałam od bliskiej dla mnie osoby pytanie, czy nie czytam akurat wyjątkowo starej książki. Wtedy zdałam sobie sprawę, w czym tkwi sekret tego wznowienia. Jeśli macie w domu zbiory starych książek z okresu głębokiego PRL-u z pewnością wiecie, iż część z nich było dość mało odpornych na warunki zewnętrzne. Okładki szybko ulegały wytarciu czy zabrudzeniu i po pewnym czasie szpeciły domowe półki. Rozwiązaniem tego problemu było obklejenie niezbyt reprezentacyjnej obwoluty książki szarym, bądź ozdobnym papierem prezentowym. Podobnie wygląda grafika „Ballady o ciotce Matyldzie”, co w pewien sposób koresponduje z treścią książki, gdzie tytułowa bohaterka łączy sobie staroświeckie i nowoczesne spojrzenie na świat.
Podsumowując, muszę przyznać, że moje pierwsze zetknięcie z prozą Magdaleny Witkiewicz okazało się dokładnie takie, jakiego się spodziewałam. Tak jak przypuszczałam, dostałam książkę przepełnioną pozytywnymi emocjami, które mogą – choć nie muszą – skłonić czytelniczki do walki o siebie. Chociaż dla mnie samej jest to książka w pewnym wymiarze zbyt infantylna, jednak nie zmienia to faktu, że to jedna z najlepszych pozycji z nurtu lekkiej powieści kobiecej, jaką miałam dotąd okazję przeczytać. Pewnie nie stanę się z dnia na dzień oddaną fanką tej pisarki, ale jeśli dopadnie mnie chandra to wiem, po czyje książki śmiało mogę sięgnąć, by odpocząć od szarówki za oknem. „Balladę o ciotce Matyldzie” skończyłam jednak ze smutnym przeświadczeniem, iż ta historia byłaby dużo lepsza bez tego słodkiego lukru, który z niej wypływa. Wydaje mi się, że jej ukryty przekaz byłby wart tego, aby spojrzeć na niego poważnie. Przypuszczam, iż to jest klucz do odczytu tej powieści. Część czytelników uzna ten tytuł za genialny ze względu na jego prostotę językową, a inni będą postrzegać ją, jako największy zarzut. Sama znajduję się gdzieś pośrodku i cieszę się, że nie muszę jednoznacznie oceniać tego tytułu.
--
* Magdalena Witkiewicz „Ballada o ciotce Matyldzie”, str. 66, Filia 2016.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/07/magdalena-witkiewicz-ballada-o-ciotce.html)
Przyjęło się uważać, że lato to znakomity czas, aby sięgnąć po literaturę nieco mniej ambitną, która pozwoli odprężyć się po ciężkim dniu w pracy czy choć przez chwilę zapomnieć o problemach dnia codziennego. Do tego nurtu z pewnością zalicza się „Ballada o ciotce Matyldzie” Magdaleny Witkiewicz, którą przeczytałam w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki realizowanego przez...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-05
Pani Wandy Chotomskiej chyba nie trzeba większości czytelników specjalnie przedstawiać. To w końcu spod jej pióra wyfruwały swego czasu najpopularniejsze wiersze dla dzieci. Można wręcz uznać, że to właśnie ta autorka obok Jana Brzechwy i Juliana Tuwima stworzyła polski kanon literatury dziecięcej. Nim zerknęłam na pierwszą stronę jej biografii napisanej przez Barbarę Gawryluk, dopadła mnie myśl, że z całej wspomnianej wcześniej trójki, to o pani Wandzie mówi się jakoś najmniej, choć przecież autorka nadal jest aktywna twórczo pomimo tego, że przez kłopoty ze zdrowiem, musiała zrezygnować ze spotkań z małymi czytelnikami. Na szczęście, sięgając po książkę „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia” można przenieść się w czasy, kiedy nazwisko Chotomska znał praktycznie każdy.
Jedna z najsłynniejszych poetek dla dzieci przyszła na świat 26 października 1929 w Warszawie. Jej rodzicom bardzo zależało, żeby dziewczynka otrzymała gruntowne wykształcenie. Rezolutna kilkulatka zaczęła uczęszczać do niezwykle cenionej szkoły dla panien. Pomimo, iż jej dzieciństwo było naznaczone wojną, to po zakończeniu konfliktu z powodzeniem ukończyła studia na wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa. Bardzo ważnym wydarzeniem w rozwoju literackim przyszłej zdobywczyni Orderu Uśmiechu było dołączenie do redakcji „Świata Młodych”, gdzie poznała Mirona Białoszewskiego. Tę dwójkę połączyła nie tylko głęboka, prawdziwa przyjaźń, ale również płaszczyzna literackiego porozumienia. Wspólnie tworzyli duet działający pod pseudonimem Wanda Miron. Choć Chotomska z powodzeniem wydawała własne tomiki wierszy a także pisała m.in. dla „Świerszczyka” to największy sukces przyniosło jej wymyślenie pary bohaterów pierwszej polskiej dobranocki. Pomysł był prosty. Dwie rękawiczki, proste drewniane główki o uśmiechniętych twarzyczkach i mądre, dowcipne dialogi. W przygodach Jacka i Agatki odbił się cały fenomen niezaprzeczalnego talentu pani Wandy. Dialogi, które śmieszyły zarówno starszych jak i młodszych odbiorców, pozostawały w ich pamięci na zawsze.
Z dzisiejszej perspektywy można oceniać część wierszy poetki za produkt PRL-u. Faktem jest, że zwłaszcza w latach pięćdziesiątych polscy literaci byli zobligowani do wplatania w swoje utwory elementów propagandy. Wiele z wierszy naszej bohaterki zostało po latach reedytowanych. Przodowniczki pracy bez trudu zamieniały się w gospodynie, a milicjanci w policjantów, a wiersze wciąż były tak samo magiczne jak wcześniej. Nim to jednak nastąpiło, zdarzały się próby umiejętnego omijania oka cenzora. Wanda Chotomska ma na tym polu niebywały sukces, bo czytając wierszyk „Mysia mowa” trudno nie odnieść wrażenia, że w chwili jego powstania miał on podwójne dno:
Raz mysi król z Mysikiszek
taki rozkaz dał dla myszek:
„Rozkazuję wszystkim myszom,
które mówią oraz piszą:
słowo „kot” jest zakazane
i ma być nieużywane.
to „kot” powie lub napisze,
ten precz pójdzie z Mysikiszek”.
Od tej pory w państwie myszy
tych trzech liter się nie słyszy.
Nikt nie pisze już „kotara”,
lecz „szczurara” lub „myszara”,
wszyscy mówią na kotlety
raz „myszlety”, raz „szczurlety” …
Nie wierzycie? No to dzisiaj
posłuchajcie mowy mysiej .
Większość osób, które Barbara Gawryluk zapytała o istotę popularności wierszy Wandy Chotomskiej, zwracało uwagę na występujące w nich poczucie humoru, precyzyjność języka oraz ich melodyjność. Ta ostatnia cecha była często wykorzystywana przez zespół Gawęda, dla którego poetka pisała teksty piosenek, w tym tej najsławniejszej pt. „Gra w kolory”.
„Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia” nieco różni się od ogólnie przyjętego schematu biografii, bowiem jest to wywiad uzupełniony o wspomnienia rodziny, znajomych i współpracowników bohaterki. Często wypowiedzi osób z otoczenia pisarki stanowią swoisty kontrapunkt do jej własnych słów, co sprawia, że czytelnik podświadomie odkrywa dominujące cechy poetki. W części głównej nie znajdziecie ogromnego nagromadzenia dat. Autorka postanowiła oddzielić kalendarium umieszczone na końcu książki od prowadzonej przez siebie rozmowy. Opowieść zwykle rozpoczyna się od jakiegoś drobnego szczegółu, który jest początkiem fascynującej podróży do przeszłości. Nie ukrywam, że czytając książkę, miałam wrażenie, iż podczas pracy nad nią Barbara Gawryluk po prostu przychodziła do swojej rozmówczyni, siadała wygodnie na kanapie, a w tym czasie pani Wanda przyciągała skądś ogromne pudło pamiątek oraz rękopisów i zaczynała opowiadać, jakby już nie do końca ufała swojej pamięci. Należy podkreślić, iż dziennikarka w żaden sposób nie stara się wpływać na odpowiedzi pani Wandy, dzięki czemu pojawia się sporo miejsca na anegdotki i drobne wtrącenia niekoniecznie ściśle związane z tematem. Często ten zabieg jest sposobem, aby nie opisywać za głęboko życia prywatnego. Nie oznacza to jednak, że Chotomska ma coś do ukrycia. Po prosu widać tu pewien rodzaj szacunku z obydwu stron. Barbara Gawryluk pyta niekiedy o bardzo niewygodne kwestie, a jej rozmówczyni szczerze odpowiada. Przekonamy się na przykład, że całkowite oddanie małym czytelnikom miało swoje negatywne konsekwencje w życiu prywatnym pani Wandy. Równocześnie można wyczuć, że istnieje pewna granica wynurzeń, poza którą czytelnik nie zostaje wpuszczony. Dla niektórych może to być wadą.
Byłoby sporym niedopowiedzeniem uznanie, że niniejsza publikacja jest tylko i wyłącznie poświęcona Wandzie Chotomskiej. Co prawda kobieta znajduje się w jej centrum, jako bohaterka wywiadu, ale rozmowa jest poprowadzona w taki sposób, że czytelnik tak naprawdę ma okazję poznać spojrzenie poetki na miniony i współczesny rynek wydawniczy. Co prawda widzimy to zagadnienie jedynie w pewnej części, jednak możemy zauważyć, że kiedyś schemat pracy nad książką dla dzieci wyglądał nieco inaczej. Wanda Chotomska podkreśla chociażby aspekt porozumienia pomiędzy twórcą tekstu, a osobą odpowiedzialną za ilustracje, a także scenografię. W książce nie mogło w związku z tym zabraknąć wzmianki o Adamie Kilianie i Bohdanie Butence. Wydawnictwo Marginesy bardzo postarało się o genialne wydanie publikacji. W książce znajdziecie unikalne zdjęcia zaczerpnięte z archiwum Wandy Chotomskiej, a także m.in bardzo czytelne skany archiwalnych numerów „Świerszczyka”, dzięki którym nawet dorosły czytelnik będzie mógł zakochać się na nowo w twórczości Wandy Chotomskiej.
Książka „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia” może być różnie odbierana w zależności od wieku. Osoby, które dorastały oglądając „Jacka i Agatkę” wrócą nagle do świata, jaki doskonale znają z przeszłości. Ci, którzy byli dziećmi na przełomie wieków, będą czuli pewne znajome akcenty i inspiracje, które pani Wanda przekazała swojej córce Ewie, którą pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków zna, jako Ciotkę Klotkę z „Tik-Taka”. Natomiast młodsze generacje poznają rzeczywistość, która będzie dla nich obca, ale równocześnie w pewien sposób interesująca.
Na koniec, warto przywołać słowa uznanego polskiego pisarza dla dzieci Grzegorza Kasdepke, które zostały zamieszczone na okładce:
„Szwedzi mają swoją Astrid Lingren, Finowie Tove Jansson, a Polacy - Wandę Chotomską. Naprawdę nie wyszliśmy na tym źle!".
(Pierwotnie tekst pojawił się ma blogu pod sdresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/06/barbara-gawryluk-wanda-chotomska-nie.html)
Pani Wandy Chotomskiej chyba nie trzeba większości czytelników specjalnie przedstawiać. To w końcu spod jej pióra wyfruwały swego czasu najpopularniejsze wiersze dla dzieci. Można wręcz uznać, że to właśnie ta autorka obok Jana Brzechwy i Juliana Tuwima stworzyła polski kanon literatury dziecięcej. Nim zerknęłam na pierwszą stronę jej biografii napisanej przez Barbarę...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-05
Po śmierci króla Augusta II Mocnego 1 lutego 1733 roku sytuacja Rzeczypospolitej Obojga Narodów nie była łatwa. U progu bezkrólewia wydawało się, że szlachta była świadoma powagi zaistniałej sytuacji. Aby uniezależnić się od wpływów Rosji i Austrii na sejmie konwokacyjnym w dniach od 27 kwietnia do 23 maja, uznano, iż władzę nad naszym krajem powinien sprawować Polak. W związku z powyższym, 13,5 tysiąca osób zdecydowało się zagłosować na Stanisława Leszczyńskiego, który 12 września 1733 roku został królem Polski. Jak nietrudno się domyślić, ten wybór nie spodobał się władcom krajów ościennych, które dotąd miały duży wpływ na politykę w naszym kraju, ze względu na słabość kolejnych monarchów, zasiadających na polskim tronie. Równocześnie zdawano sobie sprawę, że aktualnie Rzeczpospolita nie będzie w stanie obronić się w przypadku próby ingerencji z zewnątrz.
Austria i Rosja zdecydowały się na zawarcie sojuszu. Dzięki tym działaniom, stronnicy Wettinów pod wodzą Antoniego Ponińskiego przy udziale wojsk rosyjskich, dokonali kolejnej elekcji, powołując na tron Augusta III Sasa. Tym sposobem doszło do kuriozalnej sytuacji, która stała się zaczątkiem wojny o sukcesję polską. Stanisław Leszczyński wraz ze wspierającymi go magnatami, szlachtą i urzędnikami był zmuszony do opuszczenia Warszawy i podążenia w kierunku Gdańska, gdzie chciał odeprzeć atak wroga. Tak w ogromnym skrócie prezentują się realia historyczne, które posłużyły Małgorzacie Gutowskiej-Adamczyk za tło pierwszego tomu cyklu Fortuna i namiętności.
Na rynku w Winnicy ma spłonąć na stosie pewna czarownica. Co prawda kat nie ma wątpliwości, że dziewczyna nie powinna zginąć, a nawet jest skłonny ocalić jej życie, jednak dziewczę ponosi śmierć w płomieniach, złorzecząc wszystkim tym, którzy skazali ją na taki koniec ziemskiego żywota. Mniej więcej w tym samym czasie na dworze kasztelana Tadeusza Jandźwiła trwają ostatnie przygotowania do ślubu kasztelanki Cecylii. Na tej uroczystości zbiera się miejscowa szlachta, która nie chcąc urazić niezwykle srogiego gospodarza, zamierza jeść, pić, ucztować i prawić mu nieszczere pochlebstwa. Jednak nieoczekiwanie przyjęcie weselne zostaje zakłócone. Do dworu dochodzą wieści o śmierci króla. Ta wiadomość nieco kłóci się z planami pana domu, który właśnie dowiedział się, że jego nowy zięć, w związku z zaistniałą sytuacją, właśnie stracił na swojej wartości. W myśl zasady „szlachcic w swej zagrodzie, równy wojewodzie”, Tadeusz wymyśli coś, aby zbójcy pobierający haracz na pobliskim moście, byli na tyle skuteczni, aby znacznie wzbogacić jego kiesę i wynagrodzić ten niefart. Kasztelan jednak nie wie, że już niedługo dotychczasowi poplecznicy staną się jego największymi wrogami. Czyżby skazana na śmierć dziewczyna naprawdę była czarownicą, która przeklęła ród Jandźwiłów?
„Fortuna i namiętności. Klątwa” jest książką historyczno-przygodową z mocno zarysowanym wątkiem miłosnym. Historię poznajemy w znacznej mierze z punktu widzenia dwóch zdecydowanie różniących się od siebie bohaterek. Cecylia to córka kasztelana Tadeusza Jandźwiła, która odziedziczyła po ojcu bardzo narcystyczną osobowość. Dziewczyna tak naprawdę czuje się uwięziona w feudalnym systemie zachowań, gdzie rola kobiet jest sprowadzana do akceptowania decyzji męża lub ojca. Dziewczyna pragnie sama decydować o sobie, a jeśli to się nie uda przynajmniej prowadzić życie zgodne z jej wybujałymi oczekiwaniami. Niestety Cecylia ma również duże potrzeby seksualne, którym nie każdy potrafi sprostać.
Całkowitym przeciwieństwem kasztelanki jest miecznikowa Zofia Niezgodzka. Kobieta pomimo swoich zaledwie trzydziestu lat wiele już niejedno w swoim życiu przeszła. Po śmierci męża pozostała sama z dwójką dorastających dzieci, które są dla niej całym światem. Niestety pod twardymi rządami kasztelana Zofia z trudem wiąże koniec z końcem. Jej marzeniem jest znalezienie takiego kandydata na męża, który dałby jej rodzinie poczucie bezpieczeństwa, lecz na razie sama musi sprostać trudnościom dnia codziennego. Na szczęście obok bohaterki jest ktoś, kto darzy dziewczynę gorącym uczuciem. Tylko, czy ten mężczyzna nie sprowadzi na Zofię jeszcze większych kłopotów? Generalnie uważam, że genialnym pomysłem było zestawienie ze sobą dwóch kontrastowych bohaterek w taki sposób, iż każda z nich najbardziej w swoim losie pragnie tego, co jest największym utrapieniem tej drugiej.
Miałam natomiast pewien problem, jeśli chodzi o konstrukcję dwóch męskich postaci tej książki, którzy przez pewien czas przypominali mi charakterologicznie postacie z Trylogii. Nie mam tutaj na myśli żadnej formy plagiatu, po prostu miałam wrażenie, że Małgorzata Gutowska-Adamczyk podświadomie wykorzystała już znany schemat. O ile w przypadku cześnika Źelskiego, cały czas widziałam w nim Zagłobę, o tyle Kacper Hadziewicz już po kilkudziesięciu stronach nie przypominał Kmicica. Oczywiście może być to jedynie moje subiektywne odczucie, gdyż nikt z Dyskusyjnego Klubu Książki, na którym omawialiśmy książkę „Fortuna i namiętności. Klątwa” nie miał podobnych przemyśleń.
Muszę przyznać, że po raz pierwszy od bardzo dawna czułam się niezwykle mocno zaangażowana w fabułę. Raczej nie zdarza mi się popadać w stan, kiedy nie mogę oderwać się od lektury. W tym przypadku było jednak nieco inaczej, gdyż znaczną część akcji poznawałam w busie relacji Frysztak-Jachówka i miałam dobre trzy godziny jazdy w każdą stronę na bezkarną lekturę. Jest to tyle ciekawe, że w tym czasie towarzyszyły mi bardzo skrajne emocje. Przekonałam się, że pani Małgorzata stworzyła książkę, która sięga pewnej granicy mojej czytelniczej wrażliwości. Jako, że jedna z bohaterek jest nimfomanką, w książce pojawia się kilka scen o zabarwieniu erotycznym. Nie ukrywam, że bałam się, iż ten aspekt zdominuje całą treść, zamieniając całkiem ciekawą historię w landrynkowaty i słaby romans, ale na szczęście tak się nie stało. Nie oznacza to jednak, że Małgorzata Gutowska-Adamczyk nie wprowadza kilku bardziej pikantnych scen, które ukazane są taki sposób, aby to czytelnik samodzielnie domyślił się ciągu dalszego.
Jak mówi sama autorka w jednym z wywiadów, nie wstydzi się tego, że tworzy tzw. „literaturę kobiecą”, choć nie ukrywa, że pisze nie tylko z myślą o paniach. W tym przypadku, śmiało można powiedzieć, że każdy odbiorca bez względu na płeć znajdzie w omawianej książce coś dla siebie, choć w pewnym momencie to czytelniczki mogą być bardziej usatysfakcjonowane z lektury. Niemniej to nie aspekt uczuciowy jest największym atutem tej pozycji. Odwzorowanie realiów historycznych sprawia naprawdę dobre wrażenie, zwłaszcza w odniesieniu do ukazania w powieści szlachty, która w większości jest tak przywiązana do swoich przywilejów, że nie widzi zbliżającego się niebezpieczeństwa z zewnątrz. Małgorzata Gutowska-Adamczyk potrafi niesamowicie wiarygodnie wpleść losy swoich bohaterów w wydarzenia, które naprawdę miały miejsce. Oczywiście, można zastanawiać się, czy autorka miejscami nie nagina opisywanych wydarzeń do swoich potrzeb, ale w moim odczuciu nawet, jeśli to czyni to w sposób niezwykle delikatny, który nie wpływa w znaczący sposób na merytoryczną ocenę powieści. Równocześnie cieszę się, że pisarka użyła staropolskiej stylizacji języka, ponieważ to jeszcze bardziej pozwala czytelnikowi odnaleźć się w opisywanych wydarzeniach.
Niestety, jeśli chodzi o aspekt geograficzny sprawa nie jest już tak prosta do rozstrzygnięcia. Oczywiście jest to związane z tym, że autorka postanowiła umieścić akcję „Fortuny i namiętności” w głównej części na terenie Podola. O ile w wątku głównym trudno doszukać się błędów, o tyle trasa, którą przybyli Moskale wzbudziła we mnie pewne wątpliwości. Oczywiście książka nie jest zaliczana do literatury faktu, więc chyba w tym wypadku zanadto sczepiam się drobiazgów, zwłaszcza że ta informacja pojawia się w fabule tylko raz i nie ma najmniejszego wpływu na jej przebieg.
Małgorzata Gutowka-Adamczyk pozostawia duże pole do interpretacji dla czytelnika, co uważam za niewątpliwy atut tej powieści. Czy życiem ludzkim może zawładnąć klątwa? Realiści stwierdzą, że nie, bo przecież każdy jest kowalem własnego losu. Możemy śmiało powiedzieć, że to, co spotyka bohaterów powieści, ma swoje uzasadnienie w ich działaniach. Z drugiej strony w książce znajdziemy również kilka scen, które mogą świadczyć o istnieniu fatum. To, którą teorię przyjmiemy podczas lektury zależy tylko i wyłącznie od nas. Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się większego nacisku na opis życia domniemanej czarownicy. Niestety ta postać pozostaje od początku do końca dość tajemnicza. Mam nadzieję, że w finalnym tomie dylogii, dowiem się o niej czegoś więcej.
Generalnie moje pierwsze zetknięcie z prozą Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk mogę uznać za stosunkowo udane. Co prawda nie jestem tą książką tak zachwycona, jak większość czytelników, ale z pewnością za jakiś czas sięgnę po drugi tom Fortuny i namiętności, bo uważam, że sama koncepcja fabuły tego cyklu jest niezwykle interesująca.
(Pierwotnie ten tekst ukazał się na stronie: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/05/magorzata-gutowska-adamczyk-fortuna-i.html)
Po śmierci króla Augusta II Mocnego 1 lutego 1733 roku sytuacja Rzeczypospolitej Obojga Narodów nie była łatwa. U progu bezkrólewia wydawało się, że szlachta była świadoma powagi zaistniałej sytuacji. Aby uniezależnić się od wpływów Rosji i Austrii na sejmie konwokacyjnym w dniach od 27 kwietnia do 23 maja, uznano, iż władzę nad naszym krajem powinien sprawować Polak. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-26
Gdy dostałam do rąk książkę „Szczęście urojone” Ewy Barańskiej, tak naprawdę nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Opis na okładce wskazywał, że będę zmuszona czytać dość schematyczną powieść obyczajową, lecz miałam nieodparte wrażenie, że nie jest to do końca zgodne z prawdą. Potwierdził to króciutki prolog, który może zapowiadać dobrą powieść kryminalną lub pierwszy przejaw popadania w obłęd. Zanim jednak dowiemy się, jaka jest prawda, musimy cofnąć się kilka miesięcy wstecz, by poznać źródło tej tajemniczej sytuacji.
Gabriela Eliasz-Berg wygląda na kobietę, której niczego nie brakuje. Ma satysfakcjonującą pracę, w której jest doceniana oraz męża, zapewniającego jej życie na dość wysokim poziomie materialnym. Jak nie trudno się domyślić, ten obraz sytuacji nie jest do końca kompletny. Każdy ma jakieś mniejsze lub większe problemy i Gabrysia nie jest wcale wyjątkiem. Kiedy zamykają się drzwi do mieszkania Bergów, pani profesor natychmiast zamienia się w zwykłą szarą myszkę, która boi się zawieść swojego partnera. Maks wszak codziennie mówi swojej żonie, że bez niego byłaby nikim. Nasza bohaterka, pomimo tych jawnych zniewag, uważa swojego ukochanego za prawdziwy ideał i nie przeszkadza jej nawet to, iż mężczyzna odciął ją od wszystkich znajomych. Jednak ten „książę idealny” ma dla Gabrieli jedną małą wadę – brak wyższego wykształcenia. Niemniej dobra żona napisze pracę magisterską za męża i problem zostanie rozwiązany. Ta fałszywa równowaga zostaje jednak wkrótce zderzona z rzeczywistością.
Okazuje się, że firma deweloperska Max-Bud zdefraudowała pieniądze swoich klientów, pobierając od nich zaliczki na poczet przyszłych mieszkań, po czym zawiesiła inwestycję. Gabriela nie może uwierzyć, że jej mąż to oszust. Jeszcze bardziej niepokoi ją piękna blondynka, która stoi u boku Maksa. Wkrótce okazuje się, że podejrzenie romansu, to tak naprawdę ogólnie znany fakt. Wydaje się, że najwłaściwszą decyzją byłoby rozstanie, ale nagle w zdradzonej kobiecie budzi się chęć odzewu. Tylko czy Gabrysia nie popełnia błędu, myśląc, że małżonek niczego się nie domyśli? A może Maks będzie starał się unieszkodliwić swoją żonę? Do czego może posunąć się zdradzona kobieta?
Przez dużą część książki zastanawiałam się, gdzie tak naprawdę kryje się prawda. Autorka pokazuje punkt widzenia głównej bohaterki, ale wcale nie daje czytelnikowi pewności, że Gabriela postępuje słusznie. Przez pewien moment można się nawet zastanawiać, czy nie ponosi jej fantazja, jeśli chodzi o podejrzenia wobec Maksa. Takim rozważaniom sprzyja to, iż autorka nie zbudowała postaci Gabrysi, jako kryształowo czystej, zdradzonej kobiety. Choć przez całą powieść kibicujemy jej w osiągnięciu celu, to mamy też świadomość, iż ma skłonność do wywyższania się i instrumentalnego traktowania innych. Empatia raczej u naszej bohaterki nie występuje, ale potrafi ją świetnie udawać, zwłaszcza wtedy, kiedy chce szybko wejść w nowe środowisko.
„Szczęście urojone” aż prosi się o lekkie porównanie z twórczością Joanny Chmielewskiej nie tylko ze względu na fakt, że książka Ewy Barańskiej została opublikowana nakładem wydawnictwa Klin, które promuje spuściznę najsłynniejszej, polskiej autorki lekkich kryminałów. Nietrudno zauważyć, że w stylu Barańskiej jest coś z ducha prozy Chmielewskiej. Lekkość prowadzenia narracji oraz aktualność poruszanych w tle tematów pokazuje, że obie pisarki za banalnymi historiami ukryły ważne problemy. Pani Ewa jednak skupia się nie tylko na aspekcie występowania danego zjawiska, ale również jego wpływie moralnym, o czym może świadczyć poniższy fragment:
„Ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że cyberprzestępstwo kwitnie jak każdy dobrze zarządzany biznes, a nawet jeszcze lepiej, gdyż nie jest zagrożone żadnym kryzysem (...). Gabriela to potężne, bezkarne zło uznała na tę chwilę za sprzymierzeńca swych uczciwych intencji" .
Ewa Barańska w „Szczęściu urojonym” mówi nie tylko o wirtualnej przestępczości, ale także m.in. o kradzieży tożsamości, celibacie księży, chorobie nowotworowej czy aspekcie bezdomności. Pomimo, że ważnych tematów jest sporo, to autorka nie poświęca im zbyt wiele uwagi. Co ciekawe, wcale nie czułam, że te motywy były potraktowane powierzchownie. Myślę, że Ewa Barańska chciała w ten sposób przekonać nas o bezwzględności Gabrieli.
O ile jestem pod ogromnym wrażeniem ukazania warstwy psychologicznej tej powieści, to wątek kryminalny, który jest tak naprawdę najważniejszy, ogromnie mnie zawiódł. Przyznam, że punkt zwrotny całej fabuły, był tak mało wiarygodny, że w moim przypadku zaważył na ostatecznej dość niskiej ocenie. Sam wątek jest jednak dość specyficzny, co uświadomiłam sobie dopiero w trakcie dyskusji z innymi czytelnikami tej powieści. Autorka łamie ironią ogólne znane schematy, powodując pewne zaskoczenie tym, w jakim kierunku prowadzi losy swoich bohaterów. Mnie ten zabieg nie do końca przekonał,
Generalnie „Szczęście urojone" to lekka lektura na jeden wieczór, której głębszy sens uderza w czytelnika dopiero po odwróceniu ostatniej kartki i głębszym zastanowieniu. Dla tych, którzy chcieliby sięgnąć po ten tytuł mam na koniec małą radę. Lepiej nie zaglądajcie do spisu treści, gdyż znajdziecie tam streszczenia każdego rozdziału.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/02/ewa-baranska-szczescie-urojone.html)
Gdy dostałam do rąk książkę „Szczęście urojone” Ewy Barańskiej, tak naprawdę nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Opis na okładce wskazywał, że będę zmuszona czytać dość schematyczną powieść obyczajową, lecz miałam nieodparte wrażenie, że nie jest to do końca zgodne z prawdą. Potwierdził to króciutki prolog, który może zapowiadać dobrą powieść kryminalną lub pierwszy...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-01
Kultura i sztuka to takie dziedziny naszego życia, które wydają się nieważne. Tymczasem często obrazy czy rzeźby były wykorzystywane do celów propagandowych. Szczególnie przerażające były działania nazistów w czasie II wojny światowej. Dokonano wówczas grabieży ponad pięciu milionów dzieł, które wywieziono w głąb III Rzeszy. Hitler żywił wręcz obsesyjne przekonanie, że niektóre eksponaty powinny być zmiecione z powierzchni ziemi. Ludobójca uwielbiał prace starożytnych Greków, a następnie Rzymian, podczas gdy stanowczo nie tolerował sztuk nowoczesnych. Dyktator chciał kontrolować wszystkie aspekty codzienności Niemców, więc piękno było dla niego ważne zarówno pod względem estetycznym, jak również doktrynalnym. Swoją filozofię przedstawił na wiecu w Monachium w 1920 roku, gdzie dokonał m.in podziału na twórców-założycieli, nosicieli oraz niszczycieli kultury. Jak łatwo się domyślić, Hitler do pierwszej grupy zaliczał osoby czystej krwi aryjskiej, a do ostatniej Żydów, którzy byli mordowani w obozach koncentracyjnych, a także pozbawiani majątków. Swoisty kontrast między demonicznym charakterem, a miłością do estetyki dowódcy III Rzeszy wykorzystała Carla Montero, jako motyw łączący bohaterów swojej powieści.
Kwiecień 1942. Do paryskiej siedziby nazistowskiej jednostki Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg (ERR), odpowiedzialnej za zabór oraz katalogowanie zagrabionych dzieł sztuki, przybywa major Georg von Bergheim. Mężczyzna od kilku tygodni na specjalne zlecenie Himmlera szuka obrazu, który jest owiany legendą. Podobno każdy, kto posiada „Astrologa”, ma przewagę nad innymi. Na czym polega ten sekret wie chyba tylko sam Führer, chcący jak najszybciej posiąść unikatową pracę.
W tym samym czasie, na wszystkich terenach okupowanych trwa masowa eksterminacja Żydów. Wiele osób żyje w strachu przed aresztowaniami, choć część z nich żywi się fałszywą nadzieją, iż tajemnicze zniknięcia i wywózki to tylko plotki. Pewnego dnia do domu rodziny Bauerów w Strasburgu wdzierają się esesmani. Bez żadnych tłumaczeń aresztują wszystkich domowników oprócz nastoletniej wówczas Sarah. Przezorny ojciec w porę ukrywa córkę w schowku pod podłogą, powierzając jej równocześnie najcenniejszą pamiątkę. Żegnając ukochane dziecko, mężczyzna mówi, iż ten przedmiot będzie jej szansą na przetrwanie oraz swoistym przekleństwem. Sarah tuła się przez wiele dni. Jedynym wsparciem dla bezdomnej jest jej przyjaciel Jacob, dzięki któremu młoda kobieta przedostaje się do Paryża, by stać się jedną z najważniejszych członkiń lokalnej komórki francuskiego ruchu oporu.
Działacze organizacji podziemnych starali się pomoc dla jeńców wojennych. Niezbędne były również akcje propagandowe, sabotaż i dywersja. Walczący mogli liczyć na pomoc brytyjskiego SOE i amerykańskiego OSS . W czasie, do którego odwołuje się autorka, operacje poszczególnych grup nie były jeszcze w pełni skoordynowane. Za kilka tygodni miało się to zmienić, niemniej na razie niewielkie zespoły zapaleńców były skazane na działania we własnym zakresie. W trakcie jednej z tych operacji losy Georga i Sarah stykają się w całkiem inny sposób niż obydwoje przypuszczali.
Mijają lata. Hiszpańska znawczyni sztuki Ana Garcia-Brest dostaje od swojego narzeczonego wyjątkowo zagadkowe zlecenie. Chce odnaleźć pewien obraz, o którym wzmianka znajduje się w pewnym liście. Sęk w tym, iż nie wiadomo czy ta praca w ogóle istnieje, a jeśli tak, to kto ją posiada. Pierwsze tropy prowadzą do Paryża. Na miejscu młoda kobieta spotyka się z profesorem tamtejszego uniwersytetu, który oferuje swoją pomoc. Alain Arnoux ma jednak ukryte motywy, skłaniające go do takiego zachowania. Czy ten niepozorny wykładowca stoi za pogróżkami, jakie dostaje hiszpańska poszukiwaczka? A może napastnik, podpisujący się, jako Georg von Bergheim, to ktoś inny?
„Szmaragdowa tablica” Carli Montero od pewnego czasu była obiektem mojego zainteresowania głównie ze względu na połączenie aspektu historycznego z elementami sensacyjno-detektywistycznymi. Muszę przyznać, że powieść zrobiła na mnie wrażenie zwłaszcza, jeśli chodzi o fabułę osadzoną w latach czterdziestych ubiegłego stulecia. Autorka z wielką pieczołowitością wplotła dzieje swoich bohaterów z prawdziwymi wydarzeniami.
Moim zdaniem świetnym posunięciem było przypisanie autorstwa wymyślonego obrazu jednemu z najbardziej tajemniczych malarzy renesansu. Giorgione, a właściwie Giorgio Barbarelli da Castelfranco lub Zorzi di Castelfranco był prawdopodobnie uczniem Giovanni Belliniego. W swoich pracach doskonale wykorzystywał grę kolorów i cieni. W związku z tym, że istnieją rozbieżności między ilością prac, namalowanych przez weneckiego artystę, hiszpańska prozaiczka mogła umiejętnie wykorzystać nieścisłości jego życiorysu, by zespoić dwie rzeczywistości czasowe.
Jak wiadomo, traumatyczne wydarzenia zmieniają ludzi. Jedni nie mogą zapomnieć o przerażających wspomnieniach, czego skutkiem jest załamanie lub niepohamowana agresja, a inni odnajdują w sobie siłę do dalszej walki z przeciwnościami. Kiedy poznajemy Georga jest zatwardziałym nazistą, przesiąkniętym ideologią III Rzeszy. Poniekąd mężczyzna dla własnej wygody zdaje się nie zauważać tragedii Żydów, których dzieła rekwiruje, nie mówiąc już o świadomości ludobójstwa na szeroką skalę. Dopiero zakazane uczucie każe majorowi stawić czoła prawdzie. Na przeciwległym biegunie znajduje się Jacob. Chłopak, po przebytych torturach, odsłania ciemną stronę swojej osobowości.
Ciekawym elementem fabuły powieści jest aspekt jednego z paryskich szpitali, gdzie pozorowano śmierć pacjentów. Metoda polegała na tym, iż śmiałkowi podawano spore ilości narkotyków, spowalniających tętno. W trakcie kontroli wydawało się, że odurzona osoba jest martwa i nazistowskie władze przyjmowały wystawiony akt zgonu. Po kilku godzinach, działanie substancji mijało, lecz pozostawały poważne efekty uboczne, jakie nie ominęły również młodego Jacoba.
Autorka potrafiła stworzyć kilka wielowarstwowych osobistości, porażających swoją realnością. Jedną z najbardziej kontrowersyjnych bohaterek jest hrabina Vandermonde. Gdy Sarah trafia do swojej babki, zostaje potraktowana bardzo obcesowo. W oczach seniorki wnuczka jest symbolem największej klęski. Wszak dla lojalnej nazistki najgorszą ujmą jest świadomość, że jej własny syn ożenił się z Żydówką i przyjął wiarę Abrahama. Tylko tajemnica obrazu sprawia, że młoda dziewczyna może liczyć na okazjonalne wsparcie bogaczki w postaci racji żywnościowych. Czy ta znajomość nie sprowadzi na młodą dziewczynę kłopotów?
Mogłabym uznać „Szmaragdową tablicę” za jedną z najlepszych książek, jakie trzymałam w dłoniach, gdyby nie fakt, iż warstwa współczesna książki nie do końca mnie przekonała. Postać Any przez długi czas była jedynie marionetką w rękach narzeczonego. O ile mogę zrozumieć fakt, że był to zabieg celowy, z racji późniejszej przemiany bohaterki, o tyle ciężko mi uwierzyć w pewne sekwencje zdarzeń. Carla Montero często popadała w skrajności, próbując wpleść we współczesną sferę swej historii coś interesującego. Być może autorka była świadoma, jak bardzo przejmująca będzie opowieść osadzona w latach czterdziestych i chciała ją zrównoważyć. W mojej opinii zagadka, schowana pomiędzy setkami archiwalnych dokumentów, nie musi mieć iście porywającego tempa, by spełnić swoje zadanie.
Hiszpańska prozaiczka przedstawiła jawne oraz ukryte zło. Poprzez wprowadzenie do swojej książki tajnej organizacji o nazwie PosenGeist pokazuje, że najgroźniejsze jest niebezpieczeństwo, które może przyjść z najbardziej nieoczekiwanej strony. Równocześnie w każdym z nas utajone są złe lub dobre skłonności, mogące wybuchnąć w każdej chwili.
„Szmaragdowa tablica” to poruszająca opowieść o zakazanej miłości, która powinna spodobać się czytelnikom, lubiącym powieści z silnie zarysowanym tłem historycznym. Carla Montero poświęciła wiele miejsca na opisanie sytuacji politycznej w czasie II wojny światowej. Wątek kryminalny jest jedynie okazją do snucia ciekawej opowieści.
(Pierwotnie tekst ukazał się pod adresem http://inna-perspektywa.blogspot.com/2015/12/carla-montero-szmaragdowa-tablica.html)
Kultura i sztuka to takie dziedziny naszego życia, które wydają się nieważne. Tymczasem często obrazy czy rzeźby były wykorzystywane do celów propagandowych. Szczególnie przerażające były działania nazistów w czasie II wojny światowej. Dokonano wówczas grabieży ponad pięciu milionów dzieł, które wywieziono w głąb III Rzeszy. Hitler żywił wręcz obsesyjne przekonanie, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-31
Na okładce książki „Dobre dziecko” Romy Ligockiej możemy przeczytać: „Okazało się, że wspomnienia - szczególnie te bolesne - mają swoje warstwy i nie wszystkie można odkryć naraz. To, o czym mówię w tej książce, było tak głęboko poruszające, wstydliwe i trudne, że potrzebowałam wielu lat, by dojść do momentu, w którym mogę o tym pisać”. Już po przeczytaniu wspomnianego fragmentu czytelnik, który wie z „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku” o tym, że pisarka przeżyła holokaust, zadaje sobie pytanie, co mogło być na tyle traumatyczne, iż potrzebne było tyle czasu, by autorka mogła się z tym zmierzyć.
Rok 1950. Polska powoli podnosi się z pożogi II wojny światowej. Jednak codzienność mieszkańców wcale nie jest łatwa. Wciąż występują choćby problemy ze zdobyciem żywności, a strach przed nową władzą jest niemal wyczuwalny. Niemniej życie większości ludzi powraca do względnej normalności. Niespełna trzynastoletnia Roma mieszka wówczas w niewielkim, krakowskim mieszkaniu wraz ze swoją mamą Teofilą. Narratorka wkracza właśnie w trudny wiek dorastania, gdy niezwykle ważne jest odnalezienie się w gronie rówieśników. Tymczasem nastolatka czuje się inna niż wszyscy. Wszak jest Żydówką i nie może uczestniczyć w większości wydarzeń, które są codziennością dla jej koleżanek, które spychają ją tym samym na margines. Może jest to poniekąd również kwesta tego, że dziewczyna jest dość skryta, czemu trudno się dziwić, biorąc pod uwagę traumatyczną przeszłość, która czasem powraca w nocnych skoszmarach. Roma znajduje pewne ukojenie w czytaniu książek i rysowaniu, lecz skrywane troski i problemy wciąż narastają. Pewnego dnia cały świat przyszłej malarki jeszcze bardziej się komplikuje. Dzieje się tak w chwili, kiedy całkowitym przypadkiem odnajduje tajemniczy list, należący do matki.
„Dobre dziecko” to niezwykle bolesna historia o trudnych relacjach matka-córka. Dwie kobiety muszą poukładać swoje życie na nowo. Każda z nich walczy z własnymi demonami. Tosia jest uwikłana w trudny związek i codziennie musi mierzyć się z wątpliwościami, czy postępuje słusznie. W tym czasie jej jedyne dziecko samo musi stawić czoła skrywanej depresji oraz, nieznanej jeszcze wówczas z nazwy, anoreksji. Mogłoby się wydawać, że między bohaterkami nie ma żadnej nici porozumienia, a jednak opisywana sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana.
Integralną częścią publikacji są zapiski z pamiętnika babci autorki. Początkowo wydawało mi się, że ta wstawka służy tylko ukazaniu pewnego kontrastu pomiędzy życiem w latach przedwojennych i powojennych. Codzienność żydowskich elit jawi się tu bardzo sielankowo. To jednak właśnie pośród tych notatek znajdujemy pewną wskazówkę, dlaczego Teofili tak trudno było pokazać jak bardzo ważna była da niej córka. Wszak Anna Abrahamerowa, w odniesieniu do miłości okazywanej m.in. dorastającej Tosi, pisze:
„Już taka jestem całe życie, zamknięta skryta. Nawet dzieci łatwiej strofuję, niż pochwalę*”.
Pani Roma w charakterystyczny dla siebie sposób opowiada o własnych przeżyciach. Z jednej strony w pełni świadomie ocenia swoje postępowanie, widziane z perspektywy dojrzałej kobiety. Nikogo nie obwinia, a czasem wręcz usprawiedliwia otoczenie. Z drugiej strony oddaje głos przede wszystkim tej cichej, wrażliwej nastolatce. Którą była kiedyś. Doskonale ukazuje przy tym swój mały, osobisty świat, zmuszając czytelnika do próby zrozumienia jej najgłębszych emocji. W tę książkę nie da się wejść z marszu. Potrzeba czasu, by zrozumieć opisaną w niej dziewczynę, której wojna zabrała wszystko, nie oferując nic w zamian.
Wydawnictwo Literackie zadbało o bardzo piękne wydanie tej publikacji. Tekst uzupełniają zdjęcia z prywatnego archiwum autorki. Ciekawym rozwiązaniem okazało się także wyróżnienie zapisków Anny Abrahamerowej specjalną, dekoracyjną, czytelną czcionką. Jedynym elementem, którego może brakować bardziej dociekliwym czytelnikom jest słowniczek, objaśniający niektóre wyrażenia, użyte w notatkach babci pisarki. Treść, co prawda i bez tego jest zrozumiała, lecz byłby to miły dodatek.
Muszę przyznać, że po lekturze „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku” myślałam, że żadna inna książka nie poruszy mnie głębiej. Myliłam się. Może jest to kwestia tego, iż „Dobre dziecko” opowiada o intymnych emocjach, które istnieją gdzieś w głębi nas samych. Każdy przecież pragnie akceptacji oraz bezwarunkowej miłości, lecz nie każdy potrafi wyrazić to tak jak pani Roma Ligocka. Ze swojej strony gorąco polecam tę trudną lekturę wszystkim, choć wiem, że niektórzy odbiorcy nie będą w stanie w pełni wejść w świat uczuć nastolatki. Ta publikacja wymaga po prostu ogromnej empatii, a może nawet choćby częściowego utożsamienia się z emocjami pisarki.
*Roma Ligocka „Dobre dziecko", str. 224 Wydawnictwo Literackie, 2012
(Pierwotne tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2016/08/roma-ligocka-dobre-dziecko.html)
Na okładce książki „Dobre dziecko” Romy Ligockiej możemy przeczytać: „Okazało się, że wspomnienia - szczególnie te bolesne - mają swoje warstwy i nie wszystkie można odkryć naraz. To, o czym mówię w tej książce, było tak głęboko poruszające, wstydliwe i trudne, że potrzebowałam wielu lat, by dojść do momentu, w którym mogę o tym pisać”. Już po przeczytaniu wspomnianego...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-04
Pomimo że uwielbiam biografie, sporadyczne sięgam po pozycje, gdzie opisana jest więcej niż jedna osoba. Prawdopodobnie wynika to z faktu, iż lubię poznawać opisywaną postać w najdrobniejszych szczegółach. Trudno więc dziwić się mojemu sceptycyzmowi, gdy do moich rąk trafiła książka Anny Janko „Boscy i nieznośni. Niezwykle biografie”. Z drugiej strony cała nasza grupka, składająca się na lokalny Dyskusyjny Klub Książki, miała czytać tę publikację gdzieś pomiędzy pieczeniem mazurków a ozdabianiem pisanek, stąd wskazana była lektura bogata w treści, lecz zwięzła w formie.
Na całość wydania składa się dwadzieścia jeden szkiców biograficznych znanych poetów, prozaików i artystów, których twórczość jest bliska autorce. W moim przypadku były to teksty zarówno o osobach, o których miałam już okazję czytać drobiazgowe opracowania, jak również rozdziały o nieznanych mi osobowościach. Tutaj należy podkreślić, że publikacja jest naprawdę miłą niespodzianką dla miłośników poezji. Warto zwrócić uwagę na dość osobistą notatkę o Julii Hartwig czy Annie Kamieńskiej. Nie należy jednak postrzegać tej pozycji, jako czegoś, co znawcy tematu i badacze literatury uznają za odkrycie.
Przez znaczną część poznawania tekstu zastanawiałam się nad adekwatnością tytułu. Boskość nieodzownie kojarzy się z niesamowitym talentem. To czynnik łączący wszystkich przedstawionych twórców. Każdy medal wydaje się mieć dwie strony. Ponadprzeciętność w znacznej mierze wiąże się z jakimś rodzajem samotności. Niektórzy sami ją wybierali, a inni byli na nią skazywani przez niezrozumienie otoczenia. Może dlatego uważamy ich za „nieznośnych", a może naprawdę tacy byli?
Forma książki jest dość nietypowa, stąd warto podzielić sobie lekturę na dwadzieścia części i poznawać ją etapowo. Autorka pokazuje swoich bohaterów, próbując w pewien sposób zrozumieć ich mentalność. Gdy czytelnik obcuje z wzmiankami o Emily Dickinson, niemal czuje kruchość jej jestestwa, a z kartek o Marii Janion emanuje wręcz siła intelektu słynnej pani profesor. O kunszcie w aspekcie przekazywania emocji świadczy podwójny opis relacji intymno-artystycznej między Reinerem Marią Rilke a Lou Andreas-Salomê. Te dwa życiorysy warto czytać jako jedną całość, ponieważ Janko przedstawia punkt widzenia mężczyzny i kobiety w sposób obiektywny, zwięzły i brawurowy. Trudno nie zadać sobie pytania, czy gdyby tej książki nie napisała poetka o ogromnej wrażliwości, ktoś inny dałby radę odszyfrować ten dziwaczny mętlik nici porozumienia między dwojgiem indywidualistów.
Ci, którzy szukają dokładnych biografii raczej się rozczarują. O dziwo największą zaletą tej publikacji jest postać Anny Janko. Autorka na pierwszym miejscu stawia artystę, o którym pisze, ale gdzieś w tle opowiada o sobie. Tak poznajemy inspiracje pisarki i poetki, która biła się w obronie prywatności swojego pamiętnika ze słynną Hanną Krall, ale była za mało odważna, by spotkać się z Czesławem Miłoszem, gdy miała taką możliwość. Choć nie można przejść obojętnie obok życiorysów Danuty Szaflarskej czy Mii Farrow, to po skończonej lekturze trudno również oprzeć się pokusie poznania lub przypomnienia sobie „Dziewczyny z zapałkami”, bądź jakiejkolwiek innej powieści Anny Janko. Czyż ktoś tak pięknie piszący o innych, sam nie zasługuje na naszą uwagę?
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2016/04/anna-janko-boscy-i-nieznosni-niezwyke.html)
Pomimo że uwielbiam biografie, sporadyczne sięgam po pozycje, gdzie opisana jest więcej niż jedna osoba. Prawdopodobnie wynika to z faktu, iż lubię poznawać opisywaną postać w najdrobniejszych szczegółach. Trudno więc dziwić się mojemu sceptycyzmowi, gdy do moich rąk trafiła książka Anny Janko „Boscy i nieznośni. Niezwykle biografie”. Z drugiej strony cała nasza grupka,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-23
„Uciec pociągiem od przyjaciół,
Wrogów, rachunków, telefonów (…).
Zostawić łóżko, ciebie, szafę,
Niczego mi nie będzie szkoda.
Zegary staną niepotrzebne,
Pogubię wszystkie kalendarze”.
Powyższy fragment tekstu piosenki „Remedium”, stworzony przez Magdalenę Czapińską, ukazuje pewnego rodzaju tęsknotę, która towarzyszy niemal każdemu z nas. Kto choć raz nie zapragnął rzucić wszystkiego i wyjechać tam, gdzie nikt go nie zna? W końcu bliscy tak często nas nie doceniają, szef w pracy gnębi, a sąsiadka nie mówi nawet dzień dobry. Tak mówimy w chwilach zwątpienia, ale gdyby ktoś zapytał, czy jesteśmy gotowi natychmiast opuścić miejsce, gdzie mieszkamy, większość osób pewnie powiedziałaby nie. Oczywiście są sytuacje, gdy jedynym wyjściem jest ucieczka, niemniej zwykle nie jesteśmy w stanie postawić grubej kreski i odciąć się od przyjaciół i rodziny. Są jednak ludzie, którzy nie mają nic do stracenia, bo ich życie to jedynie ból doświadczany od najbliższych. Wtedy łatwiej zmienić otoczenie i zacząć wszystko od nowa. O takiej chwil opowiada Agata Kołakowska.
Justyna przybywa do stolicy z jasnym planem na siebie. Nikomu już nie zaufa i na zawsze zapomni o przeszłości. To jedynie wyjście, jeżeli nie chce zostać znów zraniona. Będzie żyć po swojemu. Zbyt długo dbała o innych, a nie dostawała nic, by wierzyć w bezinteresowność. Szkoda tylko, że nikt nie potrafi wymazać jej wspomnień. Dziewczyna bardzo zazdrości niedawno poznanemu Borysowi, który zmaga się z amnezją, iż zaczyna nowe życie z czystą kartą. Mężczyzna nie może zrozumieć postawy koleżanki, gdyż oddałby wszystko, aby mieć pewność, że naprawdę kiedyś kochał żonę, o czym ta cały czas go przekonuje. Tymczasem, młoda anglistka znajduje pracę w niewielkim biurze tłumaczeń i wprowadza swój plan w życie. Wszystko jednak zmienia się, kiedy przed drzwiami dziewczyny pojawia się dawno niewidziany ojciec i prosi o wybaczenie.
Gombrowicz udowadniał w „Ferdydurke”, że każdy ma swoją „gębę”, pod którą kryje prawdziwego siebie. Agata Kołakowska mówi to samo przez pryzmat swoich bohaterów. Nikt tu nie jest taki, jakim się wydaje. Każdy boi się obnażenia swoich traum i lęków. Niemal wszystkie z nich wiążą się z przeszłością konkretnych postaci, która kładzie się cieniem na ich wybory w teraźniejszości. Najbardziej złożona jest historia Justyny. Gdy ją poznajemy, kreuje się na silną egoistkę. Czytelnik ma jednak okazję poznać tajemnicę zeszytu w twardej oprawie, gdzie odkrywa zapis trudnego, rodzinnego przeżycia, jakie daje nieco inne spojrzenie na zachowanie głównej bohaterki. Nie można jednoznacznie ocenić zagubionej dziewczyny, która miota się między skrajnościami. Z jednej strony czuje, iż ma prawo nie liczyć się z innymi, ale okazuje również niespotykany altruizm w stosunku do podopiecznych hospicjum.
Według mnie, „Wszystko, co minęło” to powieść o poszukiwaniu „złotego środka” między własnymi potrzebami a życiem w społeczeństwie, gdzie trzeba współpracować z innymi. To szczególnie ważne, by pomagać nie zapominając o sobie. Tłumaczka doznaje skutków tego, czego doświadczyła w trakcie życia z niedojrzałą siostrą i matką, która nigdy nie pogodziła się z nagłym odejściem męża. Tylko, czy nieszczęśliwe dzieciństwo może być usprawiedliwieniem dla egoistycznych poczynań bohaterki?
Muszę przyznać, iż nie udało mi się polubić Justyny, choć współczułam jej, gdy zmagała się z wewnętrznymi rozterkami. Za jedyny zarzut powieści uważam opis relacji anglistki ze współpracownikami. O ile odbiorca ma wgląd w przyczynę oziębłości dziewczyny, o tyle znajomi z biura nie wiedzą o niej praktycznie nic, a jednak to nowej koleżance wyjawiają swoje największe sekrety. Skąd takie zaufanie do kogoś, kto ewidentnie nie dąży do zacieśnienia relacji? Pomijając jednak tę kwestię, trzeba przyznać, że autorka świetnie wykorzystała aspekt wspomnień postaci drugoplanowych, aby pokazać, iż czasem pozornie nic nieznacząca rozmowa może być zapalnikiem wielu zmian. Justyna najwięcej uczy się, poznając problemy innych. To stymuluje ją do przemyślenia spraw, przed którymi uciekała. „Wszystko, co minęło” Agaty Kołakowskiej to także książka o tym, iż nie wolno oceniać innych po pozorach, bo nasz osąd może być niesprawiedliwy. Pomimo moich zastrzeżeń książka powinna przypaść gustu osobom, lubiącym prozę obyczajową z małą domieszką aspektów psychologicznych.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2016/01/agata-koakowska-wszystko-co-mineo.html)
„Uciec pociągiem od przyjaciół,
Wrogów, rachunków, telefonów (…).
Zostawić łóżko, ciebie, szafę,
Niczego mi nie będzie szkoda.
Zegary staną niepotrzebne,
Pogubię wszystkie kalendarze”.
Powyższy fragment tekstu piosenki „Remedium”, stworzony przez Magdalenę Czapińską, ukazuje pewnego rodzaju tęsknotę, która towarzyszy niemal każdemu z nas. Kto choć raz nie zapragnął...
2015-12-01
„Z popielnika na Wojtusia
Iskiereczka mruga,
Chodź, opowiem ci bajeczkę,
Bajka będzie długa”.
Historia Kopciuszka była już interpretowana na milion różnych sposobów. Niezależnie od wersji finał jest zawsze taki sam – dobro zwycięża. Zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby ta baśń potoczyła się inaczej? Przypuśćmy, że książę, podobnie jak w pierwowzorze, szuka właścicielki bucika i trafia pod dach macochy. Pani domu surowo zakazuje pasierbicy wychodzić z kuchni, a sama przekonuje przyszłego króla, iż to jedna z jej córek jest wybranką jego serca. Nieco podobną słodko-gorzką opowieść oddała w ręce swoich czytelników Laura Esquivel. Nie znajdziecie tu, co prawda wielkiego bogactwa, ale miłość, magię i niedające się usprawiedliwić niczym okrucieństwo znane wam z twórczości Andersena bądź braci Grimm.
Siedemnastoletnia Tita przeżywa swoje pierwsze, wielkie uczucie. Od ponad roku jest szczerze zakochana w przystojnym Pedro. Para dochodzi do wniosku, iż najwyższy czas poprosić matkę dziewczyny o zgodę na małżeństwo. Niestety wraz z realizacją tych planów, wszystko przybiera zły obrót. Pani domu nie tylko nie zezwala na ożenek, lecz także uświadamia swojej latorośli, gdzie jest jej miejsce. Według starej, rodzinnej tradycji, najmłodsza córka ma obowiązek opieki nad rodzicami aż do śmierci, co wiąże się z brakiem zgody na jakikolwiek ślub. To nie koniec przykrości dla młodziutkiej bohaterki. Seniorce rodu laGarza tak przypada do gustu przyprowadzony młodzieniec, że oddaje mu rękę swojej najstarszej córki Rosaury. Odtąd marzenie Tity realizuje jej siostra. Sam Pedro traktuje małżeństwo, jako środek by nie stracić choćby nikłego kontaktu z ukochaną, która odtąd zostaje oddelegowana do pracy w kuchni.
Dom powinien być miejscem, gdzie czujemy się bezpiecznie. Dla naszej bohaterki jedyną osobą, która może ją bronić przed złem jest kucharka Nacha. Starsza pani uczy dziewczynę pitrasić wspaniałe dania i ociera łzy w trudnych chwilach. Niestety już wkrótce młoda Meksykanka zostaje sama. W tym momencie Mama Elena nie ma już żadnych zahamowań, by znęcać się nad córką fizycznie, a także psychicznie. Dzięki miłości do gotowania Tita potrafi przetrzymać zniewagi domowników. Nie wie jednak, że każda jej emocja pozostaje w potrawie, jaką przyrządza, działając na smakoszy w bardzo nieoczekiwany sposób. Kiedy za oknem szaleje rewolucja meksykańska , wydaje się, że nie ma drogi ucieczki od apodyktycznej kobiety. Jedynie Gertrudis pod wpływem nagłej namiętności opuszcza hacjendę, a następnie ślad po niej ginie.
Podziwiam pisarzy iberoamerykańskich za bardzo umiejętne wykorzystanie realizmu magicznego do snucia unikalnych historii. Autorka zaczerpnęła z najlepszych wzorców, by przełamać gorycz „Przepiórek w płatkach róży”. Znajdziemy tu m.in. ukryte odniesienia do motywów z „Dziejów Tristana i Izoldy” czy „Królowej Śniegu” Andersena. Szczególnie ważna okazuje się jednak symbolika zapałek. Świadczy o tym poniższy fragment:
„(...)wszyscy rodzimy się z pudełkiem zapałek w środku, nie możemy ich zapalić sami, gdyż potrzebujemy do tego (...) tlenu i ognia. Tylko, że w naszym przypadku tlen może pochodzić na przykład z oddechu ukochanej osoby, a funkcję ognia może spełniać jakikolwiek bodziec: muzyka, pieszczota, słowo czy dźwięk, który powoduje, że detonator wybucha i zapala jedną z zapałek" .
Powieść ma bardzo specyficzną formę. Jest to niejako książka kucharska złożona ze smaków i uczuć. Rozdziały oznaczono nazwami kolejnych miesięcy, lecz te ramy czasowe stanowią jedynie granice umowne, bowiem fabuła powieści obejmuje kilkadziesiąt lat. Bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że treść jest uzależniona od pomysłów na kolejne specjały. Na początku poznajemy nazwę potrawy i listę składników. Sposób wykonania to tak naprawdę nie tyle technika kolejnych kroków, ile właściwa treść rozdziału, mówiąca o losach głównej bohaterki. Oczywiście, jeśli ktoś chciałby wykonać np. tort weselny według wytycznych zawartych w książce, to może to zrobić, jednak musi się przygotować na to, iż dokładna receptura mieści się pomiędzy konkretnymi wydarzeniami, co wiąże się z uprzednim częściowym poznaniem przejść postaci. Na szczęście ten dość oryginalny zabieg wcale nie wpływa na płynność narracji powieści.
Jedynym mankamentem tego wydania jest okładkowy opis, wyglądający jak wyjęty z taniego romansu, a przecież Laura Esquivel stworzyła unikatową powieść, która spodoba się nie tylko wielbicielom harlequinów i dobrego jedzenia, ale również fanom prozy obyczajowej ze szczyptą realizmu magicznego.
----
Rewolucja meksykańska – ogólna nazwa wydarzeń zachodzących w Meksyku w latach 1910-1917. Okres anarchii i walk o władzę, wywołany nadużyciami popełnionymi przez prezydenta P. Diaza. Jej zwolennicy dążyli do reformy rolnej, nacjonalizacji przemysłu oraz laicyzacji państwa.
Laura Esquivel „Przepiórki w płatkach róży", s. 116, Znak Literanova, 2013
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2015/12/laura-esquivel-przepiorki-w-patkach-rozy.html)
„Z popielnika na Wojtusia
Iskiereczka mruga,
Chodź, opowiem ci bajeczkę,
Bajka będzie długa”.
Historia Kopciuszka była już interpretowana na milion różnych sposobów. Niezależnie od wersji finał jest zawsze taki sam – dobro zwycięża. Zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby ta baśń potoczyła się inaczej? Przypuśćmy, że książę, podobnie jak w pierwowzorze, szuka...
2015-08-20
W życiu niemal każdej osoby, która spędza mnóstwo czasu między regałami z literaturą, przychodzi taki moment, kiedy jakiś znajomy zakochany wyłącznie w nowoczesnych technologiach, bądź niezbyt miło wspominający czasy lektur szkolnych zapyta, dlaczego czytamy. Jak wtedy wyjaśnić pasję wpatrywania się w rzędy czarnych literek na kartkach, gdy gdzieś obok jest wszechogarniający Internet i telewizja? W końcu odpowiedzi jest tak wiele. Dla niektórych to forma rozrywki, dla innych chwilowa odskocznia od smutnej codzienności, niedającej nadziei na lepsze jutro. Gdzieś są również osoby, poszukujące w fikcyjnych fabułach sposobów rozwiązania swoich realnych problemów. Często łatwiej wziąć do ręki niepozorną książkę niż porozmawiać z kimś naprawdę bliskim o gnębiących nas kłopotach. Tylko czy to jest naprawdę dobre rozwiązanie? Oto jedno z wielu pytań, jakie zadaje Nina George na stronach swojej powieści.
Jean Perdu to nietypowy księgarz, prowadzący niezwykłą Aptekę Literacką, gdzie książki sprzedaje się jak leki na receptę. Wystarczy, że ktoś zawita w gościnne progi barki Lulu, by wprawne oko sprzedawcy woluminów odkryło, jaką pozycję i w jakiej dawce należy przepisać, by czytelnik czuł się lepiej. Są tam wszak księgi na wszystkie smutki. Od lat rzesze wiernych klientów topią tam swoje problemy w przeróżnych tytułach. Jednak w myśl porzekadła, iż szewc bez butów chodzi, mężczyzna na co dzień pomagający w leczeniu zranionych dusz, sam przeżywa wewnętrzne rozterki. Odkąd ponad dwie dekady wcześniej odeszła od niego ukochana, żyje jak pustelnik. Wokół siebie ma tylko stosy książek, z których zbudował osobliwy mur, oddzielający go od niechcianych wspomnień. Niespodziewanie musi stawić czoło uśpionym demonom, wchodząc do lawendowego pokoju po stół dla nowej sąsiadki, która została z niczym. To sprawia, iż w niedługim czasie mężczyzna jest zmuszony do otwarcia listu, będącego gdzieś na dnie szuflady i zawierającego odpowiedź na pytanie, które Jean zadawał sobie nie raz w ciągu dwudziestu jeden lat. Wbrew pozorom to, czego się dowiaduje, sprawia, że nieznośny ból zamienia się w jednej chwili w bezbrzeżne poczucie winy. W akcie desperacji spokojny dotąd człowiek odcumowuje swoją barkę i wyrusza w podróż tam, gdzie powinien znaleźć się już dawno. Niespodziewanie, dołącza do niego młody pisarz Max Jordan, który po oszałamiającym debiucie, szuka inspiracji do kolejnej powieści, unikając uciążliwej adoracji zakochanych w nim nastolatek.
Muszę przyznać, że już dawno nie czytałam tak dobrej, a zarazem tak złej powieści. Do około połowy pozycji miałam ochotę wyrzucić ją przez okno. Drażnił mnie styl i ścieranie się dwóch kontrastowych koncepcji, bo czyż można sobie wyobrazić coś na kształt romansu psychologicznego? Autorka bardzo długo stara się osiągnąć bilans między elementami, które pozornie do siebie nie pasują. W końcu osiąga swój cel, ale zanim to nastąpi, jesteśmy zasypywani obrazem idyllicznej miłości. Tylko czy opisywaną sytuację można tak nazwać, gdy wiemy, że kobieta żyła z dwoma mężczyznami równocześnie, nie mogąc się zdecydować na jednego z nich? Czy jak twierdziła, była to w pełni jawna relacja między nią, mężem i kochankiem? Pomijając jednak tę kwestię, na kartach powieści obserwujemy dogłębny proces przeżywania żałoby po stracie bliskiej osoby, który przedstawiony jest w większości poprzez rozmowę w myślach głównego bohatera z Manon. Autorka stawia również pytanie czy człowiek walczący ze śmiertelną chorobą, ma prawo do zachowania tej informacji dla siebie bez wtajemniczania w to najbliższych.
Niemka buduje swoją fabułę, dzięki zastosowaniu wyraźnego kontrastu między głównymi bohaterami. Młody Max uosabia współczesnego człowieka, który jest przyzwyczajony do zdobyczy cywilizacji i czerpie inspiracje z chaosu wielkiego miasta. Przyszedł jednak moment, gdy potrzebował chwili wytchnienia i wtedy właśnie spotkał Jeana. Tylko czy chłopak, który charakteryzuje się otwartością, zrozumie introwertyczną osobowość kompana podróży i będzie potrafił mu pomóc w odzyskaniu radości życia?
Słowa uznania należą polskiemu wydawcy, który zastosował dwa rodzaje czcionki, by rozgraniczyć świat wewnętrznych myśli i zewnętrznych wydarzeń. U George ta granica jest dość płynna, stąd poznawanie fabuły wymaga skupienia ze strony odbiorcy. Opis bolesnych wspomnień często jest przywoływany w trakcie błahych dialogów, do których ponownie jesteśmy odsyłani po odbyciu sentymentalnej podróży do jakiegoś fragmentu przeszłości.
„Lawendowy pokój” to powieść, gdzie ważnym elementem jest książka, gdyż to ona stanowi źródło pocieszenia oraz barierę przed bólem. Wobec braku pieniędzy staje się także środkiem płatniczym w trakcie dalekiej wyprawy do Prowansji. Paradoksalnie, to udowadnia, że czytanie to nie wszystko i nie zwalnia nas od kontaktu z ludźmi i stawiania czoła codziennym trudnościom w realnym życiu. Uzupełnieniem fabuły są dołączone przepisy kulinarne oraz unikalna bibliografia książek, ukazanych poprzez emocje, jakie mają wywołać w przyszłym czytelniku. Nie do końca przekonuje mnie taka forma opisu pozycji, bo już wielokrotnie przekonałam się, że co dla jednego jest wzruszające, dla kogoś innego bywa banalne.
Myślę, że sporo racji miał Szymon Bobrowski, sugerując w krótkiej rekomendacji na okładce, iż ten tytuł powinien trafić w odpowiednie ręce. Jestem przekonana, że zdecydowana większość osób, które po niego sięgną, zarzucą lekturę po kilkudziesięciu stronach. Zostaną tylko Ci najbardziej wytrwali. To dla nich będzie nagrodą odkrycie naprawdę ciekawej głębi tej powieści.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2015/08/nina-george-lawendowy-pokoj.html)
W życiu niemal każdej osoby, która spędza mnóstwo czasu między regałami z literaturą, przychodzi taki moment, kiedy jakiś znajomy zakochany wyłącznie w nowoczesnych technologiach, bądź niezbyt miło wspominający czasy lektur szkolnych zapyta, dlaczego czytamy. Jak wtedy wyjaśnić pasję wpatrywania się w rzędy czarnych literek na kartkach, gdy gdzieś obok jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-12
Prozę Doroty Terakowskiej chciałam przeczytać od bardzo dawna, ale planowałam zapoznać się głównie z książkami przeznaczonymi dla dorosłych odbiorców. Tymczasem, dzięki Dyskusyjnemu Klubowi Książki, swoją przygodę rozpoczęłam od powieści przeznaczonej głównie dla młodzieży, choć w tym wypadku tak wąskie oznaczenie grona odbiorców jest nadzwyczaj krzywdzące, gdyż ta niezwykła historia może spodobać się również dorosłym czytelnikom.
Zazwyczaj nie zastanawiamy się nad tym, że jedna podjęta pod wpływem chwili decyzja może zaważyć na naszym życiu. Dopiero po pewnym czasie, znając skutki wynikające z wyboru takiej, a nie innej drogi, analizujemy czy byłoby lepiej, gdybyśmy kiedyś postąpili inaczej. Jon dorastał spokojnie w maleńkiej osadzie skrytej gdzieś w głębi prastarej puszczy. Wszystko zmienia się w chwili, kiedy do pobliskiej rzeki wpada malutka Gaja. Chłopiec w przypływie odwagi skacze w nurt rzeki, by uratować życie kilka lat młodszej dziewczynki. Mogłoby się wydawać, że słowom wdzięczności i zachwytu nie będzie końca, jednak uczucia, które witają młodego bohatera to tylko cicha, chłodna obojętność mieszkańców. Przyczyną tej sytuacji jest Tabu, które od lat zabrania przekraczać rzekę w miejscu, gdzie zrobił to Jon. Dopiero okadzenie nieszczęśnika w miejscowej świątyni przez ludzi w długich sukniach sprawia, że sąsiedzi zaczynają ponownie go tolerować. Od tego momentu w życiu nastolatka następują ogromne zmiany. Uratowana Gaja zostaje obiecana mu na żonę, a on sam czuje zew powrotu w zakazane miejsce, żeby odkryć tajemnicę dziwnej drogi. Co się za nią kryje, wie tylko stary szaman, który obiecał nigdy o tym nie wspominać w imię szerzącej się Cywilizacji i wiary w Boga Miłości. Problem w tym, że kto raz stanie na niewłaściwym brzegu, musi rozwiązać zagadkę, poświęcając bardzo wiele.
Autorka, tworząc bardzo oryginalną i mądrą fabułę powieści, nie bała się użyć elementów, które na pozór do siebie nie pasują. Pojawia się tutaj zestawienie wierzeń pogańskich z chrześcijaństwem, co stanowi główną oś akcji. W środku pisarka stawia młodego człowieka, rozdartego między swoją wiarą a wyzwaniem, które stawia przed nim Światowid. Sama historia to kilka opowieści zgrabnie połączonych w spójną całość, tworzącą ostatecznie bardzo ciekawy morał. Tu to, co dobre w szerszej perspektywie może okazać się błędne. Myliłby się ten, kto myśli, iż to książka stricte religijna, chociaż mówi o tym, że tolerancja nie oznacza rezygnacji z wyznawanych wartości, a fanatyzm nie jest dobrym rozwiązaniem, gdyż pomija inne kultury i przekonania. Tu dobrym przykładem jest relacja szamana z Isakiem. Obaj staruszkowie darzą się wzajemnym szacunkiem, pomimo że są strażnikami ,,starej” i ,,nowej” religii. Tak naprawdę wiara stanowi tu tylko pretekst, by ukazać problem nieakceptacji i wyobcowania, a także nieuchronności nadchodzących zmian.
Trudno się dziwić, że właśnie ta pozycja została Książką Roku 1998 polskiej sekcji IBBY i była nominowana do nagrody pisarzy fantasy Srebrny Glob, a jakiś czas temu weszła do kanonu lektur szkolnych dla gimnazjum. Dorota Terakowska potrafiła wydobyć to, co najlepsze z klasyki literatury, tworząc na jej podstawie nową, porywającą historię, dziejącą się zarówno w średniowieczu, jak również we współczesności. Widać tu wiele inspiracji, poczynając od motywów biblijnych, poprzez niemal niezauważalne nawiązanie do Stasia i Nel z powieści Sienkiewicza, aż po baśń o Królowej Śniegu. Pisarka nie pominęła także polskich legend, gdzie zioła miały czarodziejską moc. Niezależnie od tego czy skupimy się na mniejszych fragmentach, jak na przykład poruszanym w pewnym momencie zagadnieniu transplantacji czy skupimy się na analizie całości, warto sięgnąć po „Samotność Bogów”, gdyż trudno oprzeć się wrażeniu, że książka wraz z upływem lat zyskuje na aktualności. Ukazane zagubienie bohatera, poczucie braku empatii i zachłyśnięcie się wizją tego, co przyjdzie stanowi przecież część życia każdego z nas.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2015/07/dorota-terakowska-samotnosc-bogow.html)
Prozę Doroty Terakowskiej chciałam przeczytać od bardzo dawna, ale planowałam zapoznać się głównie z książkami przeznaczonymi dla dorosłych odbiorców. Tymczasem, dzięki Dyskusyjnemu Klubowi Książki, swoją przygodę rozpoczęłam od powieści przeznaczonej głównie dla młodzieży, choć w tym wypadku tak wąskie oznaczenie grona odbiorców jest nadzwyczaj krzywdzące, gdyż ta...
więcej mniej Pokaż mimo to
«„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. […] Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał „życie takie, jak trzeba”»* .
Naszą podróż w poszukiwaniu istoty pewnej relacji rozpoczynamy w 1947 roku w Matzlingen na północy Szwajcarii. To właśnie tam, w niewielkiej, choć dwupokojowej, klitce mieszka pewna uboga wdowa wraz z pięcioletnim synem Gustavem. Ich życie nie należy do łatwych, ale nie różni się niczym, od losów większości mieszkańców małej, obskurnej kamienicy. Emilie pracuje na dwie zmiany w fabryce serów, a w weekendy sprząta kościół tylko po to, by zapewnić swojemu dziecku porządną edukację. Nigdy nie okazuje mu jednak prawdziwego matczynego ciepła, którego potrzebuje każdy mały człowiek. Sam Gustav stara się być grzeczny i robi wszystko, aby zasłużyć na uśmiech Mutti, jednak ta potrafi go tylko strofować lub darzyć chłodną obojętnością. Jak twierdzi, mężczyzna, nawet gdy ma dopiero kilka lat, musi panować nad sobą, nie okazując uczuć. Chłopiec nie wie, co o tym myśleć, zwłaszcza widząc zachowanie nowego kolegi z przedszkola, którym ma się zaopiekować.
Szybko okazuje się, że ciągle płaczliwy i smutny Anton stanie się kimś ważnym w życiu Gustava. Jednak zanim obaj zdadzą sobie sprawę, że ich życia przypominają dziwną oś symetrii, będą musieli dowiedzieć się, czego tak naprawdę oczekują od losu. Początki nie będą łatwe zwłaszcza dla naszego małego narratora. Gustav nie do końca będzie rozumiał, dlaczego Mutti nie akceptuje rodziny jego nowego kolegi. Przecież mama Antona jest bardzo miła, ma ładny duży dom i nawet zabiera ich obu w weekendy na łyżwy. Dziwnym trafem to bliscy nowego kompana zabaw, obdarzają biedną półsierotę ciepłem, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Zweibelowie mają ku temu powód, o którym chłopiec dowie się podczas wspólnych wakacji w Davos.
„Sonata Gustava” to powieść zarówno zachwycająca, jak również bardzo rozczarowująca. Pierwszą rzeczą, która mnie zaskoczyła był dość ambitny początek książki. Rose Tremain postanowiła, bowiem oprzeć fabułę na dwóch płaszczyznach – jawnej i ukrytej. Na pozór śledzimy okres dojrzewania i budowania relacji między dwoma krańcowo różnymi bohaterami. Odmienne doświadczenia życiowe, wpływają na niejednoznaczną relację między kolegami z klasy. Gustav codziennie jest dla Antona kimś innym. Jaka jest więc istota więzi, która rodzi się pomiędzy dwójką tak odmiennych od siebie ludzi? Tę zagadkę musi odkryć sam czytelnik. Zadanie nie będzie proste, bo autorka co rusz wpędzi go w rodzaj dziwnego napięcia, że jego przypuszczenia są błędne.
Pomimo że pierwsza część „Sonaty Gustava” wydaje się najmniej dynamiczna, jest niemałą gratką dla tych, którzy lubią ukryte odniesienia historyczne. Autorka pisze m.in. o skutkach wojny i wzroście antysemityzmu. Z perspektywy polskiego czytelnika, który zna aspekt żydowski głównie w kontekście obozów koncentracyjnych, opisywana przez brytyjską pisarkę sytuacja jest wręcz dziwnie nierealna. Tremain mówi, bowiem o tym, że żydowska rodzina żyje na wyższym poziomie niż rodowici Helweci. Ale czy to oznacza, że Szwajcarzy mogli jawnie współpracować z nazistami podczas II wojny światowej? Rose Tremain zdaje się to sugerować w rozdziale, w którym pisze o wakacjach Gustava i Antona. Muszę przyznać, że był to dla mnie najbardziej okrutny, ale także najmocniejszy fragment powieści mówiący o tym, że nie znając dziejów, możemy podświadomie popełniać te same błędy, gdyż jako ludzie z natury jesteśmy skłonni do zła.
Druga część powieści przenosi nas do roku 1937. To właśnie wówczas młodziutka i roześmiana Emilie – matka Gustava – na jednym z jarmarków świątecznych poznaje Ericha. Dziewczyna jest pod tak dużym wrażeniem urody zastępcy komendanta lokalnej policji, że postanawia za wszelką cenę zaciągnąć go przed ołtarz. Jako że sam młodzieniec jest łasy na kobiece wdzięki, rodzina Perle’ów wkrótce staje się faktem. Idyllę świeżo upieczonych małżonków, przerywa wizja nadciągającej wojny. Pomimo, że Emilie przeżyje naprawdę traumatyczne chwile u boku ukochanego, zawsze będzie on dla niej bohaterem. Kobieta podświadomie wyprze istnienie wielu tajemnic w życiu swojego męża.
Wydaje się, że autorka „Sonaty Gustava” celowo odwraca w tym wątku perspektywę, czyniąc ją bardziej kontrowersyjną, a przez to ciekawszą. Kiedy śledzimy losy młodego policjanta, który ratuje Żydów jedną pieczątką, wcale nie widzimy w nim człowieka o szlachetnych pobudkach. Jest wręcz przeciwnie. Erich wraz z pierwszym kłamstwem w dobrej sprawie poczuł, iż może wszystko. Nagięcie jednej, bezdusznej zasady sprawiło, że mężczyzna automatycznie stwierdził, iż w życiu może bezkarnie zdradzać i oszukiwać swoich najbliższych.
Po poznaniu dwóch części „Sonaty Gustava” byłam niemal pewna, iż trafiłam na powieść wybitną, co było widoczne chociażby w konstrukcji książki. Do tego momentu można traktować dotychczasową fabułę jako dwa oddzielne opowiadania, które można czytać w dowolnej kolejności. Na tym etapie jedyną postacią łączącą oba fragmenty jest Emilie. Kobietę postrzega się najpierw jako antypatyczną matkę, której dopiero po poznaniu jej wcześniejszych losów, można nieco współczuć, choć na pewno nie polubić. W tym momencie fabuły najlepiej działa niedopowiedzenie i pewien dystans między czytelnikiem a opowieścią, która przypomina kłucie emocji odbiorcy szpilką przez aksamit. W moim przypadku było tak, iż pomimo tego, że czułam, iż śledzę bieg wydarzeń od niechcenia, to mimowolnie je analizowałam. W pewnej chwili pomyślałam, że to świetna propozycja dla tych, którzy chcieliby poznać aspekty związane z II wojną światową, ale boją się, że ten temat będzie dla nich zbyt brutalny i woleliby obserwować ją jedynie między wierszami. Co jednak stanie się, kiedy autorka postanowi nagle zedrzeć zasłonę tajemnicy?
Do trzeciej partii tekstu „Sonaty Gustava” mam wiele zastrzeżeń. Największej zmianie ulega styl opowieści, który bezpowrotnie traci dystans pomiędzy narratorem, a czytelnikiem. Nagle dostrzegamy coraz więcej wymuszonych i melodramatycznych zagrywek autorki. Zupełnie jakby jakiś redaktor stanął nagle za Rose Tremain i stwierdził, że czytelnicy są za głupi, by zrozumieć, co pisarka chciałaby im przekazać. Brytyjska prozaiczka popada, więc nagle w rodzaj dziwnego pośpiechu i aby uwypuklić puentę ponownie wprowadza postać Lottie. W gruncie rzeczy właśnie to spotkanie jest przysłowiowym „gwoździem do trumny” dla na pozór świetnie skonstruowanej historii. Trudno, bowiem logicznie wytłumaczyć poczynania spokojnego i neutralnego dotąd hotelarza, który w pewnym momencie bez konkretnego powodu, staje się wyzwolonym seksualnie mężczyzną. Zupełnie nieracjonalne wydaje się też, że bohater, który w gruncie rzeczy zdaje sobie już sprawę ze swojej odmiennej orientacji seksualnej, czuje się w moralnym obowiązku zaspokajać wszystkie pragnienia ponad siedemdziesięcioletniej staruszki.
Wspomniane wcześniej wzmocnienie przekazu definitywnie niszczy to, co w moim odczuciu, w „Sonacie Gustava najlepsze – fałszywą neutralność, która objawia się w małych gestach. Telenowelowy finał nijak się ma do tego, z jakiej perspektywy obserwowaliśmy wcześniejsze wydarzenia. Autorka zabrnęła jednak w ślepą uliczkę, z której nie było wyjścia. Nawet nie domyślacie się jak bolesne dla mnie jako czytelniczki, było uświadomienie sobie jakieś osiemdziesiąt stron przed końcem książki, że jakkolwiek się ona nie zakończy, będzie dla mnie totalnym rozczarowaniem. To trochę tak jakby wytrawnego pianistę posadzić przed fortepianem i kazać mu grać najpierw klasykę, z której jest znany, a następnie najnowsze hity muzyki dyskotekowej. Widać by było w tej sytuacji jakiś dziwny fałsz, pomimo iż dobry muzyk potrafi zagrać każdy utwór niezależnie od tego, z jakiego nurtu się wywodzi.
Gdybym miała w jednym zdaniu polecić lub odradzić lekturę „Sonaty Gustava” najchętniej napisałabym przeczytajcie dwie z trzech części, a ostatnią z nich sobie darujcie. Ja poznałam całość i naprawdę tego żałuję. Trafiłam w swoim życiu na wiele gorszych fabuł, ale chyba nigdy nie czułam się aż tak oszukana jak w tym wypadku.
---
* Rose Tremain, Sonata Gustava, s. 10, Wydawnictwo W.A.B. 2017
(Pełna opinia spojlerowa opatrzona wstępem historycznym znajduje się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/04/rose-tremain-sonata-gustava.html)
«„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. […] Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał „życie takie, jak trzeba”»* .
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNaszą podróż w poszukiwaniu istoty pewnej relacji rozpoczynamy w 1947 roku w Matzlingen na północy Szwajcarii. To właśnie tam, w niewielkiej, choć dwupokojowej, klitce mieszka pewna uboga wdowa wraz z...