-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiliana Więcek: „Każdy z nas potrzebuje w swoim życiu wsparcia drugiego człowieka”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel34
Biblioteczka
2024-04-14
2023-09-28
2023-06-10
2023-05-20
2022-10-27
2021-06-05
2021-03-31
2020-01-12
2017-11-17
W historii każdego sportu wyczynowego jest przynajmniej kilku zawodników, którzy w trakcie swojej kariery stają się „żywą legendą” uprawianej przez siebie dyscypliny. Wyróżnia ich przede wszystkim ponadprzeciętny talent, a często również otwartość oraz aparycja, która skłania dziennikarzy do proszenia o wypowiedź tego, a nie innego gracza. Dziś opowiem Wam o biografii Giby, który jest dla siatkówki tym, kim dla piłki nożnej Robert Lewandowski lub Cristiano Ronaldo.
Giba (a właściwie Gilberto Amauri de Godoy Filho) przyszedł na świat 23 grudnia 1976 roku w Londrinie w południowej Brazylii. Kiedy chłopiec miał zaledwie kilka miesięcy, lekarze zdiagnozowali u niego ostrą białaczkę limfoblastyczną. Stan dziecka był na tyle poważny, że rodzina zdecydowała się nie mówić zaniepokojonej matce o niezbyt korzystnych rokowaniach. Malutki Gilberto zaskoczył jednak wszystkich, wracając do zdrowia. Jego przypadek był szeroko omawiany na sympozjach i zapisał się na kartach historii medycyny. Był to pierwszy moment, kiedy wszyscy przekonali się, że dla przyszłego reprezentanta Brazylii nie ma rzeczy niemożliwych.
Giba jako nastolatek zapragnął zostać sportowcem. Zbuntowany chłopak nie zamierzał jednak spełnić marzenia ojca, który widział go w roli wybitnego piłkarza. Zamiast biegania za piłką nasz bohater wolał odbijać ją palcami. Pewnego dnia postawił wszystko na jedną kartę. Przyszedł do ukochanej mamy i oświadczył, że idzie na casting do lokalnej siatkarskiej drużyny młodzieżowej. W odpowiedzi dostał ultimatum. Jeśli w przeciągu dwóch lat nie osiągnie sukcesów, to będzie musiał na zawsze porzucić swoje plany i przejąć rodzinną piekarnię. Giba udał się na trening, gdzie dowiedział się, że, choć przejawia pewne zdolności…, to jest stanowczo za niski, aby uprawiać siatkówkę. Nastolatek zareagował buntem, który skłonił go do jeszcze większego wysiłku ma hali. Może dzięki temu kilkanaście lat później ten wątły nastolatek miał w swoich zbiorach kilkanaście medali (w tym upragnione przez większość sportowców złoto olimpijskie) oraz tytuły MVP.
„(…) wszystko zawdzięczam siatkówce. Tak więc muszę podziękować tej cudownej dyscyplinie sportu, która dała mi tak wiele: zwycięstwa i porażki, śmiech i łzy. Umożliwiła poznanie świata i nowych kultur, nawiązanie nowych przyjaźni i poszerzanie horyzontów„.
„Giba. W punkt. Autobiografia” to dość nietypowa książka. Pełno w niej skrajności i kontrastów, zupełnie jakby życie Brazylijczyka składało się tylko z wielkich sukcesów i druzgocących porażek. Wydaje się, że wspomniany siatkarz żyje według zasady „wszystko albo nic”. W autobiografii pisze zarówno o swojej trudnej drodze na sam szczyt kariery sportowej, jak również o nieopatrznym kontakcie z marihuaną, który zakończył się oskarżeniem o doping. Uważny czytelnik z pewnością dostrzeże, że charakter Giby składa się z wielu sprzeczności. Z kartek wyłania się bowiem dość religijny, rodzinny oraz przyjacielski człowiek o ogromnym sercu, który bywa wymagający i wybuchowy. Wbrew pozorom właśnie taki zestaw cech sprawił, że zawodnik stał się nieodzownym członkiem „Złotej drużyny Rezende”, która przez wiele lat rządziła na światowych parkietach. Trudno jednak zaprzeczyć, iż przejawiał on słabość do spirytyzmu i pięknych kobiet.
Giba czasami bywa zbyt otwarty, zwłaszcza kiedy wspomina o dość nietypowej kontuzji, której doznał niedługo po ślubie ze swoją pierwszą żoną. Z drugiej strony w jego opowieści jest coś nietuzinkowego. Nie brak w niej bowiem pewnej wrażliwości na tematy społeczne. Sportowiec sygnalizuje, że siatkarki są gorzej traktowane przez władze klubów niż ich koledzy po fachu, a w Brazylii jest duży kłopot z przestępczością. Opisy tych zjawisk nie są jednak szeroko przedstawione, a jedynie wskazują, iż Giba jest wnikliwym obserwatorem otoczenia. Jak słusznie zauważył Krzysztof Ignaczak w swojej rekomendacji, ta autobiografia jest dowodem na to, iż siatkarze nie są robotami, lecz zwykłymi ludźmi z krwi i kości.
A skoro już przywołałam postać jednego z najwybitniejszych polskich libero, to czas przejść do kwestii zasadniczej, czyli siatkówki. Giba w trakcie swojej reprezentacyjnej kariery, pełniąc przez kilka lat rolę kapitana, potrafił w nerwowych chwilach uspokajać drużynę, by w innych jako pierwszy podbiec do słupka sędziego, żeby wykłócać się o zmianę niewłaściwej w jego odczuciu decyzji. Lojalność w stosunku do kolegów z drużyny widać również w tej książce. Chociaż dowiadujemy się dość sporo o zakulisowych problemach ekipy Bernarda Rezende, to jednak część przyczyn ich zaistnienia nie zostaje czytelnikowi ujawniona. Giba pokazuje swój osobisty punkt widzenia na niektóre kwestie, lecz gdy musi przejść do oceny zachowania, które miało znaczący wpływ na wyniki reprezentacji Brazylii, taktownie milczy. Wszak stare siatkarskie porzekadło mówi, że to, co stało się w szatni, powinno tam pozostać.
Pomimo pewnej zachowawczości w książce wytrawny kibic znajdzie w niej co najmniej dwa tematy od dawna frapujące środowisko siatkarskie. Pierwszy z nich to system sędziowania, który nie zawsze bywa obiektywny, a drugi to nieunormowane zasady zrywania kontraktów przez zawodników. Giba nie ocenia tych zjawisk, a jedynie opisuje to, jak z nich korzystał lub cierpiał z ich powodu.
Wydawnictwo SQN po raz kolejny udowodniło, że jest jednym z liderów, jeśli chodzi o wydawanie biografii sportowych. Sięganie po nie to czysta przyjemność, gdyż treści zwykle są uzupełniane zdjęciami, a czcionka jest znakomicie dopasowana do wzroku odbiorców nawet tych, którzy noszą na co dzień okulary. Tym razem jedynym potknięciem wydawcy jest korekta pierwszych kilkunastu stron książki, ale przypuszczam, że to zwykły wypadek przy pracy, który nie powinien wpłynąć na satysfakcję z lektury.
Według mnie publikacja opracowana przez Gibę oraz brazylijskiego komentatora sportowego – Luiza Paulo Montesa, jest całkiem ciekawa, chociaż muszę stwierdzić, że w pełni usatysfakcjonowani będą zapewne nieliczni. Ci, którzy dotąd nie interesowali się siatkówką, zapewne mogą poczuć się lekko zdezorientowani, kiedy siatkarz pisze o kulisach sportu, który uprawiał, bez przybliżania choćby skrótów z najważniejszych meczów w swojej karierze. Natomiast doświadczeni kibice stwierdzą, że o większości zamieszczonych informacji już słyszeli. Do kogo więc skierowana jest ta książka? Przede wszystkim do tych, którzy siatkówkę oglądają okazjonalnie lub do osób szukających w tej autobiografii przede wszystkim człowieka, a nie uznanego sportowca.
---
[1] MVP (skrót od ang. Most Valuable Player) – tytuł dla najbardziej wartościowego zawodnika turnieju.
[2] Giba, Luiz Paulo Montes, Giba. W punkt. Autobiografia, Wydawnictwo SQN 2016, str. 254.
(Tekst ukazał się również na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/giba-luiz-paulo-montes-giba-w-punkt.html)
W historii każdego sportu wyczynowego jest przynajmniej kilku zawodników, którzy w trakcie swojej kariery stają się „żywą legendą” uprawianej przez siebie dyscypliny. Wyróżnia ich przede wszystkim ponadprzeciętny talent, a często również otwartość oraz aparycja, która skłania dziennikarzy do proszenia o wypowiedź tego, a nie innego gracza. Dziś opowiem Wam o biografii Giby,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-10
Zwykło się mawiać, że błyskawica nie trafia dwa razy w to samo miejsce, ale to stwierdzenie nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. Ponoć w sam budynek Empire State Building pioruny trafiają około stu razy w ciągu roku. Myślę, że jako ludzie, wmawiamy sobie, iż zjawiska i tragedie, których z pewnych względów nie możemy racjonalnie pojąć i im przeciwdziałać, wolimy potraktować, jako pewnego rodzaju przypadek. Co się stanie, kiedy ten „przypadek” się powtórzy? Właśnie z taką sytuacją muszą zmierzyć się bohaterowie książki „Koleje losu” Judy Blume.
10 lutego 1987 pięćdziesięcioletnia dziennikarka wsiada do samolotu, nie mogąc pozbyć się strachu graniczącego z paniką. Od wielu lat kobieta korzysta z transportu lotniczego, ale przed każdą kolejną podróżą towarzyszą jej ogromne emocje, które są wynikiem traumatycznych wydarzeń z dzieciństwa. Jakich? To bardzo długa i niezwykle rozbudowana historia.
11 grudnia 1950 roku informacją dnia była jakże elektryzująca wieść, że amerykańska telewizja po raz pierwszy w historii przeprowadziła bezpośrednią relację z zapalenia lampek na najsłynniejszej bożonarodzeniowej choince przy Rockefeller Plaza w Nowym Jorku. Dla mieszkańców miasta Elizabeth w stanie New Jersey był to jeden z ostatnich momentów, gdy byli jeszcze przeświadczeni o tym, że żyją w miejscu, gdzie nic złego nie może się przydarzyć. 16 grudnia rozgrywa się, bowiem tragedia, która zmienia wszystko. Samolot amerykańskich linii lotniczych z 69 osobami na pokładzie rozbija się o brzeg rzeki Elizabeth. Dla wszystkich to wydarzenie jest szokiem. W Stanach Zjednoczonych wszak trudno sobie wyobrazić przemierzanie setek kilometrów bez transportu lotniczego. Tylko jak pozbyć się niepokoju, że sytuacja się nie powtórzy? Dlaczego Elizabeth zostało nazwane miastem katastrof lotniczych? Czy nad tym miejscem zawisło fatum?
Tych, którzy pomyśleli właśnie, że „Koleje losu” to powieść katastroficzna, muszę zmartwić. Choć tragedie są w tej książce elementem dość ważnym, to jednak stanowią tylko pewnego rodzaju punkt odniesienia. To troszkę jak z kamykiem, który wrzucony do jeziora, powoduje kręgi na wodzie. Autorka, zaczyna fabułę od swoistego trzęsienia ziemi, by pokazać, że tragiczne wydarzenia mają często dużo szerszy zasięg, niż można przypuszczać i bywają przyczyną nieoczekiwanych zmian. Tylko jak w tej niecodziennej sytuacji, mają odnaleźć się młodzi ludzie, dla których upadek samolotu będzie tożsamy z końcem ich beztroskiego dzieciństwa?
Miri Ammerman to pogodna nastolatka, mieszkająca w tradycyjnej żydowskiej rodzinie z mamą, babcią i ukochanym wujkiem Henrym. W jej życiu nie brakuje miłości, mimo iż dziewczynka nigdy nie poznała ojca, który nawet nie wie o jej istnieniu. Piętnastolatka jest owocem młodzieńczego szaleństwa Rusty, która będąc w wieku, w jakim jest aktualnie jej córka, zaszła w nieplanowaną ciążę ze swoim pierwszym chłopakiem. Trudno się dziwić, że kobieta boi się, że jej jedyne dziecko powtórzy te same błędy. Aby tego uniknąć, Rusty stara się nawiązać dobry kontakt z Miri, ale nadmierna troska buduje między bohaterkami coraz większy dystans. Swoją wnuczkę całym sercem kocha również babcia Irene, która wciąż ma w bolesną świadomość, że życie Rusty mogłoby potoczyć się inaczej, gdyby nie zaufała chłopcu z czerwonym chevroletem z rozkładaną kanapą. Pomimo zaistniałych na tym tle zgryźliwości nie ulega wątpliwości, że każdy członek rodziny może na siebie liczyć w każdej sytuacji.
Osnerowie są uznawani za ludzi sukcesu. Arthur to ceniony w lokalnej społeczności stomatolog, który leczy wielu bogatych pacjentów, co ma bezpośrednie odbicie w statusie jego rodziny. Mężczyzna pomaga również biednym, co sprawia, że nie ma w zasadzie czasu dla bliskich. Corine jest na pozór przykładną żoną, choć jej relacje z mężem są coraz chłodniejsze. Para stara się przetrwać kryzys, zapominając o tym, że ich trójka dorastających dzieci potrzebuje wsparcia jak nigdy wcześniej. Na szczęście Natalie może w każdej sytuacji liczyć na wsparcie swojej najlepszej przyjaciółki. Dziewczynki, pomimo zróżnicowanej pozycji społecznej oraz innych przekonań, mogą powiedzieć sobie praktycznie wszystko. I tak pewnego dnia Natalie wyznaje koleżance swój największy sekret. Katastrofa sprawiła, że dziewczynka słyszy głos słynnej tancerki, która zginęła w czasie feralnego lotu, a dodatkowo jest przekonana, że ta przelała na nastolatkę talent taneczny. Miri nie wie, co o tym myśleć. Czy powinna o wszystkim powiedzieć ojcu dziewczyny, a może zachować tajemnicę wyłącznie dla siebie, by nie zawieźć zaufania Natalie?
Christina Demetrious odbywa praktyki zawodowe w gabinecie O. Tak naprawdę miejsce pracy jest dla siedemnastolatki odskocznią od rodzinnego systemu nakazów i zakazów, gdzie dziewczyna ma już zaplanowaną całą przyszłość. Plan matki wszak jest prosty. Najpierw córka obędzie staż, a potem mama znajdzie jej odpowiedniego greckokatolickiego męża, któremu Christina urodzi gromadkę dzieci. Oczywiście, w przerwach między karmieniem a przewijaniem dziewczyna będzie dobrowolnie i bezpłatnie pomagać bliskim w rozwoju rodzinnego biznesu. Prawdopodobnie bohaterka nie miałaby nic przeciwko takiemu scenariuszowi, gdyby nie fakt, że jej życie coraz częściej przypomina koszmar rodem z pierwszych stron bajki o Kopciuszku. Nic, co robi Christina, nie jest dość dobre, by zasługiwało na pochwałę, a każde spóźnienie choćby o pięć minut kończy się serią pretensji zarówno ze strony matki jak i starszej „idealnej” siostry Atheny. Trudno się dziwić, że nastolatka stojąca u progu dorosłości, szuka wszędzie choćby namiastki ciepła i miłości, zwłaszcza, że w dziewczynie budzi się potrzeba rozmowy o intymności. Choć matka Christiny prowadzi dobrze prosperujący butik z bielizną, to gdyby wiedziała się, o czym myśli córka, z pewnością wyrzuciłaby ją z domu. Na szczęście blisko nastolatki jest ktoś, kto chętnie jej wysłucha. Czy jednak dziewczyna zauważy wyciągniętą w jej kierunku pomocną dłoń?
Gdyby spojrzeć na fabułę „Kolei losu” jednowymiarowo, łatwo dojść do przekonania, że to opowieść przede wszystkim o dojrzewaniu i tej jednej chwili, gdy z dzieci zmieniamy się w dorosłych. Nagle zaczynamy dostrzegać to, przed czym wcześniej chronili nas rodzice. Zderzenie się z realnymi problemami, z których istnienia dotąd nie zdawaliśmy sobie sprawy, nie jest łatwe. Fabuła powieści to kilkanaście historii, które dopiero po nałożeniu na siebie, składają się na obiektywny obraz. Jedną sytuację widzimy zwykle z perspektywy kilku bohaterów. Zmusza to odbiorcę do konfrontacji różnych punktów widzenia. W tym miejscu widać pewien kunszt, który w mojej opinii, wyróżnia Judy Blume. Pisarka jest postrzegana w USA głównie, jako twórczyni powieści dla młodego czytelnika, więc wydawałoby się, że w literaturze dla dorosłych będzie miała tendencję a do infantylizmu. Tymczasem, wszyscy bohaterowie powieści są traktowani bardzo poważnie, chociaż – co należy podkreślić – autorka inaczej opisuje postrzeganie rzeczywistości przez piętnastolatków, a inaczej przez siedemnastolatków. W losach Miri, Natalie i ich rówieśników niektóre problemy są niejako ukryte, bo same postacie nie umiałyby ich nazwać lub wyjaśnić. Tutaj Blume liczy na inteligencję odbiorcy, który odkryje drugie dno. Poruszanych tematów jest tutaj sporo: anoreksja, przemoc czy molestowanie dzieci. W przypadku Masona on sam nie jest do końca świadomy tego, że tak naprawdę doświadcza złego dotyku. To odkrywa dopiero osoba czytająca, która ma świadomość dwuznaczności sytuacji. W przypadku bohaterów tylko o dwa lata starszych nie ma już owijania w bawełnę, stąd „Koleje losu” to pozycja raczej dla dorosłych, mimo iż na pozór obserwujemy głównie dziecięcą sielankę. Tym, którzy nie do końca rozumieją, co mam na myśli, polecam film „12 lat i koniec” w reżyserii Michaela Cuesta, gdzie twórcy użyli zbliżonego schematu ukrycia tragizmu w zwykłej codzienności.
Muszę przyznać, że początkowo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że książka Judy Blume nie znajdzie zbyt wielu polskich czytelników. Tak naprawdę przez pierwsze dwieście stron powieści losy bohaterów są jedynie tłem dla ukazania szerokiej mozaiki społeczno-kulturalnej Stanów Zjednoczonych. Blume jest niesamowicie skupiona na detalach. Opisuje niemal każdy element od samej atmosfery, panującej w czasie rozgrywania się powieści, aż po tytuły książek oraz filmów, które nasi bohaterowie mogli słuchać lub oglądać. Dla uwidocznienia jak szczegółowe są to informacje, posłużę się przykładem. Jeden z bohaterów powieści dostaje bardzo niezwykły prezent. Jest to wybór kilku opowiadań, wśród których znajdziemy „Idealny dzień na ryby” Salingera. Niby to nieznaczący szczegół, ale gdyby czytelnik sprawdził datę wydania tego szkicu, zorientuje się, iż sytuacja opisana w książce ma miejsce kilka miesięcy przed premierą wydawniczą zbioru zawierającego wspomniane wcześniej opowiadanie. Co robi w tej sytuacji autorka? Pisząc o bileciku dołączonym do prezentu, wspomina, że darczyńca otrzymał maszynopis od znajomego, który wkrótce zamierza wydać „Dziewięć opowiadań” Salingera! Trudno dziwić się, że „Koleje losu” powstawały aż cztery lata. Tylko czy było potrzebne aż tak drobiazgowe odwzorowanie rzeczywistości? Dla polskiego czytelnika będzie to na pewno spora dawka wiedzy o życiu Amerykanów w latach pięćdziesiątych, choć pewnie znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że to dłużyzna. Tutaj należy wspomnieć o wkładzie polskiej tłumaczki Katarzyny Peteckiej-Jurek, która uzupełniła przekład o niezbędne przypisy, ułatwiające zrozumienie kontekstu polityczno-kulturalnego oraz odnalezienie wspomnianych w tekście tytułów filmów i piosenek. Tu jednak mała uwaga. Przypisu dotyczącego „Buszującego w zbożu” radzę nie czytać, jeśli macie w planach poznanie najsłynniejszej powieści Salingera.
Judy Blume zapewne spodziewała się, że jej powieść wywoła sporo emocji z racji opisania trzech katastrof lotniczych, które wydarzyły się naprawdę w okresie zaledwie trzech miesięcy w okolicach lotniska Newark w stanie New Jersey[1]. Autorka przedstawia te tragiczne wydarzenia w dość ciekawy sposób. Początki kolejnych rozdziałów są artykułami prasowymi, pisanymi przez Henry’ego Ammermana. To bardzo suche informacje, które znamy z gazet codziennych, gdzie dziennikarz stara się być obiektywnym, ale równocześnie uwydatnia najokrutniejsze aspekty tragedii. Taki zabieg mocno polaryzuje z dalszą częścią rozdziału, gdzie stykamy się z subiektywnymi odczuciami postaci. To właśnie w takich momentach rodzi się bohaterstwo. Równocześnie widać, że nawet największe nieszczęście, może być dla niektórych początkiem drogi do sukcesu, niezależnie od tego jak okrutnie to nie brzmi. Amerykańska pisarka potrafiła przeanalizować istotę wzrostu przerażenia wśród mieszkańców Elizabeth. Najpierw widzimy szok i solidarność mieszkańców, którzy w obliczu tragedii potrafią się zjednoczyć. Druga katastrofa przynosi ze sobą zdziwienie połączone z niepokojem, które potrzebuje tylko iskry, by zamienić się w nieokiełznaną panikę. To na tym etapie budzą się w społeczeństwie teoria spiskowe. Nie zabraknie ich również w rozmowach nastolatków, którzy będą zastanawiać się, czy kosmici nie mają znaczącego wpływu na zaistniałą sytuację. Muszę się wam przyznać, że w trakcie lektury odczuwałam pewien rodzaj podskórnego strachu. Nie jest to jednak uczycie podobne do tego, jakie towarzyszy czytelnikowi w trakcie poznawania thrillerów czy horrorów. To raczej głęboki niepokój, że nigdzie nie można czuć się bezpiecznie.
Nieco zdezorientowała mnie lekka niekonsekwencja, jeśli chodzi o kwestię podziału tej powieści. Każda część to maksymalnie kilka tygodni, podzielonych na konkretne dni. Rozdziały rozpoczynają się od artykułu opatrzonego konkretną a datą, po którym następuje właściwa część fabuły, rozbita na podrozdziały, oznaczone imionami bohaterów. Autorka nie stosuje jednak, jak można by przypuszczać z kontekstu, narracji pierwszoosobowej, lecz trzecioosobową, co początkowo może przeszkadzać w czytaniu. W środkowej części książki podrozdziały określają wydarzenia, by później znów powrócić do znanej z początku publikacji konwencji. Podejrzewam, że Judy Blume przez kolejne miesiące pracy nad „Kolejami losu” wielokrotnie zmieniała nazwy podrozdziałów i ktoś na szczeblu redakcyjnym po prostu nie zwrócił uwagi, że przydałoby się tu ujednolicenie pomysłu na tytuły tych małych partii tekstu.
Reasumując, „Koleje losu” to powieść, którą można interpretować na wielu poziomach. Książka Judy Blume, choć jest skierowana do ambitnego i cierpliwego odbiorcy, może zainteresować również tych, którzy lubią historie o dojrzewaniu nastoletnich bohaterów. To czy skupicie się na powierzchownej warstwie fabularnej, czy zechcecie odkryć kolejne, według mnie dużo ciekawsze, aspekty powieści zależy tylko i wyłącznie od was. Sarah Larson na łamach New Yorkera porównała „Koleje losu” do dokonań Dostojewskiego i Ferrante. Czy słusznie? O tym musicie przekonać się sami. Według mnie wydawnictwo Zysk oddało w ręce polskich czytelników naprawdę dobrą powieść, którą warto poznać.
[1] Chodzi odpowiednio o katastrofy lotów Miami Airlines C-46 (16 grudnia 1951), American Airlines 6780 (22 stycznia 1952) oraz wydarzeń z dnia 11 lutego 1952.
(Pierwotnie tekst ukazał się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/judy-blume-koleje-losu.html)
Zwykło się mawiać, że błyskawica nie trafia dwa razy w to samo miejsce, ale to stwierdzenie nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. Ponoć w sam budynek Empire State Building pioruny trafiają około stu razy w ciągu roku. Myślę, że jako ludzie, wmawiamy sobie, iż zjawiska i tragedie, których z pewnych względów nie możemy racjonalnie pojąć i im przeciwdziałać, wolimy...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-09-04
O książkach Heleny Kowalik dowiedziałam się dopiero kilka tygodni temu. Całkowitym przypadkiem, podczas przeglądania opinii na jednym z portali czytelniczych, natrafiłam na wzmiankę o wydanej kilka lat temu książce „Warszawa kryminalna”. Sam zamysł ukazania spraw sądowych z przeszłości reporterskim okiem wydał mi się czymś fascynującym i godnym uwagi. Równocześnie zdałam sobie sprawę jak mało jest podobnych pozycji na polskim rynku wydawniczym. Wówczas jednak jeszcze nie wiedziałam, że dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza będę mogła opowiedzieć Wam o najnowszej publikacji wspomnianej wcześniej autorki, czyli „Miłości, zbrodni karze”.
Zacznę, jak na mnie nietypowo – bo od pierwszego wrażenia. Zwykle widok okładki nie jest dla mnie wartością decydującą w doborze lektury i tak też było tym razem. Jednak zaraz po rozpakowaniu przesyłki przeżyłam miłą niespodziankę. Otóż niemal wszystkie elementy widoczne na okładce (kajdanki i krople krwi) są wypukłe i wyczuwalne pod palcami, co może wywołać chwilowe uczucie niepokoju u wrażliwych czytelników. Należy jednak o taki rodzaj wydruku szczególnie dbać, gdyż obwoluta przy dłuższym używaniu jest podatna na rozwarstwienie. Wewnątrz zadbano o piękny przejrzysty druk, oraz takie oznaczenia, by czytelnik mógł szybko znaleźć konkretny rozdział.
Jeśli chodzi o treść, to niezwykle trudno o niej opowiedzieć bez podawania wielu szczegółów. Publikacja zawiera opisy kilkudziesięciu procesów sądowych. Nie są to jednak jedynie skróty z przebiegu konkretnych spraw. W każdej z przytaczanych historii można dostrzec elementy przynajmniej jednego z trzech gatunków literackich.
Po pierwsze: REPORTAŻ
Podtytuł książki brzmi „Reportaże z sali sądowej” i doskonale obrazuje istotę publikacji. Helena Kowalik przestudiowała tony akt, aby obiektywnie przedstawić każdą z nich. Najczęściej są to historie, które przeszły przez wszystkie instancje – od sądów rejonowych po Sąd Najwyższy. Autorka mogła gruntownie zbadać punkt widzenia zarówno sprawców, jak również bliskich ofiar. Co ciekawe, choć odbiorca ma wrażenie, że czyta oryginalne akta, publicystka potrafi w odpowiednim momencie wtrącić kilka słów osobistego komentarza, co sprawia, że książka jest zrozumiała zarówno dla znawców prawa karnego, jak również dla tych, którzy nie wiedzą o nim zbyt wiele.
Po drugie: THRILLER PSYCHOLOGICZNY
Trudno przejść obojętnie obok bezmiaru okrucieństwa ukazanego w „Miłości, zbrodni i karze”. Są tu przecież prawdziwe relacje napadów, kradzieży, gwałtów, przemocy domowej i morderstw, które przerażają niczym powieści Stephena Kinga. Jedyną różnicą jest fakt, iż czytelnik ma świadomość, że opisywane wydarzenia nie są fikcją. Autorka pomija jednak choćby nieszczęśliwe wypadki, by pokazać zło zamierzone, bądź wynikające z długotrwałego poniżania drugiego człowieka. Wszak wiadomo, że miłość od nienawiści dzieli czasem tylko krok… W książce znajdziemy wstrząsające historie, przekraczające wszelkie wyobrażenia. Któż z nas nie słyszał o głośnej sprawie „Aniołków księdza Jacka” czy pewnym wybitnym lekarzu oskarżonym o to, iż molestował swoich małoletnich pacjentów?
Nie sposób zrozumieć motywów sprawcy, który bez skrupułów znęcał się nad rodziną. Dla przykładu wspomnijmy choćby zachowanie pewnego „ojca”, niewidzącego nic zdrożnego w tym, że wysyłał własne dzieci do lasu w środku nocy, a następnie kazał im samotnie wracać do domu. Wstrząsające są również opisane przestępstwa dokonywane przez nastolatków, niemających żadnych hamulców moralnych. Nie wszystkie wydarzenia są jednak tak jednoznaczne w obiektywnej ocenie.
W książce znajduje się historia mężczyzny, który przez kilkanaście lat był gnębiony przez własną żonę, co skończyło się całkiem niespodziewaną tragedią. Widać stąd, że nie zawsze od razu wiadomo, kto jest sprawcą, a kto
poszkodowanym. Pewna kobieta bez mrugnięcia okiem opowiadała w telewizji śniadaniowej o swoim mężu-sadyście, podczas gdy całe jej otoczenie doskonale wiedziało o tym, że był to jeden z elementów walki o majątek. Sam pomawiany wstydził się przyznać, że przez całe swoje małżeństwo utrzymywał swoją ukochaną, a gdy ta uznała, iż ma już wszystko, zażądała rozwodu z orzeczeniem o winie partnera. Dopiero po przeczytaniu publikacji Heleny Kowalik można zdać sobie sprawę, jak trudnym zadaniem dla składu sędziowskiego jest postawienie sprawiedliwego wyroku.
Po trzecie KRYMINAŁ
„Miłość, zbrodnia, kara” prawie wcale nie przypomina choćby skandynawskich kryminałów, do jakich zdążyliśmy się przyzwyczaić. Niewielu sprawców potrafi skutecznie wywieść w pole organy ścigania, gdyż większość zbrodni rozgrywa się według pewnego schematu. Wyjątkiem od tej reguły są jednak działania recydywistów oraz osób o wysokim stopniu inteligencji. Stali bywalcy zakładów karnych doskonale wiedzą, gdzie znajdują się słabe punkty systemu orzekania. To oni zostawiają grypsy, choćby w więziennych bibliotekach, aby ustalić wspólny front ze współsprawcami znajdującymi w innej części budynku. Im również zawdzięczamy łzawe listy, które są pisane ze świadomością, iż i tak finalnie trafią one na biurko prokuratora prowadzącego.
W tym miejscu trudno nie wspomnieć o sprawie, która jakiś czas temu była na ustach wszystkich. Matce sześciomiesięcznej Madzi z Sosnowca współczuła niemal cała Polska. Tymczasem kobieta prawie od początku była na liście podejrzanych o zabójstwo. Dlaczego? Zainteresowanych zapraszam do przeczytana książki. Powiem tylko tyle, że kluczem okazały się nowoczesne techniki operacyjne i spryt policjantów.
Żeby jednak nie było tak jednostronnie autorka wspomina między wierszami o słabości systemu sądowego. Robi to przez przytaczanie procesów, które z pewnych względów możemy uznać za przełomowe, jak choćby jeden z pierwszych wyroków, dotyczących stalkingu, wielowątkowa sprawa mafii wołomińskiej czy uniewinnienie mężczyzny, który przez kilkanaście lat próbował dowieść, iż nie jest gwałcicielem.
Podsumowując, „Miłość, zbrodnia, kara” Heleny Kowalik to znakomity zbiór
reportaży kryminalnych, opisujących najgłośniejsze procesy ostatnich 25 lat, które odarte z medialnej otoczki, stają się prawdziwymi symbolami bestialstwa. Pomimo tego, iż o wielu z nich można było usłyszeć już wcześniej w telewizji, radiu czy prasie, czytelnik poznaje je pod zupełnie nowym, unikalnym kątem, co jest największym atutem tej publikacji. Fanom trudnych zagadek polecam natomiast zastanowić się dwa razy przed sięgnięciem po tę lekturę.
(Tekst ukazał się także na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/helena-kowalik-miosc-zbrodnia-kara.html)
O książkach Heleny Kowalik dowiedziałam się dopiero kilka tygodni temu. Całkowitym przypadkiem, podczas przeglądania opinii na jednym z portali czytelniczych, natrafiłam na wzmiankę o wydanej kilka lat temu książce „Warszawa kryminalna”. Sam zamysł ukazania spraw sądowych z przeszłości reporterskim okiem wydał mi się czymś fascynującym i godnym uwagi. Równocześnie zdałam...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-29
O Polakach pochodzących z Kresów mówi się coraz więcej. Wystarczy nadmienić, że 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej publikacji, mających przybliżyć sylwetki naszych rodaków, którzy zamieszkiwali część dzisiejszej Białorusi, Litwy i Ukrainy, czyli tereny II Rzeczypospolitej. Zwykle publikacje skupiają się na ukazaniu postaci związanych z czynną walką o niepodległość. Pozycja Katarzyny Węglickiej „Polacy z Kresów. Znani i nieznani”, nieco łamie ten schemat.
Muszę przyznać, że już sam wstęp do części właściwej pozycji był dla mnie sporym zaskoczeniem. Spodziewałam się mocno historycznego leksykonu przepełnionego datami i opisami walk, a tymczasem już w prologu autorka mocno dystansuje się od tej koncepcji. Wybitni znawcy tematu mogą tu nie znaleźć niczego wartego uwagi, ale to nie do nich skierowana jest ta książka. Pani Katarzyna, jako miłośniczka kultury i sztuki stara się podejść do życiorysów swoich bohaterów w aspekcie nie tyle wydarzeń, co miejsc i spuścizny materialno-duchowej.
Trudno określić te szkice nawet biogramami, a jeśli już to w bardzo okrojonej wersji. Sposób narracji dużo bardziej przypomina gawędę niż nudną lekcję historii. Pisarka pełni tu rolę przewodniczki po kresowych miastach i miasteczkach, co daje odbiorcy możliwość wniknięcia w mentalność społeczności, z jakich w znacznej mierze wywodzą się opisywane postacie. Żadna z opowieści nie przekracza granicy Kresów, choć bardzo często jej bohaterowie wyjeżdżali, zostawiając ukochane krajobrazy na zawsze. Początkiem historii jest zawsze miejsce. Czasem to mały dworek, a innym razem wzgórze, gdzie ślady polskiej historii są znikome. Bywa, że wskazówką jest jakiś tekst źródłowy, a nawet kilka zdań ze znanej powieści. Książkę dopełniają czarno-białe fotografie z archiwum autorki, choć również ona sama potrafi urzekająco opisywać miejsca, które odwiedza.
Bardzo ciekawy jest dobór osób, jakie narratorka poleca naszej uwadze. To nie tylko tak znane postaci jak Tadeusz Kościuszko czy Józef Piłsudski, które w większym lub mniejszym stopniu kojarzymy z przedstawianymi terenami. To też zwykli bohaterowie swoich małych ojczyzn, którzy wyróżniali się chociażby na polu nauki czy rozwoju przemysłu, a dziś są zapomniani lub kojarzeni tylko z terytorium naszego kraju. Autorka trzyma się zasady, by znanych i lubianych ukazywać z innego punktu widzenia. Tym sposobem poznajemy legendę o kasztance słynnego marszałka, która była nauczona zatrzymywać się przy każdym potrzebującym. Największym walorem książki jest wysunięcie na pierwszy plan unikatowych życiorysów zwykle uważanych za niegodne uwagi. Tymczasem znany drukarz, botanik czy twórca jednego z najlepszych miast uzdrowiskowych także tworzyli unikalny klimat, inspirujący wybitnych malarzy i muzyków.
„Polacy z Kresów. Znani i nieznani” to publikacja niepozbawiona wad. Korekta niestety pozostawia trochę do życzenia, a niektóre materiały źródłowe mogą budzić wątpliwości wśród osób, korzystających z tradycyjnych materiałów. Niemniej śmiem twierdzić, że jeśli szukacie książki, która ma zaszczepić w was miłość do historii to Katarzyna Węglicka stworzyła coś dla was, bo tylko tutaj obok wzorcowych dowódców znajdziecie szlachciców z ułańską fantazją, a kompozycje Tadeusza Ogińskiego stoją obok twórczości Czesława Niemena.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/05/katarzyna-weglicka-polacy-z-kresow.html)
O Polakach pochodzących z Kresów mówi się coraz więcej. Wystarczy nadmienić, że 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej publikacji, mających przybliżyć sylwetki naszych rodaków, którzy zamieszkiwali część dzisiejszej Białorusi, Litwy i Ukrainy, czyli tereny II Rzeczypospolitej. Zwykle publikacje skupiają...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-28
Był nazywany polskim Jamesem Deanem. O jego dość nieokiełznanym temperamencie i specyficznym podejściu do pracy krążyły legendy. Ulubieniec tłumów, który we własnej rodzinie czuł się nieco nieswojo. Kojarzony z jedną rolą, którą - jak mówią złośliwcy – odtwarzał przez całą karierę zawodową, zmieniając jedynie miejsca akcji i dekoracje. O kim mowa? Jeżeli interesujecie się historią polskiego kina, z pewnością już wiecie. Jeśli jednak ten opis nic wam nie mówi, być może zainteresuje was biografia autorstwa Doroty Karaś.
O fenomenie Zbigniewa Cybulskiego nie słyszałam dotąd zbyt wiele. Wstyd się przyznać, ale nie miałam jeszcze okazji obejrzeć żadnego filmu z jego udziałem, stąd z tym większą ciekawością sięgnęłam po kolejną książkę w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki. Już na pierwszych stronach autorka publikacji mocno mnie zaskoczyła, gdyż rozpoczęła opisywanie losów słynnego aktora niejako od końca, bo od jego podwójnego pogrzebu. Dlaczego podwójnego?! Odpowiedź na to pytanie jest dość prozaiczna, chociaż patrząc na cały biogram artysty można śmiało powiedzieć, że dualizm w różnej formie towarzyszył mu przez całe życie.
Zamiast jednak skupiać się na aspekcie tragicznej śmierci legendy polskiego kina, zacznijmy od czasów jego dzieciństwa, czyli okresu, który przez wiele lat był białą plamą w jego ogólnie znanym publicznym życiorysie. Zbigniew Hubert Cybulski przyszedł na świat 3 listopada 1927 roku w majątku Kniaże na Pokuciu. Tereny należące do jego dziadka z czasem stały się dla wnuka smutnym symbolem końca sielankowego dzieciństwa. Po wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski we wrześniu 1939 roku posiadłość Józefa Jaruzelskiego została mu bezpowrotnie odebrana. Był to również moment, kiedy rodzina Cybulskich została rozdzielona przez brutalną historię. Przyszły aktor nagle został sierotą i wraz ze swoim młodszym bratem trafił pod opiekę krewnych. Po latach okazało się, że rodzice Zbigniewa przetrwali czas wojennej zawieruchy.
Przyszły artysta po zdaniu matury w jednym z dzierżoniowskich liceów, stanął przed wyborem swojej drogi zawodowej. Pierwotnie Zbigniew chciał wybrać kierunek handlowy lub dziennikarski, ale po jakimś czasie zrezygnował z tych planów i zdecydował się na Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Choć sam wybór kierunku studiów utwierdził go w przekonaniu, że chce zostać zawodowym aktorem, to równocześnie uświadomił mu, że jego sukces raczej nie będzie związany z teatrem. Chłopak widział się, bowiem przed kamerą filmową. Wynikało to poniekąd z faktu, że student był dość niepewny siebie, co nie od razu dawało się zauważyć. W praktyce było dwóch Cybulskich, których cechy zdawały się wykluczać, ale istniały obok siebie w trudnej do określenia symbiozie.
Był Cybulski-aktor i Cybulski-człowiek. Tego pierwszego znali wszyscy jako przystojnego bruneta w ciemnych okularach, potrafiącego walczyć o swoje. Zbigniew w tej odsłonie mocno wierzył w improwizację, więc rzadko odgrywał sceny tak samo, czym potrafił rozsierdzić niemal całą ekipę realizacyjną. Taki styl pracy powodował czasem oszałamiający efekt. Podobno jedna z najważniejszych scen w „Popiele i diamencie” wypadła tak zjawiskowo, bo odtwórca postaci Maćka Chełmickiego po którymś z kolei dublu, postanowił w trakcie sceny oprzeć się, gdyż padał ze zmęczenia. Wyrazy niesubordynacji aktora na planie wcale nie wynikały z braku zrozumienia roli reżysera. Nasz bohater był, bowiem pomysłodawcą teatrzyku studenckiego Bim-Bom, z którym święcił triumfy w kraju i zagranicą.
Cybulski był szefem niezwykle wymagającym. Swoich kolegów z Bim-Bomu traktował po przyjacielsku, ale wymagał od nich bezwzględnego posłuszeństwa, punktualności oraz dbania o zdrowie na ile to było możliwe. Źródłem takiego postępowania były jeszcze czasy szkolne, kiedy przyszły aktor mocno udzielał się w harcerstwie jako drużynowy. Jak po wielu latach wspominał, z okresu dorastania wyniósł wiarę w siłę wspólnoty.
Jednak, kiedy flesze aparatów gasły, pewny siebie Zbigniew nagle zamieniał się w nieśmiałego i roztrzepanego Zbyszka, który ledwo przypominał filmowego amanta. Wówczas ujawniała się dużo mniej stabilna część jego osobowości. Nagle do głosu dochodziły zwykle skrywane emocje oraz skutki traumy wojennej. Mało kto wiedział, iż gwiazdor, który często stawiał drinki obcym, nie potrafił budować mocnych relacji rodzinnych, pomimo że chciał być dla swego syna dobrym ojcem. Natomiast tym, co jako pierwsze dało się zauważyć był fakt, że Cybulski wszędzie się spóźniał. Prawdopodobnie było to związane nie tylko z faktem, że nasz bohater był zapracowany. Nim aktor opuścił mieszkanie, musiał najpierw odnaleźć się w zostawianym przez siebie bałaganie, a później wielokrotnie sprawdzić, czy wszystko zamknął. Nie wiemy na pewno, czy mężczyzna cierpiał na nerwicę natręctw, ale jego niska samoocena sprawiła, że dość szybko popadł w chorobę alkoholową.
Szeroka publiczność nie miała pełnej świadomości problemów osobistych aktora, gdyż jego publiczny wizerunek szybko stał się symbolem realizacji amerykańskiego snu dostosowanego do PRL-owskich realiów. Cybulski żył niejako w dwóch światach. Występował w produkcjach zagranicznych, a równocześnie dzielił ze „zwykłymi” Polakami szarość głębokiego komunizmu. W jakimś sensie uosabiał rodzące się powoli pragnienie wolności, ale równocześnie niegotowość do okazania jawnego buntu. Sprzyjał temu fakt, że mężczyzna nigdy otwarcie nie mówił o swoich przekonaniach politycznych. Krótkie i intensywne życie nie było wcale niczym szczególnym dla pokolenia twórców, których dorastanie lub wczesną dorosłość przerwała II wojna światowa. Podobnie jak Bogumił Kobiela, słynny kompozytor Krzysztof Komeda oraz pisarz Marek Hłasko, również Cybulski został zapamiętany nie tylko dzięki swojemu niewątpliwemu talentowi, ale także tragicznej śmierci.
Choć Dorota Karaś w swojej książce „Cybulski. Podwójne salto” w bardzo szerokim kontekście pokazała sylwetkę swojego bohatera, to jednak nie odarła jej z nutki tajemnicy. Autorka dotarła do mnóstwa unikalnych materiałów, jednak w różnych kwestiach pozostawiła czytelnikom kilka niedopowiedzeń, co ma swoje wady i zalety. Brak w tej historii chociażby krótkiej informacji, dlaczego przyjacielskie relacje Cybulskiego z Kobielą nagle znikają z kart publikacji. Z jednej strony ci, którzy pamiętają okres pracy twórczej Zbigniewa Cybulskiego, nie będą czuli, że muszą czytać o rzeczach, które doskonale znają. Jednak, dla pokolenia, które nie żyło w czasach PRL-u niektóre detale mogą być niejasne. Jest moment, gdy w omawianej biografii pojawia się postać Wojciecha Jaruzelskiego, który współcześnie kojarzy się jednoznacznie. Czy w związku z tym słynny gwiazdor był spokrewniony z generałem, który ogłosił stan wojenny? Większość znawców tematu twierdzi, że zbieżność nazwisk jest przypadkowa, ale nie wykluczają, iż panowie mogli dalekiej linii być w skoligaceni. Niestety, Dorota Karaś o tym nie wspomina, prawdopodobnie przypuszczając, że potencjalny czytelnik o tym wie.
Tak się złożyło, że gdy większość osób z mojego Dyskusyjnego Klubu Książki miało dopiero zaczynać lekturę pozycji wydawniczej „Cybulski. Podwójne salto” ja byłam już jakiś czas po jej przeczytaniu. Zostałam zapytana, czy to odpowiedni tytuł na rozpoczęcie przygody z biografiami. Jeśli nie jesteście zagorzałymi fanami słynnego aktora lub nie lubicie nieco naukowego stylu narracji, lepiej odłóżcie ten tytuł na później. Mnie sama forma przekazu zupełnie nie przeszkadza, z racji tego, iż od tego typu książek oczekuję przede wszystkim rzetelnie przywołanych i dobrze udokumentowanych w bibliografii faktów, a pod tym względem nie można autorce niczego zarzucić. Faktem jednak jest, że bezpośrednie cytaty włożone pomiędzy przemyślenia Doroty Karaś mogą wybijać z rytmu niewprawionych czytelników.
Uważam, że „Cybulski. Podwójne salto” to świetna biografia, pomimo, iż w trakcie lektury mocno odczułam, że nie jest ona skierowana do mnie. Jako osoba, której nie dane było żyć w czasach komunizmu, nie do końca odkryłam, dlaczego to właśnie Cybulski zawładnął sercami tak wielu Polaków. Podejrzewam, że ci, dla których słynny amant był idolem, znają odpowiedź na to pytanie. Sęk w tym, że każde pokolenie ma swoją ulubioną gwiazdę filmową, którą bezgranicznie podziwia. A to, że zwykle ich dzieci nie rozumieją tej fascynacji to już zupełnie inna kwestia.
(Pierwotnie tekst wzbogacony o zdjęcia ukazał się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/05/dorota-karas-cybulski-podwojne-salto.html)
Był nazywany polskim Jamesem Deanem. O jego dość nieokiełznanym temperamencie i specyficznym podejściu do pracy krążyły legendy. Ulubieniec tłumów, który we własnej rodzinie czuł się nieco nieswojo. Kojarzony z jedną rolą, którą - jak mówią złośliwcy – odtwarzał przez całą karierę zawodową, zmieniając jedynie miejsca akcji i dekoracje. O kim mowa? Jeżeli interesujecie się...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-17
Telewizja śniadaniowa przez wielu jest uważana za swoisty „zapychacz” poranka. Nie mówimy wszem i wobec, że oglądamy te programy z wypiekami na twarzy, bo nigdy nie wiadomo, co stanie się za chwilę i jaka gwiazda zrobi z siebie durnia. Oczywiście, jeśli będziemy uważni, w gąszczu małoznaczących tematów odnajdziemy coś dla siebie. Nie wierzycie?! Gdyby nie jedno z wydań „Dzień dobry TVN”, pewnie nigdy nie przeczytałabym „Miasta ślepców” Jose Sarmago, o którym swego czasu mówiono w kąciku literackim. Być może to chlubny wyjątek od reguły, niemniej w jednym powinniście przyznać mi rację. Aby dobrze prowadzić program na żywo, trzeba być doświadczonym dziennikarzem o stalowych nerwach, który posiada spory dystans do siebie.
Kiedy wspomniałam moim najbliższym, że zamierzam przeczytać książkę „Jak zostać zwierzem telewizyjnym?”, reakcja była w zasadzie jedna. Usłyszałam: „WELLMAN! To ta od Prokopa?”. Prezenterski duet tak mocno wbił się w świadomość Polaków, że wydaje się nierozerwalny. Czy dlatego autorka zadedykowała najnowszą publikację swojemu koledze z planu? Poniekąd tak, lecz odpowiedź na to pytanie jest dużo bardziej złożona.
Bohaterka rozpoczyna opowieść o początkach swojej pasji dziennikarskiej od słynnej już ulicy Myśliwieckiej, gdzie obecnie mieści się siedziba radiowej Trójki. To tam, malutka wówczas dziewczynka, oglądając pracę swojej mamy, połknęła bakcyla. W studiu montażu dowiedziała się, jak ważna jest cierpliwość, kiedy w bardzo tradycyjny sposób montuje się nagrania za pomocą taśmy i nożyczek. Autorka wspomina, że te doświadczenia ugruntowały jej podejście do zawodu, choć zamiast studiów dziennikarskich wybrała filologię polską. Szkoła znajdowała się nieopodal ukochanego radia, bo pani Dorota uwielbiała wizyty na Myśliwieckiej.
Początki pracy przed kamerą przyszłej gospodyni m.in. „Dzień dobry TVN” i „Miasta kobiet” są związane z malusieńką telewizją NTW, która powstała w początkach lat dziewięćdziesiątych. Młodej dziewczynie zaufał wówczas ceniony pisarz oraz publicysta Michał Komar, proponując jej czytanie wiadomości, a później prowadzenie wywiadów ze znanymi osobistościami świata kultury oraz polityki. Jej potencjał stosunkowo szybko odkryła telewizja publiczna, z którą autorka współpracowała przez lata. Tam też poznała telewizyjnego kolegę z planu.
To właśnie Marcin Prokop przekonał Dorotę Wellman, by odpowiedziała na kolejną (z pierwszej nie skorzystała) propozycję pracy w stacji założonej przez Mariusza Waltera i Jana Wejcherta. „Jak zostać zwierzem telewizyjnym” to ciekawa i czasami zaskakująca opowieść o kulisach funkcjonowania i wpadkach na planie „Dzień dobry TVN”. Dowiemy się m.in. czy prezenterzy noszą ubrania znanych marek, czy jedzą potrawy gotowane w trakcie programu itp. Niby czytamy coś prostego, np. kilka rad jak się ubrać na wywiad, a czujemy ukryte drugie dno.
Myślę, że to swoisty podręcznik wiedzy praktycznej dla wszystkich przyszłych adeptów dziennikarstwa, który został napisany bez krzty patosu, za to z garścią humoru i gorzkiej ironii. Widzimy blaski i cienie tej pracy. Czasem reporter ma dostęp do miejsc, gdzie wchodzą nieliczni, a innym razem relacjonuje tragedie lub wchodzi w świat ludzkich dramatów. Poza tym, na co dzień widz nie zdaje sobie sprawy, że to, co obserwuje w telewizorze stanowi jedynie efekt końcowy pewnego procesu.
Nie byłoby w tej książce nic szczególnego, gdyby nie doskonale puentujące tekst obrazki autora znanego, jako ANDRZEJ RYSUJE. Jego prace charakteryzują się pozornie prostą kreską, ale wyraźnym przesłaniem. Pozycja podzielona jest na krótkie rozdziały, gdzie pomiędzy akapitami występuje ogromna pusta przestrzeń, dzięki czemu kartki umykają błyskawicznie. Dla mnie chyba jedynym minusem było umieszczenie cytatów z tekstu pomiędzy normalną narracją. Ten zabieg przypomina nieco znane przytaczanie rodem z artykułów prasowych.
Najbardziej zaskoczyło mnie drugie dno tej publikacji. Widać, że Dorota Wellman kieruje „Jak zostać zwierzem telewizyjnym” przede wszystkim do osób poniżej trzydziestego piątego roku życia, przypominając im kultowe programy z lat osiemdziesiątych. Kto pamięta „Sondę”, „Zwierzyniec” czy „Wielką grę”? Dziennikarka zestawia te produkcje ze współczesną telewizją. Gdzie odnajdziemy Misję, która przyświecała twórcom sprzed lat? Wellman z wielką dozą ukrytego sarkazmu i gorzkiej ironii patrzy na współczesne tendencje promowania się w mediach. Choć wszystko okrasza olbrzymią dawką humoru to widać, iż autorka traktuje ten problem poważnie. Pani Dorota opiera swoje obserwacje na przykładach, ale nie obraża po nazwiskach, choć pewnie uważny widz skojarzy opisywane sytuacje. Podkreśla za to wkład ważnych dla niej autorytetów. Przyznam się, iż kończąc tę lekturę, miałam dziwne przeczucie, że gdy znikną ikony dziennikarstwa, pozostanie tylko kicz i lukier, a stracimy coś bardzo ważnego.
Bardzo polecam tę książkę wszystkim, którzy interesują się telewizją i chcą poznać pracę kogoś, kto uwielbia to, co robi. Niezależnie od problemów, podczas których trzeba udawać radość, narratorka zdaje się mówić, że kocha swój zawód, co podkreśla malutkim znaczkiem, zamykającym każdy rozdział, więc i ja zakończę nim swój przydługawy wywód ♥
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/04/dorota-wellman-jak-zostac-zwierzem.html)
Telewizja śniadaniowa przez wielu jest uważana za swoisty „zapychacz” poranka. Nie mówimy wszem i wobec, że oglądamy te programy z wypiekami na twarzy, bo nigdy nie wiadomo, co stanie się za chwilę i jaka gwiazda zrobi z siebie durnia. Oczywiście, jeśli będziemy uważni, w gąszczu małoznaczących tematów odnajdziemy coś dla siebie. Nie wierzycie?! Gdyby nie jedno z wydań...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-22
Pisząc pierwsze słowa tego tekstu, trudno mi się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie bohater biografii, którą chcę wam polecić, mój i wasz świat byłby zupełnie inny. Czyż w dzisiejszych czasach można sobie wyobrazić życie bez laptopów, smartfonów czy tabletów? Tymczasem jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia nikt nie przypuszczał, iż komputer może stać się urządzeniem prostym i używanym przez miliony ludzi na całym świecie. Potężne maszyny, mające wykonać ściśle określone zadania, zajmowały wówczas wielkie pokoje oraz wymagały co najmniej kilkuosobowego, wykwalifikowanego personelu. Już wkrótce miało się jednak okazać, jaką siłę ma rozwijająca się Dolina Krzemowa. Miały tam swoje siedziby tak legendarne korporacje, jak Hewlett Packard czy Atari. To właśnie w tej ostatniej firmie stawiał pierwsze kroki człowiek, który miał zrewolucjonizować świat informatyki.
Steve Jobs urodził się 24 lutego 1955 w San Francisco. Był synem Abdula Fattaha Jandali oraz Joanne Carole Schieble, która postanowiła oddać syna do adopcji tuż po porodzie. Nowymi rodzicami porzuconego chłopca stali się Paul i Clara Jobsowie. Biologiczna matka, gdy dowiedziała się, iż kandydaci na opiekunów pochodzą z robotniczej klasy średniej, wymogła na nich obietnicę wysłania dziecka na studia. W związku z przyrzeczeniem, kilka lat później małżeństwo wraz z dwójką dorastających pociech przeniosło się Los Altos. Przyszły wizjoner przejawiał ponadprzeciętną inteligencję i wręcz nieznośny temperament, co nie raz odbiło się na jego karierze. Pierwszy przejaw indywidualizmu zauważamy już w momencie rozpoczęcia przez chłopaka studiów, z których zrezygnował po pierwszym semestrze. Uznał, że lepiej jest skupić się na rzeczach naprawdę interesujących, więc uczęszczał wyłącznie na wykłady, jakie wydały mu się przydatne.
Impulsem do założenia własnej firmy okazała się niezwykła grupa zapaleńców o nazwie Homebrew Computer Club, skupiająca młodych fanów techniki. Nasz bohater poznał tam Steve’a Wozniaka, czyli utalentowanego projektanta i konstruktora. Nastolatkowie rozpoczęli od dość nietypowych doświadczeń. Odkryli bowiem, że gwizdki dołączone do płatków śniadaniowych sprawiały, że rozmowy międzymiastowe mogły być bezpłatne. To jednak kolejna idea okazała się istną żyłą złota. Pomysł był na ówczesne czasy zarówno prosty, jak również rewolucyjny. Kilka układów scalonych, zasilacz, klawiatura oraz ekran. Tak kilkunastoletni chłopcy stworzyli Apple I. Prototyp dzisiejszych komputerów był pierwszą próbą stworzenia urządzenia nazwanego przez Jobsa „komputerem osobistym”, czyli maszyną, jaką mogłaby obsługiwać jedna osoba, a nie sztab wyspecjalizowanych naukowców.
Tutaj warto wspomnieć o pewnym szczególe, który spowodował, że firma z logiem słynnego nadgryzionego jabłuszka miała ogromny żal do Microsoftu. Jobs na początku działalności swojego przedsiębiorstwa odbył wizytę w fabryce Xerox PARC. Poznał tam pierwszy, bardzo ubogi graficzny system operacyjny, oparty nie na skomplikowanych komendach, a intuicyjnej pracy z myszką i klawiaturą. To ciekawe rozwiązanie idealnie wpasowało się w koncepcję młodego przedsiębiorcy. Apple zastosował tę nowinkę w swoim komputerze o nazwie Lisa, który okazał się niewypałem, lecz jego grafika zrobiła niesamowite wrażenie na krytykach. Kilka lat później, Microsoft wypuścił na rynek Windowsa, opartego na zbliżonych funkcjach. Stało się to początkiem wieloletniego procesu o naruszenie praw intelektualnych.
„Droga Steve’a Jobsa” jest nie tylko fascynującą historią o powstaniu IPhone’ów i iPodów, ale także próbą odpowiedzi na pytanie czy założyciel Apple’a był takim arogantem, jak przedstawiały go media. Wystarczy wspomnieć, że Steve musiał opuścić na pewien czas przedsiębiorstwo, które sam założył. Byli współpracownicy wspominają, że bywał niezwykle grubiański wobec osób z najbliższego otoczenia. O jego impulsywności krążyły legendy, lecz równocześnie potrafił skupić wokół najlepszych ludzi i pobudzać ich ponadprzeciętną kreatywność. Sekretem Jobsa było prawdopodobnie niezachwiane dążenie do niedościgłego ideału piękna, prostoty oraz użyteczności. Często miał pomysły, które w aspekcie technicznym mogły być wykonane dopiero za kilka, bądź kilkanaście lat.
Przykładem może być nabycie firmy Pixar od Lucasfilm w 1986 roku. Kupno niepozornego działu animacji 3D, odpowiedzialnego wcześniej m.in. za efekty specjalne w „Gwiezdnych Wojnach”, wydawało się szczytem fanaberii niedojrzałego biznesmena, chcącego osiągnąć sukces nie tylko w nowo powstałej firmie NEXT. Kilku niedocenionych grafików, animatorów i reżyserów bajek nie mogło wyobrazić sobie lepszego zrządzenia losu. Nowy szef nie szczędził pieniędzy i wiary w swój zespół. Efekt finalny okazał się fenomenalny. Animacja „Toy Story” weszła do kanonu i sprawiła, że Apple ponownie zaufał Jobsowi, co w przyszłości miało okazać się jedną z najowocniejszych decyzji w historii Dolinie Krzemowej.
Niniejsza biografia prowadzi czytelnika przez świat tajników informatyki, budowanej przez dwóch silnych innowatorów, stąd według mnie, jednym z najciekawszych rozdziałów jest bezpośrednie porównaniem Steve’a Jobsa z Billem Gatesem. Obaj panowie byli w tym samym wieku, ale mieli kompletnie inne podejście do odbiorców swoich produktów. Podczas, gdy Apple dbał o marketing, piękne wzornictwo oraz przywiązanie klientów, Microsoft głównie skupiał się na rozwiązaniach dla biznesu, niemających osobistego charakteru.
Tym, co zdecydowanie wyróżnia tę publikację wśród innych pozycji o twórcy Maców, to niezwykłe zgłębienie psychiki bohatera. Schlender nie opiera swoich sądów na popularnym wizerunku chama, ale stara się pokazać również ciepłą stronę jego osobowości. Ten aspekt jest często pomijany w innych opracowaniach. Autor pokazuje, że człowiek ma zarówno dobre, jak również złe strony. Podziwiam również fakt, że ta biografia nie ma w sobie nic z tabloidów, uwielbiających pastwić się nad grzeszkami sław. W tej książce nie odnajdziemy wielu stron o tym, dlaczego przez wiele lat Jobs nie przyznawał do ojcostwa, czy dogłębnych analiz jego choroby nowotworowej. Zamiast tego poznajemy życie inteligentnego mężczyzny, który bez przerwy musiał mierzyć się ze swoimi wadami.
„Droga Steve’a Jobsa” należy do świetnie zapowiadającej się serii Innowatorzy wydawnictwa Insignis, mającej przybliżyć czytelnikom życiorysy legend branży technologicznej. Jeśli choć część z zaproponowanych tytułów jest tak fascynująca, jak opisywana tutaj pozycja, to już nie mogę doczekać się jej kolejnych odsłon.
Pisząc pierwsze słowa tego tekstu, trudno mi się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie bohater biografii, którą chcę wam polecić, mój i wasz świat byłby zupełnie inny. Czyż w dzisiejszych czasach można sobie wyobrazić życie bez laptopów, smartfonów czy tabletów? Tymczasem jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia nikt nie przypuszczał, iż komputer może stać się...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-21
Według danych organizacji Dziennikarze bez Granic, opublikowanych w 2005 roku, Iran znajduje się na 175 miejscu pod względem wolności słowa. Trzeba być niezwykle odważnym, by relacjonować wydarzenia z kraju, gdzie istnieje ogromna inwigilacja społeczna. Roxana Saberi była amerykańską korespondentką m.in. ABC, BBC i Fox News. Kobieta wyjechała nad Zatokę Perską nie tylko ze względu na zawód, ale również pochodzenie swojego ojca, który wiele lat wcześniej opuścił ojczyznę, osiedlając się na stałe w Stanach Zjednoczonych. Powrót do korzeni sprawił, iż reporterka pokochała mentalność i tradycję Persów. Jej celem stało się pokazanie Islamskiej Republiki Iranu nie tylko w aspekcie reżimu, ale również wyjątkowej, wielowiekowej kultury. Plany opisania unikalnego społeczeństwa zmieniły się 31 stycznia 2009 roku. Wówczas do mieszkania dziewczyny w Teheranie zapukali tajni agenci, stawiając jej zarzuty szpiegostwa na rzecz rządu USA.
Książka „Między światami. Moje życie i niewola w Iranie” to zapis bardzo trudnych przejść dziennikarki, która została oskarżona oraz skazana za przestępstwo, którego nie popełniła. Wiązało się to z pobytem w owianym złą sławą zakładzie karnym Evin, przeznaczonym dla najgroźniejszych więźniów politycznych. Na podstawie wspomnień autorki poznajemy działania szyickiego reżimu, niejako od środka. Roxana została poddana tzw. „białym torturom”, czyli przemocy psychicznej, mającej na celu dobrowolnie przyznanie się do fałszywych zeznań. Dopiero wówczas dziennikarka zdała sobie sprawę od jak dawna była obserwowana przez służby specjalne.
W tym przypadku trudno powiedzieć, że bohaterka nie znała realiów kraju w jakim się znalazła. Respektowała zasady islamu i starała dopasować do lokalnych zwyczajów, stąd była zaskoczona tym, co ją spotkało. Pomimo przystosowania do zaistniałych warunków, w dziewczynie została zaszczepiona wiara w wolność słowa, która powinna być czymś niepodważalnym. W Evin doświadczyła bólu, ale także poznała bohaterskie kobiety, próbujące zmienić oblicze Iranu. Dzięki ich życiorysom, czytelnik odkrywa nową, nieznaną rzeczywistość, gdzie obok fundamentalnych reguł istnieje również niezwykła gościnność.
O bezpodstawnym aresztowaniu stosunkowo szybko dowiedziały się media na całym świecie. Jednym z symboli solidarności stała się żółta wstążka. Rodzice kobiety zaczęli wielką batalię o uwolnienie byłej Miss Dakoty Północnej. Ta sprawa stała się ważna nie tylko w aspekcie osobistej tragedii. Obrońcy praw człowieka, najważniejsi politycy, koledzy po fachu i zwykli ludzie starali się wywrzeć presję na szyickich rządzących. Niestety, sama osadzona przez długi czas nie była świadoma wielu oznak wsparcia. Utrzymywano oskarżoną w przekonaniu, iż nikt nie dowie się o jej losie. W związku z dojmującym poczuciem osamotnienia, publicystka zwróciła się ku wierze. Pewne ukojenie przynosiły jej zarówno słowa Koranu, jak również Biblii.
Książkę warto przeczytać w odniesieniu do relacji wzajemnych Teheranu z Waszyngtonem. Narratorka łączy w swojej pozycji trudne emocje z reporterskim doświadczeniem, więc to nie tylko pamiętnik Amerykanki o irańsko-japońskim pochodzeniu. Widać tu również spojrzenie bohaterki na przyczyny skomplikowanych stosunków międzynarodowych. Roxana Saberi odnalazła idealną równowagę między opisem swoich doświadczeń a przedstawieniem społeczeństwa, muszącego codziennie walczyć z okrutnym reżimem.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/04/roxana-saberi-miedzy-swiatami-moje.html)
Według danych organizacji Dziennikarze bez Granic, opublikowanych w 2005 roku, Iran znajduje się na 175 miejscu pod względem wolności słowa. Trzeba być niezwykle odważnym, by relacjonować wydarzenia z kraju, gdzie istnieje ogromna inwigilacja społeczna. Roxana Saberi była amerykańską korespondentką m.in. ABC, BBC i Fox News. Kobieta wyjechała nad Zatokę Perską nie tylko ze...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-23
2019-02-23
2012-06-26
Czechy we wczesnym dzieciństwie, były dla mnie, powiewem luksusu. W początkach lat dziewięćdziesiątych, mój tata jeździł na delegacje służbowe, właśnie tam. Przywoził często rzeczy, których jeszcze nie było w naszych sklepach. Od tego czasu minęły niemal dwie dekady. Wstyd się przyznać, ale chyba od tego czasu niewiele dowiedziałam się, o mentalności naszych południowych sąsiadów. Oczywiście, mogłabym opierać swój osąd na stereotypach. Z natury jednak jestem przeciwna generalizowaniu czegokolwiek, bez poznania tego bliżej, dlatego tylko kwestią czasu było, kiedy sięgnę po jakąś książkę Mariusza Szczygła. Każdy przecież wie, że ten ceniony dziennikarz, zna kraj nad Wełtawą niemal od podszewki.
„Gottland” to bardzo dobry cykl reportaży. W pierwszym odczuciu są to historie, być może, błahe. Czy na pewno? Można interpretować te wszystkie opowiadania o życiu powierzchownie, wtedy trudno wszelako oprzeć się wrażeniu, że te często zabawne, niemal groteskowe anegdotki, kryją w sobie coś więcej. Autor ma fenomenalną zdolność ukazywania drugiego dna, w czymś na pozór zwyczajnym. Czesi są dość skryci i nieufni, stąd to niezwykle przydatna umiejętność. Przyczynę tej niewiary w uczciwość, jest na pewno bolesna historia. To ona uczy wplatania myśli, między banalne zdania i wzbudza potrzebę zabezpieczania się na każdą ewentualność. Tylko w przeświadczeniu liczenia wyłącznie na siebie oraz determinacji można dojść od szewca butów do milionera. Jest również druga strona tego medalu. Zycie w przekonaniu nieustannej inwigilacji może okazać się trudne do zniesienia.
To często zmusza do wyboru. Mariusz Szczygieł przeprowadza czytelnika przez okres od międzywojnia, po czasy głębokiego komunizmu i współczesności. Pokazuje strach, propagandę i właśnie ten wybór, którego musiał dokonać niemal każdy. Trzeba podkreślić, że ta książka, może być różnie odbierana w zależności od wieku. Ktoś z wyniesionym, choć minimalnym, bagażem doświadczeń, stanie z pewnością po którejś ze stron, opisywanych przez autora. To książka wyboru, ponieważ pokazuje stosunek do komunizmu, niemal z każdej perspektywy. Są tu ludzie, którzy zdecydowali się nie współpracować z Służbą Bezpieczeństwa, a także ich przeciwnicy. Same decyzje są raczej nieoceniane. W tym miejscu czytelnicy, niemogący pamiętać okresu przed okrągłym stołem, muszą stanąć przed trudnym pytaniem. Którą drogę bym wybrał? Czy zdecydowałbym się na pójście ścieżką oporu, czy raczej zdecydowałbym się na bezwzględne posłuszeństwo wobec reżimu lub współpracę z nim?
„Gottland” podkreśla punkt widzenia wielu czeskich osobistości. Nadmienić tu można np. Helenę Vondráčkovą czy Karela Gotta. Cóż, książka wbrew pozorom pozostawia po sobie więcej pytań, niż jednoznacznych odpowiedzi. W tym wypadku jest to niesłychana zaleta.
Czechy we wczesnym dzieciństwie, były dla mnie, powiewem luksusu. W początkach lat dziewięćdziesiątych, mój tata jeździł na delegacje służbowe, właśnie tam. Przywoził często rzeczy, których jeszcze nie było w naszych sklepach. Od tego czasu minęły niemal dwie dekady. Wstyd się przyznać, ale chyba od tego czasu niewiele dowiedziałam się, o mentalności naszych południowych...
więcej mniej Pokaż mimo to
„[…] polityka jest jak Netflix: musi non stop dostarczać odbiorcy kolejne odcinki historii, która go wciągnie, poruszy emocje i zmusi do myślenia, zachęci do oglądania dalej[1]”.
Muszę zacząć od pewnego osobistego przemyślenia, które towarzyszy mi od kilku tygodni. Gdyby ktoś półtora roku temu powiedział mi, że z własnej, nieprzymuszonej woli sięgnę po książkę o zabarwieniu politycznym nie uwierzyłabym. O ile polityka międzynarodowa interesuje mnie niemal od zawsze, o tyle nasze polskie poletko kłótni i niekończących się uszczypliwości było dla mnie odstręczające. Dlaczego, więc kupiłam książkę Szymona Hołowni i to już w dniu jej premiery? Odpowiedź na to pytanie jest dość rozbudowana, ale jednym z motywów była żółto-biała zakładka, którą niemal zaraz po otwarciu przesyłki z książką przywłaszczył sobie mój pies Koksik, by w spokoju skonsumować ją w swojej kryjówce za łóżkiem. Kierowała mną jednak również ciekawość, co konkretnie się stało, że ceniony przez wielu prezenter, dziennikarz i autor zaryzykował wszystko i postanowił kandydować na prezydenta.
„Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki” to dość osobliwy pamiętnik osoby, która weszła do świata polityki z zewnątrz. Sięgając po akurat tę lekturę, nie spodziewałam się zbyt wielu zaskoczeń, bo dość dokładnie śledziłam kampanię wyborczą pana Szymona. Mimo to, pierwsze rozdziały tej swoistej opowieści osobisto-politycznej, były dla mnie wejściem w nieznaną i dość bezwzględną rzeczywistość. Nie wiem, czemu błędnie wyszłam z założenia, że publicysta w zasadzie bardzo łatwo i bez zbędnych zgrzytów przejdzie na drugą stronę barykady. Stało się inaczej. Poznawanie polityki od kulis jest o tyle nieprzyjemne dla czytelnika, że z jednej strony pokazuje bezduszność wielu mechanizmów, a z drugiej uwidacznia, ile w ten proces trzeba wpompować pieniędzy. Muszę przyznać, że nie było mi łatwo czytać np. o segmentacji wyborców, czyli badaniach ankietowych, które pomagają budować politykom taki język komunikacji, aby ten był skuteczny w konkretnej grupie odbiorców. Można powiedzieć, że były prezenter zaryzykował podwójnie nie tylko rezygnując ze stabilizacji zawodowej, ale przede wszystkim zakładając, iż jego kampanię sfinansują jego przyszli zwolennicy. Jak to się skończyło wiemy wszyscy.
„Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki” poniekąd wymyka się temu, jak przeciętny czytelnik wyobraża sobie książkę polityczną. Nie ma tu zbyt wielkiej ilości brudów wylewanych na politycznych konkurentów, chociaż nie jest to też publikacja, przy której zwolennicy partii ultrakonserwatywnych będą czuli się komfortowo. Co dość oczywiste, autor pokazuje swoje poglądy w kontraście do aktualnych działań rządu. Co warto podkreślić, pan Szymon stara się krytykować idee a nie osoby, chociaż momentami widać, że nie wszędzie udaje mu się powściągnąć emocje. Finalnie czytelnik otrzymuje opowieść o marzeniu, które jest pokazane w lekkim oddaleniu, by nie zrazić do lektury osób, które dotąd nie interesowały się polityką. Można nawet powiedzieć, że sama książka nie ma na celu pokazania szczegółów wizji politycznej, lecz nakreślenie jej ogólnych ram, dzięki którym odbiorca będzie wiedział czy Polska 2050 to coś, z czym może się osobiście utożsamiać, czy też nie.
Łatwo wysnuć stąd wniosek, iż „Fabryka jutra” nie jest publikacją stricte programową, lecz polityczno-osobistym pamiętnikiem z kilku miesięcy podróży, która jeszcze się nie skończyła. Wydaje się bowiem, że głównym celem autora było z jednej strony podsumowanie tego, co już za nami, a z drugiej „uczłowieczenie” polityki, by pokazać, że może być ona sposobem zmiany świata na lepsze. Fakt, ile miejsca w swojej książce były pretendent do fotela prezydenta poświęca swoim współpracownikom oraz ludziom, których spotykał na swej drodze, niezbicie świadczy o tym, że docenia ich wkład w kampanię wyborczą. Sam pomysł Belwederu na kółkach pokazał choćby to, że Hołownia nie zatracił daru uważności i słuchania, które widzowie poznali wiele lat temu dzięki programowi „Ludzie na walizkach”. Co prawda akcja objazdu Polski kamperem narodziła się jako odpowiedź na pogłębiające się obostrzenia sanitarne, ale niewątpliwie to ona dla wielu zwolenników pana Szymona była pierwszym krokiem do dołączenia do ruchu społecznego, który rozwija się do dziś.
Dość ciekawym doświadczeniem jest rozpatrywanie „Fabryki jutra” pod względem językowym. Sam autor na jednym z porannych spotkań online, które prowadzi cyklicznie na Facebooku, wspomniał, że ocena jego kunsztu pisarskiego jest bardzo skrajna. Jedni kochają styl Hołowni, a drudzy nie zostawiają na nim suchej nitki. Po skończonej lekturze, doskonale rozumiem oba punkty widzenia. Okazuje się bowiem, że wszystko zależy od intencji z jakimi siadamy do czytania. Jeśli zechcemy połknąć książkę „na raz” to niewątpliwie oczaruje nas niesamowicie swojski sposób wypowiedzi, który czasem jest lekko dosadny, ale wywołuje w odbiorcy poczucie bliskości z narratorem. Zupełnie tak jakbyśmy rozmawiali z politykiem w naszym salonie przy kawie i ciastkach. To, co mnie zaskoczyło już od pierwszych stron, to wrażenie, że ja tej książki nie czytam, lecz ja jej słucham. Zupełnie jakby cały talent oratorski – który były prezenter niewątpliwie posiada – dało się przenieść na papier w skali 1:1. Problem zaczyna się w momencie, gdy zechcemy wypisać sobie jakiś cytat, który wyjątkowo nam się spodobał. Nagle okazuje się, że wyizolowanie jednego zdania w taki sposób, aby zachować jego właściwy sens, jest dość sporym wyzwaniem. Tutaj zauważamy jak dużo w formie wypowiedzi Hołowni dygresji i błędów stylistycznych. Nie ukrywam, iż za każdym razem, gdy natrafiałam na tego typu niedociągnięcie uśmiechałam się w duchu, bo sama piszę w podobny sposób. Osobiście stoję, bowiem na stanowisku, że czasem budowa jakiejś formy porozumienia na linii czytelnik-autor jest dużo ważniejsze niż sztywna poprawność językowa, a tak jest właśnie w tym przypadku.
„Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki” to książka, która może podziałać na czytelnika na wiele różnych sposobów. Dla wolontariuszy i członków powołanego przez autora stowarzyszenia oraz ruchu społeczno-politycznego będzie to niezapomniana podróż w przeszłość, której nierzadko byli częścią. Fanom autobiografii i prozy faktograficznej ta książka przyniesie osobistą perspektywę kogoś, kto wchodzi w nowy etap życia w czasach pandemii, która na trwałe zmienia nasze postrzeganie bliskości oraz budowania relacji z drugim człowiekiem. W końcu tym, którzy sięgną po tę publikację, by poznać poglądy polityczne Szymona Hołowni, te 272 strony powinny dać odpowiedź na pytanie, czy warto im zaufać. Na pewno wśród tej grupy znajdą się i tacy, dla których zderzenie z centrowymi poglądami autora będzie dopiero pierwszym krokiem do odkrycia swojego światopoglądu, który może być diametralnie różny od tego, którego opis znajdziemy na kartach „Fabryki jutra”. Niezależnie jednak od tego, czy ostatecznie będziemy zwolennikami Polski 2050 Szymona Hołowni, PiS-u, Platformy, czy jakiegokolwiek innego ugrupowania, po tej lekturze powinna zostać w nas myśl, że mamy realny wpływ na to, co dzieje się w naszym kraju. Warto, więc gdy przyjdzie pora wyboru, zamiast po raz kolejny siedzieć przed telewizorem i kląć na decyzję innych, samemu wziąć sprawy w swoje ręce i zagłosować wedle naszych przekonań.
[1] Sz. HOŁOWNIA, Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020, ss.8-9.
(pierwotnie recenzja ukazała się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2021/05/szymon-hoownia-fabryka-jutra-jak.html)
„[…] polityka jest jak Netflix: musi non stop dostarczać odbiorcy kolejne odcinki historii, która go wciągnie, poruszy emocje i zmusi do myślenia, zachęci do oglądania dalej[1]”.
więcej Pokaż mimo toMuszę zacząć od pewnego osobistego przemyślenia, które towarzyszy mi od kilku tygodni. Gdyby ktoś półtora roku temu powiedział mi, że z własnej, nieprzymuszonej woli sięgnę po książkę o...