-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiliana Więcek: „Każdy z nas potrzebuje w swoim życiu wsparcia drugiego człowieka”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel34
Biblioteczka
2024-04-14
2023-06-10
2020-06-04
2019-07-14
«„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. […] Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał „życie takie, jak trzeba”»* .
Naszą podróż w poszukiwaniu istoty pewnej relacji rozpoczynamy w 1947 roku w Matzlingen na północy Szwajcarii. To właśnie tam, w niewielkiej, choć dwupokojowej, klitce mieszka pewna uboga wdowa wraz z pięcioletnim synem Gustavem. Ich życie nie należy do łatwych, ale nie różni się niczym, od losów większości mieszkańców małej, obskurnej kamienicy. Emilie pracuje na dwie zmiany w fabryce serów, a w weekendy sprząta kościół tylko po to, by zapewnić swojemu dziecku porządną edukację. Nigdy nie okazuje mu jednak prawdziwego matczynego ciepła, którego potrzebuje każdy mały człowiek. Sam Gustav stara się być grzeczny i robi wszystko, aby zasłużyć na uśmiech Mutti, jednak ta potrafi go tylko strofować lub darzyć chłodną obojętnością. Jak twierdzi, mężczyzna, nawet gdy ma dopiero kilka lat, musi panować nad sobą, nie okazując uczuć. Chłopiec nie wie, co o tym myśleć, zwłaszcza widząc zachowanie nowego kolegi z przedszkola, którym ma się zaopiekować.
Szybko okazuje się, że ciągle płaczliwy i smutny Anton stanie się kimś ważnym w życiu Gustava. Jednak zanim obaj zdadzą sobie sprawę, że ich życia przypominają dziwną oś symetrii, będą musieli dowiedzieć się, czego tak naprawdę oczekują od losu. Początki nie będą łatwe zwłaszcza dla naszego małego narratora. Gustav nie do końca będzie rozumiał, dlaczego Mutti nie akceptuje rodziny jego nowego kolegi. Przecież mama Antona jest bardzo miła, ma ładny duży dom i nawet zabiera ich obu w weekendy na łyżwy. Dziwnym trafem to bliscy nowego kompana zabaw, obdarzają biedną półsierotę ciepłem, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Zweibelowie mają ku temu powód, o którym chłopiec dowie się podczas wspólnych wakacji w Davos.
„Sonata Gustava” to powieść zarówno zachwycająca, jak również bardzo rozczarowująca. Pierwszą rzeczą, która mnie zaskoczyła był dość ambitny początek książki. Rose Tremain postanowiła, bowiem oprzeć fabułę na dwóch płaszczyznach – jawnej i ukrytej. Na pozór śledzimy okres dojrzewania i budowania relacji między dwoma krańcowo różnymi bohaterami. Odmienne doświadczenia życiowe, wpływają na niejednoznaczną relację między kolegami z klasy. Gustav codziennie jest dla Antona kimś innym. Jaka jest więc istota więzi, która rodzi się pomiędzy dwójką tak odmiennych od siebie ludzi? Tę zagadkę musi odkryć sam czytelnik. Zadanie nie będzie proste, bo autorka co rusz wpędzi go w rodzaj dziwnego napięcia, że jego przypuszczenia są błędne.
Pomimo że pierwsza część „Sonaty Gustava” wydaje się najmniej dynamiczna, jest niemałą gratką dla tych, którzy lubią ukryte odniesienia historyczne. Autorka pisze m.in. o skutkach wojny i wzroście antysemityzmu. Z perspektywy polskiego czytelnika, który zna aspekt żydowski głównie w kontekście obozów koncentracyjnych, opisywana przez brytyjską pisarkę sytuacja jest wręcz dziwnie nierealna. Tremain mówi, bowiem o tym, że żydowska rodzina żyje na wyższym poziomie niż rodowici Helweci. Ale czy to oznacza, że Szwajcarzy mogli jawnie współpracować z nazistami podczas II wojny światowej? Rose Tremain zdaje się to sugerować w rozdziale, w którym pisze o wakacjach Gustava i Antona. Muszę przyznać, że był to dla mnie najbardziej okrutny, ale także najmocniejszy fragment powieści mówiący o tym, że nie znając dziejów, możemy podświadomie popełniać te same błędy, gdyż jako ludzie z natury jesteśmy skłonni do zła.
Druga część powieści przenosi nas do roku 1937. To właśnie wówczas młodziutka i roześmiana Emilie – matka Gustava – na jednym z jarmarków świątecznych poznaje Ericha. Dziewczyna jest pod tak dużym wrażeniem urody zastępcy komendanta lokalnej policji, że postanawia za wszelką cenę zaciągnąć go przed ołtarz. Jako że sam młodzieniec jest łasy na kobiece wdzięki, rodzina Perle’ów wkrótce staje się faktem. Idyllę świeżo upieczonych małżonków, przerywa wizja nadciągającej wojny. Pomimo, że Emilie przeżyje naprawdę traumatyczne chwile u boku ukochanego, zawsze będzie on dla niej bohaterem. Kobieta podświadomie wyprze istnienie wielu tajemnic w życiu swojego męża.
Wydaje się, że autorka „Sonaty Gustava” celowo odwraca w tym wątku perspektywę, czyniąc ją bardziej kontrowersyjną, a przez to ciekawszą. Kiedy śledzimy losy młodego policjanta, który ratuje Żydów jedną pieczątką, wcale nie widzimy w nim człowieka o szlachetnych pobudkach. Jest wręcz przeciwnie. Erich wraz z pierwszym kłamstwem w dobrej sprawie poczuł, iż może wszystko. Nagięcie jednej, bezdusznej zasady sprawiło, że mężczyzna automatycznie stwierdził, iż w życiu może bezkarnie zdradzać i oszukiwać swoich najbliższych.
Po poznaniu dwóch części „Sonaty Gustava” byłam niemal pewna, iż trafiłam na powieść wybitną, co było widoczne chociażby w konstrukcji książki. Do tego momentu można traktować dotychczasową fabułę jako dwa oddzielne opowiadania, które można czytać w dowolnej kolejności. Na tym etapie jedyną postacią łączącą oba fragmenty jest Emilie. Kobietę postrzega się najpierw jako antypatyczną matkę, której dopiero po poznaniu jej wcześniejszych losów, można nieco współczuć, choć na pewno nie polubić. W tym momencie fabuły najlepiej działa niedopowiedzenie i pewien dystans między czytelnikiem a opowieścią, która przypomina kłucie emocji odbiorcy szpilką przez aksamit. W moim przypadku było tak, iż pomimo tego, że czułam, iż śledzę bieg wydarzeń od niechcenia, to mimowolnie je analizowałam. W pewnej chwili pomyślałam, że to świetna propozycja dla tych, którzy chcieliby poznać aspekty związane z II wojną światową, ale boją się, że ten temat będzie dla nich zbyt brutalny i woleliby obserwować ją jedynie między wierszami. Co jednak stanie się, kiedy autorka postanowi nagle zedrzeć zasłonę tajemnicy?
Do trzeciej partii tekstu „Sonaty Gustava” mam wiele zastrzeżeń. Największej zmianie ulega styl opowieści, który bezpowrotnie traci dystans pomiędzy narratorem, a czytelnikiem. Nagle dostrzegamy coraz więcej wymuszonych i melodramatycznych zagrywek autorki. Zupełnie jakby jakiś redaktor stanął nagle za Rose Tremain i stwierdził, że czytelnicy są za głupi, by zrozumieć, co pisarka chciałaby im przekazać. Brytyjska prozaiczka popada, więc nagle w rodzaj dziwnego pośpiechu i aby uwypuklić puentę ponownie wprowadza postać Lottie. W gruncie rzeczy właśnie to spotkanie jest przysłowiowym „gwoździem do trumny” dla na pozór świetnie skonstruowanej historii. Trudno, bowiem logicznie wytłumaczyć poczynania spokojnego i neutralnego dotąd hotelarza, który w pewnym momencie bez konkretnego powodu, staje się wyzwolonym seksualnie mężczyzną. Zupełnie nieracjonalne wydaje się też, że bohater, który w gruncie rzeczy zdaje sobie już sprawę ze swojej odmiennej orientacji seksualnej, czuje się w moralnym obowiązku zaspokajać wszystkie pragnienia ponad siedemdziesięcioletniej staruszki.
Wspomniane wcześniej wzmocnienie przekazu definitywnie niszczy to, co w moim odczuciu, w „Sonacie Gustava najlepsze – fałszywą neutralność, która objawia się w małych gestach. Telenowelowy finał nijak się ma do tego, z jakiej perspektywy obserwowaliśmy wcześniejsze wydarzenia. Autorka zabrnęła jednak w ślepą uliczkę, z której nie było wyjścia. Nawet nie domyślacie się jak bolesne dla mnie jako czytelniczki, było uświadomienie sobie jakieś osiemdziesiąt stron przed końcem książki, że jakkolwiek się ona nie zakończy, będzie dla mnie totalnym rozczarowaniem. To trochę tak jakby wytrawnego pianistę posadzić przed fortepianem i kazać mu grać najpierw klasykę, z której jest znany, a następnie najnowsze hity muzyki dyskotekowej. Widać by było w tej sytuacji jakiś dziwny fałsz, pomimo iż dobry muzyk potrafi zagrać każdy utwór niezależnie od tego, z jakiego nurtu się wywodzi.
Gdybym miała w jednym zdaniu polecić lub odradzić lekturę „Sonaty Gustava” najchętniej napisałabym przeczytajcie dwie z trzech części, a ostatnią z nich sobie darujcie. Ja poznałam całość i naprawdę tego żałuję. Trafiłam w swoim życiu na wiele gorszych fabuł, ale chyba nigdy nie czułam się aż tak oszukana jak w tym wypadku.
---
* Rose Tremain, Sonata Gustava, s. 10, Wydawnictwo W.A.B. 2017
(Pełna opinia spojlerowa opatrzona wstępem historycznym znajduje się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/04/rose-tremain-sonata-gustava.html)
«„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. […] Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał „życie takie, jak trzeba”»* .
Naszą podróż w poszukiwaniu istoty pewnej relacji rozpoczynamy w 1947 roku w Matzlingen na północy Szwajcarii. To właśnie tam, w niewielkiej, choć dwupokojowej, klitce mieszka pewna uboga wdowa wraz z...
2020-02-27
Jest styczeń 1891 roku. W bibliotece małego dworku w Nieczujowie właścicielka majątku zastanawia się jak przekonać syna, by nie brał ślubu z Aleksandrą Świerczyńską. Myliłby się jednak ten, kto posądza Różę von Goch o cynizm, a tym bardziej o dążenie po trupach do celu. Dobiegająca do pięćdziesiątki kobieta po prostu obawia się, że przez przykry wypadek w dzieciństwie, narzeczona jedynego jej dziecka jest bezpłodna. Henryk jest jednak nieprzejednany i już wkrótce dochodzi do ogromnego wesela. Sama Róża po latach przyzna, że cieszy się, iż syn postąpił wbrew jej woli. To właśnie ta niesubordynacja sprawiła, że jej najbliżsi mogli przeżyć w swoim towarzystwie, choć kilka beztroskich i cennych chwil. Już niedługo, bowiem rodzina von Goch przeżyła bezmiar tragedii, które wszystko zmieniły. Na świecie pozostały wówczas jedynie trzy przedstawicielki rodu, które musiały stawić czoło nie tylko bolesnym wspomnieniom, ale także skutkom dwóch wielkich wojen, które zburzyły ich wewnętrzny spokój.
Myślę, że Victoria Gische wpadła na świetny pomysł, aby osadzić fabułę swej powieści na przestrzeni pół wieku. Ludzie, którzy przyszli na świat w pierwszej dekadzie XX wieku, podobnie jak moja śp. prababcia Stefania, należeli, bowiem do pechowego pokolenia, które musiało przeżyć aż dwie wojny światowe. Ciężko mi jako osobie, która nigdy nie doświadczyła tak ciężkich chwil, zrozumieć skąd ta niezwykła generacja znajdowała siłę, by wciąż na nowo odbudowywać swoje życie. Tym bardziej cieszę się, że autorka opisała właśnie ten moment w historii świata.
„Czas wojny, czas miłości” to książka, gdzie nie ma złych bohaterów, ale są złe czasy, z którymi muszą sobie radzić. Nie spotkacie tu, więc typowych czarnych charakterów, a każdej z postaci będziecie mocno kibicować. Z czasem okaże się, że nikogo nie ominą bolesne doświadczania, choć zawsze gdzieś na końcu drogi będzie migotać światełko nadziei na lepsze jutro. Jak w życiu, jedni dojdą do celu, a inni nigdy nie znajdą tego czego szukają. Może dzięki temu, najmocniejszym punktem powieści jest wątek romansowy. Rozterki miłosne Leny, Tristana i Roana mają w sobie atmosferę klasycznego romansu kostiumowego. Victoria Gische nie korzysta z najpopularniejszych schematów, co sprawia, że czytelnik nigdy nie wie, czy los połączy ponownie zakochanych. Obserwując decyzje bohaterów (a zwłaszcza Leny), niejednokrotnie czujemy rozczarowanie zmieszane ze zdziwieniem, a równocześnie powoli dociera do nas, że w tej historii nigdy nie miało być sielankowego, hollywoodzkiego zakończenia rodem z komedii romantycznej. Słodko-gorzki finał powieści pasuje, bowiem idealnie do zdumiewającej puenty, która wybrzmiewa dopiero w przedostatnim rozdziale książki.
Głównym problemem okazała się jednak objętość książki, która powinna być przynajmniej dwa razy grubsza. Nie wiem, jaki limit znaków został narzucony pani Viktorii, ale okazał się on zdecydowanie za mały jak na tak wiele wydarzeń. To wszystko sprawia, że początkowe dziewięćdziesiąt stron powieści to nie tyle wprowadzenie do poruszającej historii Leny, co istna gonitwa fabuły na złamanie karku. Victoria Gische znalazła, co prawda świetny sposób na skondensowanie akcji książki w listach, ale nie ukrywam, że z chęcią przeczytałabym o przedwojennych dziejach rodziny von Goch zdecydowanie więcej.
W „Kochance królewskiego rzeźbiarza” bardzo ceniłam tło historyczne, które nie było na pierwszym planie, ale w moim odczuciu pozytywnie wpływało na treść. Niestety, w „Czasie wojny, czasie miłości” to właśnie w tym elemencie, kryje się najwięcej niewykorzystanego potencjału. Stwierdzenie, że Victoria Gische pominęła kontekst historyczny jest co prawda kłamstwem, ale gdy spojrzymy z jaką lekkością autorka wplata do swojej fabuły realne postacie historyczne jak Maria Skłodowska-Curie czy Howard Carter to czasem chciałoby się krzyknąć: „Pani Victorio chcemy więcej!”. Pod tym względem nie ucierpiał jedynie wątek wyjazdu Leny na wykopaliska do Egiptu. Wiedząc o zamiłowaniu samej pisarki do tego tematu, cieszę się, że nasza główna bohaterka również mocno interesuje się historią piramid. Szkoda jednak, że wzmianki o zaborze rosyjskim, protestach żyrardowskich włókniarzy w 1883 roku czy walk o niepodległość Irlandii są wspomniane jedynie w kilku zdaniach jako spoiwo fabularne. Wydaje mi się, że to mógł być ukłon ze strony wydawcy dla wszystkich tych, którzy nie lubią wątków historycznych. Jako że ja się do tej grupy nie zaliczam, mimowolnie szukałam w treści książki wszystkich miejsc, gdzie autorka prawdopodobnie musiała pozbyć się rozbudowanych opisów tła hisroryczno-obyczajowego.
„Czas wojny, czas miłości” to książka napisana naprawdę pięknym językiem. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem progresu, jaki autorka poczyniła w tym względzie. Ilość sentencji, które wynotowałam z powieści, jest imponująca. Victoria Gische w bardzo sugestywny sposób pisze o wykwintnych potrawach oraz tradycjach mieszkańców Nieczujowa. Konstrukcja powieści również bardzo mi się podoba. Na początku rozdziału znajduje się słynny cytat, a poniżej miejsce i czas akcji, który będziemy obserwować. Niemałą rolę w fabule odgrywają listy, które skrótowo pokazują, co zmieniło się na przestrzeni danego okresu czasu, biorąc pod uwagę perspektywę konkretnego bohatera. Niestety, w książce nie brakuje powtórzeń, które mogą przeszkadzać szczególnie młodym czytelnikom. Natomiast starsze pokolenie będzie czuło się w tej konwencji zdecydowanie pewniej, dlatego „Czas wojny, czas miłości” może być świetnym prezentem dla mamy lub babci.
Podsumowując, „Czas wojny, czas miłości” to całkiem sprawnie napisany romans obyczajowy z dość małą otoczką historyczną. Przez większość fabuły to pozycja do bólu przeciętna, której nie można ani odradzić, ani polecić. Mimo to, zakończenie podbija wartość tego tytułu, pozostawiając w czytelniku wiele pytań bez odpowiedzi. Wydaje się jednak, że Victoria Gische popełniła błąd, zamykając swoją fabułę w jednym tomie. Jest to, bowiem idealny pomysł na piękną dylogię a nawet trylogię, opowiadającą losy rodziny, której nie można nie polubić.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/03/victoria-gische-czas-wojny-czas-miosci.html)
Jest styczeń 1891 roku. W bibliotece małego dworku w Nieczujowie właścicielka majątku zastanawia się jak przekonać syna, by nie brał ślubu z Aleksandrą Świerczyńską. Myliłby się jednak ten, kto posądza Różę von Goch o cynizm, a tym bardziej o dążenie po trupach do celu. Dobiegająca do pięćdziesiątki kobieta po prostu obawia się, że przez przykry wypadek w dzieciństwie,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-04
2019-12-31
2019-08-14
2017-12-25
Saga rodu Poldarków jakiś czas temu podbiła moje czytelnicze serce. Po przeczytaniu bardzo dobrego „Rosa Poldarka” i idealnej w moim odczuciu „Demelzy” przyszedł czas na sięgnięcie po kontynuację. Nie ukrywam, iż „Jeremy Poldark” był dla mnie tomem, o którego poziom bardzo się martwiłam. Jako wieloletnia czytelniczka mam pełną świadomość, że niemal nierealnym jest stworzenie wielotomowego cyklu, który nie zawierałby przynajmniej jednej słabszej części. Wbrew pozorom to wina nie tylko autora, ale również nas – odbiorców, którzy z jednej strony chcą poznawać dalsze losy ukochanych bohaterów, a równocześnie liczą, iż na każdym kroku będą zaskakiwani. Tylko czy takim oczekiwaniom da się sprostać, zwłaszcza w sytuacji, kiedy poprzedni tom był genialny? Sprawdźmy!
Po bolesnych wydarzeniach, opisanych w „Demelzie”, Poldarkowie wciąż nie mogą doznać ukojenia. Do znanych już zmartwień dochodzą nowe, które mogą doprowadzić rodzinę do ostatecznego upadku. Ross zostaje oskarżony o rabunek dwóch statków, napaść i podjudzanie miejscowej ludności do splądrowania wraków, co może skończyć się dla niego nawet wyrokiem śmierci. Mężczyzna stawia wszystko na jedną kartę. Sprzedaje udziały w kopalni i tuż przed procesem decyduje się, że sam wygłosi mowę końcową. Francisa, mimo niesnasek z kuzynem, bardzo się o niego martwi. Poczucie winy popchnie go do działań, które mogą skończyć się tragedią.
W tym samym czasie Demelza postanawia ukryć przed mężem pewien sekret. Zachowanie tajemnicy nie będzie jednak łatwe i sprawi, że dziewczyna będzie niemal samotnie mierzyć się z wątpliwościami, nadziejami i poczuciem, że historia może zatoczyć koło. Na szczęście, nasza bohaterka może liczyć na emocjonalne wsparcie ze strony Verity, która już wkrótce stanie twarzą w twarz z dziećmi Andrew z pierwszego małżeństwa.
Na brak rozterek sercowych nie będzie narzekał doktor Enys, który w dość nietypowych okolicznościach pozna niezwykle rezolutną młodą damę, która całkowicie zawładnie jego myślami. Czy młody medyk, który niewątpliwie ma słabość do kobiet typu famme fatale tym razem dobrze ulokował swoje uczucia?
Trzecia osłona sagi rodziny Poldarków ma w sobie większość elementów, za które czytelnicy wcześniejszych tomów tak bardzo ją pokochali. Wbrew pozorom nie jest to do końca pozytywne stwierdzenie. Oczywiście niezwykle przyjemnie jest powracać do świata i postaci, które już znamy. Z drugiej jednak strony, wówczas bardzo łatwo wyłapujemy schematy budowy fabuły, które mogą spowodować, że będziemy znali kolejne kroki bohaterów jeszcze zanim autor nam je opisze. W przypadku „Jeremy’ego Poldarka” Winston Graham postanowił skupić się wszak na typowym dla siebie ograniczaniu dramatyzmu i ugruntowaniu wizji większości wykreowanych przez siebie postaci. Chlubnym wyjątkiem od tej reguły jest jednak wizerunek Rossa, którego zachowanie staje się jeszcze bardziej niejednoznaczne niż wcześniej. Brytyjski autor to właśnie na jego przykładzie po mistrzowsku pokazuje jak płynna jest granica między dobrem a złem.
Jak już wcześniej wspomniałam, „Jeremy Poldark” to jak dotąd najmniej zaskakujący tom cyklu. Podejrzewam, że jest to związane z faktem, że Graham postanowił nieco zainspirować się motywem powtarzalności losu ludzkiego. Nie oznacza to jednak, że w powieści nie znajdziemy kilku sytuacji, które choć na chwilę zbiją nas z tropu. Dziwnym trafem wszystkie dotyczą Payntera, który nie tylko wywoła niemałe zamieszanie wśród mieszkańców rodzinnej wioski, ale również wykaże się sprytem. Patrząc jednak na losy byłego służącego Poldarków, trudno nie odnieść wrażenia, że na tym etapie cyklu Winston Graham rozważał zamknięcie wątków komediowych. Na szczęście z tego zrezygnował, co pośrednio zmusiło go do irracjonalnych rozwiązań fabularnych. Chociaż uważam to za jeden z najsłabszych aspektów powieści, to równocześnie właśnie w tym miejscu widać, jak niedostatki fabuły może nieco zakryć genialnym polskim przekładem. We fragmentach, gdzie opisywane jest życie miejscowych robotników, Tomasz Wyżyński wykazał się niezwykłą dbałością, jeśli chodzi stylizację języka. Tam, gdzie czytelnik ma się uśmiechnąć, to zastosowana gwara potęguje komiczny efekt przywoływanych scen. Wracając jednak do istoty powieści, trzeba powiedzieć, że każdy kolejny tom sagi jest coraz bardziej pesymistyczny.
Najwięcej obiekcji mam do długości opisów realiów historycznych. Jeśli czytaliście moje poprzednie teksty o tym cyklu, to wiecie, że w „Rossie Poldarku” brakowało mi odniesień do wydarzeń opisywanego okresu, co zrekompensowała mi „Demelza”. „Jeremy Poldark” to dla mnie znakomity przykład na to, że rozbudowane opisy w momencie, kiedy czekamy, co stanie się z głównym bohaterem, to nie do końca dobry pomysł. I wcale nie chodzi mi o to, że Winston Graham nie potrafił pisać o historii, bo jest inaczej. W trakcie czytania o polityce, zdałam sobie sprawę, iż autor traktuje ją niczym zapychacz, mający nieco oddalić moment kulminacyjny. To tak, jak z żartami o słynnym amerykańskim tasiemcu, gdzie bohater stawia wodę na herbatę, a czajnik gwiżdże jakieś dziesięć odcinków później. Poprzednie tomy zachwyciły mnie tempem akcji, lecz tym razem to właśnie nieumiejętne rozłożenie akcentów, sprawiło, że książka może miejscami nudzić, zwłaszcza te osoby, które nie interesują się arkanami dawnego prawa wyborczego.
Podsumowując, uważam trzeci tom Dziedzictwa rodu Poldarków za najsłabszy z tych, które dotąd czytałam. Cieszę się jednak, że wydawnictwo Czarna Owca zdecydowało się na publikację dalszych odsłon cyklu.
(Tekst ukazał się również pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-jeremy-poldark.html)
Saga rodu Poldarków jakiś czas temu podbiła moje czytelnicze serce. Po przeczytaniu bardzo dobrego „Rosa Poldarka” i idealnej w moim odczuciu „Demelzy” przyszedł czas na sięgnięcie po kontynuację. Nie ukrywam, iż „Jeremy Poldark” był dla mnie tomem, o którego poziom bardzo się martwiłam. Jako wieloletnia czytelniczka mam pełną świadomość, że niemal nierealnym jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-03-05
Wielotomowe sagi rodzinne to często bardzo wciągające książki, przypominające nieco serial telewizyjny, od którego bardzo trudno się oderwać, gdy już zaczniemy go oglądać. Do niedawna myślałam, że nie jestem podatna na tego typu mechanizmy, ale byłam w błędzie, gdyż po udanej lekturze pierwszego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków od razu chciałam sięgnąć po następny. „Ross Poldark” okazał się niezwykle ciekawą historią (pełna recenzja tutaj), ale nieco za mało rozbudowaną, stąd byłam ciekawa, czy „Demelza” sprosta moim oczekiwaniom.
W Naparze pojawia się nowy członek rodziny. Pomimo, iż narodziny Julii wydają się być początkiem szczęśliwych dni, już w momencie jej przyjścia na świat nad głową Poldarków pojawiają się ciemne chmury, choć sami bohaterowie nie od razu zdają sobie z tego sprawę. Na razie Demelza zamierza wyprawić idealne chrzciny, by sobie i innym udowodnić, że jest godna stania u boku swojego męża. Nie zapomina jednak, że oprócz wyższych sfer istnieją jeszcze rodziny górników, które zawsze ją szanowały. W związku z tym, mają się odbyć dwa przyjęcia, gdzie każdy z gości będzie świetnie się bawił. Niestety w ostatniej chwili te plany zostaną zakłócone. Główna bohaterka martwi się też o Verity, która wciąż nie może zapomnieć o swojej wielkiej miłości do Andrew Blameya. Wbrew poradom męża, dziewczyna postanawia odnaleźć żeglarza i opowiedzieć mu o rozterkach swej przyszywanej kuzynki. Niestety, ta decyzja w dłuższej perspektywie pociągnie za sobą nieoczekiwane konsekwencje, które wcale nie skupią się tylko na parze rozdzielonych przed kilkoma laty kochanków.
Ross natomiast zastanawia się jak sprawić, by jego kopalnie mogły przetrwać czasy kryzysu. Pomimo, iż sytuacja na razie nie jest najgorsza, wszystko wskazuje na to, iż wkrótce mogą spaść ceny miedzi, co nieodzownie będzie prowadzić do strat kopalni. Szybko o trafności tej tezy przekona się Francis, który, chcąc, choć na chwile, zapomnieć o trudnościach, popadnie w hazard. Tymczasem niespodziewanie Ross wpadnie na dość ryzykowny pomysł, jak ustabilizować sytuację na rynku. Będzie jednak musiał działać w ukryciu i liczyć na to, że żaden ze współpracowników go nie oszuka. Mężczyzna już niemal nikomu nie wierzy. Po tym, co spotkało Jimmy’ego Cartera, młody Poldark, mając poczucie winy, stopniowo odsuwa się od osób, na których tak się zawiódł. George Warleggan postara się w jak największym stopniu wykorzystać zaistniałą sytuację do realizacji własnych celów.
W tym miejscu muszę jednak przyznać, iż w opisie losów bohaterów był pewien element, który nieco mnie zaskoczył. Mianowicie Winston Graham opisuje niektóre wydarzenia, ukazując je niejako z drugiej ręki. Chodzi dokładnie o momenty, gdzie czytelnik jest pewien, że nieunikniona jest kłótnia między bohaterami. Wtedy uwaga odbiorcy skupia się na emocjach osoby postronnej, która czeka, by dowiedzieć się, czy sprzeczka miała burzliwy przebieg.
Szczerze mówiąc, po moim pierwszym kontakcie z prozą Winstona Grahama miałam pewne poczucie winy. Porównując swoją opinię z odczuciami znajomych, zastanawiałam się, czy tylko ja widziałam maleńkie mankamenty „Rossa Poldarka”, które sprawiły, że nie dałam tej powieści oceny celującej, a jedynie bardzo dobrą. Po przeczytaniu „Demelzy” wiem, że drugi tom sagi rodu Poldarków jest znacznie lepszy od pierwszego. Od początku widać, że autor stworzył dużo bardziej dopracowaną powieść zarówno pod względem warsztatowym, jak również fabularnym.
Zacznijmy może od budowy charakterów. Jak wspomniałam w poprzednim tekście, dotyczącym tego cyklu, Winston Graham jest dla mnie mistrzem budowy niezwykłych postaci, z którymi czytelnik może się utożsamić. O ile w pierwszej części historii ten aspekt jest widoczny głównie w odniesieniu do głównych bohaterów, to tym razem już niemal każda postać jest świetnie skonstruowana. Graham raczej nie tworzy krystalicznie czystych lub jednoznacznie złych charakterów, a jeśli już to konkretna postać jest zwykle skazana na krótki żywot lub pełni epizodyczną rolę. Tak jest na przykład w przypadku Karen, czyli młodej Cyganki, która nieco z przypadku zostaje żoną pracowitego górnika Marka Daniela. Dziewczyna od początku nie jest zadowolona z życia w niezbyt komfortowych dla niej warunkach, stąd podejmuje spore ryzyko, które może sprowadzić na nią nieszczęście. Brytyjski pisarz w „Demelzie” znakomicie ujął aspekt człowieczeństwa i tego, że każdy z nas może być zarówno dobry jak i okrutny. Dla przykładu postać George’a jest raczej negatywna, mimo to czytelnik może w pewnym sensie zrozumieć jego racje.
Drugim aspektem, na który warto zwrócić uwagę, jest tło historyczne. We wcześniejszym tekście wspomniałam, że w „Rosie Poldarku” brakowało mi głębokiego osadzenia na tle dziejów XVIII w. Co prawda akcja sagi rodzinnej nie musi aspirować do miana powieści stricte historycznej, ale w moim przypadku ukazanie Napary w pewnego rodzaju próżni było nieco irytujące. Tym razem jednak autor dopracował fabułę również w tym elemencie. Akcja drugiego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków toczy się bowiem w latach 1788-1790, gdy w Europie zachodziły zmiany na tle społecznym wywołane m.in. Wielką Rewolucją Francuską[1], które nie mogłyby zostać bez wpływu na życie mieszkańców Kornwalii. Wszak górnicy, którzy słyszeliby o zdobyciu Bastylii[2] zaczęliby domagać się swoich praw, prawda? Tutaj mogę jednak uspokoić wielu czytelników, którzy nie przepadają za tego typu motywami, że autor umieszcza zwykle wzmianki o wydarzeniach, które realnie miały miejsce, niejako w tle np. w formie zasłyszanych plotek, stąd, jeśli nie lubicie czytać o historii nawet tego nie zauważycie. Natomiast, jeżeli jest inaczej z pewnością docenicie fakt wspomnienia o kłopotach króla Jerzego III ze zdrowiem[3] czy przymierza polsko-pruskiego[4].
W tej części losów rodziny Poldarków nie znajdziecie natomiast zbyt wielu elementów humorystycznych. Postać Juda odchodzi w cień, choć nadal jego występki rozbawiają odbiorcę. Myślę, że stało się tak celowo, gdyż już ten tom pokazuje, w którą stronę zmierza cykl. Widać, że Winstonowi Grahamowi zależało na zagęszczeniu atmosfery powieści.
Podsumowując, uważam, że „Demelza” to jak na razie najlepsza część Dziedzictwa rodu Poldarków i jestem zaszczycona, że dzięki wydawnictwu Czarna Owca, już wkrótce będę mogła opowiedzieć Wam o kolejnym tomie tego cyklu. Nie wątpię, iż będzie on tak samo interesujący jak te, które dotąd czytałam.
---
[1] Wielka Rewolucja Francuska – tocząca się w latach 1789–99, rewolucja społeczna, w której wyniku zostały obalone monarchia absolutna i ustrój stanowy we Francji.
[2] 14 lipca 1789 w czasie zamieszek rozpoczynających rewolucję francuską, Bastylia, która pełniła wówczas funkcję więzienia, została zdobyta przez lud paryski, a następnie, jako symbol ucisku, zburzona.
[3] Król Anglii Jerzy III Hanowerski cierpiał na zaburzenia psychiczne i w czasie rozgrywania się akcji powieści, nie był zdolny do samodzielnych rządów.
[4] Chodzi o sojusz zaczepno-odporny zawarty 29 marca 1790 w Warszawie pomiędzy Rzecząpospolitą a Prusami.
(Ten tekst ukazał się również na stronie: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-demelza.html)
Wielotomowe sagi rodzinne to często bardzo wciągające książki, przypominające nieco serial telewizyjny, od którego bardzo trudno się oderwać, gdy już zaczniemy go oglądać. Do niedawna myślałam, że nie jestem podatna na tego typu mechanizmy, ale byłam w błędzie, gdyż po udanej lekturze pierwszego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków od razu chciałam sięgnąć po następny. „Ross...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-13
To zadziwiające, że niektóre powieści opierają się próbie czasu – a nawet więcej, odradzają się po wielu latach niczym „feniks z popiołów”, przeżywając swoją drugą, a nawet trzecią młodość. Tak właśnie jest w przypadku sagi Dziedzictwo rodu Poldarków autorstwa Winstona Grahama. Ten cykl powieściowy, składający się z dwunastu tomów jest o tyle ciekawy, iż jego popularność wynika nie tylko z talentu pisarskiego autora, ale również ze sławy adaptacji, dokonanych przez telewizję BBC. Pierwotnie całość miała być zamknięta w czterech częściach, lecz zainteresowanie przeniesieniem fabuły na ekran w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia zaowocowała kolejnymi tomami sagi. Polscy czytelnicy mają okazję poznać losy rodziny Poldarków, dzięki książkom wydawnictwa Czarna Owca. W tym tekście zajmę się głównie literacką wersją tej opowieści, a dokładniej jej pierwszym tomem. Dla tych, którzy chcą zapoznać się zarówno z książką „Ross Poldark” jak również serialem „Poldark. Wichry losu” z 2015 roku, pod koniec tekstu podam zakres odcinków, obejmujących treść omawianego tomu.
Zacznijmy jednak od początku. Do Kornwalii po latach walki w wojnie o niepodległość USA, powraca Ross Poldark. Jego pojawienie się powoduje pewną konsternację wśród bliskich. Chyba nikt, oprócz zmarłego niedawno ojca chłopaka, nie wierzył w powrót młodzieńca do domu. Brytyjczycy ostatecznie ponieśli niespodziewaną klęskę na Nowym Kontynencie, w związku z czym musieli uznać powstanie nowego państwa. Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego wszyscy czują się speszeni. Otóż, przed wyjazdem Ross był szczęśliwie zakochany w Elizabeth. Miłość do pięknej kobiety dodawała mu sił i pozwalała przetrwać w najtrudniejszych chwilach, dając nadzieję na przyszłość. Chyba nawet w najgorszych snach nasz bohater nie spodziewał się, że jedyną z pierwszych nowin, jakie usłyszy po powrocie w rodzinne strony, będzie wiadomość o zbliżającym się ślubie Elizabeth z jego kuzynem Francisem. Ross nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie rozterek miłosnych. Odziedziczony po ojcu majątek w Naparze wydaje się być niemal kompletną ruiną. Wszystko przez dwójkę służących, którzy po śmierci swego pana, bez skrupułów powolutku zamieniali znalezione kosztowności na alkohol. Ross będzie zmuszony nieco utemperować swoich pracowników, co nie będzie łatwe ze względu na fakt, że przez zbieg okoliczności w Naparze zamieszka nieco zbuntowana podkuchenna, która całkowicie zmieni życie głównego bohatera.
Muszę przyznać, że początkowo nie doceniałam potencjału tej fabuły, bo przecież nie wychodzi ona poza pewien przyjęty schemat sagi. Co prawda, gdy rozpoczynałam lekturę, byłam nieco rozczarowana tym, jak niewielki nacisk autor położył na aspekt stricte historyczny w odniesieniu do np. do walki o niepodległość USA, w której przecież Ross brał czynny udział. Bałam się również nadmiernego melodramatyzmu w opisie relacji między tytułowym bohaterem, a Elizabeth. Wystarczyło jednak kilka kartek, bym przepadła w tej opowieści bez reszty. Co było tego przyczyną? Z pewnością pierwszym, na co należy zwrócić uwagę, to bardzo ciekawa kreacja bohaterów. Ross jest wszak w pewnej mierze buntownikiem o nieco wybuchowym temperamencie, który za nic ma zasady skostniałego XVIII-wiecznego społeczeństwa, czym zdobywa sobie zarówno przyjaciół jak również wrogów. Potrafi nawet bronić pracowników zarządzanych przez siebie kopalń, choć bywa również surowy.
Można powiedzieć, że każda postać w książce jest tak charakterystyczna, że nie sposób jej pomylić z żadną inną. Równocześnie autor jednak nie kreśli wszystkich charakterów tak samo wyraźnie, dając czytelnikowi pewną ilość niedopowiedzeń. Powieść jest niezwykle wyważona pod względem budowy emocji, dzięki czemu czyta się ją bardzo płynnie. Nie sposób, więc przejść obojętnie obok losów bohaterów. Dla mnie unikalne okazało się wplecenie pewnych elementów humorystycznych, które często rozładowują atmosferę. Co ciekawe odbiorca nie ma wówczas wrażenia wywoływania uśmiechu na siłę. Postać Juda już w samym założeniu jest troszkę groteskowa za względu na to, że bohater uosabia niegroźnego pijaczka, który bywa pomocny, jeśli poczuje nad sobą kontrolę swego pana.
Chociaż, jak już wcześniej wspomniałam, aspekt historyczny w pierwszym tomie Dziedzictwa rodu Poldarków jest w tle, to jednak, jeśli chodzi o ukazanie XVIII-wiecznego społeczeństwa właścicieli ziemskich oraz pracowników kopalni, sytuacja wygląda nieco inaczej. Niemałą cegiełkę do tego pozytywnego obrazu dołożył tłumacz polskiego wydania tej powieści. Tomasz Wyżyński wykazał się, bowiem niezwykłą wrażliwością językową. To właśnie dzięki niej obserwujemy różnicę między sposobem wypowiadania się robotników i wyższych sfer. Co więcej spora część bohaterów otrzymuje swój własny, oryginalny sposób wysławiania się.
„Ross Poldark” to świetna saga rodzinna przeznaczona głównie dla fanów powieści obyczajowej, ale niekoniecznie prozy historycznej. Mając to na uwadze, trzeba przyznać, że Winston Graham stworzył dobrą i hipnotyzującą fabułę z wyrazistymi bohaterami. Nie można dziwić się, że telewizja BBC znów zdecydowała się przenieść tę historię na ekran. Służy temu już sama akcja, która czasem zdaje się wręcz wołać o sfilmowanie, gdyż są w niej widoczne nie tylko elementy romansu, ale także komedii i sensacji. Stąd zaraz po zakończeniu cyklu literackiego, zamierzam obejrzeć serial. Dla tych, którzy chcieliby równocześnie poznawać literacką i filmową wersję powieści informuję, że „Ross Poldark” obejmuje fabułę pierwszych pięciu odcinków produkcji „Poldark. Wichry losu”. Życzę wam miłego czytania i oglądania. Ja natomiast już zabieram się za kolejny tom losów mieszkańców Napary oraz ich bliskich.
(Tekst ukazał się również pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-ross-poldark.html)
To zadziwiające, że niektóre powieści opierają się próbie czasu – a nawet więcej, odradzają się po wielu latach niczym „feniks z popiołów”, przeżywając swoją drugą, a nawet trzecią młodość. Tak właśnie jest w przypadku sagi Dziedzictwo rodu Poldarków autorstwa Winstona Grahama. Ten cykl powieściowy, składający się z dwunastu tomów jest o tyle ciekawy, iż jego popularność...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-29
O Polakach pochodzących z Kresów mówi się coraz więcej. Wystarczy nadmienić, że 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej publikacji, mających przybliżyć sylwetki naszych rodaków, którzy zamieszkiwali część dzisiejszej Białorusi, Litwy i Ukrainy, czyli tereny II Rzeczypospolitej. Zwykle publikacje skupiają się na ukazaniu postaci związanych z czynną walką o niepodległość. Pozycja Katarzyny Węglickiej „Polacy z Kresów. Znani i nieznani”, nieco łamie ten schemat.
Muszę przyznać, że już sam wstęp do części właściwej pozycji był dla mnie sporym zaskoczeniem. Spodziewałam się mocno historycznego leksykonu przepełnionego datami i opisami walk, a tymczasem już w prologu autorka mocno dystansuje się od tej koncepcji. Wybitni znawcy tematu mogą tu nie znaleźć niczego wartego uwagi, ale to nie do nich skierowana jest ta książka. Pani Katarzyna, jako miłośniczka kultury i sztuki stara się podejść do życiorysów swoich bohaterów w aspekcie nie tyle wydarzeń, co miejsc i spuścizny materialno-duchowej.
Trudno określić te szkice nawet biogramami, a jeśli już to w bardzo okrojonej wersji. Sposób narracji dużo bardziej przypomina gawędę niż nudną lekcję historii. Pisarka pełni tu rolę przewodniczki po kresowych miastach i miasteczkach, co daje odbiorcy możliwość wniknięcia w mentalność społeczności, z jakich w znacznej mierze wywodzą się opisywane postacie. Żadna z opowieści nie przekracza granicy Kresów, choć bardzo często jej bohaterowie wyjeżdżali, zostawiając ukochane krajobrazy na zawsze. Początkiem historii jest zawsze miejsce. Czasem to mały dworek, a innym razem wzgórze, gdzie ślady polskiej historii są znikome. Bywa, że wskazówką jest jakiś tekst źródłowy, a nawet kilka zdań ze znanej powieści. Książkę dopełniają czarno-białe fotografie z archiwum autorki, choć również ona sama potrafi urzekająco opisywać miejsca, które odwiedza.
Bardzo ciekawy jest dobór osób, jakie narratorka poleca naszej uwadze. To nie tylko tak znane postaci jak Tadeusz Kościuszko czy Józef Piłsudski, które w większym lub mniejszym stopniu kojarzymy z przedstawianymi terenami. To też zwykli bohaterowie swoich małych ojczyzn, którzy wyróżniali się chociażby na polu nauki czy rozwoju przemysłu, a dziś są zapomniani lub kojarzeni tylko z terytorium naszego kraju. Autorka trzyma się zasady, by znanych i lubianych ukazywać z innego punktu widzenia. Tym sposobem poznajemy legendę o kasztance słynnego marszałka, która była nauczona zatrzymywać się przy każdym potrzebującym. Największym walorem książki jest wysunięcie na pierwszy plan unikatowych życiorysów zwykle uważanych za niegodne uwagi. Tymczasem znany drukarz, botanik czy twórca jednego z najlepszych miast uzdrowiskowych także tworzyli unikalny klimat, inspirujący wybitnych malarzy i muzyków.
„Polacy z Kresów. Znani i nieznani” to publikacja niepozbawiona wad. Korekta niestety pozostawia trochę do życzenia, a niektóre materiały źródłowe mogą budzić wątpliwości wśród osób, korzystających z tradycyjnych materiałów. Niemniej śmiem twierdzić, że jeśli szukacie książki, która ma zaszczepić w was miłość do historii to Katarzyna Węglicka stworzyła coś dla was, bo tylko tutaj obok wzorcowych dowódców znajdziecie szlachciców z ułańską fantazją, a kompozycje Tadeusza Ogińskiego stoją obok twórczości Czesława Niemena.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/05/katarzyna-weglicka-polacy-z-kresow.html)
O Polakach pochodzących z Kresów mówi się coraz więcej. Wystarczy nadmienić, że 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej publikacji, mających przybliżyć sylwetki naszych rodaków, którzy zamieszkiwali część dzisiejszej Białorusi, Litwy i Ukrainy, czyli tereny II Rzeczypospolitej. Zwykle publikacje skupiają...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-07
Forresta Gumpa zna chyba każdy głównie przez pryzmat ekranizacji powieści Winstona Grooma, wyreżyserowanej przez Roberta Zemeckisa. Wstyd się przyznać, ale do tej pory nie oglądałam adaptacji książki, głównie ze względu na to, iż byłam przekonana o tym, że lepiej będzie najpierw sięgnąć po pierwowzór literacki. Okazją do poznania losów niezwykłego bohatera było najnowsze polskie wydanie powieści, które kilka miesięcy temu ukazało się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.
W małym miasteczku Mobile w stanie Alabama mieszka pewna samotna matka wraz z dorastającym synem. Niestety okazuje się, że chłopiec jest lekko opóźniony w rozwoju, gdyż jego testy IQ wskazują wartość 70. Wiąże się to z wieloma trudnościami nie tylko w szkole, ale również poza nią. Forrest jest niemal na każdym kroku wyszydzany przez rówieśników i spychany na margines. Jedynie mama chłopaka czuje, iż drzemie w nim ukryty potencjał. Sam główny bohater stara się żyć normalnie i przeżywa nawet swoje pierwsze uczucie do Jenny Curran. Wszystko zmienia się w chwili, kiedy łowca talentów odkrywa, że nastolatek ma predyspozycje do stania się gwiazdą footballu amerykańskiego[1]. To okazuje się początkiem niezwykłej podróży, która zaprowadzi młodego mężczyznę nie tylko na boisko, ale również na plan filmowy, w przestrzeń kosmiczną oraz do Białego Domu.
Pewnie nie będzie niczym odkrywczym stwierdzenie, że „Forrest Gump” to opowieść o znaczeniu akceptacji różnic, a także spełnianiu marzeń. Tytułowy bohater jest świadomy swojej odmienności, ale równocześnie nie boi się podejmować wyzwań, na które wielu ludzi z pewnością nie miałoby odwagi. Choć pamiętnik bohatera jest może nieco nieskładny i czasem uwidacznia niedojrzałość, to jednak stanowi taż zbiór myśli wyjątkowego człowieka, który oprócz widocznych deficytów, posiada również ukryte zdolności matematyczne. Czytelnik śmieje się, poznając wszystkie wpadki narratora, lecz równocześnie widzi jego ogromną samotność. Bywa, że ufność Forresta powoduje, iż niektórzy wykorzystują go do własnych celów, choć pewnie nie wszyscy mają tego pełną świadomość.
Tym, co najbardziej mnie zaskoczyło, było drugie dno tej powieści. Groom pokazuje w krzywym zwierciadle grupy, które dla wielu Amerykanów są synonimem wyższej rangi społecznej i udowadnia sztuczność podziałów. Wszak powinniśmy bardziej cenić wyjątkowość człowieka niż wartość wykonywanego przez niego zawodu. Groom wplata w fabułę wydarzenia inspirowane choćby kwestią przymusowej pracy na plantacjach bawełny. Przejścia Forresta mają nasunąć odbiorcy pewne przemyślenia, o czym autor mówi niemal wprost:
„Większość pisarzy (…) wprowadza postać idiota, aby zyskać efekt podwójnego zrozumienia, pozwolić mu uczynić z siebie durnia, co zarazem pozwala czytelnikowi uchwycić głębszy sens głupoty”[2].
Książka stanowi również pewien rodzaj ukrytego manifestu względem trafności wojny w Wietnamie[3] i jej skutków. Groom z ironią przedstawia postacie prezydentów Lyndona Johnsona oraz Richarda Nixona. Postać Dana obrazuje bardzo smutny los weterana, który po udziale w walkach został zapomniany.
Jak wcześniej wspomniałam, powieść to swoisty pamiętnik Forresta, co wiąże się z unikalnym sposobem prowadzenia narracji. Język jest stylizowany na bardzo potoczny i prosty. Nie brak tu pewnych skrótów myślowych. Szczególne słowa uznania należą się tłumaczowi, czyli Jerzemu Łozińskiemu, który dokonał bardzo nowoczesnego przekładu, obfitującego w zabawne przeinaczenia. Różni on się nieco od wersji Julity Woroniak i w moim uczuciu bardziej pasuje do opisanej osobowości narratora. Pozycja jest pięknie wydana. Ładna i duża czcionka oraz solidna oprawa sprawią, że egzemplarz będzie nam służył przez lata. Jedynym mankamentem jest zbyt dużo zdradzający opis na okładce, lecz czy to jest wada, kiedy niemal każdy oglądał film?
Książka „Forrest Gump” okazała się naprawdę dobrą powieścią, choć w moim przypadku nie do końca spodobało mi się przedstawione poczucie humoru. Nie przepadam za typowo amerykańskim żartem, balansującym na granicy dobrego smaku. Sądzę jednak, że sięgnę po kontynuację powieści, bo po świetnym słodko-gorzkim zakończeniu tej części bardzo chętnie poznam dalsze losy bohaterów.
________________________________________
[1] Futbol amerykański (ang. American football) – kontaktowy sport drużynowy, w którym uczestniczą dwa jedenastoosobowe zespoły dążące do zdobycia większej
ilości punktów, gdzie piłkę można przemieszczać wykopując, niosąc, rzucając lub przekazując ją z rąk do rąk między zawodnikami.
[2] Winston Groom „Forrest Gump” s. 119, Zysk i S-ka, 2015.
[3] Wojna wietnamska (zwana też drugą wojną indochińską) – działania militarne na Półwyspie Indochińskim w latach 1957–1975.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/05/winston-groom-forrest-gump.html)
Forresta Gumpa zna chyba każdy głównie przez pryzmat ekranizacji powieści Winstona Grooma, wyreżyserowanej przez Roberta Zemeckisa. Wstyd się przyznać, ale do tej pory nie oglądałam adaptacji książki, głównie ze względu na to, iż byłam przekonana o tym, że lepiej będzie najpierw sięgnąć po pierwowzór literacki. Okazją do poznania losów niezwykłego bohatera było najnowsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-09
2018-07-29
Myśląc o XIX-wiecznej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych, rzadko bierzemy pod uwagę, że dotyczyła ona nie tylko środkowo-wschodniej części naszego kontynentu oraz Wielkiej Brytanii, ale także krajów skandynawskich. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, iż w pierwszych dwóch dekadach XIXw. swoją ojczyznę opuściło 1,5 miliona Szwedów. Tak duże zainteresowanie wyprawą na nowy kontynent było oczywiście w jakiejś mierze wynikiem naturalnej ludzkiej ciekawości. Jednak główne powody masowego opuszczenia ojczyzny przez Skandynawów miały dużo bardziej realistyczne podstawy, wynikające zarówno z ówczesnych warunków pogodowych, jak również kwestii politycznych. Bogobojni chłopi, chcąc uniknąć prześladowań oraz pragnąc krzewić restrykcyjną wiarę na nowym lądzie, wyprzedawali swój majątek, by za Atlantykiem budować nowe życie. Biedniejsi decydowali się czasem na wieloletnią rozłąkę, by pracując daleko od domu, móc finansowo wspierać bliskich, mieszkających w Szwecji. Właśnie przed wyzwaniem zbudowania własnego miejsca na ziemi stanął założyciel Elmwood Springs Lordor Nordstrom, kiedy pewnego dnia stanął na jednym ze wzgórz, które właśnie kupił i oczami wyobraźni zobaczył pełną życia miejscowość, której punktem centralnym miała stać się jego własna mleczarnia o nazwie Słodka Koniczyna oraz miejsce, które zostanie nazwane Spokojnymi Łąkami. Tak właśnie rozpoczyna się niezwykle ciepła i wzruszająca historia o ludziach i czasach, za którymi wielu z nas tęskni.
Pierwsze pokolenie przybyszów przeniosło swoje konserwatywne zwyczaje do nowego kraju, ale wraz z biegiem lat europejska tożsamość ich dzieci i wnuków bezpowrotnie się zatarła. Fabuła powieści rozgrywa się na przestrzeni ponad stulecia, co uwidacznia przemiany społeczne. Książka podzielona jest nie tylko na rozdziały, ale także dekady, których tytuły nawiązują do amerykańskiej kultury lub historii. Fannie Flagg bardzo płynnie przedstawia proces asymilacji Europejczyków w Stanach Zjednoczonych oraz ich reakcje na takie nowości jak telewizja, Internet czy wielkopowierzchniowe centra handlowe. „Całe miasto o tym mówi” to książka w pewnym sensie o istocie amerykańskiej mentalności. Ukazany obraz jest jednak uproszczony ze względu na dość sielankową konwencję powieści. Mimo to bardziej zorientowani czytelnicy z łatwością odnajdą odniesienia do amerykańskich tropów kultury, które czasem skłonią ich do uśmiechu, a innym razem do przemyśleń. Autorka poświęciła sporo miejsca na pokazanie w krzywym zwierciadle takich problemów jak otyłość olbrzymia czy trudna sytuacja osób żyjących ma granicy ubóstwa. Trzeba jednak podkreślić, że większość najtrudniejszych kwestii jest poruszanych w tak delikatny sposób, że nadmiernie nie przytłaczają one odbiorcy. Niestety w fabule znajdziemy także zbyt patetyczne wątki patriotyczne, które niekoniecznie mogą przypaść do gustu osobom nastawionym na lekką lekturę. Z drugiej strony, gdy widzimy mieszkanki Elmwood Springs w grupie pierwszych amerykańskich sufrażystek zdajemy sobie sprawę, że to właśnie w małych miejscowościach często tkwi siła wielkich zmian.
„Całe miasto o tym mówi” to powieść nie tyle o konkretnych bohaterach, co o ich życiu w małej skonsolidowanej społeczności, która w pewnym stopniu jest samowystarczalna. Tutaj każda osoba jest fragmentem większej całości. Mimo, że fabuła nie ma dominującego wątku to wykreowane postacie są bardzo realistyczne. Dzięki temu niezwykle łatwo utożsamić się z przeżywanymi przez nie emocjami oraz odnaleźć w nich cząstkę siebie lub kogoś z własnego otoczenia. Każdy z kilkunastu bohaterów tworzy atmosferę i dziedzictwo miejsca, w jakim żyje. Uczestnikom spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki najbardziej podobał się klimat małych sklepików, gdzie każdy klient czuje się jak w domu. To rzeczywistość, gdzie rodzinne problemy, choć skrywane w zaciszu czterech ścian, zdają się istnieć w plotkach i domysłach sąsiadów. Jednak mimo niedopowiedzeń mieszkańcy potrafią wspólnie rozwijać swoje miasto.
Głównym motywem powieści jest przemijanie widziane z wielu perspektyw. Bo któż z nas prędzej czy później nie zada sobie pytania, co będzie ze mną, gdy któregoś dnia zniknę z tego świata? Czy ktoś zapłacze nad moją trumną? A może jest tak, że umieramy dla innych dopiero wtedy, gdy nikt nie będzie o nas pamiętał? Właśnie ten temat stał się dla Fannie Flagg elementem spajającym wszystkie wątki. Ta kwestia nabiera jeszcze większego znaczenia, kiedy uświadomimy sobie, że ,,Całe miasto o tym mówi” to nie tylko książka podsumowująca czteroczęściowy cykl o nazwie Elmwood Springs (poprzednie trzy tomy ukazały się kilka lat temu nakładem wydawnictwa Nowa Proza), ale także powieść po której autorka oficjalnie oznajmiła zakończenie swojej kariery literackiej. Poniekąd stąd wynika dla mnie największy minus tej książki. „Całe miasto o tym mówi” miałoby dużo mocniejszy wydźwięk, gdyby historia miała otwarte zakończenie, które musiałby dopowiedzieć sobie czytelnik.
Książka zaskoczyła mnie nie tylko tym, że można potraktować ją, jako jednotomową historię. Doceniam, bowiem wyjątkowo ciepły język powieści, który jest zapewne wynikiem nie tylko wybitnego warsztatu pisarskiego Fannie Flagg, ale także świetnego polskiego przekładu, dokonanego przez Dorotę Dziewońską. Pomimo, że niezbyt lubię sielankowe opowieści proza amerykańskiej autorki była dla mnie tak niezwykle otulająca, że nie chciałam się z nią żegnać. Wszak właśnie do takiego świata warto zawitać w chłodne jesienno-zimowe wieczory
(Pełna opinia na https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/10/fannie-flagg-cae-miasto-o-tym-mow.html)
Myśląc o XIX-wiecznej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych, rzadko bierzemy pod uwagę, że dotyczyła ona nie tylko środkowo-wschodniej części naszego kontynentu oraz Wielkiej Brytanii, ale także krajów skandynawskich. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, iż w pierwszych dwóch dekadach XIXw. swoją ojczyznę opuściło 1,5 miliona Szwedów. Tak duże...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-26
Czechy we wczesnym dzieciństwie, były dla mnie, powiewem luksusu. W początkach lat dziewięćdziesiątych, mój tata jeździł na delegacje służbowe, właśnie tam. Przywoził często rzeczy, których jeszcze nie było w naszych sklepach. Od tego czasu minęły niemal dwie dekady. Wstyd się przyznać, ale chyba od tego czasu niewiele dowiedziałam się, o mentalności naszych południowych sąsiadów. Oczywiście, mogłabym opierać swój osąd na stereotypach. Z natury jednak jestem przeciwna generalizowaniu czegokolwiek, bez poznania tego bliżej, dlatego tylko kwestią czasu było, kiedy sięgnę po jakąś książkę Mariusza Szczygła. Każdy przecież wie, że ten ceniony dziennikarz, zna kraj nad Wełtawą niemal od podszewki.
„Gottland” to bardzo dobry cykl reportaży. W pierwszym odczuciu są to historie, być może, błahe. Czy na pewno? Można interpretować te wszystkie opowiadania o życiu powierzchownie, wtedy trudno wszelako oprzeć się wrażeniu, że te często zabawne, niemal groteskowe anegdotki, kryją w sobie coś więcej. Autor ma fenomenalną zdolność ukazywania drugiego dna, w czymś na pozór zwyczajnym. Czesi są dość skryci i nieufni, stąd to niezwykle przydatna umiejętność. Przyczynę tej niewiary w uczciwość, jest na pewno bolesna historia. To ona uczy wplatania myśli, między banalne zdania i wzbudza potrzebę zabezpieczania się na każdą ewentualność. Tylko w przeświadczeniu liczenia wyłącznie na siebie oraz determinacji można dojść od szewca butów do milionera. Jest również druga strona tego medalu. Zycie w przekonaniu nieustannej inwigilacji może okazać się trudne do zniesienia.
To często zmusza do wyboru. Mariusz Szczygieł przeprowadza czytelnika przez okres od międzywojnia, po czasy głębokiego komunizmu i współczesności. Pokazuje strach, propagandę i właśnie ten wybór, którego musiał dokonać niemal każdy. Trzeba podkreślić, że ta książka, może być różnie odbierana w zależności od wieku. Ktoś z wyniesionym, choć minimalnym, bagażem doświadczeń, stanie z pewnością po którejś ze stron, opisywanych przez autora. To książka wyboru, ponieważ pokazuje stosunek do komunizmu, niemal z każdej perspektywy. Są tu ludzie, którzy zdecydowali się nie współpracować z Służbą Bezpieczeństwa, a także ich przeciwnicy. Same decyzje są raczej nieoceniane. W tym miejscu czytelnicy, niemogący pamiętać okresu przed okrągłym stołem, muszą stanąć przed trudnym pytaniem. Którą drogę bym wybrał? Czy zdecydowałbym się na pójście ścieżką oporu, czy raczej zdecydowałbym się na bezwzględne posłuszeństwo wobec reżimu lub współpracę z nim?
„Gottland” podkreśla punkt widzenia wielu czeskich osobistości. Nadmienić tu można np. Helenę Vondráčkovą czy Karela Gotta. Cóż, książka wbrew pozorom pozostawia po sobie więcej pytań, niż jednoznacznych odpowiedzi. W tym wypadku jest to niesłychana zaleta.
Czechy we wczesnym dzieciństwie, były dla mnie, powiewem luksusu. W początkach lat dziewięćdziesiątych, mój tata jeździł na delegacje służbowe, właśnie tam. Przywoził często rzeczy, których jeszcze nie było w naszych sklepach. Od tego czasu minęły niemal dwie dekady. Wstyd się przyznać, ale chyba od tego czasu niewiele dowiedziałam się, o mentalności naszych południowych...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-22
II wojna światowa to zdecydowanie jedna z najkrwawszych kart w historii ludzkości. Nie da się ukryć, iż w tym czasie nastąpił niesamowity postęp naukowy, który w znaczący sposób wpłynął na działania militarne zarówno w Europie jak i na świecie. Jeden z jego najbardziej przerażających symboli jest wynalazek, który rozpoczął nową erę w dziejach. Dla polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych jednym z ważniejszych momentów był atak Japonii na Perl Harbor 7 grudnia 1941 roku. Nikt pewnie nie spodziewał się wtedy, że to wydarzenie będzie tak brzemienne w skutki i sprawi, iż prezydent Franklin Delano Roosevelt podejmie decyzję o realizacji projektu starannie ukrytego pomiędzy wysokimi szczytami Appalachów.
Celię, Toni, Jane, Kattie, Virginię, Colleen, Dorothy, Helen i Rosemary różniło niemal wszystko. Każda z nich jednak podjęła decyzję, która miała zmienić całe ich dotychczasowe życie. Gdy niespodziewanie dla nich samych pojawiła się szansa dobrze płatnej pracy, mającej zakończyć krwawą wojnę i poprawić ich finansowy byt, nie wahały się i wyruszyły do miejsca, które wówczas nawet nie istniało na mapie. Gdy tam przybyły, przywitała ich duża ilość błota, które było widać wszędzie. Ale było za późno, by się wycofać. Żołnierze potrzebowali pomocy, a jak głosiły propagandowe, rządowe plakaty, tylko praca nad „tajemniczym Gadżetem” mogła rozstrzygnąć losy konfliktu. W mgnieniu oka rozrastało się tajemnicze cementowo-azbestowe miasto, które miało stać się wyjątkowo wielką fabryką.
Denise Kiernan podjęła się karkołomnej próby opisania początków Projektu Manhattan oczami pracownic. Przez siedem lat udało jej się zebrać ogromną ilość materiału, opisującego niemal każdy aspekt życia w tajemniczym mieście. Oak Ridge to specyficzne miejsce obejmujące ponad 13000 kilometrów kwadratowych. W szczytowym okresie w kompleksie kilku fabryk pracowało ponad 75000 pracowników. Generalnie władze w sierpniu 1943 roku zebrały rzeszę młodych ludzi podporządkowując ich działania jednemu celowi – wzbogaceniu uranu i plutonu. Projekt osobiście nadzorował generał Groves. Autorka nie boi się ukazywać nieetycznego działania władz, jak choćby niebezpieczne eksperymenty medyczne na ludziach.
Ta książka to historia kobiet, które musiały sobie radzić w niezwykle trudnych warunkach. Aspekt swoistej niewoli przypomina w pewnej mierze „Archipelag Gułag” Sołżenicyna, ukazując niemal te same mechanizmy inwigilacji i psychicznego zniewolenia, choć w nieco łagodniejszej wersji. Nie zabrakło również wrócenia uwagi czytelnika na takie zagadnienia jak segregacja rasowa, nierówność w zarobkach czy prohibicja. Tym, co szczególnie zadziwia to szczególna umiejętność pomysłodawców „Gadżetu”, by zachować sekret produkcji nawet wśród pracowników.
„Dziewczyny atomowe” to wyjątkowe połączenie historii ludzkich przeciwności i rzetelnych informacji. To sprawia, że książka zadowoli zarówno zwolenników prawdziwych opowieści, jak i tych, którzy pragną szerokiego opisu naukowo-politycznego spektrum konfliktu nuklearnego. Czy warto potępiać przedstawione kobiety, przez to, że przyczyniły się do budowy bomby atomowej? Publikacja nie odpowie na to pytanie, ale na pewno pozwoli na poznanie szerszego kontekstu i ugruntowanie własnego zdania na ten temat.
*http://inna-perspektywa.blogspot.com/2013/07/denise-kiernan-dziewczyny-atomowe.html*
II wojna światowa to zdecydowanie jedna z najkrwawszych kart w historii ludzkości. Nie da się ukryć, iż w tym czasie nastąpił niesamowity postęp naukowy, który w znaczący sposób wpłynął na działania militarne zarówno w Europie jak i na świecie. Jeden z jego najbardziej przerażających symboli jest wynalazek, który rozpoczął nową erę w dziejach. Dla polityki zagranicznej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-19
„Miłość Ci wszystko wybaczy (…)
Miłość tak pięknie tłumaczy:
Zdradę i kłamstwo i grzech”.
(fragment piosenki Hanki Ordonówny „Miłość Ci wszystko wybaczy”).
Zaczęłam od przepięknego fragmentu piosenki, gdyż głównym bohaterem całego poniższego tekstu jest nie kto inny, jak twórca tych słów – Julian Tuwim. Wielu z nas kojarzy go raczej, jako poetę utworów dla dzieci i dorosłych, a ci, którzy interesują się historią naszego kraju, być może postrzegają go, jako piewcę systemu stalinowskiego. Kim w takim razie był naprawdę Julian Tuwim? Odpowiedź na to pytanie stara się przybliżyć czytelnikom już po raz drugi* Mariusz Urbanek.
Julian Tuwim urodził się 13 września 1894 roku w Łodzi. Z pochodzenia był Żydem wychowanym w rodzinie mieszczańskiej, lecz nigdy nie kultywował tradycji swoich przodków. Co więcej przez długi czas nie czuł się w ogóle częścią tej społeczności (zmianę miała przynieść dopiero reakcja na eksterminację w czasie II wojny światowej, przed którą mężczyzna uciekł do Francji, Brazylii, a następnie do Stanów Zjednoczonych). W zasadzie poeta czuł się przede wszystkim Polakiem, co tylko zdawało się pogłębiać asymilację. Przez wielu wyklęty, jako zdrajca swojej religii i nieakceptowany Polak, zaczął uciekać w poezję. Już, jako nastolatek został dostrzeżony, a jego debiut był porównywany z początkami Mickiewicza. Tuwim jednak był inny, choć być może dzielił w pewien sposób wizję kraju głoszoną przez romantyków. Myślę, że jak na swoje czasy był to artysta kontrowersyjny. To on po raz pierwszy w utworze „Wiosna” tak otwarcie pisał o erotyzmie i to on ośmielił się wyjść z wierszem do szerszej publiczności. W dzisiejszych czasach pewnie wielu powiedziałoby, że był w pewnym stopniu prekursorem komercjalizacji. Trudno odmówić mu wkładu, jaki uczynił współtworząc grupę poetycką Skamander, choć pisał również skecze i piosenki ówczesnych gwiazd estrady.
Urbanek pokazał również zwykle nieznane oblicze życia „Księcia Poezji”. Tuwim miał bardzo wiele zainteresowań. Oprócz tych poniekąd wynikających z talentu, jaki posiadał np. pasji lingwistycznej, posiadał również inne fascynacje, którym oddawał się z wielkim upodobaniem. Zbierał wszystko, co dotyczy szczurów, czartów, a także wszelkie dziwne notatki, które nazywał curiosami. Był typem współczesnego kompulsywnego zbieracza, który borykał się również z agorafobią, czyli lękiem przed otwartą przestrzenią, co zdecydowanie utrudniało mu funkcjonowanie. Zresztą w jego życiu istniało kilka innych osobliwości, o których warto przeczytać.
Tuwim miał dużą słabość do silnych przywódców. Najpierw zafascynował się legendą Piłsudskiego, gdyż wierzył, w wizję silnej Polski. Kilkanaście lat później, już, jako całkiem inny człowiek pod względem ideologicznym, znów zainteresował się ideą silnego charyzmatycznego dowódcy. Tym razem był to Józef Stalin. Poeta prawdopodobnie przynajmniej na początku był wyznawcą socjalistycznych wartości. Z tego powodu mężczyzna zdecydował się na powrót z emigracji. W tym momencie odsunęło się od poety wielu przyjaciół. Ten aspekt życia dla wielu czytelników jest przyczyną niechęci do jego twórczości. Przyznam szczerze, iż głównym powodem sięgnięcia po książkę Mariusza Urbanka, było właśnie skonfrontowanie tego aspektu życia Tuwima.
Generalnie książka nie rozwiewa wszystkich wątpliwości, które czytelnik ma przed sięgnięciem po lekturę, niemniej jednak stanowi niezwykle rzetelny obraz życia człowieka, który zmienił oblicze poezji i wprowadził ją na nowe tory. Naszym wyborem jest czy przyjmiemy jego spuściznę literacką bez zastrzeżeń czy nie zapomnimy mu romansu z PRL. Faktem jest, że miliony polskich dzieci uczą się do dziś postrzegać świat przez pryzmat jego wierszy. Jaka wszakże byłaby rzeczywistość bez sławnej „Lokomotywy”, „Słonia Trąbalskiego” czy pana Hilarego, który szuka wszędzie swoich okularów?
---
* Pierwsza próba biografii ukazała się nakładem wydawnictwa Dolnośląskiego w 2004 roku.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2013/11/mariusz-urbanek-tuwim-wylekniony.html)
„Miłość Ci wszystko wybaczy (…)
Miłość tak pięknie tłumaczy:
Zdradę i kłamstwo i grzech”.
(fragment piosenki Hanki Ordonówny „Miłość Ci wszystko wybaczy”).
Zaczęłam od przepięknego fragmentu piosenki, gdyż głównym bohaterem całego poniższego tekstu jest nie kto inny, jak twórca tych słów – Julian Tuwim. Wielu z nas kojarzy go raczej, jako poetę utworów dla dzieci i...
2017-09-16
W czasie II wojny światowej miało miejsce wiele mniej lub bardziej znaczących bitew. Jedne z nich na stałe weszły do podręczników do nauki historii, a inne niemal całkowicie przykrył kurz niepamięci. Właśnie do tej drugiej grupy możemy zaliczyć operację karpacko – dukielską znaną też pod nazwą operacji dukielsko-preszowskiej. Dla niektórych zaskakujący może być fakt, iż to właśnie w okolicach Dukli rozegrały się wydarzenia, na skutek, których nazwano ten rejon Beskidu Niskiego „doliną śmierci”. A dlaczego akurat przełęcz dukielska była tak ważna w walkach ZSRR z a sIII Rzeszą? Kluczem okazało się strategiczne położenie tego miejsca. Teren okolic Dukli stał się, bowiem częścią Linii Arpada, mającej chronić Królestwo Węgier przed atakiem Armii Czerwonej. Formalnie przełęcz dukielska sąsiadowała z niepodległą Słowacją, lecz w praktyce nacjonalistyczny rząd księdza Józefa Tiso, był w pełni zależny od władz w Berlinie. Niemniej po stronie ludności naszych południowych sąsiadów nie było pełnej zgody na taką sytuację, stąd w sierpniu 1944 wybuchło słowackie powstanie narodowe. Wówczas wojska radzieckie 38 Armii pod dowództwem generała Kiryła Moskalenki postanowiły wykorzystać zaistniały konflikt wewnętrzny do zadania ciosu III Rzeszy. Przy wsparciu 25 Korpusu Pancernego, l Armii Gwardii oraz 1 Czechosłowackiego Korpusu Armijnego dowództwo postanowiło przekroczyć Karpaty, przejęć kontrolę nad Przełęczą Dukielską, a następnie przekroczyć linię graniczną.
Rozpoczynając natarcie 8 września 1944 roku, Rosjanie mieli nadzieję, że wykonanie obranego wcześniej planu nie sprawi im większego problemu. Zakładano, iż liczba 120 tysięcy żołnierzy zaopatrzonych w 1700 moździerzy i dział wystarczy, aby w ciągu pięciu dni przekroczyć granicę ze Słowacją. Plan był jednak stanowczo nazbyt optymistyczny. Szybko okazało się, że grupa operacyjna generała Gottharda Heinrici licząca 18 dywizji wraz z 1 Armią Węgierską, dysponując co prawda mniejszą liczbą żołnierzy, lecz większą dział mogła sobie pozwolić na długotrwałą obronę przyjętych pozycji. Sowieci nie wzięli pod uwagę osłabienia we własnych szeregach spowodowanego wielodniowymi walkami na froncie. Armii Czerwonej nie sprzyjała także deszczowa pogoda, która sprawiała, że rosyjskie czołgi grzęzły w błocie. Ostatecznie dopiero 11 września Rosjanom udało się dotrzeć do szosy Dukla – Żmigród. Równocześnie oddziały czechosłowackie toczyły zażarte walki o wzgórze Franków, które ze względu na swoje położenie było niezwykle ważne pod względem strategicznym. Właśnie stamtąd rozciągał się znakomity widok na kotlinę dukielską. Dolina Śmierci jednak zawdzięcza swój przydomek dolinie rzeki Iwelki, gdzie stoczono jedne z najkrwawszych walk na terenie Polski w czasie II wojny światowej. Ostatecznie 6 października 1944 toku naziści zostali zmuszeni do opuszczenia przełęczy dukielskiej, choć pojedyncze starcia trwały do końca listopada. W sumie w walkach zginęło, zaginęło lub poniosło rany 123 tys. czerwonoarmistów, 6,5 tys. Słowaków oraz 70 tys. żołnierzy, walczących po stronie niemiecko-węgierskiej. W chwili obecnej walki z 1944 roku upamiętniają pomniki i cmentarze po obu stronach granicy polsko-słowackiej. O operacji dukielsko-preszowskiej opowiada również epos Konrada Sikory.
„Dolina Śmierci” rozpoczyna się dość nietypowo, bo od pacyfistycznego morału, przez którego pryzmat czytelnik powinien interpretować całą publikację. Autor nie ma wątpliwości, że konflikty są czymś niepotrzebnym.
„Wojna jest pustym w efekcie rzemiosłem,
Które jest trudne i ciągle zbyteczne.
Wojna jest gniewem w psychice narosłym
I rozwiązaniem, co nie jest konieczne"[1].
Dalej omawiana jest sama istota powstania i działania wojny oraz jej wpływu na walczących:
„Wojna ma swoją filozofię krasną:
Powstaje w szczycie i przypływie żalu,
Że jednym pola pszenicą zarosną,
Że ten się bawił dobrze gdzieś na balu,
A tamten znowu chce się cieszyć wiosną,
Że się Góralom chce mieszkać w Podhalu.
A ta jednostka nie wie, co chce tworzyć,
Więc w swych kompleksach będzie ludzi mierzyć.
(…)
Na wojnie najpierw trza w uczucia trafić –
Wpierw trzeba zabić człowieka od środka,
Bo później można się tym ciałem bawić
I go przesunąć do ognia ośrodka,
By móc go życia fizycznie pozbawić.
Na wojnie ginie wpierw człowiek od środka,
A później ciało pociskiem trafione
Pada w kałużę na wieki uśpione"[2].
Konrad Sikora na początku swojego eposu podkreśla swoje pacyfistyczne podejście przez wprowadzenie podmiotu lirycznego w roli negatywnie nastawionego obserwatora. Ten zabieg jest o tyle ryzykowny, że odbiorca ma wrażenie pewnego zagubienia. W momencie opisu działań z perspektywy wojsk radzieckich można mieć wrażenie, że opowiadający jest nazistą, podczas gdy komentując wydarzenia z niemieckiego punktu widzenia, wydaje się zwolennikiem Armii Czerwonej. Na szczęście autor szybko wprowadza postać głównego bohatera, którego oczami obserwujemy działania uczestników konfliktu.
Wiktor jest nastolatkiem, który został wcielony do oddziału generała Moskalenki. Początkowo młodzieniec ma dosyć mgliste pojęcie o tym, co czeka go na linii frontu. Jego umysł wypełniają piękne idee walki o wolność. Niestety, już wkrótce na własnej skórze przekona się, czym tak naprawdę jest żołnierka tułaczka. Nikt wszak nie przygotował chłopaka nie tylko na koszmarne obrazy rozstrzelonych ciał, ale także fakt, iż sam będzie musiał pozbawić kogoś życia. Dla Wiktora, który jest religijnym człowiekiem, aspekt moralny zaistniałej sytuacji jest równie trudny jak codzienna rzeczywistość. Choć chłopak zastanawia się, czy nawet w imię szlachetnej idei, ma prawo zabijać, to los nie daje mu wyboru. Swoje rozterki może jednak dzielić z towarzyszem broni Janem.
Warto zatrzymać się na chwilę na samym aspekcie opisu brutalności w eposie. Konrad Sikora łączy niemal sielankowe opisy natury z naturalistycznymi scenami ludzkiego okrucieństwa. Ten kontrast bardzo oddziałuje na odbiorcę, stąd nie polecam tej lektury bardzo wrażliwym czytelnikom, którzy mogą nie przebrnąć przez bardzo drastyczne sceny wbijania wrogów na pal.
Oprócz głównej osi poematu „Dolina Śmierci” zawiera również kilka wplecionych w treść mikropowieści o cywilach, którzy nieświadomie znaleźli się na linii frontu. Przykładem jest niezwykle poruszająca historia listonosza, który ryzykując życie, nosił listy od bliskich, walczącym żołnierzom. Gdzieś obok pewna wdowa będzie zmuszona, by wraz z małymi dziećmi uciekać przed okrucieństwem wojny.
Konrad Sikora nie zrezygnował również z wprowadzenia do swojego eposu elementów fikcyjnych. Pod tym względem dość trudno jest jednoznacznie scharakteryzować Śmierć. O ile w opisie budowy zewnętrznej stykamy się ze znajomym obrazem postaci w płaszczu z kosą w ręku, o tyle jej warstwa emocjonalna jest dość skomplikowana. Wydaje się, że autor nie mogąc się zdecydować na konkretny model charakteru tej postaci, zaczerpnął ze wszystkich dostępnych w kulturze wzorców i w nie do końca kontrolowany sposób wymieszał je ze sobą. W ten sposób powstał byt wewnętrznie sprzeczny. Trudno więc dziwić się sytuacji, że na jednej stronie czytamy, że Śmierć jest bezlitosna i bezmyślna, a na innej widzimy jej łzy współczucia. Wbrew pozorom, analizując ten element w oderwaniu od całości, można dojść do wniosku, że autor nie dopracował tego wątku, ale w ujęciu całościowym ta koncepcja w pewien sposób się broni.
Poeta nie pominął również samego aspekcie tworzenia, o którym wspomina w niemal każdym jego utworze. Tym razem o swoim podejściu do pisania opowiada sama George Sand[3]. Ten maleńki detal pokazuje jak ważna dla twórcy jest sama czynność pisania. Wydaje się, że Konrad Sikora – świadomie lub nie – dzieli się z odbiorcami źródłami swojej inspiracji i w pewien bardzo intymny sposób ujawnia, czym dla niego samego jest słowo.
Sięgając po „Dolinę Śmierci”, byłam pełna sprzecznych uczuć. Z jednej strony fascynował mnie sam aspekt historyczny dość rzadko opisywanych zdarzeń, a z drugiej przerażała forma przekazu, z którą ostatni raz zetknęłam się w liceum. Nie wyobrażałam sobie, że współczesny twórca może w pełni wykorzystać tak trudny gatunek literacki, jakim jest epos. Pragnę nadmienić, że autor w chwili publikacji swojego najbardziej złożonego poematu miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, więc istniała dość duża możliwość, iż nie poradzi sobie z tak ambitnym pomysłem. Dodatkowo Konrad Sikora zdecydował się na wykorzystanie tzw. oktawy, czyli splotu rymów abababcc, co najlepiej uwidoczni poniższy przykład:
„Nie chcę tu piękna – jest ono zbyteczne,
Bo nie ocali się w historii biegu.
Na co gromadzić te nieużyteczne
Aspekty życia? – Można długo w śniegu
Zupełnie nagim? – W świecie siostry sprzeczne
Ciągle w zawodach, ciągle w jakimś biegu,
Bo zwyciężczyni cały świat zabiera,
A pokonana w snach się poniewiera”[4].
Trzeba jednak przyznać, że twórca miejscami burzy przyjętą rytmikę wiersza, co może utrudniać płynne czytanie na głos. Dzieje się tak w dwóch sytuacjach. Pierwsza z nich – zdecydowanie częstsza – występuje w momentach, gdy autorowi zależy na zachowaniu prawdy historycznej. Nie możemy zapomnieć, że Konrad Sikora przy tworzeniu eposu opierał się nie tylko na własnej wyobraźni, ale także źródłach historycznych, co najlepiej widać w opisach przemarszu wojsk. Ze wstępu do utworu, opracowanego przez Arkadiusza Wojnickiego, dowiadujemy się, że poeta przeszedł całą trasę, którą później umieścił w swoim poemacie, co bardzo pozytywnie wpłynęło na całość utworu Powróćmy jednak do drugiego powodu, zaburzenia rytmiki. W „Dolinie Śmierci” znajdziemy kilka poetycko przedstawionych scen batalistycznych, w których zmiana układu rymów powoduje chaos oraz wzrost dynamiki konkretnych rapsodów[5].
Według mnie najsłabszym elementem książki jest zakończenie. Konrad Sikora nieco zbyt szybko ujawnia, co ostatecznie stanie się z Wiktorem i odbiorcy nie pozostaje nic innego, jak poczekać aż „to” się stanie lub żywić małą nadzieję, że fortuna się odwróci. Nie do końca spodobały mi się ostatnie pieśni, ukazane z perspektywy Jana. O ile jestem zachwycona ogólnym wydźwiękiem eposu, to nie do końca rozumiem nagłe skupienie się na postaci drugoplanowej. Z jednej strony wiemy, że poeta, by zachować realizm i pointę swojej historii musiał stworzyć takie zakończenie, lecz mimo to wydaje się ono nieco odklejone od całości. Prawdopodobnie autor zbyt słabo zarysował postać przyjaciela Wiktora, aby czytelnik mógł się z nim w pewien sposób utożsamić
Pomimo, że „Dolina Śmierci” nie jest pozbawiona wad, to jednak niewątpliwie to właśnie w tym utworze pojawiają się niemal wszystkie motywy, które będą ważne w późniejszej twórczości Konrada Sikory. Warto, więc właśnie od tej książki zacząć przygodę z tym twórcą, by przekonać się, czy warto sięgać po inne jego publikacje.
________________________________________
[1] Konrad Sikora „Dolina Śmierci, s. 8, Ruthenus, 2014
[2] Konrad Sikora „Dolina Śmierci, s. 22, Ruthenus, 2014
[3] George Sand (1804-1876) – francuska pisarka epoki romantyzmu. Uznana za kochankę Fryderyka Chopina.
[4] Konrad Sikora „Dolina Śmierci, s. 22, Ruthenus, 2014
[5] Rapsod - fragment epopei lub samodzielny utwór epicki o charakterze patetycznym, opiewający bohaterskie czyny lub doniosłe wydarzenia historyczne
(Pierwotnie tekst ukazał się na stronie: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/11/konrad-sikora-dolina-smierci.html)
W czasie II wojny światowej miało miejsce wiele mniej lub bardziej znaczących bitew. Jedne z nich na stałe weszły do podręczników do nauki historii, a inne niemal całkowicie przykrył kurz niepamięci. Właśnie do tej drugiej grupy możemy zaliczyć operację karpacko – dukielską znaną też pod nazwą operacji dukielsko-preszowskiej. Dla niektórych zaskakujący może być fakt, iż to...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-21
Muszę się wam przyznać, że mam pewną słabość do archiwalnych fotografii. Miałam nawet w szkole średniej taki moment, kiedy chciałam zająć się zawodowo grafiką, a dokładniej renowacją i koloryzacją starych fotografii. Choć ostatecznie z tych planów nic nie wyszło, to do dziś uwielbiam patrzeć na dobrze wykonane zdjęcia, zwłaszcza te, które dokumentują ważne wydarzenia, bądź wyjątkowe zjawiska przyrodnicze. Nieco w sprzeczności z tym stoi fakt, że po albumy sięgam relatywnie rzadko. Niedawno jednak udało mi się ten stan rzeczy zmienić i to przez totalny przypadek. W trakcie szukania materiałów dotyczących bitew o Przełęcz Dukielską, natrafiłam na niezwykle ciekawie zapowiadającą się publikację. Kierując się tylko i wyłącznie tytułem, wypożyczyłam książkę ,,Krosno w czasie okupacji hitlerowskiej", mając nadzieję, że znajdę w niej zapis choć części interesujących mnie walk, wchodzących w skład operacji dukielsko-preszowskiej. Możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy dopiero po powrocie do domu zorientowałam się, że wcale nie mam w dłoniach opracowania historycznego, lecz przepięknie wydany album, dokumentujący ponad cztery lata okupacji podkarpackiego miasta nad Wisłokiem przez nazistów.
Geneza wydania książki jest niezwykle interesująca, ponieważ u jej podstaw leży dość niecodzienne odkrycie. Okazuje się, że pewna część prezentowanego zbioru to fotografie wykonane przez jednego z oficerów Luftwaffe, któremu tak bardzo spodobał się rejon, który okupował, że zaczął go namiętnie fotografować. W rezultacie w swoim albumie pt. ,,Dziennik służby" zamieścił ponad sto zdjęć, z których połowa została wykonana na terenie Krosna. Zbigniew Więcek natrafił na kilka z nich i postanowił rozwinąć pomysł, pokazując nie tyko zdjęcia zrujnowanego miasta, ale również (a może przede wszystkim?) życie ludzi ujęte przez pryzmat urzędowych dokumentów oraz widokówek wysyłanych przez mieszkańców. Tak powstała publikacja, składająca się 230 unikalnych fotografii oraz dokumentów z lat 1939-44 pogrupowanych tematycznie.
Album rozpoczyna się od bardzo szkicowego przybliżenia sytuacji regionu przed wybuchem II wojny światowej. Te kilka kartek opracowanych przez Zygmunta Rygiela jest dość ciekawym, choć trudnym, wprowadzeniem do późniejszej galerii zdjęć. Miłośnik historii napisał, bowiem tekst od strony bardzo naukowej, co stanowczo zawęża zrozumienie tekstu, zwłaszcza przez osoby nieinteresujące się aspektem stricte technicznym opisywanych wydarzeń. Niemniej stanowczo nie radzę oceniać całej pozycji przez pryzmat tego rozdziału, gdyż zdecydowanie różni się on od dalszej części publikacji, złożonej głównie ze zdjęć, opatrzonych krótkimi opisami. Niemniej wydaje się, że taka forma otwarcia Krosna w czasie okupacji hitlerowskiej ma swój ścisły związek z jednym z kolejnych rozdziałów, gdzie przez unikalne zdjęcia poznajemy jedno z najbardziej naznaczonych nazizmem miejsc na mapie miasta.
Lotnisko w Krośnie powstało w 1932 roku, jako miejsce mające strategiczne znaczenie dla rozwoju przyszłej polskiej kadry lotniczej. To właśnie tam zbudowano bardzo nowoczesny jak na ówczesne czasy kompleks, który w 1938 roku stał się siedzibą Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich. Nikt nie przeczuwał wówczas, że będzie to jeden z celów nazistów, planujących przekształcić to miejsce w bazę Luftwaffe. Po tym jak kilka dni przed wybuchem wojny zorientowano się, iż krośnieńska szkoła dysponuje głównie samolotami szkoleniowymi zdecydowano się ją częściowo zbombardować, a następnie przejąć. Plan zrealizowano 1 września 1939 roku. Już osiem dni później Krosno stało się częścią Generalnego Gubernatorstwa. Miasto zostało wyzwolone dopiero we wrześniu 1944 roku.
,,Krosno w czasie okupacji hitlerowskiej" to przede wszystkim album ukazujący trudną wojenną rzeczywistość przez pryzmat urzędu pocztowego. Dzisiaj w czasach powszechnej cyfryzacji trudno nam wyobrazić sobie, że było to jedno z miejsc, które miało pośrednio zgermanizować Polaków. Nazistowskie władze doskonale wiedziały, że najlepszym sposobem kontroli obywateli była inwigilacja listów, a jedną z metod pozbawienia tożsamości narodowej było wprowadzenie niemieckojęzycznych druków urzędowych. Personel Poczty Polskiej został zmuszony do bezwzględnego posłuszeństwa wobec okupanta. Z biegiem czasu pojawiały się znaczki związane z III Rzeszą (w tym te wydane na cześć Adolfa Hitlera), a na pocztówkach widniały polsko-niemieckie, bądź niemiecko-ukraińskie opisy i instrukcje. Co ciekawe okupant zgodził się, by nie wszystkie dotąd istniejące widokówki wyszły z obiegu. Warunek był jeden. Obiekty na pocztówkach nie mogły być powiązane z miejscami kojarzonymi z polską myślą patriotyczną. W związku z powyższym w archiwach zachowało się dosyć dużo zdjęć ukazujących Krosno w czasach dwudziestolecia międzywojennego. Co ciekawe w opisie do jednej z kartek znalazłam informację, że już wówczas stosowano pierwsze próby retuszu zdjęć, więc na niektórych zdjęciach, dzięki nacięciom na kliszy fotograficznej udawało się oddalać pewne obiekty, co sprawia, że szczegóły zdjęć nie zawsze pokrywały się z rzeczywistością.
Zbigniew Więcek zajął się także ukazaniem wydawanych przez hitlerowców dokumentów, takich jak dowody osobiste, pozwolenia na pracę, kartki żywnościowe (dostępne w wielu wariantach przyznawanych z uwzględnieniem wieku, narodowości i przydatności konkretnego obywatela), czy świadectwa szkolne. To właśnie te druki są chyba najbardziej namacalnym dowodem prowadzenia stopniowej germanizacji Polaków. Chyba jedną z rzeczy, która najbardziej mnie poruszyła, była świadomość, że życie ludzkie, często zależało od małego świstka papieru. Pozycja kończy się kilkoma kadrami z krośnieńskiego getta żydowskiego i dużo późniejszej parady z okazji oswobodzenia miasta.
Pod względem wizualnym książce nie można nic zarzucić. Na stronach znajdują się zawsze maksimum trzy zdjęcia dość dobrej jakości, opatrzone krótkimi opisami. Ciekawą opcją było umieszczenie prezentowanych zdjęć w nieco większej skali, jako tło konkretnej strony. Nie wiem czy w zamieszczonych przeze mnie zdjęciach z albumu to widać, ale jest to coś zbliżonego do papeterii listownej, gdzie motyw jest tylko zaznaczony przez małą wartość krycia, a kartka tylko pozornie przypomina białą. Dobrym posunięciem było też wykorzystanie dobrej, jakości papieru. Niestety nie dostosowano chyba odpowiedniego rodzaju kleju, bo wielokrotne przewrócenie tej samej strony może spowodować, że za którymś razem zostanie nam oma w rękach.
Generalnie jednak bardzo polecam ten album miłośnikom starych fotografii, choć nie wiem na ile moja pozytywna ocena nie wynika z osobistego sentymentu. Nie ukrywam, że byłam uczennicą krośnieńskich szkół i choć nigdy nie mieszkałam w przedstawionym mieście, to znam część ulic, o których wspomina autor. Niektóre kadry naprawdę wywołały u mnie ciarki na plecach. Przykładem mogą być fotografie z wizyty Adolfa Hitlera na lotnisku w Krośnie. Sama myśl, że znam miejsce, po którym chodził jeden z największych ludobójców świata, napawa mnie wstrętem i podskórnym strachem.
Tutaj dochodzimy do kwestii, dla jakiego odbiorcy przeznaczony jest ten album. ,,Krosno w czasie okupacji hitlerowskiej". To pozycja z pewnością dla tych, którzy mają pewną, choćby minimalną, świadomość historyczną. Nie znajdziemy, w książce niemal żadnych - piszę niemal, bo nie wiem czy dziura po bombie w dachu garażu może dziś większość przyzwyczajonych do brutalności ludzi przerazić - porażających zdjęć. Siła konkretnego ujęcia rodzi się dopiero w momencie, kiedy zdamy sobie sprawę, co stało się przed albo po wykonaniu konkretnego ujęcia. Myślę, że publikacja będzie dobrym materiałem dodatkowym dla uczniów, niemniej znawcom tematu może w niej czegoś minimalnie zabraknąć. Brak tu, bowiem szerszego spojrzenia na omawiany okres.
(Pierwotnie opinia wzbogacona o zdjęcia ukazała się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/10/zbigniew-wiecek-krosno-w-czasie.html)
Muszę się wam przyznać, że mam pewną słabość do archiwalnych fotografii. Miałam nawet w szkole średniej taki moment, kiedy chciałam zająć się zawodowo grafiką, a dokładniej renowacją i koloryzacją starych fotografii. Choć ostatecznie z tych planów nic nie wyszło, to do dziś uwielbiam patrzeć na dobrze wykonane zdjęcia, zwłaszcza te, które dokumentują ważne wydarzenia, bądź...
więcej mniej Pokaż mimo to
Król Zygmunt II August (1520-1572) był jednym z tych władców naszego kraju, który bud ził wiele kontrowersji nie tyle ze względu na decyzje polityczne (to właśnie jemu zawdzięczamy unię lubelską, dzięki której powstała Rzeczpospolita Obojga Narodów), ale sferę prywatną, która była bardzo barwna i nie przystawała do obyczajów ówczesnego społeczeństwa. Pierwszą żoną ostatniego króla Polski z dynastii Jagiellonów była Elżbieta Haburżanka (1526-1545) córka Ferdynanda I Habsburga (1503-1564) i Anny Jagiellonki (1503-1547). Zaledwie dwa lata po śmierci małżonki jeszcze młody wówczas król potajemnie poślubił Barbarę Radziwiłłównę (1523-1551), czym wywołał skandal obyczajowy ze względu na fakt, że druga żona była zaledwie córką kasztelana, a rodzina krnąbrnego monarchy nie wyraziła zgody na ten ożenek. Szczęście pary nie trwało długo, gdyż po kilku latach król znów został wdowcem. Co prawda Zygmunt August zdecydował ożenić się ponownie z młodszą siostrą swojej pierwszej żony Katarzyną Habsburżanką (1533-1572), ale darzył ją tak jawnym wstrętem, iż bezwstydnie romansował z wieloma kobietami, które miały zaspokajać jego niegasnące żądze. Według części historyków, król nigdy nie wyleczył się z miłości do Radziwiłłówny i ciągle szukał choć namiastki jej osoby w ramionach kolejnych kochanek. Było kwestią czasu, kiedy ktoś wykorzysta tę słabość do własnych celów. Właśnie w tym miejscu zaczyna się akcja książki Renaty Czarneckiej.
„Barbara i król. Historia ostatniej miłości Zygmunta Augusta” to zdecydowanie książka historyczna, a nie typowy współczesny romans historyczny, gdzie prawdziwe wydarzenia pełnią tylko małoznaczącą rolę dekoracyjną. Warto mieć na uwadze jeszcze przed sięgnięciem po ten tytuł, iż będziemy obcować z lekko rwaną, jednoliniową akcją, gdyż polska autorka zrobiła wszystko, aby fabuła jej powieści, była jak najbliższa prawdzie historycznej. Postawienie sobie tak sztywnej ramy opowieści wymaga od twórcy z jednej strony dobrego warsztatu pisarskiego, a z drugiej powściągnięcia wyobraźni, co jest niezwykle trudnym zadaniem. Historia fascynacji króla Zygmunta Augusta Barbarą Giżanką nie jest jednoznaczna, dzięki czemu istnieje pewne pole do interpretacji, które pisarka bardzo skrzętnie i umiejętnie wykorzystała. Pani Renata podążyła, ścieżką pełną intryg, magii, miłości i niedopowiedzeń, która zaintryguje nawet tych, którzy na co dzień nie interesują się dziejami władców. Co więcej czasami ma się nieodparte wrażenie, że czytamy w pełni wymyśloną baśń, czerpiącą m.in. z motywów „Królewny Śnieżki”, by po chwili zdać sobie sprawę, że takie wydarzenia naprawdę mogły mieć miejsce.
Największą zaletą „Barbary i króla” jest wykreowanie niezwykle realistycznych postaci, które nie wykraczają poza ramy swoich czasów, a równocześnie są tak bliskie współczesnemu odbiorcy. Można tylko pogratulować autorce, iż odnalazła swoisty „złoty środek” między ukazaniem XVI-wiecznej rzeczywistości i aktualnego, kobiecego przekazu. Historycy niezbyt pochlebnie oceniają postawę dwóch nałożnic króla opisanych w powieści, czyli posądzanej o czarną magię Zuzanny Orłowskiej oraz Barbary Giżanki, która według tradycji miała być uderzająco podobna do drugiej żony Zygmunta Augusta. Renata Czarnecka nie usprawiedliwia swoich bohaterek, ale dzięki pokazaniu wydarzeń w większości z ich perspektywy, uwidacznia ich niejednoznaczne charaktery i skryte motywacje, które nie różnią się niczym od tych nam współczesnych. W tym kontekście warto zapoznać się z posłowiem, w którym autorka przybliża odbiorcy rolę społeczną kobiet w XVI wieku.
„Barbara i król. Historia ostatniej miłości Zygmunta Augusta” to w moim odczuciu dość niedoceniona książka. Szkoda, że jej bardzo dobrze dopracowana pod względem historycznym fabuła, świetnie wykreowane postacie, wartka narracja i ukryte współczesne przesłanie czasem przegrywają z rozdmuchanymi historiami miłosnymi, które są przecież czystą fikcją. Warto dać książce Renaty Czarnieckiej szansę nawet jeżeli dotąd proza historyczna wydawała się Wam nudna, bo ta powieść udowadnia, że nie trzeba znać dat, aby w pełni chłonąć losy bohaterów, którzy jak my wszyscy mają wady i zalety.
(Pełna opinia znajduje się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2021/07/renata-czarnecka-barbara-i-krol.html)
Król Zygmunt II August (1520-1572) był jednym z tych władców naszego kraju, który bud ził wiele kontrowersji nie tyle ze względu na decyzje polityczne (to właśnie jemu zawdzięczamy unię lubelską, dzięki której powstała Rzeczpospolita Obojga Narodów), ale sferę prywatną, która była bardzo barwna i nie przystawała do obyczajów ówczesnego społeczeństwa. Pierwszą żoną...
więcej Pokaż mimo to