-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2024-03-21
2024-01-14
2023-05-20
2021-05-25
2020-07-20
2020-05-05
2020-01-30
Przenieśmy się, więc w niedaleką przyszłość gdzieś na obrzeża Kijowa, gdzie przed drzwiami dziwnie wyglądającej restauracji o nazwie „Cząstki elementarne” stoi pierwszy z dwójki narratorów naszej historii. Artem – bo tak ma na imię zdenerwowany delikwent – właśnie jest przed najważniejszą rozmową kwalifikacyjną w swoim życiu. Stres mężczyzny jest tym większy, że sama oferta pracy, na którą odpowiedział, nie zawierała danych odnośnie do zakresu jego przyszłych obowiązków jako eksperta do spraw marketingu oraz (jak przekona się nieco później) kogoś na kształt dyrektora wykonawczego z funkcją menadżera. Pomimo przemyślenia wielu potencjalnych wariantów, Artek i tak doznaje niemałego zdziwienia, kiedy po przekroczeniu drzwi restauracji czeka na niego niejaka pani Tekla, która zamiast pytać przyszłego pracownika o doświadczenia zawodowe, zmusza go do ciągłego picia whisky i wznoszenia coraz bardziej dziwnych toastów. Na skutek tej zakrapianej ,,rozmowy”, mężczyzna budzi się następnego ranka w jednym z kijowskich apartamentowców. Ku jego zdumieniu z kuchni wychodzi jego nowa szefowa ze śniadaniem, witając go w jego nowym mieszkaniu. A gdzie w tym wszystkim haczyk? W kilka dni później Artem znajduje go w skrzynce mejlowej, gdzie w wiadomości od Tekli dostaje treść swojego pierwszego zadania, które dla trzeźwo myślącego PR-owca jest misją niemal niemożliwą.
W tym samym czasie w innej części miasta rusza budowa luksusowego osiedla mieszkalnego o nieco poetyckiej nazwie Marzenia Średniowiecza. Pomysłodawczynią i główną inwestorką projektu jest nasza druga przewodniczka po nieco futurystycznej Ukrainie. Tamę poznajemy w chwili, kiedy wspomina chyba najbardziej traumatyczne wydarzenia w swoim życiu. Choć trudno w to uwierzyć, kilkanaście lat wcześniej ta piękna dziewczyna była szarą nastolatką ze sporą nadwagą, którą gnębiono w szkole. Pewnego dnia, po dość okrutnym incydencie na lekcji chemii, Tama postanowiła nie tylko już nigdy nie spotkać się ze swoimi oprawcami, ale także przenieść się do ojca, który wiele lat temu porzucił ją i matkę dla kochanki o takim samym imieniu jak jego własna córka. Ta dziwna okoliczność sprawiła, że dorastająca Tamara już na zawsze została Tamą, która irracjonalnie była dla swojej mamy przypominajką o istnieniu „tej drugiej” nawet po śmierci rywalki. Po tym wszystkim rodzicielka z niejaką ulgą wysłała swoje jedyne dziecko w kilkusetkilometrową podróż obskurnym pociągiem do taty, który coraz skuteczniej popadał w alkoholizm. Gdy Tama dotarła na miejsce spotkała pewnego staruszka, który w dziwny sposób wpłynął na jej życie. Co dokładnie przydarzyło się Tamie, że młoda kobieta znajduje się na szczycie tego oczywiście Wam nie zdradzę. Musicie przeczytać o tym sami, a częściowo sobie dopowiedzieć.
Sięgnęłam po „Niewolnice i przyjaciół pani Tekli” pod wpływem impulsu, ale nawet gdybym wybrała tę książkę po głębokim zastanowieniu, pewnie nie obroniłabym się od ogromnego zdumienia, które ogarnęło mnie już po przeczytaniu kilku stron. Oleh Poliakov jak na debiutanta okazał się tak odważnym – zarówno w zaproponowanej formie jak i podjętej tematyce społeczno-politycznej - że niejeden satyryk mógłby się od niego uczyć. Ukraiński pisarz nie zawahał się, bowiem w swoim debiucie literackim, wziąć po prostu rzeczywistość swojego kraju, a następnie odbić ją w krzywym zwierciadle ironii i groteski, by na koniec przejechać to wszystko niczym walec drogowy. W efekcie czytelnik otrzymuje modernistyczną opowieść, gdzie losy dwóch narratorów to tylko pretekst do ukazania realnych problemów. W tym miejscu, muszę Wam wyznać, że Olech Poliakov jest dla mnie ukraińskim następcą naszego Witolda Gombrowicza, lecz ze zdecydowanie mniejszym doświadczeniem.
Nim jednak przejdziemy do małej analizy kilku głównych motywów powieści trzeba podkreślić, że „Niewolnice i przyjaciele pani Tekli” to książka pierwotnie przeznaczona raczej dla osób, które orientują się w meandrach współczesnej polityki ukraińskiej. Czy wobec tego polski czytelnik, kojarzący naszych wschodnich sąsiadów głównie z relacji o pomarańczowej rewolucji lub trudnych relacjach z Rosją znajdzie tu coś dla siebie? Wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie jest jak najbardziej twierdząca. Fabuła powieści Oleha Poliakova pokazuje, że tak naprawdę Polska i Ukraina mają współcześnie bardzo zbliżone problemy, z którymi muszą się zmagać. Mimo to bardzo żałuję, że Poliakov nie zdecydował się, żeby skierować kilka słów osobistego komentarza do polskiego odbiorcy.
W „Niewolnicach i przyjaciołach pani Tekli” ukraiński prozaik skupia się m.in. na ukazaniu, w jaki sposób współczesne media i prądy społeczne kształtują nasz światopogląd. „Klub długonosych ślicznotek” jak w krzywym zwierciadle odbija to, co w „Ferdydurke” Gombrowicz nazwał „gębą”. Polski pisarz nie mógł nawet przez moment przypuszczać, że kilka dekad po jego śmierci ktoś powróci do podejmowanych przez niego kwestii, ale już w dużo bardziej globalnym kontekście. Wykreowana przez Poliakova opowieść, nie jest przecież niczym innym jak nieco przejaskrawionym obrazem naszej rzeczywistości. Żyjemy, bowiem w czasach, gdzie z jednej strony słyszymy, że każdy z nas jest wyjątkowy i powinien to podkreślać, a z drugiej przejawy „inności” są bezdusznie tłumione. To świat, gdzie w jednym dniu możesz zostać bohaterem narodowym, by dzień później stać się dla wszystkich zdrajcą. Obserwowani przez nas bohaterowie nie wiedzą już kim są i nieco po omacku balansują pomiędzy modernizmem, a tradycją.
Tutaj Poliakov dość płynnie przechodzi do przedstawienia pewnego rozdarcia ukraińskiego społeczeństwa. Twórca zderza więc świat kijowskiego luksusu z nędzą prowincji, gdzie są tacy, którzy nie mają dostępu nawet do bieżącej wody. W związku z powyższym, trudno dziwić się, że podczas, gdy jedni dążą do nieskrępowanej wolności, inni podświadomie szukają poczucia bezpieczeństwa w czymś na kształt pozornie łagodnego autorytaryzmu (o ile taki w ogóle istnieje). Myślę, że ten dualizm jest dość bliski wszystkim krajom z byłego bloku wschodniego. W tym aspekcie ciekawym wątkiem jest poruszana w fabule „Niewolnic i przyjaciół pani Tekli” kwestia tożsamości narodowej. Oleh Poliakov z jawnym sarkazmem pisze, że przymiotnik narodowy nabrał dziś dziwnie szerokiego znaczenia. Narodowe są już nie tylko barwy flagi czy hymn, ale także deski ze starej chaty i wzorki na zasłonach. W książce znajdziemy również kuriozalną oraz nieco przerażającą scenę, w której jeden z bohaterów wpada na pomysł, że zbije majątek na tworzeniu kalendarzy idealnych przedstawicieli danych miast i okręgów cyfrowo analizując zdjęcia mieszkańców, a następnie wyciągając pewną średnią z pozyskanych danych.
Jeśli chodzi o aspekt ściśle literacki, „Niewolnice i przyjaciele pani Tekli” to powieść niezwykle wymagająca i niejednoznaczna. Trzeba podkreślić, że książka ma bardzo rwaną fabułę. Osobiście uważam, że prawdopodobnie nie jest to wina samego autora, a wydawcy, który nie mógł sobie pozwolić na wydanie dużo obszerniejszej publikacji. Ostatecznie dostajemy, więc treść, gdzie najważniejszy przekaz zostaje zachowany, ale kilka naprawdę świetnych wątków przerwano w połowie. Najbardziej było mi żal, że ukraiński autor nie napisał więcej o losach wyspy Eden, która oferuje swoim najbogatszym mieszkańcom dryfowanie dookoła świata bez konieczności porzucania swoich bogatych posiadłości. Futuryzm widać, więc na kartach powieści, przede wszystkim w opisie przestrzeni, która jest bardzo plastyczna. Czytelnik, obserwując chociażby ważny dla fabuły pokaz mody, ma wrażenie, że uczestniczy w trójwymiarowym widowisku. Zresztą powieść porusza również problem zatracenia się człowieka w nowoczesnych technologiach.
Główni bohaterowie są wewnętrznie sprzeczni, co sprawia, że trudno jest w jakikolwiek sposób się z nimi utożsamić. Sama postać Tekli jest niejako tylko formą, w której Oleh Poliakov bawi się w pewien sposób stereotypami uwspółcześnionej Baby Jagi, bizneswoman i mniszki, co wywołuje w czytelniku poczucie dziwnego niepokoju, który znamy choćby z klasycznych powieści gotyckich. W tym aspekcie niebagatelną rolę odgrywa niezwykle trudny w odbiorze, ale równocześnie ciekawy przekład książki dokonany przez Witalija Miskova. Tłumacz postarał się o to, by znaleźć w języku polskim takie określenia, które mogą być różnie interpretowane, co jeszcze wzmaga niepewność. Może właśnie dlatego puenta, aż tak bardzo zaskakuje. Równie problematyczna jest klasyfikacja gatunkowa książki. Chociaż „Niewolnice i przyjaciele pani Tekli” są zaliczane do powieści science fiction to przy odrobinie dobrej woli możemy uwzględnić ją także w nurcie realizmu magicznego.
Podsumowując, książka „Niewolnice i przyjaciele pani Tekli” to powieść dla ambitnego odbiorcy, który nie szuka w literaturze łatwej linearnej fabuły. Dla mnie. jako czytelniczki, która rzadko sięga po fantastykę, była to podróż zarówno trudna jak i intrygująca. Kochając realizm magiczny, mam pełną świadomość, że ta powieść mogłaby być dla mnie świetnym wstępem do poznania nowego gatunku, gdyby nie fakt, że mam wrażenie, iż Oleh Poliakov nie pokazał nam jeszcze wszystkiego. Może dlatego z ciekawością będę śledzić kolejne jego kroki na polskim rynku.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/02/oleh-poliakov-niewolnice-i-przyjaciele.html)
Przenieśmy się, więc w niedaleką przyszłość gdzieś na obrzeża Kijowa, gdzie przed drzwiami dziwnie wyglądającej restauracji o nazwie „Cząstki elementarne” stoi pierwszy z dwójki narratorów naszej historii. Artem – bo tak ma na imię zdenerwowany delikwent – właśnie jest przed najważniejszą rozmową kwalifikacyjną w swoim życiu. Stres mężczyzny jest tym większy, że sama oferta...
więcej mniej Pokaż mimo to1995
2019-08-19
2019-03-03
W życiu niektórych osób lubiących ekstremalne doznania, zdarzają się chwile, kiedy nie wiedzą, gdzie będą jutro i w jaki sposób tam trafią. W takiej właśnie sytuacji znalazł się pan inspektor Franco Fog, który pewnego ranka budzi się w nie swoim mieszkaniu u boku kuszącej brunetki. Policjant znany ze swoich podbojów miłosnych, tylko przez moment wydaje się być lekko zmieszany. W końcu nie zawsze można przywitać dzień ze zjawiskowo piękną kobietą, która nie dość, że poczęstuje cię twoim ulubionym trunkiem to jeszcze z troską opatrzy ci ranę za uchem. Skąd to zadrapanie? A czy to ważne, skoro twoją pielęgniarką zostaje właścicielka zniewalających perfum, których zapach będzie ci towarzyszył przez kilka najbliższych godzin?! Policjant nie będzie miał czasu ani rozmyślać o swojej aktualnej sytuacji ani tym bardziej pławić się w ramionach uroczej Cyganki. Fog jest, bowiem wezwany do Komendy Głównej, gdzie zostaje mu przydzielona sprawa Aleksandra Bogdanowicza, który właśnie oznajmił stróżom prawa, że kilka lat temu sfingował własną śmierć. List może być jedynie głupim żartem, bowiem w aktach sprawy znajduje się raport z wykonanej sekcji zwłok wspomnianego przedsiębiorcy budowlanego.
Marcin Brzostowski to autor, który preferuje krótkie formy literackie. Myliłby się jednak ten, kto uważa, że na niewielu stronach jego książek mieści się mizerny przekaz. „Wirujący sztylet hiszpańskiej kusicielki” ma przesłanie, które z powodzeniem mogłoby być kanwą dla kilkusetstronicowej powieści. Jak zawsze przyczynkiem do przemyśleń jest króciutka surrealistyczna i nieco zabawna historyjka o polskim Jamesie Bondzie przedstawionym w krzywym zwierciadle. To mężczyzna, którego co prawda nie stać na zakup własnego Astona Martina, ale z pewnością ma równie duże powodzenie u kobiet jak niejeden agent 007. Autor po raz kolejny zastanawia się nad istotą przeróżnych stereotypów, z którymi mierzymy się na co dzień. Jednym z nich jest podział płci na tą „piękną” i „brzydką”. Pisarz porusza tę kwestię z przymrużeniem oka, przedstawiając problem Franco z pozbyciem się intensywnego zapachu kobiecych perfum. A przecież nie od dziś wiadomo, że feromony potrafią zniewolić niejednego twardziela. Czy to samo stanie się z naszym panem inspektorem?
Jak zawsze w prozie Marcina Brzostowskiego nie brak małych prztyczków w nos, związanych z naszymi narodowymi słabostkami. W omawianym opowiadaniu są to korupcja, ciągłe marzenia o rzeczach niemożliwych oraz nieco irracjonalna wiara w przeznaczenie, które mniej lub bardziej świadomie staramy się wypełnić. Moje największe zaskoczenie wzbudził ostatni przywołany przeze mnie wątek. Znam prozę pisarza nie od dziś i nigdy nie spodziewałabym się, że drzemie w niej lekko niepokojący potencjał. Co prawda wciąż nie widzę Brzostowskiego w roli twórcy opowiadań grozy, ale niewątpliwie, gdyby sam autor chciał, mógłby przestraszyć swoich czytelników. Na razie jednak woli ich rozśmieszać.
Jeśli wciąż zastanawiacie się, czy książki oraz poczucie humoru Marcina Brzostowskiego są dla Was to „Wirujący sztylet hiszpańskiej kusicielki” będzie idealną okazją by to sprawdzić. Opowiadanie nie jest długie, więc nawet jeżeli nie przypadnie Wam do gustu, to nie stracicie zbyt wiele czasu, by je przeczytać. A może będzie to dopiero początek fascynującej przygody z inspektorem Franco Fogiem w roli głównej?
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/03/marcin-brzostowski-wirujacy-sztylet.html)
W życiu niektórych osób lubiących ekstremalne doznania, zdarzają się chwile, kiedy nie wiedzą, gdzie będą jutro i w jaki sposób tam trafią. W takiej właśnie sytuacji znalazł się pan inspektor Franco Fog, który pewnego ranka budzi się w nie swoim mieszkaniu u boku kuszącej brunetki. Policjant znany ze swoich podbojów miłosnych, tylko przez moment wydaje się być lekko...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-03
2018-03-04
Na czytanie baśni nigdy nie jesteśmy zbyt dorośli. Do takich oczywistych wniosków doszłam ponad trzy lata temu, kiedy skończyłam czytać „Tami z Krainy Pięknych Koni”, czyli książkę rozpoczynającą cykl o tej samej nazwie. Od tamtej pory wiedziałam, że będę pochłaniać kolejne tomy, a następnie oddawać je mojej bratanicy, by to ona za kilka lat zakochała się w tej historii. Dzisiaj, gdy przychodzę do Was z opinią o finalnym tomie trylogii, czyli „Magicznej Kapadoclandii”, czuję lekki smutek, że już więcej nie spotkam Tami i jej przyjaciół. Nim jednak przejdę do opisu moich wrażeń mała uwaga. „Magiczna Kapadoclandia” to uwieńczenie ogromnej historii, którą autorka początkowo planowała wydać, jako jedną samodzielną książkę, ale ostatecznie pomysł rozrósł się na tyle, że powstały aż trzy tomy wspaniałej baśni. W związku z tym nie zalecam czytać najnowszej odsłony przygód młodych bohaterów bez znajomości treści „Tami z Krainy Pięknych Koni” oraz „Tami z Kapadoclandii”, gdyż pewne wątki mogą Wam umknąć, dlatego warto podarować swojemu dziecku wszystkie trzy tomy baśni spod pióra Renaty Klamerus.
Trójka naszych ulubionych bohaterów, czyli uzdolniona Tami, zawsze rozsądny Rume i przyszły słynny kucharz Kelie ponownie zabierają nas w wir magicznej przygody. Tym razem do naszej grupki dołączy coraz bardziej dociekliwy Bori, od odkrycia któregos wszystko się zaczęło. Tami uczy się w szkole muzycznej z internatem i rzadko przyjeżdża do domu, zwłaszcza kiedy dowiaduje się, że ma szansę wystąpić w konkursie im. Henryka Wieniawskiego w dalekiej Polsce. Niemniej, by dziewczynka udała się w tak daleką i fascynującą podróż, musi dzielnie ćwiczyć grę na skrzypcach w trakcie przerw w zajęciach szkolnych, kiedy przyjeżdża do domu, aby spotkać się z najbliższymi.
Gdy wraz z bohaterką powracamy do Kapadoclandii, wydaje się, że rodziny Tekbyików, Serajów i Suremalków w końcu mogą w pełni korzystać z efektów swojej wytężonej pracy. Pola przynoszą plony, więc pieniędzy na najważniejsze potrzeby nie brakuje. Ta sytuacja sprawia, że rodzice skupiają się na tym, aby wytłumaczyć dzieciom, że nawet, gdy jesteśmy bogaci, nie powinniśmy zaniedbywać swoich obowiązków, bo nigdy nie wiadomo, co wydarzy się jutro. Jako, że nawet Tami musi codziennie zajmować się magicznymi kozami, to właśnie ona zaczyna podejrzewać, że wszystkie szczęśliwe zbiegi okoliczności mogą być zalążkiem przyszłych kłopotów. Jak wkrótce ma się okazać intuicja jej nie myli. W tym samym czasie babcia Fuoco zaczyna odczuwać pewne dolegliwości związane z wiekiem oraz faktem, że od pewnego czasu pije coraz mniej wody ze źródła NORN, które dotąd zapewniała jej zdrowie. Staruszka nie chcąc martwić swojej przyszywanej wnuczki, postanawia ukryć swoje oryzpadłości przed rodziną. Już niedługo okaże się, że niektóre sekrety bardzo łatwo wychodzą na jaw.
„Magiczna Kapadoclandia” to zdecydowanie najdojrzalszy tom całego cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni, który łączy w sobie drobinki magii ze współczesnymi problemami. Jeśli czytaliście wcześniejsze części przygód naszych bohaterów, pewnie z radością udacie się wraz z nimi do Jordanii, gdzie poznacie zaczarowanego pieska, którego dzieci już kiedyś spotkały. Ta historia udowodni im, że nawet ktoś, kto źle postępuje, ma szansę, aby naprawić swoje błędy. W tajemnicy powiem Wam, ze nasza dotąd grzeczna Tami stanie się małą buntowniczką. Co zrobi, tego oczywiście Wam nie zdradzę. Musicie sami się o tym przekonać, sięgając po „Magiczną Kapadoclandię”. A jak już zaczniecie czytać tę niezwykłą bajkę, koniecznie sprawdźcie, czy nie lata wokół Was dron, Dlaczego? Tego również dowiecie się z książki.
Tym, co wyróżnia tę odsłonę przygód Tami i jej przyjaciół poprzednich części cyklu jest położenie większego akcentu na aspekty realistyczne. Zaklęcia pełnią tu rolę łagodzącą mocny przekaz, bo nie da się ukryć, że kwestie poruszane w tym tomie przez Renatę Klamerus – choć przedstawione w nieco zawoalowany sposób, który jest dostosowany do wieku małych czytelników – są niezwykle trudne nawet dla dorosłych. Dzieci dowiedzą się chociażby jak ważną rzeczą jest posiadanie dowodu osobistego i jak dziwny jest fakt, że osoba, która ma 100 lat, nigdy nie była u lekarza.
Ostatni tom cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni ma nieco wolniejsze tempo niż jego poprzednie odsłony. Mimo to „Magiczna Kapadoclandia” jest doskonałym domknięciem niezwykle ciekawej trylogii, która podkreśla nie tylko fakt, że trzeba pomagać innym, ale także to, że każdy posiada talent, który może rozwijać. To również książka o tym, że wszyscy musimy kiedyś dorosnąć, ale nie warto się tym martwić, bo przecież za każdym zakrętem czeka na nas nowa przygoda.
(Opinia o całym cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/05/renata-klamerus-magiczna-kapadoclandia.html)
Na czytanie baśni nigdy nie jesteśmy zbyt dorośli. Do takich oczywistych wniosków doszłam ponad trzy lata temu, kiedy skończyłam czytać „Tami z Krainy Pięknych Koni”, czyli książkę rozpoczynającą cykl o tej samej nazwie. Od tamtej pory wiedziałam, że będę pochłaniać kolejne tomy, a następnie oddawać je mojej bratanicy, by to ona za kilka lat zakochała się w tej historii....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-16
W czasie II wojny światowej miało miejsce wiele mniej lub bardziej znaczących bitew. Jedne z nich na stałe weszły do podręczników do nauki historii, a inne niemal całkowicie przykrył kurz niepamięci. Właśnie do tej drugiej grupy możemy zaliczyć operację karpacko – dukielską znaną też pod nazwą operacji dukielsko-preszowskiej. Dla niektórych zaskakujący może być fakt, iż to właśnie w okolicach Dukli rozegrały się wydarzenia, na skutek, których nazwano ten rejon Beskidu Niskiego „doliną śmierci”. A dlaczego akurat przełęcz dukielska była tak ważna w walkach ZSRR z a sIII Rzeszą? Kluczem okazało się strategiczne położenie tego miejsca. Teren okolic Dukli stał się, bowiem częścią Linii Arpada, mającej chronić Królestwo Węgier przed atakiem Armii Czerwonej. Formalnie przełęcz dukielska sąsiadowała z niepodległą Słowacją, lecz w praktyce nacjonalistyczny rząd księdza Józefa Tiso, był w pełni zależny od władz w Berlinie. Niemniej po stronie ludności naszych południowych sąsiadów nie było pełnej zgody na taką sytuację, stąd w sierpniu 1944 wybuchło słowackie powstanie narodowe. Wówczas wojska radzieckie 38 Armii pod dowództwem generała Kiryła Moskalenki postanowiły wykorzystać zaistniały konflikt wewnętrzny do zadania ciosu III Rzeszy. Przy wsparciu 25 Korpusu Pancernego, l Armii Gwardii oraz 1 Czechosłowackiego Korpusu Armijnego dowództwo postanowiło przekroczyć Karpaty, przejęć kontrolę nad Przełęczą Dukielską, a następnie przekroczyć linię graniczną.
Rozpoczynając natarcie 8 września 1944 roku, Rosjanie mieli nadzieję, że wykonanie obranego wcześniej planu nie sprawi im większego problemu. Zakładano, iż liczba 120 tysięcy żołnierzy zaopatrzonych w 1700 moździerzy i dział wystarczy, aby w ciągu pięciu dni przekroczyć granicę ze Słowacją. Plan był jednak stanowczo nazbyt optymistyczny. Szybko okazało się, że grupa operacyjna generała Gottharda Heinrici licząca 18 dywizji wraz z 1 Armią Węgierską, dysponując co prawda mniejszą liczbą żołnierzy, lecz większą dział mogła sobie pozwolić na długotrwałą obronę przyjętych pozycji. Sowieci nie wzięli pod uwagę osłabienia we własnych szeregach spowodowanego wielodniowymi walkami na froncie. Armii Czerwonej nie sprzyjała także deszczowa pogoda, która sprawiała, że rosyjskie czołgi grzęzły w błocie. Ostatecznie dopiero 11 września Rosjanom udało się dotrzeć do szosy Dukla – Żmigród. Równocześnie oddziały czechosłowackie toczyły zażarte walki o wzgórze Franków, które ze względu na swoje położenie było niezwykle ważne pod względem strategicznym. Właśnie stamtąd rozciągał się znakomity widok na kotlinę dukielską. Dolina Śmierci jednak zawdzięcza swój przydomek dolinie rzeki Iwelki, gdzie stoczono jedne z najkrwawszych walk na terenie Polski w czasie II wojny światowej. Ostatecznie 6 października 1944 toku naziści zostali zmuszeni do opuszczenia przełęczy dukielskiej, choć pojedyncze starcia trwały do końca listopada. W sumie w walkach zginęło, zaginęło lub poniosło rany 123 tys. czerwonoarmistów, 6,5 tys. Słowaków oraz 70 tys. żołnierzy, walczących po stronie niemiecko-węgierskiej. W chwili obecnej walki z 1944 roku upamiętniają pomniki i cmentarze po obu stronach granicy polsko-słowackiej. O operacji dukielsko-preszowskiej opowiada również epos Konrada Sikory.
„Dolina Śmierci” rozpoczyna się dość nietypowo, bo od pacyfistycznego morału, przez którego pryzmat czytelnik powinien interpretować całą publikację. Autor nie ma wątpliwości, że konflikty są czymś niepotrzebnym.
„Wojna jest pustym w efekcie rzemiosłem,
Które jest trudne i ciągle zbyteczne.
Wojna jest gniewem w psychice narosłym
I rozwiązaniem, co nie jest konieczne"[1].
Dalej omawiana jest sama istota powstania i działania wojny oraz jej wpływu na walczących:
„Wojna ma swoją filozofię krasną:
Powstaje w szczycie i przypływie żalu,
Że jednym pola pszenicą zarosną,
Że ten się bawił dobrze gdzieś na balu,
A tamten znowu chce się cieszyć wiosną,
Że się Góralom chce mieszkać w Podhalu.
A ta jednostka nie wie, co chce tworzyć,
Więc w swych kompleksach będzie ludzi mierzyć.
(…)
Na wojnie najpierw trza w uczucia trafić –
Wpierw trzeba zabić człowieka od środka,
Bo później można się tym ciałem bawić
I go przesunąć do ognia ośrodka,
By móc go życia fizycznie pozbawić.
Na wojnie ginie wpierw człowiek od środka,
A później ciało pociskiem trafione
Pada w kałużę na wieki uśpione"[2].
Konrad Sikora na początku swojego eposu podkreśla swoje pacyfistyczne podejście przez wprowadzenie podmiotu lirycznego w roli negatywnie nastawionego obserwatora. Ten zabieg jest o tyle ryzykowny, że odbiorca ma wrażenie pewnego zagubienia. W momencie opisu działań z perspektywy wojsk radzieckich można mieć wrażenie, że opowiadający jest nazistą, podczas gdy komentując wydarzenia z niemieckiego punktu widzenia, wydaje się zwolennikiem Armii Czerwonej. Na szczęście autor szybko wprowadza postać głównego bohatera, którego oczami obserwujemy działania uczestników konfliktu.
Wiktor jest nastolatkiem, który został wcielony do oddziału generała Moskalenki. Początkowo młodzieniec ma dosyć mgliste pojęcie o tym, co czeka go na linii frontu. Jego umysł wypełniają piękne idee walki o wolność. Niestety, już wkrótce na własnej skórze przekona się, czym tak naprawdę jest żołnierka tułaczka. Nikt wszak nie przygotował chłopaka nie tylko na koszmarne obrazy rozstrzelonych ciał, ale także fakt, iż sam będzie musiał pozbawić kogoś życia. Dla Wiktora, który jest religijnym człowiekiem, aspekt moralny zaistniałej sytuacji jest równie trudny jak codzienna rzeczywistość. Choć chłopak zastanawia się, czy nawet w imię szlachetnej idei, ma prawo zabijać, to los nie daje mu wyboru. Swoje rozterki może jednak dzielić z towarzyszem broni Janem.
Warto zatrzymać się na chwilę na samym aspekcie opisu brutalności w eposie. Konrad Sikora łączy niemal sielankowe opisy natury z naturalistycznymi scenami ludzkiego okrucieństwa. Ten kontrast bardzo oddziałuje na odbiorcę, stąd nie polecam tej lektury bardzo wrażliwym czytelnikom, którzy mogą nie przebrnąć przez bardzo drastyczne sceny wbijania wrogów na pal.
Oprócz głównej osi poematu „Dolina Śmierci” zawiera również kilka wplecionych w treść mikropowieści o cywilach, którzy nieświadomie znaleźli się na linii frontu. Przykładem jest niezwykle poruszająca historia listonosza, który ryzykując życie, nosił listy od bliskich, walczącym żołnierzom. Gdzieś obok pewna wdowa będzie zmuszona, by wraz z małymi dziećmi uciekać przed okrucieństwem wojny.
Konrad Sikora nie zrezygnował również z wprowadzenia do swojego eposu elementów fikcyjnych. Pod tym względem dość trudno jest jednoznacznie scharakteryzować Śmierć. O ile w opisie budowy zewnętrznej stykamy się ze znajomym obrazem postaci w płaszczu z kosą w ręku, o tyle jej warstwa emocjonalna jest dość skomplikowana. Wydaje się, że autor nie mogąc się zdecydować na konkretny model charakteru tej postaci, zaczerpnął ze wszystkich dostępnych w kulturze wzorców i w nie do końca kontrolowany sposób wymieszał je ze sobą. W ten sposób powstał byt wewnętrznie sprzeczny. Trudno więc dziwić się sytuacji, że na jednej stronie czytamy, że Śmierć jest bezlitosna i bezmyślna, a na innej widzimy jej łzy współczucia. Wbrew pozorom, analizując ten element w oderwaniu od całości, można dojść do wniosku, że autor nie dopracował tego wątku, ale w ujęciu całościowym ta koncepcja w pewien sposób się broni.
Poeta nie pominął również samego aspekcie tworzenia, o którym wspomina w niemal każdym jego utworze. Tym razem o swoim podejściu do pisania opowiada sama George Sand[3]. Ten maleńki detal pokazuje jak ważna dla twórcy jest sama czynność pisania. Wydaje się, że Konrad Sikora – świadomie lub nie – dzieli się z odbiorcami źródłami swojej inspiracji i w pewien bardzo intymny sposób ujawnia, czym dla niego samego jest słowo.
Sięgając po „Dolinę Śmierci”, byłam pełna sprzecznych uczuć. Z jednej strony fascynował mnie sam aspekt historyczny dość rzadko opisywanych zdarzeń, a z drugiej przerażała forma przekazu, z którą ostatni raz zetknęłam się w liceum. Nie wyobrażałam sobie, że współczesny twórca może w pełni wykorzystać tak trudny gatunek literacki, jakim jest epos. Pragnę nadmienić, że autor w chwili publikacji swojego najbardziej złożonego poematu miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, więc istniała dość duża możliwość, iż nie poradzi sobie z tak ambitnym pomysłem. Dodatkowo Konrad Sikora zdecydował się na wykorzystanie tzw. oktawy, czyli splotu rymów abababcc, co najlepiej uwidoczni poniższy przykład:
„Nie chcę tu piękna – jest ono zbyteczne,
Bo nie ocali się w historii biegu.
Na co gromadzić te nieużyteczne
Aspekty życia? – Można długo w śniegu
Zupełnie nagim? – W świecie siostry sprzeczne
Ciągle w zawodach, ciągle w jakimś biegu,
Bo zwyciężczyni cały świat zabiera,
A pokonana w snach się poniewiera”[4].
Trzeba jednak przyznać, że twórca miejscami burzy przyjętą rytmikę wiersza, co może utrudniać płynne czytanie na głos. Dzieje się tak w dwóch sytuacjach. Pierwsza z nich – zdecydowanie częstsza – występuje w momentach, gdy autorowi zależy na zachowaniu prawdy historycznej. Nie możemy zapomnieć, że Konrad Sikora przy tworzeniu eposu opierał się nie tylko na własnej wyobraźni, ale także źródłach historycznych, co najlepiej widać w opisach przemarszu wojsk. Ze wstępu do utworu, opracowanego przez Arkadiusza Wojnickiego, dowiadujemy się, że poeta przeszedł całą trasę, którą później umieścił w swoim poemacie, co bardzo pozytywnie wpłynęło na całość utworu Powróćmy jednak do drugiego powodu, zaburzenia rytmiki. W „Dolinie Śmierci” znajdziemy kilka poetycko przedstawionych scen batalistycznych, w których zmiana układu rymów powoduje chaos oraz wzrost dynamiki konkretnych rapsodów[5].
Według mnie najsłabszym elementem książki jest zakończenie. Konrad Sikora nieco zbyt szybko ujawnia, co ostatecznie stanie się z Wiktorem i odbiorcy nie pozostaje nic innego, jak poczekać aż „to” się stanie lub żywić małą nadzieję, że fortuna się odwróci. Nie do końca spodobały mi się ostatnie pieśni, ukazane z perspektywy Jana. O ile jestem zachwycona ogólnym wydźwiękiem eposu, to nie do końca rozumiem nagłe skupienie się na postaci drugoplanowej. Z jednej strony wiemy, że poeta, by zachować realizm i pointę swojej historii musiał stworzyć takie zakończenie, lecz mimo to wydaje się ono nieco odklejone od całości. Prawdopodobnie autor zbyt słabo zarysował postać przyjaciela Wiktora, aby czytelnik mógł się z nim w pewien sposób utożsamić
Pomimo, że „Dolina Śmierci” nie jest pozbawiona wad, to jednak niewątpliwie to właśnie w tym utworze pojawiają się niemal wszystkie motywy, które będą ważne w późniejszej twórczości Konrada Sikory. Warto, więc właśnie od tej książki zacząć przygodę z tym twórcą, by przekonać się, czy warto sięgać po inne jego publikacje.
________________________________________
[1] Konrad Sikora „Dolina Śmierci, s. 8, Ruthenus, 2014
[2] Konrad Sikora „Dolina Śmierci, s. 22, Ruthenus, 2014
[3] George Sand (1804-1876) – francuska pisarka epoki romantyzmu. Uznana za kochankę Fryderyka Chopina.
[4] Konrad Sikora „Dolina Śmierci, s. 22, Ruthenus, 2014
[5] Rapsod - fragment epopei lub samodzielny utwór epicki o charakterze patetycznym, opiewający bohaterskie czyny lub doniosłe wydarzenia historyczne
(Pierwotnie tekst ukazał się na stronie: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/11/konrad-sikora-dolina-smierci.html)
W czasie II wojny światowej miało miejsce wiele mniej lub bardziej znaczących bitew. Jedne z nich na stałe weszły do podręczników do nauki historii, a inne niemal całkowicie przykrył kurz niepamięci. Właśnie do tej drugiej grupy możemy zaliczyć operację karpacko – dukielską znaną też pod nazwą operacji dukielsko-preszowskiej. Dla niektórych zaskakujący może być fakt, iż to...
więcej mniej Pokaż mimo to1995
2014-01-13
Stosunki polsko-ukraińskie nie należą do łatwych kart historii. Powodów jest wiele. Jednym z czynników były względy społeczno-polityczne uwarunkowane min. konfliktami takimi jak wojna polsko-bolszewicka toczona w latach 1919-1921. Generał Józef Piłsudski pragnął utrzymać kształt granicy wschodniej Rzeczypospolitej. Sławny dowódca wierzył, że rządzący Litwą, racjonalnie analizując fakty uznają Polskę za jedynego sojusznika, a Rosję i Niemcy za głównych nieprzyjaciół. Ta ocena sytuacji okazała się błędna, a skutkami polskiej polityki z lat 1918–1922 były nie rozwiązane aż do wojny problemy w stosunkach dwustronnych oraz duża wrogość między władzami obu krajów. Kwestią czasu było, kiedy ta sytuacja odbije się na zwykłych kontaktach międzysąsiedzkich.
Rodzina Józia mieszka w Jasieniu, małej i pozornie spokojnej miejscowości gdzieś na rubieżach wschodnich. Trzeba przyznać, iż życie chłopca nie jest proste. Brak zrozumienia w domu przejawia się w poczuciu osamotnienia. Co prawda, matka stara się zachować pozory normalności, ale przez cały czas w powietrzu czuć strach i respekt przed głową rodziny. Nie brak wybuchów złości, a nawet kar cielesnych, wymierzanych za złe zachowanie. Mały synek leśniczego ucieka więc w świat między jawą, a snem, by otrzymać pocieszenie. Jego symbolem jest harcerz ze złotą trąbką, który zdaje się ostrzegać chłopca przed każdym niebezpieczeństwem. Może jednak dźwięk złotego instrumentu ma dużo głębszy wydźwięk?
Ukazanie w ciekawy i unikatowy sposób procesu dojrzewania jest niezwykle trudne, lecz myliłby się ten, kto uznałby ten wątek za wiodący aspekt tej niezwykłej mikropowieści. To prawda, iż Józio zdaje się być bezwzględnym punktem odniesienia, co uwidacznia nawet sposób nazewnictwa innych bohaterów, z biegiem czasu czytelnik zaczyna postrzegać malca, jako bezstronnego, przerażonego obserwatora narastającego konfliktu.
Mieszkańcy leśniczówki zdają się być niemal wykluczeni z wiejskiego społeczeństwa. Uchodzą za rodzinę bogatych zarządców. Sytuacji nie poprawia fakt, iż jest to jedna z trzech polskich rodzin w wiosce. Choć na pozór wydaje się, że wszyscy żyją tolerując się nawzajem, to jednak pod cienką warstewką uprzejmości, kryje się rosnąca niechęć i nienawiść. Wydaje się, że wybuch konfliktu to tylko kwestia czasu, zwłaszcza, że do głosu zaczyna dochodzić kanclerz Niemiec, Adolf Hitler. Tymczasem katolicy i grekokatolicy żyją obok siebie, a bariery kulturowe pogłębiają się. Rodzina Józia traktuje sąsiadów, jako kogoś drugiej kategorii, żywiąc przekonanie zbudowane w czasie okresu międzywojennego, o wyjątkowości narodu znad Wisły. Głowa rodziny stara się, niczym romantyczny bohater powieści Sienkiewicza, krzepić w synu wartości patriotyczne. Ukraińcy nie szczędzą cierpkich słów za plecami pracodawców. Ludność jest biedna i czuje się wykorzystywana przez zarządcę lasów. Gotując służba karmi nieświadomych niczego mieszkańców leśniczówki tym, czego nigdy by nie zjedli. Autor nie stara się być jednostronny, co może dziwić ze względu na związki biograficzne zamieszczone w książce. W tym miejscu należy docenić, niezwykłość przekazania trudnego tematu.
Sama pozycja, choć z pewnością wyjątkowa, nie ustrzegła się kilku drobnych mankamentów. Przydałby się mały słowniczek polsko-ukraiński, gdyż pomimo zrozumiałej fabuły, czasem można zastanawiać się nad znaczeniem konkretnego zdania. Zdarzają się także posklejane wyrazy, które zwykle są niedogodnością, jednak dzięki nieco większej niż standardowa czytelnej czcionce, to pozycja, którą czyta się niezmiernie szybko.
Jeśli lubicie magiczne książki obyczajowe o trudnym dojrzewaniu z niebanalnym tłem historycznym, to „Złota trąbka” powinna znaleźć się na liście Waszych lektur obowiązkowych.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2014/01/bogdan-loebl-zota-trabka.html)
Stosunki polsko-ukraińskie nie należą do łatwych kart historii. Powodów jest wiele. Jednym z czynników były względy społeczno-polityczne uwarunkowane min. konfliktami takimi jak wojna polsko-bolszewicka toczona w latach 1919-1921. Generał Józef Piłsudski pragnął utrzymać kształt granicy wschodniej Rzeczypospolitej. Sławny dowódca wierzył, że rządzący Litwą, racjonalnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-18
Kryminały skandynawskie święcą trumfy, bo nie od dziś wiadomo, że poza fascynującą zagadką liczy się również odkrycie tajemnicy sposobu myślenia sprawcy. Może właśnie z tej przyczyny, niezwykle zaintrygował mnie opis pozycji Stefana Themersona. Trudno wszak przejść obojętnie obok słów „filozoficzna opowieść o wątku kryminalnym”.
Otwierając książkę, liczyłam jednak na coś zbliżonego do klasycznej powieści w stylu Agathy Christie. Czytając pierwsze kartki przenosimy się kilkadziesiąt lat wstecz. Dwójka policjantów i narrator śledzą tajemniczego Toma Harrisa. Przyczyną tego zainteresowania jest zbrodnia, której nie uda się rozwikłać przez niemal ćwierć wieku.
Dla naszego przewodnika wir dziwnych zdarzeń zaczyna w pociągu do Mediolanu wiosną 1963 roku, kiedy widzi dość dwuznaczne „ostateczne rozstanie”. Sarkastyczna scena odbija piętno na zmuszonym do ignorowania całej sytuacji mężczyźnie. Ostatecznie pasażer nie jest w stanie dojść do siebie i zaraz po wyjściu z pociągu, wpada pod pierwszy przejeżdżający tramwaj. Tak splatają się losy pacjenta i pielęgniarki, która dobrotliwie proponuje pomoc, w czasie rekonwalescencji nieszczęśnika. Pewnego dnia do drzwi maleńkiego mieszkanka dziewczyny puka dziwny człowiek. Po chwili okazuje się, iż jest to podstarzały narzeczony jej siostry. Po chwili nasz przewodnik zostaje powiernikiem tajemniczej koperty. Właściciel wcale nie ukrywa przed nieznajomym jej zawartości. Wewnątrz jest wyjątkowy prezent ślubny dla syna. To nie, jak mogłoby się wydawać, pieniądze czy kartka, a artykuł prasowy. Według seniora jego pierworodny to przecież totalna życiowa niedojda, która, pomimo, że jest dziennikarzem, to nic nie potrafi. Dowodem jest jego ostatni wspaniały tekst, który dostał w… „prezencie zaręczynowym”. W zasadzie ciężko zrozumieć rozgoryczonemu Brunowi, jak można nie interesować się tym, iż w pewnej przesyłce z Malajów nie znajduje się dwieście rowerów, tylko dwadzieścia skrzyń z bronią. Odtąd narrator będzie miał kontakt z wieloma dziwnymi ludzi, wśród których nie zabraknie wynalazcy mechanicznego, czującego motyla, czy sarkastycznej starszej damy, która widzi dzięki futurystycznemu kaskowi na głowie. Staruszka, w krótkim czasie, niespodziewanie umiera na oczach gości, na sam dźwięk nazwiska Harris…
W tym miejscu Themerson postanawia przejść do drugiej części pozycji, odwracając całkowicie punkt widzenia. Poznajemy, jak dotąd obecnego tylko w rozmowach innych, tytułowego bohatera. Jego osobowość jest bardzo skomplikowana. Mężczyzna odsiedział wyrok kilkuletniego więzienia, gdyż jak sam twierdzi, został ukarany za miłość do swojej małpki, oswojonej do tego stopnia, iż stała się nieodłączną towarzyszką jego wizyt w pubach. Po odbyciu kary bardzo długo nie może znaleźć swojego miejsca. Po pewnym czasie dostaje niskopłatną pracę. Po kilku latach stanie się kimś niepożądanym w branży fryzjerskiej, gdyż odkrywa maszynkę do strzyżenia włosów. Później jego losy, będą szły niesamowicie dziwną ścieżką.
Generalnie, przedstawienie życia Toma, to powierzchowna warstwa powieści i tylko pewna poza umożliwiająca rozpatrywanie życia w aspekcie filozoficznym. Można poniekąd uznać, iż to podejście jest zgodne z gombrowiczowskim pojęciem „gęby”, choć Themerson zdaje się rozpatrywać rzeczywistość w dużo szerszym kontekście. Celowe wydaje się postawienie przed czytelnikiem, kogoś nieustabilizowanego emocjonalnie, bez żadnych ograniczeń myślowych, by całymi godzinami mógł zastanawiać się nad logiką działania luster, które odwracają „prawą” stronę w „lewą” pozostawiając jednocześnie niezmienne „górę” i „dół”.
Sama stylistyka tekstu jest dość specyficzna i trudna w odbiorze. Jedno zdanie potrafi mieć nawet półtorej strony, gdyż pisarz rozwleka analizę, stosując niesamowitą ilość przecinków i średników. Co ciekawe wydaje się, iż pomimo zastosowania tego zabiegu, ogólny zarys tekstu jest dość zrozumiały.
Bardzo trudno jest zaklasyfikować powyższy tytuł do jakiejś konkretnej kategorii, bo ma w sobie trochę z kryminału, choć bez jednoznacznego rozwiązania; fantastyki i rozważań filozoficznych.
Osobiście, jestem rozczarowana i być może za mało inteligentna, żeby w pełni docenić koncepcję autora, jeśli jednak Wam niestraszne są wszelakie naukowe rozważania, o różnych aspektach egzystencji, to mogę zapewnić, że ta powieść przyniesie mnóstwo intelektualnej rozrywki.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2014/02/stefan-themerson-tom-harris.html)
Kryminały skandynawskie święcą trumfy, bo nie od dziś wiadomo, że poza fascynującą zagadką liczy się również odkrycie tajemnicy sposobu myślenia sprawcy. Może właśnie z tej przyczyny, niezwykle zaintrygował mnie opis pozycji Stefana Themersona. Trudno wszak przejść obojętnie obok słów „filozoficzna opowieść o wątku kryminalnym”.
Otwierając książkę, liczyłam jednak na coś...
2015-01-21
Każda pozycja w życiu małego odkrywcy może być tą, która sprawi, że stanie się on w przyszłości miłośnikiem książek. Sama pamiętam moją ulubioną bajkę, jaką wielokrotnie słuchałam i uwielbiałam przeglądać o kaczce Matyldzie i jej kaczątkach, które robiły wszystko, by nie pójść nad staw nauczyć się pływać. Z perspektywy czasu jestem niezwykle wdzięczna moim bliskim, że bardzo rzetelnie dobierali dla mnie książeczki, łączące w sobie dydaktyczny przekaz oraz piękne wydania. Sądzę, że trudno jest tworzyć historię ciekawą dla dziecka, jak również satysfakcjonującą dla rodzica. Na szczęście, w naszym kraju są autorzy umiejący korzystać z najlepszych wzorców. Do tych osób z pewnością należy Renata Klamerus.
Tami to inteligentna kilkulatka mieszkająca w dalekim kraju, gdzie ludzie potrafią racjonalnie korzystać z dobrodziejstw natury. Dzieci w tej krainie pomagają swoim bliskim w opiece nad zwierzętami gospodarskimi, a czas zdaje się płynąć wolniej. W czasie wakacji, gdy nie trzeba chodzić do szkoły, nasza główna bohaterka opiekuje się swoim młodszym braciszkiem Borim. Pewnego dnia ciekawski malec, korzystając z chwili nieuwagi siostry, wydłubuje dziurę w ścianie. Dziewczynka chce, jak najszybciej zatkać ubytek, lecz ku swemu zdziwieniu stwierdza, że luka ukazuje nowe pomieszczenie o istnieniu, którego nie miała wcześniej pojęcia. Tami postanawia, iż sprawdzi wraz z dwójką swoich kolegów, co znajduje się w tajemniczym pokoju.
„Tami z krainy pięknych koni” to pierwsza pozycja dla dzieci, którą przeczytałam, jako osoba dorosła. Muszę przyznać, iż odkąd w mojej rodzinie pojawiła się maleńka istotka, nieco łaskawszym okiem zaczęłam spoglądać na literaturę dziecięcą, jednak nie spodziewałam się, iż już pierwsza książka, którą będzie mi dane przeczytać okaże się tak pozytywnym zaskoczeniem. To, z czym zderzamy się po otwarciu tej pozycji, jest czymś na kształt klasycznej historii w nowoczesnej oprawie. Autorka nie boi się czerpać z dobrze znanych wzorców, wydobywając z nich elementy, będące znakomitym budulcem ciekawej fabuły o przyjaźni, współpracy i odpowiedzialności. Myślę, że ta baśń, sprawdzi się idealnie, jeśli chcemy wprowadzić młodego czytelnika w świat kanonu literatury dziecięcej. Jest tu wiele bardziej lub mniej widocznych odniesień m.in. do „Alicji w krainie czarów” Carolla czy „Opowieści z Narnii” Staples Lewisa. Swoje szczególne miejsce ma też choćby historia o czterdziestu rozbójnikach i ich skarbie, którą Pani Teresa wykorzystuje idealnie, by pokazać swoim odbiorcom prawdziwe znaczenie słów, iż bogatym nie jest ten, kto posiada, lecz ten, kto daje. Autorka zabiera dzieci w podróż do Krakowa, a także Wieliczki, gdzie bohaterowie poznają legendę o królowej Kindze i soli. W związku z powyższym książka przeznaczona jest przede wszystkim dla uczniów szkół podstawowych, choć rodzice mogą wprowadzić ją wcześniej, jeśli nie boją się dociekliwych pytań swoich pociech.
Wydanie ma stosunkowo niewiele ilustracji. Jak dowiadujemy się ze wstępu ma to na celu pobudzenie wyobraźni dziecka. Same obrazki jednak mają w sobie sporo pomysłowości. Metoda kolażu pozwala starszym przypomnieć sobie erę pocztówek i to jak można je wykorzystać, bawiąc się wspólnie z młodym artystą. Mnie mania kartkowa ominęła, ale mogłabym przysiąc, że na niektórych zdjęciach odnalazłam fragmenty, przypominające pocztówki, które sama dostawałam, jako dziecko. „Tami z krainy pięknych koni” to pozycja, która mówi o uniwersalnych wartościach, stąd cieszę się, że niedawno pojawił się nowy tom przygód Tami i jej przyjaciół, bo sama jestem ciekawa, czy autorka sprostała wysoko postawionej poprzeczce, jaką postawiła sobie udanym debiutem.
(Tekst pierwotnie ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2015/02/renata-klamerus-tami-z-krainy-pieknych.html)
Każda pozycja w życiu małego odkrywcy może być tą, która sprawi, że stanie się on w przyszłości miłośnikiem książek. Sama pamiętam moją ulubioną bajkę, jaką wielokrotnie słuchałam i uwielbiałam przeglądać o kaczce Matyldzie i jej kaczątkach, które robiły wszystko, by nie pójść nad staw nauczyć się pływać. Z perspektywy czasu jestem niezwykle wdzięczna moim bliskim, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-07
Wielu z nas bardzo ceni sobie stabilizację. Problem zaczyna się w momencie, gdy dotychczasowa równowaga zostaje zachwiana i nie ma powrotu do tego, co było. Właśnie w takich chwilach nasze życie może przybrać całkiem nieoczekiwany obrót. W tym momencie poznajemy naszych bohaterów.
Filip jest architektem, który od lat mieszka ze swoją żoną i dwójką dzieci w Świebodzinie i prowadzi wręcz sielankowe życie. Jego małżonka na co dzień dba o ciepło domowego ogniska, znajdując mnóstwo przyjemności w zwykłych obowiązkach. Dopełnieniem rodzinki jest syn Błażej i córka Kinga. Pewnego dnia Filip musi zakomunikować swoim bliskim, że stracił pracę w wyniku bankructwa swojego szefa. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że ze skromnych oszczędności nie da się utrzymać mieszkania odziedziczonego po teściach, a szanse na znalezienie nowego zatrudnienia są raczej znikome. W związku z tym, jedynym sensownym posunięciem wydaje się przeprowadzka do Zielonej Góry. Po wielu poszukiwaniach nasi bohaterowie przenoszą się do nieco zaniedbanego domu na peryferiach miasta.
Pewnego dnia Dorota dowiaduje się od sąsiadki, iż poprzedni właściciel jej nowej posiadłości był bardzo intrygującym człowiekiem. Kierowana ciekawością udaje się na strych, gdzie odnajduje starą maszynę do pisania oraz tajemnicze zapiski, będące czymś pomiędzy wciągającymi opowiadaniami, a dziennikami niezwykłych spraw kryminalnych. Kim był pan Stefan? Odpowiedź na to pytanie będzie tylko początkiem niebezpiecznej przygody. Nieoczekiwanie okaże się, że staruszek zostawił dla nowych mieszkańców wyjątkową zagadkę. Niestety jej rozwiązanie może sprowadzić na kobietę poważne kłopoty, ponieważ ktoś nie spocznie póki nie zdobędzie tego, czego naprawdę pragnie.
Przy okazji autor ciekawie maluje klimat Zielonej Góry. Cała fabuła jest stworzona tak, by czytelnik miał wrażenie przemierzania miasta przez bohaterkę w celu odnalezienia kolejnej wskazówki. Znakomicie działa tu metoda kontrastu. Z jednej strony widoczne są reprezentacyjne ulice, by w chwilę później odbiorca zawitał w ciemne zakamarki, gdzie żyją wyjątkowi ludzie, którzy często są odsunięci na boczny tor. To właśnie od nich Dorota dowie się najwięcej i przy okazji utwierdzi się w przekonaniu, że dobro popłaca, zwłaszcza wtedy, gdy nie oceniamy innych po pozorach. Z drugiej strony widzimy sielankowość rodzinnej relacji głównych bohaterów powieści, która początkowo może drażnić, ale to dzięki niej potęgowane jest wciąż narastające napięcie w czasie odkrywania tajemnicy.
Drugim bardzo ciekawym motywem są losy Kingi. Nastolatka przenosząc się do wielkiego miasta jest zmuszona do rozłąki ze swoim chłopakiem Patrykiem. Pomimo kilkudziesięciokilometrowej odległości, nastolatek co kilka dni odwiedza swoją ukochaną, by nie czuła się opuszczona. Niestety, między parą coraz częściej dochodzi do sprzeczek. Czy związek Patryka z Kingą przetrwa, gdy w otoczeniu dziewczyny pojawi się przystojny kolega z nowej szkoły i czy nastolatka w porę dostrzeże zagrożenie? Przekonajcie się sami!
Książka bazuje na wielu znajomych motywach. Mogłoby się wydawać, że to wpłynie na pewną powtarzalność. Oczywiście widać znajome elementy, jednak autor wspaniale je łączy nieco igrając z czytelnikiem. Gdy już mamy wrażenie powtórki pewnej sytuacji, prozaik zręcznie odwraca znany schemat. Przykładem może być pewne odwołanie do „Rose Madder” Stephena Kinga, które polski twórca poszerzył i wzbogacił własnym, unikatowym pomysłem.
Po przeczytaniu opisu na okładce „Po drugiej stronie” widziałam, że będę miała przyjemność obcować z pozycją, która w moim osobistym nieoficjalnym słowniku nosiła dotąd nazwę „współczesnego thrillera amerykańskiego”, ale Łukasz Piotr Kotwicki zmusi mnie do zmiany tego określenia. W skrócie to taki rodzaj powieści kryminalno-sensacyjnej, gdzie pomimo dosyć prostej zagadki, czytelnik poznaje fabułę na jednym oddechu, nie mogąc się od niej oderwać. Książkę można porównać do ulubionego ciasta babci, jadanego w dzieciństwie. Niby znamy jego smak, ale nie możemy się powstrzymać, by nie sięgnąć po jeszcze jeden kawałek. Tak właśnie jest z tą książką. To znakomity materiał na scenariusz filmowy, gdyż akcja jest dosyć szybka i skondensowana. Nie byłaby to produkcja zasługująca na Oscara, niemniej z pewnością zyskałby wielu fanów, lubiących znajome motywy we współczesnej oprawie.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2016/03/ukasz-piotr-kotwicki-po-drugiej-stronie.html)
Wielu z nas bardzo ceni sobie stabilizację. Problem zaczyna się w momencie, gdy dotychczasowa równowaga zostaje zachwiana i nie ma powrotu do tego, co było. Właśnie w takich chwilach nasze życie może przybrać całkiem nieoczekiwany obrót. W tym momencie poznajemy naszych bohaterów.
Filip jest architektem, który od lat mieszka ze swoją żoną i dwójką dzieci w Świebodzinie i...
2016-09-27
Filozofia w polskim systemie edukacji powszechnej jest skutecznie spychana na drugi plan. Co prawda uczymy się wstępnych założeń wielkich idei na zajęciach języka polskiego (w aspekcie wprowadzenia do kolejnych epok literackich) czy historii (mówiąc o rozwoju myśli politycznej) to jednak wraz z poszerzaniem się tematów typowych dla konkretnych dziedzin naukowych, myśl filozoficzna jest tylko małą cząstką większej całości. Dopiero na studiach można poznać szerzej przekonania wielkich myślicieli. Sęk w tym, że nie każdy idzie na uniwersytet. Ktoś zapyta, po co znać twierdzenia, które nie przetrwały próby czasu? Otóż, człowiek od wieków zastanawia się, kim jest, dlaczego istnieje i jakie jest jego miejsce we wszechświecie. Przez stulecia obalaliśmy jedne koncepcje, a inne przyjmujemy za swoje. Warto o tym pamiętać, choćby, gdy stykamy się z odmiennymi poglądami. To jak postrzegamy siebie dzisiaj jest skutkiem tego, jak widzieliśmy siebie w przeszłości, stąd może warto zgłębić drogę myśli ludzkiej? No tak, ale filozofia nie jest bynajmniej tematem łatwym zwłaszcza na początku, kiedy wszystko jest nowe i skomplikowane. Co wtedy zrobić? Od jakiej książki warto zacząć, żeby nie poczuć się przytłoczonym, a jednocześnie poszerzyć swoją wiedzę?
Marcin Dolecki jest doktorem nauk humanistycznych, absolwentem studiów filozoficznych i chemicznych. Jest również pracownikiem badawczo-technicznym w Instytucie Historii i Nauki PAN. Interesuje się również historią powszechną. Zawód i pasja znalazły swoje odzwierciedlenie w wyjątkowej książce dla młodzieży, która pokazuje, że filozofia i historia mogą być pasjonujące.
Filip mieszka w kraju, gdzie niepodzielnie rządzi apodyktyczny cesarz. Nasz bohater właśnie wkracza w dorosłość, ale wcale się z tego nie cieszy. Niedawno aresztowano jego rodziców, którzy byli profesorami. Czyżby władza odnalazła jakąś zakazaną książkę należącą do rodziny? A może ktoś na nich doniósł? Filip chciałby znać odpowiedzi na te pytania. Pewnego dnia przed swoim domem chłopak spotyka tajemniczą Julię. Ponieważ nieuchronnie zbliża się godzina policyjna, młodzieniec proponuje nieznajomej nocleg. Tym samym nieświadomie odnajduje wierną towarzyszkę podróży w czasie i przestrzeni. Oboje, bowiem odkryją tajemniczy przedmiot, który pozwoli im odbyć niespodziewaną podróż w przeszłość i przeżyć niesamowite przygody.
Jestem pod ogromnym wrażeniem już samej koncepcji zamknięcia myśli filozoficznej w fabule porywającej książki przygodowej. „Jeden z możliwych światów" za punkt wyjścia przyjmuje tezy wielkich myślicieli. Młodzi bohaterowie będą mieli okazję osobiście porozmawiać ze św. Augustynem, Kartezjuszem, Sankarą i Richardem Dawkinsem. Tym sposobem czytelnicy w łatwy sposób poznają oraz zapamiętają ich przekonania. Wszystko dzięki wprowadzaniu dialogu bohaterów. Schemat pytanie-odpowiedź jest idealny nie tylko ze względu na to, iż nie dostajemy samej suchej teorii, jaką znajdziemy w encyklopediach. To też całkiem ciekawy sposób na urozmaicenie przekazu, który jako całość również wygląda imponująco.
Aspekt przygodowy tej powieści nieco przypomniał mi produkcje dla młodzieży realizowane na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Mam wrażenie, że twórcy tamtego okresu po prostu przed oddaniem finalnego produktu zastanawiali się dwa razy, gdzie jeszcze można ukryć wiedzę. Marcin Dolecki zadbał o każdy szczegół, łącząc elementy filozofii, historii, geografii ze światem fantazji. W dzisiejszej literaturze dla młodego odbiorcy brakuje tak dopracowanych publikacji.
Osobiście uważam, że ta książka nie ma słabych punktów, choć szkoda, iż w polskiej wersji autor nie zdecydował się na otwarte zakończenie. Według mnie „Jeden z możliwych światów" mógłby być początkiem dobrze zapowiadającej się serii o dziejach myśli ludzkiej, gdyż wydaje się świetnym materiałem dydaktycznym dla szkół. Świadczy o tym dobry odbiór tej powieści za granicą. ,,Philosopher's Crystal: The Treacherous Terrain of Tassatarius" miała bowiem niedawno swoją premierę na Amazon.com i już spływają pierwsze głosy, mówiące o tym, iż pomysł się spodobał. Co prawda anglojęzyczna wersja została nieco zmieniona na potrzeby amerykańskiego odbiorcy, to jednak nie mam wątpliwości, iż warto ją poznać i postawić obok polskiego wydania.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2016/10/marcin-dolecki-jeden-z-mozliwych-swiatow.html)
Filozofia w polskim systemie edukacji powszechnej jest skutecznie spychana na drugi plan. Co prawda uczymy się wstępnych założeń wielkich idei na zajęciach języka polskiego (w aspekcie wprowadzenia do kolejnych epok literackich) czy historii (mówiąc o rozwoju myśli politycznej) to jednak wraz z poszerzaniem się tematów typowych dla konkretnych dziedzin naukowych, myśl...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dziś opowiem o kimś, kogo polubiłam od pierwszego zdania. Pewnie gdybym nie była tak przerażająco stara, to mogłabym napisać, że odnalazłam literacką przyjaciółkę od serca jak mawiała Ania Shirley. Dziewczynka, którą chcę Wam przedstawić, ma zaledwie kilka lat i mieszka gdzieś tam daleko w domku wśród najbliższych. Ta mała wielbicielka przyrody i czerwonych beretów co rusz zadziwia mamę, tatę, dziadka oraz najlepszego przyjaciela Bato, który co tu kryć jest urwiskiem o dobrym serduszku. Kim jest nasza bohaterka? Ta dam! Poznajcie Tututu, czyli główną postać przepięknego zbioru opowiadań dla dzieci autorstwa Anny Świątek.
Zacznę może nietypowo, bo od kulis tego, dlaczego w ogóle sięgnęłam po „Tututu odkrywa (nie) zwyczajność”. Otóż, kilka miesięcy temu moja serdeczna przyjaciółka, w trakcie jednej z naszych rozmów, wspomniała, iż niedługo ma wystartować nowe wydawnictwo o nazwie Pactwa, które będzie się skupiać na publikowaniu m.in. wartościowej literatury dla najmłodszych. Może puściłabym tę wiadomość mimo uszu, gdyby nie fakt, że nasza dyskusja skupiła się nie na treści przyszłej książki (której przecież jeszcze nie znałyśmy), lecz na deklaracji wydawcy, że przy publikacji zostanie zastosowany certyfikowany papier. Szczerze mówiąc, jako wydawca nigdy nie pomyślałabym o takich detalach, ale nie ukrywam, że gdybym była rodzicem takie podejście do publikowania bajek byłoby dla mnie olbrzymim atutem przy doborze lektur dla mojego dziecka. Równocześnie przypomniał mi się artykuł o kulisach powstania legendarnego polskiego elementarza pod redakcją Mariana Falskiego, który ponoć oprócz wartości merytorycznej zwracał uwagę również na warstwę edycyjną swoich publikacji, twierdząc, że książki dla dzieci muszą być nie tylko mądre, ale i piękne.
Po rozmowie z przyjaciółką zaczęłam pilnie śledzić ruchy wydawnictwa. Jeszcze przed premierą „Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” miałam okazję obejrzeć transmisję z godzinnego spotkania Anny Świątek z internautami. Dokładnie w chwili, kiedy słuchałam jak sama autorka czyta pierwszy rozdział swojej książki, stało się coś magicznego. W jednej chwili poczułam się, jakbym znów miała osiem lat i czytała prozę Astrid Lindgren, która jak nikt potrafiła rozbudzić dziecięcą wyobraźnię.
W zbiorze „Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” znajdziemy siedem historyjek o przygodach rezolutnej dziewczynki oraz jej kolegi Bato. Wszystkie one opowiadają o rozwijaniu wyobraźni podczas rozwiązywania codziennych zmartwień Tym co wyróżnia tę pozycję spośród innych współczesnych książeczek dla małego odbiorcy jest niezamykanie się autorki na nieszablonowe pomysły małych bohaterów. I tak nie sposób utrzymać powagi, kiedy czytamy o tym jak Tututu chcąc mieć długie włosy, postanawia zakopać je w ogródku, poprosić kolegę by je podlał, a następnie wspólnie z nią poczekał na efekty. Wszak włosy muszą rosnąć dokładnie tak samo jak drzewka owocowe, prawda? A co, jeśli te włosy zapuszczą korzenie?
Zaskakujące dla niektórych odbiorców może być to, iż Anna Świątek nie buduje świata swojej bohaterki na zdobyczach współczesnej techniki. Tututu nie wpatruje się w ekran tabletu. Zamiast tego posiada cudowną rodzinę i dziadka, który zawsze pomoże jej znaleźć odpowiedź nawet na najtrudniejsze pytanie bez narzucania swojego zdania. O ileż ciekawsze od każdej gry komputerowej jest śledzenie małego żuczka czy pracowitej mrówki! Tutaj dochodzimy do bardzo ciekawego i przemyślanego motywu jakim jest dbałość o przyrodę. Autorka nienachalnie pokazuje małym czytelnikom, że warto zbierać deszczówkę. Równocześnie uświadamia im, że zwierzątka domowe nie są wcale zabawkami, lecz czującymi istotami, które potrzebują opieki, a także wolności. Musimy się więc pogodzić z tym, że nie zawsze chcą być głaskane i przytulane.
„Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” ma klasyfikację wiekową 6+, co oznacza, że przynajmniej trzy historyjki z tego tomu będą idealne do czytania maluchom już w wieku przedszkolnym. Nie dotyczy to jednak tych rozdziałów, które mogą być dopełnieniem zagadnień z pierwszych lekcji geografii czy fizyki. Książka Anny Świętek nie jest jednak pozycją stricte dydaktyczną, choć w każdym opowiadaniu kryje się zawsze mniej lub bardziej ukryty morał. Trudno ukryć fakt, że autorka jest z zawodu polonistką. Może właśnie dlatego mówi do czytelników prostym, zrozumiałym językiem, który jest łatwy w odbiorze i może zachęcać młodych adeptów literek do samodzielnego czytania.
„Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” to naprawdę solidnie wydana pozycja. Książka posiada grubą okładkę i wszytą niebieską wstążeczkę, która z powodzeniem zastąpi zakładkę lub zaginanie rogów. W ramach przedsprzedaży wydawnictwo dodawało jednak tekturową zakładkę i lniany woreczek na nasz literacki skarb. Przejdźmy do jakości papieru, o którym wspomniałam na początku tekstu. Widać, że zastosowanie konkretnych materiałów było dokładnie przemyślane. Kartki są stosunkowo sztywne, ale nie kartonowe, co sprawia naprawdę dobre wrażenie. Równocześnie wyraźna czcionka na jasnym tle idealnie współgra z kolorowymi i optymistycznymi ilustracjami wykonanymi przez autorkę. Co ciekawe, to ponoć rysunki były zapalnikiem do powstania opowiadań, dlatego tym bardziej żałuję, że nie ma ich w tym tomie jeszcze więcej.
Tak rozpływam się w zachwytach nad książką Anny Świątek, a Wy pewnie zastanawiacie się czy to cudo ma jakąkolwiek wadę. Otóż zdecydowanie tak i to dla wielu osób zaporową - koszt zakupu. W chwili, gdy piszę ten tekst (październik 2020) cena detaliczna to 50-60 zł, co jest relatywnie wysoką kwotą. Nie da się jednak ukryć, że to kwestia wysokiej jakości wykonania. Wydaje mi się, że wydawnictwo Pactwa mogło spokojnie rozbić fabułę na dwie oddzielne publikacje bez poświęcania jakości i skorzystaliby na tym wszyscy. Tututu ma niebagatelną siłę przyciągania i to zarówno dzieci jak i (a może przede wszystkim) ich rodziców. Do przygód tej rezolutnej dziewczynki po prostu chce się wracać bez względu na wiek.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/10/anna-swiatek-tututu-odkrywa.html)
Dziś opowiem o kimś, kogo polubiłam od pierwszego zdania. Pewnie gdybym nie była tak przerażająco stara, to mogłabym napisać, że odnalazłam literacką przyjaciółkę od serca jak mawiała Ania Shirley. Dziewczynka, którą chcę Wam przedstawić, ma zaledwie kilka lat i mieszka gdzieś tam daleko w domku wśród najbliższych. Ta mała wielbicielka przyrody i czerwonych beretów co rusz...
więcej Pokaż mimo to