-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel22
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel3
Biblioteczka
2024-04-14
2023-09-28
2023-06-10
2023-03-16
2023-01-18
2022-07-30
2022-10-27
2021-08
2020-05-05
2019-06-17
Zamknijcie na chwilę oczy i wyobraźcie sobie, że nagle „coś” powoli odbiera wam siły, a wy nie możecie nic z tym zrobić. Większość z nas tak właśnie widzi starość. Wyobraźmy sobie jednak sytuację, gdy już jako stosunkowo młodzi rodzice w pełni sił witalnych idziemy do lekarza, który mówi nam, że za kilka względnie kilkanaście lat umrzemy. Ominą nas śluby naszych dzieci i raczej nie będziemy cieszyć się urokami zasłużonej emerytury. Nie to będzie dla nas najgorsze. Taki sam los może (choć nie musi) spotkać naszych bliskich. Czy posiadając taką wiedzę, znaleźlibyście w sobie na tyle odwagi, aby przekazać waszym dzieciom potencjalny wyrok śmierci? Istnieje jednak sposób, by Ci, których kochamy, już dziś dowiedzieli się, co ich czeka. Tylko czy znajdą w sobie odwagę, aby zmierzyć się z prawdą, której i tak nie zmienią?
Joe jest ponad czterdziestoletnim bostońskim policjantem, który spełnia się w tym, co robi. Za nic nie zrezygnowałby z roli stróża prawa, pomimo iż będąc wiernym fanem lokalnej drużyny baseballowej, zamiast oglądać mecze na stadionie zwykle ochrania całe wydarzenie. Mężczyzna ma jednak świadomość, że po tym co stało się podczas maratonu bostońskiego* dwa lata wcześniej, jego zawód jest coraz bardziej doceniany. Prywatnie Joe jest szczęśliwym mężem i ojcem czwórki dorosłych już dzieci, z którymi dogaduje się raz lepiej raz gorzej. Co prawda od czasu do czasu martwi się, że jeden z jego synów może zejść na złą drogę, ale na szczęście Patrick jak dotąd nie urzeczywistnił jego obaw. Ot, O’Brienowie to zwykła amerykańska, katolicka rodzina o szkockich korzeniach, która nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle lokalnej społeczności.
Wszystko zmienia się w chwili, kiedy podczas niedzielnego spaceru, Joe nagle upada i ku swojemu zdziwieniu, zamiast do ortopedy zostaje skierowany do neurologa, który już na drugiej wizycie diagnozuje u niego jedno z najokrutniejszych schorzeń genetycznych znanych ludzkości. Silny policjant z niedowierzaniem słucha o tym, że zaczął się u niego proces, który na przestrzeni od kilku do kilkunastu lat, pozbawi go nie tylko ukochanej pracy oraz kontroli nad własnym ciałem, lecz zakończy się nieuniknioną śmiercią. To nie koniec złych wieści. Gen choroby Huntingtona, który Joe odziedziczył po matce, mógł przekazać własnym dzieciom, które za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat mogą podzielić jego smutny los. Ryzyko wynosi dokładnie 50% w przypadku każdego z nich. Czy jest jakaś szansa, żeby młody strażak JJ, piękna tancerka baletowa Meghan, buntowniczy barman Patrick i instruktorka jogi Katie nie musieli się martwić? Policjant dość szybko uświadamia sobie nie tylko to, że czeka go nieuchronna śmierć ale także fakt, że jego choroba będzie źródłem trosk i zmartwień dla tych, których kocha. Z biegiem czasu zda sobie również sprawę, że od jego nastawienia będzie zależeć, jak w przyszłości feralną diagnozę przyjmą jego dzieci.
Fabułę „Sekretu O’Brienów” obserwujemy nie tylko z punktu widzenia dotkniętego chorobą policjanta, ale także jego najmłodszej córki Katie, która właśnie wchodzi w dorosłość i musi podjąć dwie naprawdę ważne decyzje. Dziewczyna nie jest pewna, czy powinna zrobić badania genetyczne. Wbrew pozorom wydaje się, że w szerszej perspektywie, każdy wynik może być dla niej tragiczny. Jeśli sprawdzi się fatalny scenariusz, to zostanie jej dwie lub trzy dekady „normalnego” życia. Tylko czy wtedy będzie w stanie wykorzystać ten czas nie myśląc o przyszłej chorobie? A co, jeśli Katie wygrała na genetycznej ruletce życia? Czy będzie w stanie pogodzić się z myślą, że nie wszyscy jej bliscy mieli tyle szczęścia? Nasza bohaterka zastanawia się, czy wówczas będzie miała moralne prawo, by skorzystać z okazji na realizację własnych marzeń wiele kilometrów od rodzinnego domu.
Losy większości rodzeństwa O’Brienów poznamy dosyć pobieżnie. Znakomitym przykładem niewykorzystania potencjału drzemiącego w powieści jest wątek JJ’a, który wraz ze swoją żoną, musi zdecydować czy przebadać swoje jeszcze nienarodzone dziecko na obecność feralnego genu. Złe wyniki mogłyby umożliwić przyszłym rodzicom prawo do legalnej aborcji i ewentualnego zabiegu in vitro z możliwością wyboru tylko zdrowych zarodków. Czytelnik może się tylko domyślać, co mógł czuć przyszły ojciec, który nagle musiał zderzyć swoje konserwatywne zasady, wynikające z głębokiej wiary, z rzeczywistością. Ten dla niektórych osób kontrowersyjny, ale równocześnie ciekawy temat zostaje jedynie zasygnalizowany przez autorkę gdzieś na trzecim planie.
O książkach Lisy Genovy słyszałam bardzo wiele pozytywnych opinii, ale gdyby nie Dyskusyjny Klub Książki, działający przy Gminnej Bibliotece we Frysztaku pewnie po żadną z nich bym nie sięgnęła ze względu na pewną schematyczność przekazu. Autorzy książek z wątkiem medycznym dość często skupiają się, bowiem albo na druzgocących przykładach najgorszego cierpienia, albo na drodze postaci do pełnej akceptacji choroby, która staje się dla niego swoistym „błogosławieństwem” lub przynajmniej bodźcem do zmiany własnego życia na lepsze.
Tymczasem, życie ludzi cierpiących na chorobę przewlekłą lub dotkniętych niepełnosprawnością, najczęściej oscyluje pomiędzy chwilkami radości i momentami rozpaczy. Amerykańska autorka w „Sekrecie O’Brienów” doskonale wczuła się w bardzo intymne emocje, które wiele osób kryje w sobie. Jak widzimy na przykładzie Joego, dodatkowym obciążeniem emocjonalnym dla ludzi z Huntingtonem, jest zachowanie pełnej świadomości sytuacji do końca swych dni. Szybko nasz bohater uświadomi sobie, że prędzej czy później straci ukochaną pracę i będzie skazany na pomoc innych w najprostszych czynnościach. A gdzie w tym wszystkim miejsce na spełnianie marzeń? Dla bliskich może być czymś zaskakującym, że w chwili zagrożenia życia, można ubolewać nad tym, iż już nigdy nie pójdzie się do pracy lub na mecz ukochanej drużyny. Tymczasem choroba nie stanowi przecież sedna osobowości pacjenta. Joe będzie musiał zrewidować przekonania odnośnie swojego podejścia do religii oraz akceptacji odmienności zarówno swojej jak i innych.
Huntington jest nazywany chorobą rodzinną, ze względu na fakt, że gdy rodzice nią dotknięci umierają, proces wyniszczenia organizmu właśnie rozpoczyna się u ich dzieci. Może dlatego Lisa Genova postawiła w centrum swojej historii relacje międzyludzkie. Należy, bowiem zauważyć, że nawet jeżeli choroba dotyczy tylko jednej osoby, to niepokój i strach udziela się również najbliższym. Trudna sytuacje często weryfikują łączące nas relacje. Amerykańska autorka z niezwykłą subtelnością ukazuje, że krańcowe doświadczenia mogą zarówno zbliżać do siebie, jak również skłaniać nas do emocjonalnej ucieczki. Bardzo się cieszę, że w powieści nie zostały pominięte uczucia osób wspierających, które zwykle pozostają na uboczu. To właśnie sceny, kiedy rodzina Joego okazywała niepewność i zwątpienie doprowadzały mnie do łez. Trudno, bowiem bardziej realistycznie ukazać tę sferę życia otoczenia chorych.
Tym, co może nieco zaskoczyć czytelnika w trakcie lektury jest ukazanie dość konserwatywnego społeczeństwa bostońskich przedmieść. Wbrew pozorom, historia O’Brianów wygląda jakby rozgrywała się na polskiej prowincji. Oczywiście książka Lisy Genovy jest uniwersalna, niemniej nie da się ukryć, że ten, kto choć raz był u lekarza specjalisty bez trudu utożsami się z ciężką atmosferą poczekalni. Równocześnie autorka wbija lekką szpileczkę w bezduszny system amerykańskiej opieki zdrowotnej, który w jednej chwili może zmienić powszechnie szanowaną osobę w nędzarza tylko dlatego, że ubezpieczenie zdrowotne nie obejmuje takiej czy innej przypadłości. Te niezwykle trudne kwestie są jednak tylko tłem dla opowieści o sile miłości i wsparcia.
---
* Chodzi o zamach bombowy podczas maratonu bostońskiego z dn. 15 kwietnia 2013 roku, gdzie na skutek wybuch dwóch bomb zginęło trzy osoby, a 364 zostało rannych.
(Tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/08/lisa-genova-sekret-obrienow.html)
Zamknijcie na chwilę oczy i wyobraźcie sobie, że nagle „coś” powoli odbiera wam siły, a wy nie możecie nic z tym zrobić. Większość z nas tak właśnie widzi starość. Wyobraźmy sobie jednak sytuację, gdy już jako stosunkowo młodzi rodzice w pełni sił witalnych idziemy do lekarza, który mówi nam, że za kilka względnie kilkanaście lat umrzemy. Ominą nas śluby naszych dzieci i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-10
Zwykło się mawiać, że błyskawica nie trafia dwa razy w to samo miejsce, ale to stwierdzenie nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. Ponoć w sam budynek Empire State Building pioruny trafiają około stu razy w ciągu roku. Myślę, że jako ludzie, wmawiamy sobie, iż zjawiska i tragedie, których z pewnych względów nie możemy racjonalnie pojąć i im przeciwdziałać, wolimy potraktować, jako pewnego rodzaju przypadek. Co się stanie, kiedy ten „przypadek” się powtórzy? Właśnie z taką sytuacją muszą zmierzyć się bohaterowie książki „Koleje losu” Judy Blume.
10 lutego 1987 pięćdziesięcioletnia dziennikarka wsiada do samolotu, nie mogąc pozbyć się strachu graniczącego z paniką. Od wielu lat kobieta korzysta z transportu lotniczego, ale przed każdą kolejną podróżą towarzyszą jej ogromne emocje, które są wynikiem traumatycznych wydarzeń z dzieciństwa. Jakich? To bardzo długa i niezwykle rozbudowana historia.
11 grudnia 1950 roku informacją dnia była jakże elektryzująca wieść, że amerykańska telewizja po raz pierwszy w historii przeprowadziła bezpośrednią relację z zapalenia lampek na najsłynniejszej bożonarodzeniowej choince przy Rockefeller Plaza w Nowym Jorku. Dla mieszkańców miasta Elizabeth w stanie New Jersey był to jeden z ostatnich momentów, gdy byli jeszcze przeświadczeni o tym, że żyją w miejscu, gdzie nic złego nie może się przydarzyć. 16 grudnia rozgrywa się, bowiem tragedia, która zmienia wszystko. Samolot amerykańskich linii lotniczych z 69 osobami na pokładzie rozbija się o brzeg rzeki Elizabeth. Dla wszystkich to wydarzenie jest szokiem. W Stanach Zjednoczonych wszak trudno sobie wyobrazić przemierzanie setek kilometrów bez transportu lotniczego. Tylko jak pozbyć się niepokoju, że sytuacja się nie powtórzy? Dlaczego Elizabeth zostało nazwane miastem katastrof lotniczych? Czy nad tym miejscem zawisło fatum?
Tych, którzy pomyśleli właśnie, że „Koleje losu” to powieść katastroficzna, muszę zmartwić. Choć tragedie są w tej książce elementem dość ważnym, to jednak stanowią tylko pewnego rodzaju punkt odniesienia. To troszkę jak z kamykiem, który wrzucony do jeziora, powoduje kręgi na wodzie. Autorka, zaczyna fabułę od swoistego trzęsienia ziemi, by pokazać, że tragiczne wydarzenia mają często dużo szerszy zasięg, niż można przypuszczać i bywają przyczyną nieoczekiwanych zmian. Tylko jak w tej niecodziennej sytuacji, mają odnaleźć się młodzi ludzie, dla których upadek samolotu będzie tożsamy z końcem ich beztroskiego dzieciństwa?
Miri Ammerman to pogodna nastolatka, mieszkająca w tradycyjnej żydowskiej rodzinie z mamą, babcią i ukochanym wujkiem Henrym. W jej życiu nie brakuje miłości, mimo iż dziewczynka nigdy nie poznała ojca, który nawet nie wie o jej istnieniu. Piętnastolatka jest owocem młodzieńczego szaleństwa Rusty, która będąc w wieku, w jakim jest aktualnie jej córka, zaszła w nieplanowaną ciążę ze swoim pierwszym chłopakiem. Trudno się dziwić, że kobieta boi się, że jej jedyne dziecko powtórzy te same błędy. Aby tego uniknąć, Rusty stara się nawiązać dobry kontakt z Miri, ale nadmierna troska buduje między bohaterkami coraz większy dystans. Swoją wnuczkę całym sercem kocha również babcia Irene, która wciąż ma w bolesną świadomość, że życie Rusty mogłoby potoczyć się inaczej, gdyby nie zaufała chłopcu z czerwonym chevroletem z rozkładaną kanapą. Pomimo zaistniałych na tym tle zgryźliwości nie ulega wątpliwości, że każdy członek rodziny może na siebie liczyć w każdej sytuacji.
Osnerowie są uznawani za ludzi sukcesu. Arthur to ceniony w lokalnej społeczności stomatolog, który leczy wielu bogatych pacjentów, co ma bezpośrednie odbicie w statusie jego rodziny. Mężczyzna pomaga również biednym, co sprawia, że nie ma w zasadzie czasu dla bliskich. Corine jest na pozór przykładną żoną, choć jej relacje z mężem są coraz chłodniejsze. Para stara się przetrwać kryzys, zapominając o tym, że ich trójka dorastających dzieci potrzebuje wsparcia jak nigdy wcześniej. Na szczęście Natalie może w każdej sytuacji liczyć na wsparcie swojej najlepszej przyjaciółki. Dziewczynki, pomimo zróżnicowanej pozycji społecznej oraz innych przekonań, mogą powiedzieć sobie praktycznie wszystko. I tak pewnego dnia Natalie wyznaje koleżance swój największy sekret. Katastrofa sprawiła, że dziewczynka słyszy głos słynnej tancerki, która zginęła w czasie feralnego lotu, a dodatkowo jest przekonana, że ta przelała na nastolatkę talent taneczny. Miri nie wie, co o tym myśleć. Czy powinna o wszystkim powiedzieć ojcu dziewczyny, a może zachować tajemnicę wyłącznie dla siebie, by nie zawieźć zaufania Natalie?
Christina Demetrious odbywa praktyki zawodowe w gabinecie O. Tak naprawdę miejsce pracy jest dla siedemnastolatki odskocznią od rodzinnego systemu nakazów i zakazów, gdzie dziewczyna ma już zaplanowaną całą przyszłość. Plan matki wszak jest prosty. Najpierw córka obędzie staż, a potem mama znajdzie jej odpowiedniego greckokatolickiego męża, któremu Christina urodzi gromadkę dzieci. Oczywiście, w przerwach między karmieniem a przewijaniem dziewczyna będzie dobrowolnie i bezpłatnie pomagać bliskim w rozwoju rodzinnego biznesu. Prawdopodobnie bohaterka nie miałaby nic przeciwko takiemu scenariuszowi, gdyby nie fakt, że jej życie coraz częściej przypomina koszmar rodem z pierwszych stron bajki o Kopciuszku. Nic, co robi Christina, nie jest dość dobre, by zasługiwało na pochwałę, a każde spóźnienie choćby o pięć minut kończy się serią pretensji zarówno ze strony matki jak i starszej „idealnej” siostry Atheny. Trudno się dziwić, że nastolatka stojąca u progu dorosłości, szuka wszędzie choćby namiastki ciepła i miłości, zwłaszcza, że w dziewczynie budzi się potrzeba rozmowy o intymności. Choć matka Christiny prowadzi dobrze prosperujący butik z bielizną, to gdyby wiedziała się, o czym myśli córka, z pewnością wyrzuciłaby ją z domu. Na szczęście blisko nastolatki jest ktoś, kto chętnie jej wysłucha. Czy jednak dziewczyna zauważy wyciągniętą w jej kierunku pomocną dłoń?
Gdyby spojrzeć na fabułę „Kolei losu” jednowymiarowo, łatwo dojść do przekonania, że to opowieść przede wszystkim o dojrzewaniu i tej jednej chwili, gdy z dzieci zmieniamy się w dorosłych. Nagle zaczynamy dostrzegać to, przed czym wcześniej chronili nas rodzice. Zderzenie się z realnymi problemami, z których istnienia dotąd nie zdawaliśmy sobie sprawy, nie jest łatwe. Fabuła powieści to kilkanaście historii, które dopiero po nałożeniu na siebie, składają się na obiektywny obraz. Jedną sytuację widzimy zwykle z perspektywy kilku bohaterów. Zmusza to odbiorcę do konfrontacji różnych punktów widzenia. W tym miejscu widać pewien kunszt, który w mojej opinii, wyróżnia Judy Blume. Pisarka jest postrzegana w USA głównie, jako twórczyni powieści dla młodego czytelnika, więc wydawałoby się, że w literaturze dla dorosłych będzie miała tendencję a do infantylizmu. Tymczasem, wszyscy bohaterowie powieści są traktowani bardzo poważnie, chociaż – co należy podkreślić – autorka inaczej opisuje postrzeganie rzeczywistości przez piętnastolatków, a inaczej przez siedemnastolatków. W losach Miri, Natalie i ich rówieśników niektóre problemy są niejako ukryte, bo same postacie nie umiałyby ich nazwać lub wyjaśnić. Tutaj Blume liczy na inteligencję odbiorcy, który odkryje drugie dno. Poruszanych tematów jest tutaj sporo: anoreksja, przemoc czy molestowanie dzieci. W przypadku Masona on sam nie jest do końca świadomy tego, że tak naprawdę doświadcza złego dotyku. To odkrywa dopiero osoba czytająca, która ma świadomość dwuznaczności sytuacji. W przypadku bohaterów tylko o dwa lata starszych nie ma już owijania w bawełnę, stąd „Koleje losu” to pozycja raczej dla dorosłych, mimo iż na pozór obserwujemy głównie dziecięcą sielankę. Tym, którzy nie do końca rozumieją, co mam na myśli, polecam film „12 lat i koniec” w reżyserii Michaela Cuesta, gdzie twórcy użyli zbliżonego schematu ukrycia tragizmu w zwykłej codzienności.
Muszę przyznać, że początkowo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że książka Judy Blume nie znajdzie zbyt wielu polskich czytelników. Tak naprawdę przez pierwsze dwieście stron powieści losy bohaterów są jedynie tłem dla ukazania szerokiej mozaiki społeczno-kulturalnej Stanów Zjednoczonych. Blume jest niesamowicie skupiona na detalach. Opisuje niemal każdy element od samej atmosfery, panującej w czasie rozgrywania się powieści, aż po tytuły książek oraz filmów, które nasi bohaterowie mogli słuchać lub oglądać. Dla uwidocznienia jak szczegółowe są to informacje, posłużę się przykładem. Jeden z bohaterów powieści dostaje bardzo niezwykły prezent. Jest to wybór kilku opowiadań, wśród których znajdziemy „Idealny dzień na ryby” Salingera. Niby to nieznaczący szczegół, ale gdyby czytelnik sprawdził datę wydania tego szkicu, zorientuje się, iż sytuacja opisana w książce ma miejsce kilka miesięcy przed premierą wydawniczą zbioru zawierającego wspomniane wcześniej opowiadanie. Co robi w tej sytuacji autorka? Pisząc o bileciku dołączonym do prezentu, wspomina, że darczyńca otrzymał maszynopis od znajomego, który wkrótce zamierza wydać „Dziewięć opowiadań” Salingera! Trudno dziwić się, że „Koleje losu” powstawały aż cztery lata. Tylko czy było potrzebne aż tak drobiazgowe odwzorowanie rzeczywistości? Dla polskiego czytelnika będzie to na pewno spora dawka wiedzy o życiu Amerykanów w latach pięćdziesiątych, choć pewnie znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że to dłużyzna. Tutaj należy wspomnieć o wkładzie polskiej tłumaczki Katarzyny Peteckiej-Jurek, która uzupełniła przekład o niezbędne przypisy, ułatwiające zrozumienie kontekstu polityczno-kulturalnego oraz odnalezienie wspomnianych w tekście tytułów filmów i piosenek. Tu jednak mała uwaga. Przypisu dotyczącego „Buszującego w zbożu” radzę nie czytać, jeśli macie w planach poznanie najsłynniejszej powieści Salingera.
Judy Blume zapewne spodziewała się, że jej powieść wywoła sporo emocji z racji opisania trzech katastrof lotniczych, które wydarzyły się naprawdę w okresie zaledwie trzech miesięcy w okolicach lotniska Newark w stanie New Jersey[1]. Autorka przedstawia te tragiczne wydarzenia w dość ciekawy sposób. Początki kolejnych rozdziałów są artykułami prasowymi, pisanymi przez Henry’ego Ammermana. To bardzo suche informacje, które znamy z gazet codziennych, gdzie dziennikarz stara się być obiektywnym, ale równocześnie uwydatnia najokrutniejsze aspekty tragedii. Taki zabieg mocno polaryzuje z dalszą częścią rozdziału, gdzie stykamy się z subiektywnymi odczuciami postaci. To właśnie w takich momentach rodzi się bohaterstwo. Równocześnie widać, że nawet największe nieszczęście, może być dla niektórych początkiem drogi do sukcesu, niezależnie od tego jak okrutnie to nie brzmi. Amerykańska pisarka potrafiła przeanalizować istotę wzrostu przerażenia wśród mieszkańców Elizabeth. Najpierw widzimy szok i solidarność mieszkańców, którzy w obliczu tragedii potrafią się zjednoczyć. Druga katastrofa przynosi ze sobą zdziwienie połączone z niepokojem, które potrzebuje tylko iskry, by zamienić się w nieokiełznaną panikę. To na tym etapie budzą się w społeczeństwie teoria spiskowe. Nie zabraknie ich również w rozmowach nastolatków, którzy będą zastanawiać się, czy kosmici nie mają znaczącego wpływu na zaistniałą sytuację. Muszę się wam przyznać, że w trakcie lektury odczuwałam pewien rodzaj podskórnego strachu. Nie jest to jednak uczycie podobne do tego, jakie towarzyszy czytelnikowi w trakcie poznawania thrillerów czy horrorów. To raczej głęboki niepokój, że nigdzie nie można czuć się bezpiecznie.
Nieco zdezorientowała mnie lekka niekonsekwencja, jeśli chodzi o kwestię podziału tej powieści. Każda część to maksymalnie kilka tygodni, podzielonych na konkretne dni. Rozdziały rozpoczynają się od artykułu opatrzonego konkretną a datą, po którym następuje właściwa część fabuły, rozbita na podrozdziały, oznaczone imionami bohaterów. Autorka nie stosuje jednak, jak można by przypuszczać z kontekstu, narracji pierwszoosobowej, lecz trzecioosobową, co początkowo może przeszkadzać w czytaniu. W środkowej części książki podrozdziały określają wydarzenia, by później znów powrócić do znanej z początku publikacji konwencji. Podejrzewam, że Judy Blume przez kolejne miesiące pracy nad „Kolejami losu” wielokrotnie zmieniała nazwy podrozdziałów i ktoś na szczeblu redakcyjnym po prostu nie zwrócił uwagi, że przydałoby się tu ujednolicenie pomysłu na tytuły tych małych partii tekstu.
Reasumując, „Koleje losu” to powieść, którą można interpretować na wielu poziomach. Książka Judy Blume, choć jest skierowana do ambitnego i cierpliwego odbiorcy, może zainteresować również tych, którzy lubią historie o dojrzewaniu nastoletnich bohaterów. To czy skupicie się na powierzchownej warstwie fabularnej, czy zechcecie odkryć kolejne, według mnie dużo ciekawsze, aspekty powieści zależy tylko i wyłącznie od was. Sarah Larson na łamach New Yorkera porównała „Koleje losu” do dokonań Dostojewskiego i Ferrante. Czy słusznie? O tym musicie przekonać się sami. Według mnie wydawnictwo Zysk oddało w ręce polskich czytelników naprawdę dobrą powieść, którą warto poznać.
[1] Chodzi odpowiednio o katastrofy lotów Miami Airlines C-46 (16 grudnia 1951), American Airlines 6780 (22 stycznia 1952) oraz wydarzeń z dnia 11 lutego 1952.
(Pierwotnie tekst ukazał się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/judy-blume-koleje-losu.html)
Zwykło się mawiać, że błyskawica nie trafia dwa razy w to samo miejsce, ale to stwierdzenie nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. Ponoć w sam budynek Empire State Building pioruny trafiają około stu razy w ciągu roku. Myślę, że jako ludzie, wmawiamy sobie, iż zjawiska i tragedie, których z pewnych względów nie możemy racjonalnie pojąć i im przeciwdziałać, wolimy...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-28
Muszę przyznać, że bardzo rzadko wybieram książki, w których dużą rolę odgrywa sielankowa atmosfera małego miasteczka. Może wynika to z faktu, iż sama mieszkam na prowincji, a „cukierkowość” niektórych powieści po prostu mnie odstrasza. Jednak w opisie „Blisko i bezpiecznie” było coś, co zmusiło mnie, by tym razem zaryzykować i udać się w literacką podróż do Mitford. Niestety już kilka minut po zamówieniu egzemplarza recenzenckiego okazało się, że będę miała okazję czytać jedenasty tom serii, którą wydawnictwo Zysk i S-ka sukcesywnie wydaje od 2008 roku. Czy więc warto zaczynać tę klimatyczną historię od środka? Zanim odpowiem na to pytanie, przybliżę nieco fabułę najnowszej odsłony cyklu stworzonego przez Jan Karon.
Ojciec Tim Kavanaugh wraz z żoną wraca z wakacji w Irlandii, gdzie przeżył trudne chwile, odkrywając mroczne tajemnice swojej rodziny. Wszystko, czego teraz pragnie to odzyskać spokój ducha i nacieszyć się emeryturą, na którą przeszedł kilka lat wcześniej. Sęk w tym, iż były pastor nie potrafi przejść w stan spoczynku, zwłaszcza że po zakończeniu posługi kapłańskiej, wbrew przyjętym zasadom, pozostał wśród swoich byłych parafian, często służąc im radą i modlitwą. Po miesiącach nieobecności mężczyzna odkrywa wiele z pozoru mało istotnych różnic, które zmieniają oblicze Mitford, a to dopiero początek problemów. W niedługim czasie okazuje się, że aktualny duszpasterz Lord’s Chapel niezbyt dobrze radził sobie z integracją ze specyficzną społecznością, a do tego zdradzał żonę, z którą właśnie zamierza się rozwieść. Kongregacja próbuje nakłonić ojca Tima, by przez kilka miesięcy kierował swoją byłą parafią, ale ten się waha, zważywszy, że również inni potrzebują jego wsparcia, przeżywając swoje małe i wielkie dramaty.
Tymczasem urocza właścicielka Księgarni Szczęśliwych Zakończeń, Hope, przeżywa najlepszy i zarazem najbardziej stresujący okres w swoim życiu. Gdy na teście ciążowym dziewczyna odkrywa dwie upragnione kreski, jej radość miesza się z niepokojem. Po tym, jak poroniła boi się cieszyć z dobrej nowiny, podświadomie czując, że coś jest nie w porządku. Jej złe przeczucia wkrótce okazują się uzasadnione. Lekarze diagnozują łożysko przodujące, co jest bezpośrednim zagrożeniem zarówno dla nienarodzonego dziecka, jak również przyszłej mamy. Hope musi diametralnie zmienić swoje przyzwyczajenia i modlić się o szczęśliwe rozwiązanie. I tu pojawia się kolejny problem. Kobieta nie może pozwolić sobie na zamknięcie księgarni, która jest jedynym źródłem utrzymania jej rodziny, a wizyty u lekarza przecież sporo kosztują. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest znaleźć odpowiednie zastępstwo. A może Tim Kavanaugh mógłby się tym zająć? Przecież to jedyna osoba, która zauważyła, że dom Irene McGraw jest otwarty i zapobiegł potencjalnej kradzieży. Czy to oznacza, że Mitford nie dba o swoich?
Jeśli chodzi o postać Timothy’ego to okazała się ona dla mnie odwróconą wersją doktora House’a. Co mam na myśli? Otóż, o ile w sławnym serialu główny bohater wychodził z założenia, że wszyscy kłamią, o tyle nasz duchowny stoi na zgoła odmiennym stanowisku, szukając w każdym choćby okruszka dobra. Mężczyzna jest z natury introwertykiem, który od wielu lat zmaga się ze skrywaną depresją, a na co dzień robi wszystko, żeby pomagać potrzebującym. Oczywiście w imię chrześcijańskiej miłości. W tym aspekcie poznajemy również losy Sammy’ego,. Chłopak sprawia ogromne kłopoty wychowawcze, doświadczona nauczycielka muzyki, która sprawuje nad nim opiekę, powoli zaczyna tracić cierpliwość. Staje się jasne, że jeśli nic się nie mieni, siedemnastolatek w najlepszym razie wyląduje na ulicy, a w najgorszym upomni się o niego jakiś ośrodek poprawczy bądź więzienie. Przez wzgląd na adoptowanego syna, ojciec Tim podejmie ostatnią próbę ratowania młodszego brata Donoleya. Metody, którymi posłuży się Timothy, okażą się dość „rewolucyjne”, ale czy skuteczne?
Muszę przyznać, że początkowo nie mogłam się wtopić w fabułę powieści i to wcale nie dlatego, że zaczęłam ten cykl od środka. To przykład bardzo klasycznego podejścia do tworzenia prozy obyczajowej. Tu akcja snuje się bardzo leniwie. Amerykańska pisarka stara się pokazać emocje i przeżycia bohaterów w szerszej perspektywie, stąd nie można tej pozycji uznać za sagę rodziną, choć znaczna część narracji to dialogi i przemyślenia byłego pastora. Każda ukazana mini historia staje się częścią większej całości, czyli dziejów prowincjonalnego miasteczka. W tym miejscu należy pochwalić autorkę a niezwykle realne przedstawienie charakterystyki malutkiej miejscowości, gdzie jest jeden sklep, wszyscy wszystkich znają, a plotki rozchodzą z prędkością światła. Znajdziemy tu więc lokalną gwiazdę, wiecznego zrzędę czy nieradzącego sobie z życiem, lekko upośledzonego chłopca o gołębim sercu. Poznamy wady i zalety braku anonimowości i problemy przekazane czasem bardzo poważnie, a niekiedy z przymrużeniem oka.
Największą zaletą „Blisko i bezpiecznie” jest podwójne dno tej powieści, gdzie pod kołderką pozornie mniej ważnych wydarzeń, odkrywamy uniwersalne wartości. Tym razem Jan Karon pochyla się nad zagadnieniem wejścia w jesień życia. Autorka jakby nieco w tle pokazuje ten trudny moment w życiu człowieka. Dzięki temu wątek jest zarazem delikatny i głęboki, lecz nie przytłacza fabuły. Z wiekiem zwykle coraz trudniej przystosowujemy się do zmian i musimy zaakceptować, iż nie będziemy tak silni jak kiedyś. Amerykanka pokazuje to przez zabawne sytuacje, dając czytelnikowi bodziec do przemyśleń.
Książka jest wręcz kopalnią cytatów literackich, więc jeśli je lubicie, zaopatrzcie się w notatnik. Warto też wspomnieć o polskich odniesieniach w fabule. Jedna z bohaterek, którą odnajdujemy w powieści, ma nie tylko polskie korzenie, ale jest także gwiazdą filmową. Ojciec Tim natomiast w wolnych chwilach czyta „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza.
Czas odpowiedzieć na pytanie, które postawiłam na wstępie. Czy cykl W moim Mitford można czytać nie po kolei? Trzeba przyznać, że Karon zrobiła wszystko by tak było. Nie musicie obawiać się, że czegoś nie zrozumiecie, bo w odpowiedniej chwili zostaną przywołane odpowiednie wspomnienia. Równocześnie te odwołania sprawiają, iż z miejsca zapragniecie sięgnąć po wcześniejsze tomy. Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, że ta powieść dużo bardziej będzie odpowiadać babciom niż wnuczkom. Sporo miejsca autorka poświęciła na wątek religijny, stąd jeśli macie problem z aspektami wiary w powieściach, lepiej rozważcie inną lekturę. Dla mnie dużo większym problemem okazała się urywana narracja, która domyślnie przypomina czas rzeczywisty. Mimo moich zastrzeżeń, jestem przekonana, że jeszcze nie raz zawitam do Mitford, bo kto chociaż raz zawita do tego urokliwego miasteczka, będzie tam wracał regularnie.
(Tekst ukazał się także na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/jan-karon-blisko-i-bezpiecznie.html)
Muszę przyznać, że bardzo rzadko wybieram książki, w których dużą rolę odgrywa sielankowa atmosfera małego miasteczka. Może wynika to z faktu, iż sama mieszkam na prowincji, a „cukierkowość” niektórych powieści po prostu mnie odstrasza. Jednak w opisie „Blisko i bezpiecznie” było coś, co zmusiło mnie, by tym razem zaryzykować i udać się w literacką podróż do Mitford....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-07
Forresta Gumpa zna chyba każdy głównie przez pryzmat ekranizacji powieści Winstona Grooma, wyreżyserowanej przez Roberta Zemeckisa. Wstyd się przyznać, ale do tej pory nie oglądałam adaptacji książki, głównie ze względu na to, iż byłam przekonana o tym, że lepiej będzie najpierw sięgnąć po pierwowzór literacki. Okazją do poznania losów niezwykłego bohatera było najnowsze polskie wydanie powieści, które kilka miesięcy temu ukazało się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.
W małym miasteczku Mobile w stanie Alabama mieszka pewna samotna matka wraz z dorastającym synem. Niestety okazuje się, że chłopiec jest lekko opóźniony w rozwoju, gdyż jego testy IQ wskazują wartość 70. Wiąże się to z wieloma trudnościami nie tylko w szkole, ale również poza nią. Forrest jest niemal na każdym kroku wyszydzany przez rówieśników i spychany na margines. Jedynie mama chłopaka czuje, iż drzemie w nim ukryty potencjał. Sam główny bohater stara się żyć normalnie i przeżywa nawet swoje pierwsze uczucie do Jenny Curran. Wszystko zmienia się w chwili, kiedy łowca talentów odkrywa, że nastolatek ma predyspozycje do stania się gwiazdą footballu amerykańskiego[1]. To okazuje się początkiem niezwykłej podróży, która zaprowadzi młodego mężczyznę nie tylko na boisko, ale również na plan filmowy, w przestrzeń kosmiczną oraz do Białego Domu.
Pewnie nie będzie niczym odkrywczym stwierdzenie, że „Forrest Gump” to opowieść o znaczeniu akceptacji różnic, a także spełnianiu marzeń. Tytułowy bohater jest świadomy swojej odmienności, ale równocześnie nie boi się podejmować wyzwań, na które wielu ludzi z pewnością nie miałoby odwagi. Choć pamiętnik bohatera jest może nieco nieskładny i czasem uwidacznia niedojrzałość, to jednak stanowi taż zbiór myśli wyjątkowego człowieka, który oprócz widocznych deficytów, posiada również ukryte zdolności matematyczne. Czytelnik śmieje się, poznając wszystkie wpadki narratora, lecz równocześnie widzi jego ogromną samotność. Bywa, że ufność Forresta powoduje, iż niektórzy wykorzystują go do własnych celów, choć pewnie nie wszyscy mają tego pełną świadomość.
Tym, co najbardziej mnie zaskoczyło, było drugie dno tej powieści. Groom pokazuje w krzywym zwierciadle grupy, które dla wielu Amerykanów są synonimem wyższej rangi społecznej i udowadnia sztuczność podziałów. Wszak powinniśmy bardziej cenić wyjątkowość człowieka niż wartość wykonywanego przez niego zawodu. Groom wplata w fabułę wydarzenia inspirowane choćby kwestią przymusowej pracy na plantacjach bawełny. Przejścia Forresta mają nasunąć odbiorcy pewne przemyślenia, o czym autor mówi niemal wprost:
„Większość pisarzy (…) wprowadza postać idiota, aby zyskać efekt podwójnego zrozumienia, pozwolić mu uczynić z siebie durnia, co zarazem pozwala czytelnikowi uchwycić głębszy sens głupoty”[2].
Książka stanowi również pewien rodzaj ukrytego manifestu względem trafności wojny w Wietnamie[3] i jej skutków. Groom z ironią przedstawia postacie prezydentów Lyndona Johnsona oraz Richarda Nixona. Postać Dana obrazuje bardzo smutny los weterana, który po udziale w walkach został zapomniany.
Jak wcześniej wspomniałam, powieść to swoisty pamiętnik Forresta, co wiąże się z unikalnym sposobem prowadzenia narracji. Język jest stylizowany na bardzo potoczny i prosty. Nie brak tu pewnych skrótów myślowych. Szczególne słowa uznania należą się tłumaczowi, czyli Jerzemu Łozińskiemu, który dokonał bardzo nowoczesnego przekładu, obfitującego w zabawne przeinaczenia. Różni on się nieco od wersji Julity Woroniak i w moim uczuciu bardziej pasuje do opisanej osobowości narratora. Pozycja jest pięknie wydana. Ładna i duża czcionka oraz solidna oprawa sprawią, że egzemplarz będzie nam służył przez lata. Jedynym mankamentem jest zbyt dużo zdradzający opis na okładce, lecz czy to jest wada, kiedy niemal każdy oglądał film?
Książka „Forrest Gump” okazała się naprawdę dobrą powieścią, choć w moim przypadku nie do końca spodobało mi się przedstawione poczucie humoru. Nie przepadam za typowo amerykańskim żartem, balansującym na granicy dobrego smaku. Sądzę jednak, że sięgnę po kontynuację powieści, bo po świetnym słodko-gorzkim zakończeniu tej części bardzo chętnie poznam dalsze losy bohaterów.
________________________________________
[1] Futbol amerykański (ang. American football) – kontaktowy sport drużynowy, w którym uczestniczą dwa jedenastoosobowe zespoły dążące do zdobycia większej
ilości punktów, gdzie piłkę można przemieszczać wykopując, niosąc, rzucając lub przekazując ją z rąk do rąk między zawodnikami.
[2] Winston Groom „Forrest Gump” s. 119, Zysk i S-ka, 2015.
[3] Wojna wietnamska (zwana też drugą wojną indochińską) – działania militarne na Półwyspie Indochińskim w latach 1957–1975.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/05/winston-groom-forrest-gump.html)
Forresta Gumpa zna chyba każdy głównie przez pryzmat ekranizacji powieści Winstona Grooma, wyreżyserowanej przez Roberta Zemeckisa. Wstyd się przyznać, ale do tej pory nie oglądałam adaptacji książki, głównie ze względu na to, iż byłam przekonana o tym, że lepiej będzie najpierw sięgnąć po pierwowzór literacki. Okazją do poznania losów niezwykłego bohatera było najnowsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-17
Telewizja śniadaniowa przez wielu jest uważana za swoisty „zapychacz” poranka. Nie mówimy wszem i wobec, że oglądamy te programy z wypiekami na twarzy, bo nigdy nie wiadomo, co stanie się za chwilę i jaka gwiazda zrobi z siebie durnia. Oczywiście, jeśli będziemy uważni, w gąszczu małoznaczących tematów odnajdziemy coś dla siebie. Nie wierzycie?! Gdyby nie jedno z wydań „Dzień dobry TVN”, pewnie nigdy nie przeczytałabym „Miasta ślepców” Jose Sarmago, o którym swego czasu mówiono w kąciku literackim. Być może to chlubny wyjątek od reguły, niemniej w jednym powinniście przyznać mi rację. Aby dobrze prowadzić program na żywo, trzeba być doświadczonym dziennikarzem o stalowych nerwach, który posiada spory dystans do siebie.
Kiedy wspomniałam moim najbliższym, że zamierzam przeczytać książkę „Jak zostać zwierzem telewizyjnym?”, reakcja była w zasadzie jedna. Usłyszałam: „WELLMAN! To ta od Prokopa?”. Prezenterski duet tak mocno wbił się w świadomość Polaków, że wydaje się nierozerwalny. Czy dlatego autorka zadedykowała najnowszą publikację swojemu koledze z planu? Poniekąd tak, lecz odpowiedź na to pytanie jest dużo bardziej złożona.
Bohaterka rozpoczyna opowieść o początkach swojej pasji dziennikarskiej od słynnej już ulicy Myśliwieckiej, gdzie obecnie mieści się siedziba radiowej Trójki. To tam, malutka wówczas dziewczynka, oglądając pracę swojej mamy, połknęła bakcyla. W studiu montażu dowiedziała się, jak ważna jest cierpliwość, kiedy w bardzo tradycyjny sposób montuje się nagrania za pomocą taśmy i nożyczek. Autorka wspomina, że te doświadczenia ugruntowały jej podejście do zawodu, choć zamiast studiów dziennikarskich wybrała filologię polską. Szkoła znajdowała się nieopodal ukochanego radia, bo pani Dorota uwielbiała wizyty na Myśliwieckiej.
Początki pracy przed kamerą przyszłej gospodyni m.in. „Dzień dobry TVN” i „Miasta kobiet” są związane z malusieńką telewizją NTW, która powstała w początkach lat dziewięćdziesiątych. Młodej dziewczynie zaufał wówczas ceniony pisarz oraz publicysta Michał Komar, proponując jej czytanie wiadomości, a później prowadzenie wywiadów ze znanymi osobistościami świata kultury oraz polityki. Jej potencjał stosunkowo szybko odkryła telewizja publiczna, z którą autorka współpracowała przez lata. Tam też poznała telewizyjnego kolegę z planu.
To właśnie Marcin Prokop przekonał Dorotę Wellman, by odpowiedziała na kolejną (z pierwszej nie skorzystała) propozycję pracy w stacji założonej przez Mariusza Waltera i Jana Wejcherta. „Jak zostać zwierzem telewizyjnym” to ciekawa i czasami zaskakująca opowieść o kulisach funkcjonowania i wpadkach na planie „Dzień dobry TVN”. Dowiemy się m.in. czy prezenterzy noszą ubrania znanych marek, czy jedzą potrawy gotowane w trakcie programu itp. Niby czytamy coś prostego, np. kilka rad jak się ubrać na wywiad, a czujemy ukryte drugie dno.
Myślę, że to swoisty podręcznik wiedzy praktycznej dla wszystkich przyszłych adeptów dziennikarstwa, który został napisany bez krzty patosu, za to z garścią humoru i gorzkiej ironii. Widzimy blaski i cienie tej pracy. Czasem reporter ma dostęp do miejsc, gdzie wchodzą nieliczni, a innym razem relacjonuje tragedie lub wchodzi w świat ludzkich dramatów. Poza tym, na co dzień widz nie zdaje sobie sprawy, że to, co obserwuje w telewizorze stanowi jedynie efekt końcowy pewnego procesu.
Nie byłoby w tej książce nic szczególnego, gdyby nie doskonale puentujące tekst obrazki autora znanego, jako ANDRZEJ RYSUJE. Jego prace charakteryzują się pozornie prostą kreską, ale wyraźnym przesłaniem. Pozycja podzielona jest na krótkie rozdziały, gdzie pomiędzy akapitami występuje ogromna pusta przestrzeń, dzięki czemu kartki umykają błyskawicznie. Dla mnie chyba jedynym minusem było umieszczenie cytatów z tekstu pomiędzy normalną narracją. Ten zabieg przypomina nieco znane przytaczanie rodem z artykułów prasowych.
Najbardziej zaskoczyło mnie drugie dno tej publikacji. Widać, że Dorota Wellman kieruje „Jak zostać zwierzem telewizyjnym” przede wszystkim do osób poniżej trzydziestego piątego roku życia, przypominając im kultowe programy z lat osiemdziesiątych. Kto pamięta „Sondę”, „Zwierzyniec” czy „Wielką grę”? Dziennikarka zestawia te produkcje ze współczesną telewizją. Gdzie odnajdziemy Misję, która przyświecała twórcom sprzed lat? Wellman z wielką dozą ukrytego sarkazmu i gorzkiej ironii patrzy na współczesne tendencje promowania się w mediach. Choć wszystko okrasza olbrzymią dawką humoru to widać, iż autorka traktuje ten problem poważnie. Pani Dorota opiera swoje obserwacje na przykładach, ale nie obraża po nazwiskach, choć pewnie uważny widz skojarzy opisywane sytuacje. Podkreśla za to wkład ważnych dla niej autorytetów. Przyznam się, iż kończąc tę lekturę, miałam dziwne przeczucie, że gdy znikną ikony dziennikarstwa, pozostanie tylko kicz i lukier, a stracimy coś bardzo ważnego.
Bardzo polecam tę książkę wszystkim, którzy interesują się telewizją i chcą poznać pracę kogoś, kto uwielbia to, co robi. Niezależnie od problemów, podczas których trzeba udawać radość, narratorka zdaje się mówić, że kocha swój zawód, co podkreśla malutkim znaczkiem, zamykającym każdy rozdział, więc i ja zakończę nim swój przydługawy wywód ♥
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/04/dorota-wellman-jak-zostac-zwierzem.html)
Telewizja śniadaniowa przez wielu jest uważana za swoisty „zapychacz” poranka. Nie mówimy wszem i wobec, że oglądamy te programy z wypiekami na twarzy, bo nigdy nie wiadomo, co stanie się za chwilę i jaka gwiazda zrobi z siebie durnia. Oczywiście, jeśli będziemy uważni, w gąszczu małoznaczących tematów odnajdziemy coś dla siebie. Nie wierzycie?! Gdyby nie jedno z wydań...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-29
Myśląc o XIX-wiecznej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych, rzadko bierzemy pod uwagę, że dotyczyła ona nie tylko środkowo-wschodniej części naszego kontynentu oraz Wielkiej Brytanii, ale także krajów skandynawskich. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, iż w pierwszych dwóch dekadach XIXw. swoją ojczyznę opuściło 1,5 miliona Szwedów. Tak duże zainteresowanie wyprawą na nowy kontynent było oczywiście w jakiejś mierze wynikiem naturalnej ludzkiej ciekawości. Jednak główne powody masowego opuszczenia ojczyzny przez Skandynawów miały dużo bardziej realistyczne podstawy, wynikające zarówno z ówczesnych warunków pogodowych, jak również kwestii politycznych. Bogobojni chłopi, chcąc uniknąć prześladowań oraz pragnąc krzewić restrykcyjną wiarę na nowym lądzie, wyprzedawali swój majątek, by za Atlantykiem budować nowe życie. Biedniejsi decydowali się czasem na wieloletnią rozłąkę, by pracując daleko od domu, móc finansowo wspierać bliskich, mieszkających w Szwecji. Właśnie przed wyzwaniem zbudowania własnego miejsca na ziemi stanął założyciel Elmwood Springs Lordor Nordstrom, kiedy pewnego dnia stanął na jednym ze wzgórz, które właśnie kupił i oczami wyobraźni zobaczył pełną życia miejscowość, której punktem centralnym miała stać się jego własna mleczarnia o nazwie Słodka Koniczyna oraz miejsce, które zostanie nazwane Spokojnymi Łąkami. Tak właśnie rozpoczyna się niezwykle ciepła i wzruszająca historia o ludziach i czasach, za którymi wielu z nas tęskni.
Pierwsze pokolenie przybyszów przeniosło swoje konserwatywne zwyczaje do nowego kraju, ale wraz z biegiem lat europejska tożsamość ich dzieci i wnuków bezpowrotnie się zatarła. Fabuła powieści rozgrywa się na przestrzeni ponad stulecia, co uwidacznia przemiany społeczne. Książka podzielona jest nie tylko na rozdziały, ale także dekady, których tytuły nawiązują do amerykańskiej kultury lub historii. Fannie Flagg bardzo płynnie przedstawia proces asymilacji Europejczyków w Stanach Zjednoczonych oraz ich reakcje na takie nowości jak telewizja, Internet czy wielkopowierzchniowe centra handlowe. „Całe miasto o tym mówi” to książka w pewnym sensie o istocie amerykańskiej mentalności. Ukazany obraz jest jednak uproszczony ze względu na dość sielankową konwencję powieści. Mimo to bardziej zorientowani czytelnicy z łatwością odnajdą odniesienia do amerykańskich tropów kultury, które czasem skłonią ich do uśmiechu, a innym razem do przemyśleń. Autorka poświęciła sporo miejsca na pokazanie w krzywym zwierciadle takich problemów jak otyłość olbrzymia czy trudna sytuacja osób żyjących ma granicy ubóstwa. Trzeba jednak podkreślić, że większość najtrudniejszych kwestii jest poruszanych w tak delikatny sposób, że nadmiernie nie przytłaczają one odbiorcy. Niestety w fabule znajdziemy także zbyt patetyczne wątki patriotyczne, które niekoniecznie mogą przypaść do gustu osobom nastawionym na lekką lekturę. Z drugiej strony, gdy widzimy mieszkanki Elmwood Springs w grupie pierwszych amerykańskich sufrażystek zdajemy sobie sprawę, że to właśnie w małych miejscowościach często tkwi siła wielkich zmian.
„Całe miasto o tym mówi” to powieść nie tyle o konkretnych bohaterach, co o ich życiu w małej skonsolidowanej społeczności, która w pewnym stopniu jest samowystarczalna. Tutaj każda osoba jest fragmentem większej całości. Mimo, że fabuła nie ma dominującego wątku to wykreowane postacie są bardzo realistyczne. Dzięki temu niezwykle łatwo utożsamić się z przeżywanymi przez nie emocjami oraz odnaleźć w nich cząstkę siebie lub kogoś z własnego otoczenia. Każdy z kilkunastu bohaterów tworzy atmosferę i dziedzictwo miejsca, w jakim żyje. Uczestnikom spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki najbardziej podobał się klimat małych sklepików, gdzie każdy klient czuje się jak w domu. To rzeczywistość, gdzie rodzinne problemy, choć skrywane w zaciszu czterech ścian, zdają się istnieć w plotkach i domysłach sąsiadów. Jednak mimo niedopowiedzeń mieszkańcy potrafią wspólnie rozwijać swoje miasto.
Głównym motywem powieści jest przemijanie widziane z wielu perspektyw. Bo któż z nas prędzej czy później nie zada sobie pytania, co będzie ze mną, gdy któregoś dnia zniknę z tego świata? Czy ktoś zapłacze nad moją trumną? A może jest tak, że umieramy dla innych dopiero wtedy, gdy nikt nie będzie o nas pamiętał? Właśnie ten temat stał się dla Fannie Flagg elementem spajającym wszystkie wątki. Ta kwestia nabiera jeszcze większego znaczenia, kiedy uświadomimy sobie, że ,,Całe miasto o tym mówi” to nie tylko książka podsumowująca czteroczęściowy cykl o nazwie Elmwood Springs (poprzednie trzy tomy ukazały się kilka lat temu nakładem wydawnictwa Nowa Proza), ale także powieść po której autorka oficjalnie oznajmiła zakończenie swojej kariery literackiej. Poniekąd stąd wynika dla mnie największy minus tej książki. „Całe miasto o tym mówi” miałoby dużo mocniejszy wydźwięk, gdyby historia miała otwarte zakończenie, które musiałby dopowiedzieć sobie czytelnik.
Książka zaskoczyła mnie nie tylko tym, że można potraktować ją, jako jednotomową historię. Doceniam, bowiem wyjątkowo ciepły język powieści, który jest zapewne wynikiem nie tylko wybitnego warsztatu pisarskiego Fannie Flagg, ale także świetnego polskiego przekładu, dokonanego przez Dorotę Dziewońską. Pomimo, że niezbyt lubię sielankowe opowieści proza amerykańskiej autorki była dla mnie tak niezwykle otulająca, że nie chciałam się z nią żegnać. Wszak właśnie do takiego świata warto zawitać w chłodne jesienno-zimowe wieczory
(Pełna opinia na https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/10/fannie-flagg-cae-miasto-o-tym-mow.html)
Myśląc o XIX-wiecznej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych, rzadko bierzemy pod uwagę, że dotyczyła ona nie tylko środkowo-wschodniej części naszego kontynentu oraz Wielkiej Brytanii, ale także krajów skandynawskich. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, iż w pierwszych dwóch dekadach XIXw. swoją ojczyznę opuściło 1,5 miliona Szwedów. Tak duże...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-26
Czechy we wczesnym dzieciństwie, były dla mnie, powiewem luksusu. W początkach lat dziewięćdziesiątych, mój tata jeździł na delegacje służbowe, właśnie tam. Przywoził często rzeczy, których jeszcze nie było w naszych sklepach. Od tego czasu minęły niemal dwie dekady. Wstyd się przyznać, ale chyba od tego czasu niewiele dowiedziałam się, o mentalności naszych południowych sąsiadów. Oczywiście, mogłabym opierać swój osąd na stereotypach. Z natury jednak jestem przeciwna generalizowaniu czegokolwiek, bez poznania tego bliżej, dlatego tylko kwestią czasu było, kiedy sięgnę po jakąś książkę Mariusza Szczygła. Każdy przecież wie, że ten ceniony dziennikarz, zna kraj nad Wełtawą niemal od podszewki.
„Gottland” to bardzo dobry cykl reportaży. W pierwszym odczuciu są to historie, być może, błahe. Czy na pewno? Można interpretować te wszystkie opowiadania o życiu powierzchownie, wtedy trudno wszelako oprzeć się wrażeniu, że te często zabawne, niemal groteskowe anegdotki, kryją w sobie coś więcej. Autor ma fenomenalną zdolność ukazywania drugiego dna, w czymś na pozór zwyczajnym. Czesi są dość skryci i nieufni, stąd to niezwykle przydatna umiejętność. Przyczynę tej niewiary w uczciwość, jest na pewno bolesna historia. To ona uczy wplatania myśli, między banalne zdania i wzbudza potrzebę zabezpieczania się na każdą ewentualność. Tylko w przeświadczeniu liczenia wyłącznie na siebie oraz determinacji można dojść od szewca butów do milionera. Jest również druga strona tego medalu. Zycie w przekonaniu nieustannej inwigilacji może okazać się trudne do zniesienia.
To często zmusza do wyboru. Mariusz Szczygieł przeprowadza czytelnika przez okres od międzywojnia, po czasy głębokiego komunizmu i współczesności. Pokazuje strach, propagandę i właśnie ten wybór, którego musiał dokonać niemal każdy. Trzeba podkreślić, że ta książka, może być różnie odbierana w zależności od wieku. Ktoś z wyniesionym, choć minimalnym, bagażem doświadczeń, stanie z pewnością po którejś ze stron, opisywanych przez autora. To książka wyboru, ponieważ pokazuje stosunek do komunizmu, niemal z każdej perspektywy. Są tu ludzie, którzy zdecydowali się nie współpracować z Służbą Bezpieczeństwa, a także ich przeciwnicy. Same decyzje są raczej nieoceniane. W tym miejscu czytelnicy, niemogący pamiętać okresu przed okrągłym stołem, muszą stanąć przed trudnym pytaniem. Którą drogę bym wybrał? Czy zdecydowałbym się na pójście ścieżką oporu, czy raczej zdecydowałbym się na bezwzględne posłuszeństwo wobec reżimu lub współpracę z nim?
„Gottland” podkreśla punkt widzenia wielu czeskich osobistości. Nadmienić tu można np. Helenę Vondráčkovą czy Karela Gotta. Cóż, książka wbrew pozorom pozostawia po sobie więcej pytań, niż jednoznacznych odpowiedzi. W tym wypadku jest to niesłychana zaleta.
Czechy we wczesnym dzieciństwie, były dla mnie, powiewem luksusu. W początkach lat dziewięćdziesiątych, mój tata jeździł na delegacje służbowe, właśnie tam. Przywoził często rzeczy, których jeszcze nie było w naszych sklepach. Od tego czasu minęły niemal dwie dekady. Wstyd się przyznać, ale chyba od tego czasu niewiele dowiedziałam się, o mentalności naszych południowych...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-11
Kiedy w 2016 roku na polskim rynku wydawniczym pojawiła się powieść „Dziewczyna z ogrodu”, niemal natychmiast wzbudziła moje zainteresowanie. Książka Parnaz Foroutan wydawała się, bowiem zupełnie zbieżna z moim gustem czytelniczym. Liczyłam na to, że odnajdę w niej niezwykłą i nieznaną mi dotąd historię perskich Żydów, którzy przez ogół muzułmańskiego społeczeństwa byli traktowani wyłącznie jako wyklęci innowiercy. Miałam też ogromną nadzieję, że autorka, opowiadając historię inspirowaną dziejami własnej rodziny, nie popadnie w dość popularny schemat romansu osadzonego w arabskich realiach. Kiedy po niemal dwóch latach od polskiej premiery, książka wreszcie trafiła w moje ręce w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki, byłam niezwykle podekscytowana przyszłą lekturą. Jednak po przeczytaniu blurba na okładce mój entuzjazm niespodziewanie zamienił się w podświadome przeczucie, że książka nie spełni moich oczekiwań. Będąc osobą z gruntu pragmatyczną, postanowiłam nie zwracać uwagi na zapaloną gdzieś z tyłu głowy lampkę ostrzegawczą i po prostu zacząć czytać.
Gdzieś na przedmieściach Los Angeles istnieje przepiękny ogród, w którym pośród wonnych kwiatów i zielonych roślin znajduje się niepozorny krzew granatu. Tym rajskim miejscem od lat opiekuje się dobiegająca kresu życia staruszka. Dla samotnej Mahbube przycinanie, podlewanie i pielęgnacja rabat i grządek stanowi sens życia. Niestety postępująca demencja sprawia, że kobieta powoli traci kontakt z rzeczywistością. Coraz częściej myśli starszej pani powracają do czasów dzieciństwa, które spędziła w Iranie oraz historii, która na zawsze pozostanie w jej pamięci.
Przenieśmy się wraz z bohaterką do jej wspomnień z 1917 roku. Na obrzeżach miasta Kermanszah na terenie getta żydowskiego mieszka majętny klan Malakutich. Jedną z najważniejszych osób w rodzinie jest wdowa Zolecha, która przez wiele lat samotnie wychowywała swoich dwóch synów, którzy teraz są dla niej podporą. Starszy z nich z sukcesem pomnożył majątek po ojcu, dzięki czemu stał się najbogatszym Żydem w okolicy. Aszer nie ma jednak tego, czego pragnie najbardziej, czyli syna. Pomimo usilnych prób jego żona wciąż co miesiąc chodzi do mykwy , co jest namacalnym dowodem na to, że jego starania zakończyły się fiaskiem. Sama Rachel czuje coraz większą presję zwłaszcza, kiedy słyszy od teściowej:
„No, córeczko! Już nie jesteś dzieckiem, od paru lat jesteś żoną. Pamiętaj: żadnego wstydzenia się, zapomnij o (...) głupstwach i potraktuj to jak swoje wielkie zadanie, które musisz po mistrzowsku wykonać - dla własnego dobra" .
Kiedy młodszy z braci Ibrahim oznajmia, że za kilka miesięcy zostanie ojcem, Aszer podejmuje decyzję, która na zawsze zmieni relacje w rodzinie. Stawia żonie ultimatum nie do odrzucenia. Jeśli Rachel w najbliższym czasie nie zajdzie w ciążę, to on będzie zmuszony zrobić coś, co radykalnie obniży jej status. W tym miejscu zaczyna się wstrząsająca opowieść o miłości, zdradzie, zazdrości oraz roli kobiet w fundamentalnej i odizolowanej społeczności żydowskiej.
Już na początku fabuły mamy wrażenie, że jeden mały kamyk niepewności wzbudzi lawinę wszechogarniającego mroku. Klan Malakutich ma to do siebie, że niemal każdy z jego członków składa się z maksimum trzech często wykluczających się cech charakteru, wśród których przynajmniej jedną możemy potraktować, jako przejaw najgorszych instynktów. W związku z tym, większość postaci pełni w historii podwójną rolę – zarówno kata jak i ofiary. Parnaz Foroutan chyba w niewystarczający sposób opisuje zarówno sztywne zasady panujące w społeczności perskich Żydów, jak również ich stosunek do reguł, które wymusza na nich muzułmańskie społeczeństwo, abyśmy mogli prawidłowo rozeznać sytuację. To sprawia, iż odbiorca jest skłonny nakładać współczesny system oceny. Wówczas bardzo łatwo uznać, że Aszer – albo wręcz przeciwnie jego żona – są jedynymi winnymi. Tymczasem, kiedy nałożymy na przedstawioną historię aspekt presji społecznej, to dostrzeżemy, że ocena ich postępowania jest niejednoznaczna. Znając kontekst wydarzeń, doskonale zdajemy sobie sprawę, co skłania konkretnych bohaterów do takich, a nie innych zachowań, co wcale nie oznacza, że popieramy ich działania.
Tym, co wysuwa na pierwszy plan, jeśli chodzi o „Dziewczynę z ogrodu” jest ogromny ładunek emocjonalny, czemu trudno się dziwić, biorąc pod uwagę, że inspiracją do napisania powieści były realne wydarzenia, które z czasem w naturalny sposób stały się legendą. Początkowo Parnaz Foroutan chciała jak najwierniej odtworzyć losy swojej krewnej, ale dość szybko okazało się, że nie będzie to łatwe. Podobnie jak w przypadku wielu innych historii, które są przekazywane z pokolenia na pokolenie w formie ustnych opowieści, w pamięci potomnych istniało kilka wersji tego, co tak naprawdę miało miejsce. Ostatecznie nie powstała, więc ścisła biografia, lecz inspirowana prawdziwymi wydarzeniami książka obyczajowa. Foroutan zdecydowała się zastosować dość niekonwencjonalny zabieg. Mianowicie wzięła wszystkie zasłyszane opowieści o życiu Rachel i włożyła je do swojej książki, nie zastanawiając się czy konkretne detale będą do siebie pasować. Jeśli w tym momencie zastanawiacie, jakim cudem „Dziewczyna z ogrodu” jest dość spójną, choć równocześnie chaotyczną powieścią, to śpieszę z wyjaśnieniem. Elementem spajającym całą fabułę są wspomnienia Mahbube, czyli postaci pełniącej rolę dość niezwykłej narratorki, której nie do końca możemy ufać. Staruszka (której pierwowzorem była babcia samej autorki) snuje swoją opowieść niczym baśń, by gdzieś po drodze przejął ją trzecioosobowy narrator, przypominający bezdusznego i łasego na sensację dziennikarza.
Długo zastanawiałam się, dlaczego Parnaz Foroutan zdecydowała się połączyć dwie skrajnie różne konwencje literackie. Okazuje się, że przyczyny tego działania leżą ponownie po stronie materiału źródłowego. Autorka wybierając swoją główną bohaterkę, zapewne nie spodziewała się, że Rachel zachowa się w pamięci najstarszych członków jej rodziny wyłącznie, jako staruszka dobiegająca kresu życia. Stanęła, więc przed pytaniem jak ukazać kobietę kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy była nastoletnią, młodą żoną. Ostatecznie postanowiła skorzystać z najbardziej oszczędnego sposobu opisu sylwetek bohaterów, który w założeniu miał idealnie współgrać z przyjętą konwencją przekazu.
Na skutek dość chłodnej narracji zastosowanej przez większą część książki ani przez moment nie czułam, że jestem we wnętrzu osobistego dramatu bohaterów. Jako czytelniczka byłam gdzieś obok tej historii niczym współczujący, a zarazem bezduszny widz. Tutaj ujawnia się styl, który sama autorka nazwała w jednym z wywiadów czymś na kształt migawek z wieczornych wiadomości telewizyjnych. W części fabuły, która toczy się w Iranie odbiorca jest wręcz bombardowany scenami pełnymi melodramatyzmu lub okrucieństwa. Narrator-dziennikarz nie ocenia, a jedynie notuje najbardziej sensacyjne kawałki historii, pozostawiając osąd czytającemu.
Kontrastem dla realizmu jest rozmyta baśniowa legenda snuta przez Mahbube. Dla mnie właśnie ta warstwa powieści jest najbardziej intrygująca, chociaż nie ukrywam, że wciąż nie rozumiem, dlaczego autorka, uznała za szczególnie bolesny fakt, iż staruszka nie dostawała cukierków w dzieciństwie. Dalsze losy Mahbube ujawniają, iż źródło potężnej traumy tkwi zupełnie innych wydarzeniach, przy których brak łakoci to najmniejszy problem. Tutaj warto zatrzymać się na moment, aby wspomnieć o ogromnym potencjale pisarskim, który w moim odczuciu nie został do końca wykorzystany, a widać go przede wszystkim w tych fragmentach, gdzie pojawia się właśnie starsza pani. Już sam epilog, przypomina nieco biblijną opowieść o Jakubie znanym z Księgi Rodzaju. Pierwszy rozdział to natomiast opis wzorowany nieco na losach jego żon (choć w „Dziewczynie z ogrodu” Rachel jest odbiciem postaci biblijnej postaci Lei, a nie swojej imienniczki). Odniesień odwołujących się bezpośrednio lub pośrednio do Starego Testamentu znajdziemy w książce kilka, niemniej poza opisem ogrodu, który przywołuje w dość oczywisty sposób Eden, nie są one przenoszone do fabuły w skali jeden do jednego, stąd czytelnik nie musi ich znać, by zrozumieć treść, pomimo że opisy żydowskich obrzędów mogłyby na to wskazywać. To tylko taki mały smaczek przeznaczony wyłącznie dla tych, którzy czytają Pismo Święte na co dzień. Jedyne, o czym warto wiedzieć, jeśli chodzi o symbolikę powieści, jest znaczenie granatu. Otóż, według tradycji żydowskiej owoc ten był utożsamiany z kobiecą płodnością, więc autorka celowo wprowadziła go do fabuły.
Tym, co najbardziej rozczarowało mnie w „Dziewczynie z ogrodu” są rozpoczęte, a później urwane wątki powieści. Parnaz Foroutan wspomniała kiedyś, że pisząc swoją debiutancką książkę, chciała przede wszystkim wypróbować się w wielu konwencjach literackich, gdyż owym czasie studiowała literaturoznawstwo na jednym z uniwersytetów. Tę motywację widać w kilku momentach na drugim planie powieści. Wygląda to trochę tak, jakby autorka odfajkowywała jakąś listę, która sprawdza kompetencje dobrego pisarza. Świetnym przykładem na potwierdzenie tej tezy jest moment, w którym zauważamy wprowadzenie elementu grozy. Foroutan genialnie buduje napięcie do chwili, kiedy ma całkowitą pewność, że potrafi zaintrygować czytelnika. Równocześnie, gdy osiąga ten cel, nie czuje już potrzeby dalszego stosowania zabiegu, który nagle znika tak samo szybko jak się pojawił. To sprawia, że akcja powieści znacznie przyśpiesza na ostatnich kilkudziesięciu stronach, bo autorka nagle zdaje sobie sprawę, że spróbowała już wszystkiego i czas ruszać do finału.
Choć „Dziewczyna z ogrodu” jest powieścią odważną, to jednak są w niej miejsca, gdzie autorka ewidentnie bała się do końca wyrazić swoich poglądów. Pewną wskazówką w tym względzie jest fakt, że Parnaz Foroutan, jako mała dziewczynka wyemigrowała z rodzicami z Iranu do USA, by rozpocząć nowe życie. W związku z tym, po latach, powracając do wspomnień rodzinnych, prawdopodobnie musiała zmierzyć się z własnymi traumami z dzieciństwa. Trudno więc dziwić się pewnej zachowawczości fabuły i dystansowi w narracji. Spoglądając jednak na aspekt ukazanego na kartach książki podejścia do religii Aszera i Ibrahima widać, że byłby to świetny materiał do postawienia czytelnikowi uniwersalnych pytań oraz zastanowienia się, jaki wpływ mają judaizm i islam na siebie nawzajem.
Pod względem technicznym Wydawnictwo Kobiece po raz kolejny mnie nie zawiodło. Okładka jest śliczna i genialnie współgra z treścią powieści, a ornamenty na pierwszych stronach kolejnych rozdziałów przykuwają wzrok.
Nie ukrywam, że „Dziewczyna z ogrodu” nie sprostała moim oczekiwaniom, choć doskonale rozumiem, dlaczego Parnaz Foroutan właśnie za tą książkę otrzymała stypendium PEN Clubu, grant Elizabeth George Foundation przyznawany utalentowanym pisarzom oraz została nominowana do renomowanego programu stypendialnego Hedgebrook. Pomimo moich uwag, była to pierwsza książka, po zamknięciu której miałam wrażenie, że trzymałam w dłoniach nieudolne streszczenie wybitnej powieści. To właśnie niewykorzystany potencjał sprawia, że jeśli na polskim rynku pojawi się kiedyś kolejny tytuł Parnaz Foroutan bez wątpienia po niego sięgnę. A Wam polecam czytać debiutancką powieść pisarki bez zagłębiania się w szczegóły. „Dziewczyna z ogrodu” należy bowiem do tych książek, które warto czytać jednym tchem, by w pełni odczuć tragizm sytuacji. Ostrzegam jednak, że dla empatycznego czytelnika ta lektura może być bardzo trudnym doświadczeniem emocjonalnym.
Poszerzona opinia pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/05/parnaz-foroutan-dziewczyna-z-ogrodu.html
Kiedy w 2016 roku na polskim rynku wydawniczym pojawiła się powieść „Dziewczyna z ogrodu”, niemal natychmiast wzbudziła moje zainteresowanie. Książka Parnaz Foroutan wydawała się, bowiem zupełnie zbieżna z moim gustem czytelniczym. Liczyłam na to, że odnajdę w niej niezwykłą i nieznaną mi dotąd historię perskich Żydów, którzy przez ogół muzułmańskiego społeczeństwa byli...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-10-26
2014-03-13
Biorąc do ręki jakikolwiek tomik wierszy staram się dowiedzieć się czegoś o jego twórcy. O Marku Kotkiewiczu udało mi się znaleźć dość niewiele. Czytelnik dowiaduje się, iż poeta urodził się Wałczu i ukończył pedagogikę w stolicy Małopolski. Oprócz liryki zajmuje się również malarstwem. Nie jest to postać do końca anonimowa, o czym może świadczyć to, iż jak głosi okładka jego książki, współpracował choćby w krakowską gazetą „Wieści”. Pomimo tak szczątkowych informacji postanowiłam sięgnąć po „Jutro już było…”, widząc swoisty kontrast zarówno w samym tytule, jak i jego połączeniu z bardzo oszczędną, pozornie optymistyczną okładką, przypominającą fragment obrazu. Można by więc przypuszczać, że zmierzymy się tu z jutrem w znaczeniu metafizycznym. Po otwarciu pozycji wchodzimy w nieskończoną przestrzeń mrocznej niepewności.
Pozycja podzielona jest na kilkanaście mniejszych tomików, tworzących niemal spójną całość. Pewną różnicę stanowi tylko pierwsza część publikacji, gdzie znajduje się tytułowe opowiadanie. Zastosowanie retrospektywy nie jest niczym nowym. W tym przypadku początkowo widzimy analizę odkrytych zwłok, które są makabrycznie, a przez zastosowaną narrację nabierają bezprzedmiotowości. Autor zderza ten obraz z widzeniem świata ludzi z pewnych przyczyn wypchniętych poza nawias społeczeństwa. Morderca, miejski graficiarz, a może pomijany i opluwany bezdomny. Czy między tymi postaciami można postawić znak równości? Czyżby to był jeden człowiek o trzech aspektach osobowości? To tylko część pytań, na które czytelnik będzie musiał znaleźć własną odpowiedź. Auror w innych prozaikach stawia na aspekt opisu krótkich zdarzeń. Zwykle zamyka swoją relację po kilkunastu zdaniach, tworząc swoistą mini powiastkę filozoficzną. To pobudza myślenie odbiorcy, nie dając mu jednak szansy dogłębnej i rzeczowej analizy podejmowanych decyzji, gdyż przedstawiany obraz to zaledwie skrawek szerszej rzeczywistości.
W tym miejscu część z Was już może się dziwić, czemu wspomniałam, iż sięgnęłam po tomik wierszy, a piszę o prozie. Otóż, liryka stanowi znacznie ważniejszy aspekt twórczości artystycznej Kotkiewicza. Autor preferuje bardzo oszczędną, nowoczesną formę przekazu. Brak tu wielkich liter i interpunkcji, co podkreśla surowość większości wierszy. Liryki nie przekraczają kilkunastu wersów. Wiele utworów poetyckich ma zbieżne tytuły lub w ogóle ich nie posiada. Wydaje się, że tu nie liczy się nazwa, a przedstawianie nielukrowanej niczym rzeczywistości. Ten tomik bywa sarkastyczny i przedstawia marność ludzkiej egzystencji, ukazując ukryty pociąg do zła, ujawniając pewien rodzaj fascynacji brzydotą i równocześnie chęć poprawy.
oko co siebie nie widzi
zachodzi mleczną mgłą
głucho brzmi harfa
sam sobie zadaję cios
pokutne widma tańczą wkoło
promieniom brak już tchu
jak wskrzesić ogień
aby cofnął dzisiejszy czas
(Marek Kotkiewicz – „Oko co siebie nie widzi”)
Podmiot liryczny bezlitośnie wytyka błędy. Zarzuca nepotyzm, fałszywą religijność i skłonność do pijaństwa. W moim odczuciu, aspekt wiary jest tu niezwykle skomplikowany. W wersach widać wyraźnie odwołanie do pewnego systemu wartości. Jest to jednak spowiedź człowieka wątpiącego w istnienie miłosiernego Boga, bądź jakiegokolwiek wyższego absolutu. Poszukiwanie sensu i uczuć, to elementy łączące wszystkie utwory w „Jutro już było...” nawet te, które śmiało można uznać za erotyki. Mowa tutaj o zbiorze zatytułowanym „Nekrolog dziennikarza”, gdzie główny bohater skrupulatnie opisuje relacje intymne z kilkunastoma kobietami. Każdy wiersz opatrzony jest imieniem konkretnej partnerki.
Bardzo trudno jest jednoznacznie określić wydźwięk pozycji. Z pewnością poeta zdecydował się stworzyć coś bardzo kontrowersyjnego, a równocześnie szczerego. Trzeba przyznać, iż słowa mogą spowodować depresję u bardzo wrażliwego czytelnika, bunt wśród feministek czy sprzeciw duchowieństwa. Mnie osobiście przesłanie nie przekonało, ale jeśli lubicie bardzo męską poezję, która nie jest posypana lukrem i przedstawia najciemniejsze strony codzienności to ta książka powinna znaleźć się na waszej półce.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: http://inna-perspektywa.blogspot.com/2014/03/marek-kotkiewicz-jutro-juz-byo.html)
Biorąc do ręki jakikolwiek tomik wierszy staram się dowiedzieć się czegoś o jego twórcy. O Marku Kotkiewiczu udało mi się znaleźć dość niewiele. Czytelnik dowiaduje się, iż poeta urodził się Wałczu i ukończył pedagogikę w stolicy Małopolski. Oprócz liryki zajmuje się również malarstwem. Nie jest to postać do końca anonimowa, o czym może świadczyć to, iż jak głosi okładka...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-09-29
„Każdy ma prawo wierzyć w to, co chce i na swój sposób przeżywać etap po śmierci bliskiej osoby, zwany żałobą. Jedni mogą chodzić na imprezy, inni pozostaną w domach. Znajdą się i tacy, którzy w pokorze przez rok ubierać będą czarne ubrania i w taki sposób okazywać szacunek do zmarłej osoby […]” .
W życiu niemal każdego z nas przychodzi taki moment, kiedy zderzamy się z wydarzeniami, z którymi nie jesteśmy w stanie sobie poradzić. Wtedy nawet grono oddanych bliskich i przyjaciół nie może do końca zrozumieć, co czujemy. Nagle ziemia osuwa się nam spod nóg i zdajemy się spadać w bezdenną otchłań rozpaczy, z której nie można się wydostać. Jedną z chwil, która niemal zawsze powoduje ból, jest bezpowrotna utrata tych, których kochamy. Łatwo wtedy stać z boku i mówić, że każdy z nas będzie musiał kogoś pożegnać, bo takie jest życie. Jak jednak pogodzić się z myślą, że ktoś już nigdy nie stanie w naszych drzwiach? Jak ponownie zacząć żyć bez poczucia obezwładniającej pustki? Co zrobić, gdy czujemy, iż nie mamy jeszcze siły, by poprosić o pomoc?
Pani Maria Wilczęga odeszła 3 stycznia 2020 roku. Ten dzień był dla jej bliskich początkiem niezwykle trudnej drogi pożegnania. Pogrążonym w żalu mężowi, dorosłym już dzieciom oraz wnukom zostały tylko wspomnienia, które zanim staną się pamiątką po kimś wyjątkowym, będą źródłem bólu i rozpaczy. Bardzo ciężko odejście mamy przeżyje jej córka Magdalena, która za namową koleżanki, zacznie pisać.
„Moje Katharsis” obejmuje bardzo trudny okres nie tylko dla autorki, ale i dla nas wszystkich. Żałoba kobiety nałożyła się, bowiem na moment pandemii COVID-19, gdy wielu z nas poczuło pustkę, ale również doceniło siłę rodzinnych więzi. U Wilczęgów ten czas zlał się w jedno z pożegnaniem bliskiej osoby, co każe zadać sobie pytanie, na ile izolacja społeczna wpłynęła na poczucie osamotnienia żałobników. Magdalena Marciak swoje notatki pisała w Irlandii, gdzie aktualnie mieszka. Przez kartki jej wspomnień przemyka żal, że życie na obczyźnie zmusiło ją do tego, by ograniczyć realną obecność w rodzinnym domu na rzecz częstych rozmów przez telefon i internet. To powinno skłonić wielu czytelników do przemyśleń nad tym, co jest w życiu najważniejsze. Przykład samej autorki najdobitniej pokazuje, że jakość relacji jest dużo ważniejsza niż codzienna fizyczna obecność. Inaczej pożegnanie nie byłoby aż tak dojmujące jak to, które widzimy na kartkach tej wyjątkowej publikacji.
„Moje Katharsis” to bardzo poruszający pamiętnik osoby, która przemykając pomiędzy formą intymnego listu oraz dziennika pisanego w nurcie prozy poetyckiej, próbuje uporać się ze stratą, która jest nieodwracalna. To literacki sposób pożegnania się z Mamą i nauczenia się życia ze wspomnieniami o Niej, a także niezwykle bolesna podróż w głąb siebie, będąca swoistym katharsis również dla czytelnika. Młoda autorka opisuje utratę wielopłaszczyznowo. Podkreśla, że czuje nieobecność swojej mamy w zwykłej codzienności. Nagle okazuje się, że zabrakło nie tylko matki, ale również żony, babci, powierniczki, a pod względem społecznym również nauczycielki, która niestrudzenie oddawała się wychowaniu młodzieży. Jak poradzić sobie z tą fizyczną pustką, która jest tylko namiastką tego, co dzieje się w naszych emocjach i uczuciach? Tego się z tej książki nie dowiecie, ale przekonacie się o tym, że żałoba to długa i trudna droga w nieznane.
„Moje Katharsis” to druga książka w dorobku Magdaleny Marciak poświęcona utracie bliskiej osoby, ale pierwsza utrzymana w nurcie prozy poetyckiej. Można zapytać, dlaczego akurat taka forma stała się środkiem wyrażania myśli. Powodów jest przynajmniej kilka. W prozie Magdaleny Marciak przedmioty są materialną pamiątką po kimś, kto za szybko odszedł i swoistym portalem do przywołania wspomnień, które ranią, a równocześnie w jakiś sposób koją emocje córki. Kobieta powraca do tych samych kwestii po wielokroć, tworząc prozę z charakterystycznym rytmem poetyckim. Co ciekawe, pomimo swoistej powtarzalności, odbiorca odkrywa, że za każdym razem to samo wspomnienie budzi w niej nieco inne uczucia niż poprzednio. Jednym razem to pustka i oszałamiający ból, a innym smutek, strach lub melancholia, która daje nadzieję, że jutro będzie odrobinkę lepiej niż dziś.
Autorka, pisząc swój dziennik, przechodzi wszystkie fazy emocjonalnej żałoby takie jak wstrząs, zaprzeczenie, gniew, osamotnienie, targowanie się, ukojenie i akceptacja. Czytelnik kończąc lekturę, nie ma pewności, na którym etapie zostawia narratorkę. Wszystko za sprawą tego, iż emocje, które odczuwa Magdalena Marciak są ściśle powiązane z kalendarzem rodzinnym. Obserwujemy więc serię pierwszych razów bez Mamy, która jest w centrum myśli zrozpaczonej córki. Pierwszy Dzień Babci i pierwsze Boże Narodzenie to tylko początek długiej listy zwyczajno-niezwykłych dni, które sprawiają ból. Magdalena Marciak, opowiadając o pożegnaniu, porusza temat śmierci pod kątem nie tylko emocjonalnym, ale też w jakiejś mierze filozoficznym i społecznym. Zupełnie jakby musiała pożegnać się z panią Marią w każdym możliwym aspekcie życia.
Nie sposób nie zestawić „Mojego Katharsis”’ z „Trenami” Jana Kochanowskiego. Wydaje się, że renesansowy poeta po utracie córki Urszuli i współczesna autorka po śmierci Mamy szli dokładnie tą samą ścieżką żałoby i potykali się o te same kamienie pamięci, pomimo upływu wieków. Towarzyszył im zapewne ten sam ból i wątpliwości. Warto podkreślić, że oboje musieli zmierzyć się z kryzysem wiary, który rodzi się w momencie, gdy nie mamy stuprocentowej pewności, co kryje się po drugiej stronie. Na ile wiara w jakikolwiek absolut daje nadzieję, a na ile sprawia, że w momencie utraty kogoś bliskiego, musimy zderzyć się z istotą tego, co nieodgadnione? To jedno z pytań, które nasuwa się podczas lektury.
A jak o odejściu mówić najmłodszym? Każdy rodzic chce, aby jego dziecko nie cierpiało. Tylko jak to zrobić, gdy z otoczenia malca znika nagle ktoś, kto był dla niego bliski? Magdalena Marciak jako mama musiała zmierzyć się z tym problemem Kobieta postanowiła nie ukrywać przed swoimi dziećmi odejścia babci, lecz skupić się na pielęgnacji pięknych wspomnień o niej. To oczywiście nie uchroniło jej od serii pytań od dociekliwego synka, który nie raz zastanawiał się, co mógłby zrobić, by babcia wróciła z nieba. Oczywiście każda taka sytuacja jest ogromnie bolesna dla osoby, która ma świadomość nieodwracalności śmierci. Jednak, jak podkreśla autorka, takie zderzenie faktów z naiwną wiarą dziecka w to, że wszystko jest możliwe, również nas czegoś uczy.
Z racji, iż „Moje Katharsis” stanowi pewną formę oczyszczenia dla Magdaleny Marciak w tej lekturze z pewnością nie każdy się odnajdzie. Co więcej głębokość przeżywanych uczuć dla niektórych odbiorców może okazać się mało realistyczna. Myślę, że w tym przypadku kluczem do zrozumienia sensu jest poziom wrażliwości czytelnika lub zbieżność jego doświadczeń po utracie kogoś bliskiego. Ten tytuł powinien trafić przede wszystkim do tych, którzy właśnie cierpią po stracie, by dać im przestrzeń do przeżywania żałoby na swój sposób. Właśnie takie słowa mogą im pomóc być nieco mniej osamotnionymi w przeżywanym bólu. Równocześnie ten dziennik nie może być zamiennikiem dla profesjonalnej pomocy psychologicznej. Pocieszające jest jednak to, że nie każdy z nas takiego wsparcia będzie potrzebował. Czasem wystarczy przeczytać te kilkanaście rozdziałów, właśnie po to, by zdać sobie sprawę, że mamy prawo do bólu, ale także nadziei, że bez bliskiej osoby kiedyś nauczymy się żyć.
---
M. Marciak, Moje Katharsis, Ridero IT Publishing, Dublin 2021 s.179
(Pierwotnie tekst wraz z fragmentami książki w interpretacji Bogdana Dmowskiego ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2022/07/magdalena-marciak-moje-moje-katharsis.html)
„Każdy ma prawo wierzyć w to, co chce i na swój sposób przeżywać etap po śmierci bliskiej osoby, zwany żałobą. Jedni mogą chodzić na imprezy, inni pozostaną w domach. Znajdą się i tacy, którzy w pokorze przez rok ubierać będą czarne ubrania i w taki sposób okazywać szacunek do zmarłej osoby […]” .
więcej Pokaż mimo toW życiu niemal każdego z nas przychodzi taki moment, kiedy zderzamy się z...