-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać360
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2020-07-20
2020-07-18
Współczesny obraz kobiety sukcesu promowany w mediach jest dość jasny i klarowny. Zazwyczaj widzimy zdeklarowaną, zawziętą ultrafeministkę w idealnie dopasowanej garsonce, która niejednego mężczyznę musiała przekonać o swojej wartości. Po wielu wyrzeczeniach doszła na szczyt i osiągnęła sukces wbrew wszystkiemu i wszystkim. Sęk w tym, że równocześnie podkreśla się, iż realizacja planów zawodowych jest niemal równoznaczna z rezygnacją z przyszłego macierzyństwa. Taki schemat sprawia, że płeć piękna jest wpychana zwykle do jednej z dwóch szufladek myślowych. Te z nas, które stawiają na rozwój osobisty są oskarżane o to, że chcą zająć miejsce mężczyzn i sprzedały duszę w zamian za pieniądze. Z drugiej strony, jeśli wybieramy tradycyjną rolę żony i matki nie zabraknie zapewne tych, którzy będą wyzywać nas od kur domowych i niewyedukowanych pań wkładających kij w szprychy postępowi społecznemu. Czy w związku z powyższym, każda kobieta musi już na wstępie zdecydować się na jedną lub drugą ścieżkę życia, rezygnując ze spełnienia zawodowego lub rodzinnego? Co stanie się w chwili, kiedy okaże się, że pragnęłyśmy jednak czegoś innego lub co gorsza – chcemy połączyć obie wizje świata? Czy mamy prawo spełniać się zarówno zawodowo jak i prywatnie? Do odpowiedzi na te właśnie pytania skłania Carla Montero, oddając w ręce czytelników „Ogród kobiet”.
Gianna Verelli pracuje w jednym z bardziej cenionych biur architektonicznych w Barcelonie. Życie nieco sarkastycznej trzydziestolatki wypełnia przede wszystkim praca dla nastawionej na sukces zawodowy szefowej. Dziewczynie nadmiar obowiązków zdaje się nie przeszkadzać, zwłaszcza że to jeden z niewielu stabilnych punktów jej życia. Prywatnie Gii nie ma niestety aż tyle szczęścia. Kobieta od dłuższego czasu jest zaangażowana w potajemny romans z żonatym gwiazdorem filmowym, który od lat obiecuje, że w końcu się rozwiedzie. Jedynymi opokami dla dziewczyny są brat Carlo i ukochana babcia, która wiele lat temu dała jej prawdziwy ciepły dom. Śmierć seniorki rodu Verellich sprawia, że rodzeństwo, ze względu na brak czasu, musi rozważyć sprzedaż odziedziczonego sklepu z włoskimi specjałami. To jednak nie koniec. Gianna niespodziewanie dla samej siebie zostaje postawiona przed wyborem, który zaważy na całym jej życiu zarówno zawodowym jak i prywatnym. Kobieta wie, że jakąkolwiek decyzję podejmie, będzie musiała coś bezpowrotnie poświęcić, na co w chwili obecnej nie jest gotowa. Sposobem na odcięcie się od problemów staje się lektura znalezionego przypadkiem pamiętnika prababci Gianny. Dziennik nieznanej krewnej będzie dla jej prawnuczki ukrytą wskazówką, jak powinna postąpić. Nim jednak dziewczyna zda sobie z tego sprawę, chęć ucieczki i poznania swoich korzeni zaprowadzi ją do Ligurii we Włoszech, skąd pochodzili jej przodkowie.
Z prozą Carli Montero spotkałam się już po raz drugi. Jeśli czytaliście moją opinię o „Szmaragdowej tablicy” zapewne pamiętacie, że tamta powieść wydawała mi się nierówna i podczas gdy warstwą osadzoną w trakcie II wojny światowej byłam zachwycona, aspekt współczesny totalnie mnie wynudził. Tym większym zaskoczeniem było dla mnie, że największym atutem „Ogrodu kobiet” jest aktualna problematyka społeczna, która została tylko podkreślona dzięki części fabuły rozpoczynającej się tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny. Łatwo, bowiem zauważyć, że Anice i Giannę łączą w zasadzie podobne rozterki, choć ich losy dzieli niemal wiek.
Jednym z dwóch głównych motywów powieści jest kwestia samodecydowania kobiet o swoim losie. Montero skupia się przede wszystkim na aspekcie damskiej solidarności, a w niektórych sytuacjach jej braku. Stawia główną bohaterkę niejako na linii podziału pomiędzy konserwatywnym, a liberalnym spojrzeniem na rolę kobiety we współczesnym świecie. Co więcej, stara się podkreślić, że niezależnie od tego, czy jesteśmy tradycjonalistkami czy dążymy do coraz większej emancypacji, mamy do tego prawo. Hiszpańska autorka zwraca jednak uwagę, jak szkodliwy bywa nacisk społeczny, który zmusza nas do podejmowania decyzji wbrew własnemu systemowi wartości.
Bardzo ciekawym pomysłem było połączenie dwóch osi czasowych książki wspólnym miejscem akcji. Castelupo to małe urokliwe miasteczko, które poznajemy tuż przed wybuchem I wojny światowej, To miejsce na swój sposób magiczne, bo przesycone zapachem ziół i wiarą w zabobony. Mimo tego, iż czytelnik czuje się tutaj bezpiecznie, z biegiem akcji odkrywa, że ta maleńka wioska jest nie tylko źródłem ukojenia dla niektórych bohaterów, ale także materialną pamiątką przykrych wydarzeń, których nie da się zapomnieć. To tutaj upośledzony Pino będzie doświadczał ostracyzmu, ale także dozna ciepła ze strony Anice. W końcu to do Castelupo po wielu latach przywędruje Gianna, By odkryć sekret swojej rodziny.
Wydawałoby się, że aby dobitnie pisać o cierpieniu wynikającym z traumy, najlepiej najpierw przedstawić samo trudne wydarzenie, by później skupić się na jego konsekwencjach. Carla Montero w „Ogrodzie kobiet” postępuje wręcz odwrotnie. Pokazuje odbiorcy skutki wydarzeń, zmuszając go do samodzielnego szukania przyczyn. Jest to o tyle genialne pod względem fabularnym, że poszerza perspektywę czytelnika. Szczerze mówiąc, na początku byłam bardzo zawiedziona, że hiszpańska autorka tak mało pisze o wojnie. Dopiero po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że dzięki temu powieść nabiera uniwersalnego charakteru. Widzimy, że trauma może być wynikiem nie tylko walk militarnych, ale także nieszczęśliwego zbiegu okoliczności lub pochopnie podjętej decyzji.
.
To niesamowite z jaką lekkością Carla Montero pisze o ważnych tematach społecznych, nie banalizując ich znaczenia. „Ogród kobiet” czyta się niczym dobrą powieść obyczajową, by z biegiem lektury zderzyć się z mocnym i celnym przesłaniem charakteryzującym literaturę piękną. Spora w tym zasługa m.in. plastycznych opisów krajobrazu oraz sporej ilości włoskiego jedzenia we współczesnej osi fabularnej. Bohaterowie co rusz przygotowują jakieś specjały, a my jesteśmy niemal otuleni wyobrażeniem zapachów i smaków tych dań. A kiedy jest nam już zbyt błogo, autorka ponownie przenosi nas kilkadziesiąt lat wstecz, by pokazać, że życie nie zawsze jest proste.
Pod względem polskiego wydania „Ogrodu kobiet” Dom Wydawniczy Rebis zdecydowanie nie zawiódł. Książka ma idealny format oraz miłą w dotyku wytrzymałą okładkę zintegrowaną, która świetnie pasuje do innych polskojęzycznych wydań książek Carli Montero. Poza tym jestem pod wrażeniem pięknego przekładu z języka hiszpańskiego, którego dokonał Wojciech Charchalis. Jednak nieco szkoda, że „Ogród kobiet” nie doczekał się drugiego tłumacza, który przełożyłby część tekstu, który autorka pisała po włosku. Podejrzewam, że w oryginalnej wersji powieści w załączniku może znajdować się mini książka kucharska z przepisami na wszystkie pyszności, które przewijają się w fabule. Może o tym świadczyć fakt, iż oglądając filmiki na YouTube udało mi się odkryć, że nazwy kolejno wymienianych dań, odpowiadają wzrostowi trudności ich wykonania. Brak poszerzonej warstwy kulinarnej da się racjonalnie uargumentować nie tylko zmniejszeniem kosztów wydania, ale także ograniczeniem ryzyka złej klasyfikacji gatunkowej przez czytelnika.
Niewątpliwie proza Carli Montero jest nietypowa z racji tego, iż hiszpańska pisarka od lat stara się połączyć dobrej jakości literaturę obyczajową z mocno zarysowanym tłem historycznym. Jej twórczość nie jest jednak standardowym romansem historycznym, mimo że zdarzają się w niej sceny znane z oper mydlanych. Część czytelników zwraca uwagę, iż tło powieści bywa przytłaczające dla osób, które nie lubią czytać książek historycznych. Jeśli zastanawiacie się, czy proza Carli Montero jest dla Was, warto na początek sięgnąć właśnie po najnowszą powieść pisarki. „Ogród kobiet” to jak na razie najlepsza książka tej autorki, jaką trzymałam w dłoniach, co w połączeniu z bardzo aktualną problematyką społeczną stanowi idealną propozycję dla większości czytelników. Jednak jeśli macie bardzo konserwatywny światopogląd, ta książka może nie być przeznaczona dla Was.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/10/carla-montero-ogrod-kobiet.html)
Współczesny obraz kobiety sukcesu promowany w mediach jest dość jasny i klarowny. Zazwyczaj widzimy zdeklarowaną, zawziętą ultrafeministkę w idealnie dopasowanej garsonce, która niejednego mężczyznę musiała przekonać o swojej wartości. Po wielu wyrzeczeniach doszła na szczyt i osiągnęła sukces wbrew wszystkiemu i wszystkim. Sęk w tym, że równocześnie podkreśla się, iż...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-14
«„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. […] Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał „życie takie, jak trzeba”»* .
Naszą podróż w poszukiwaniu istoty pewnej relacji rozpoczynamy w 1947 roku w Matzlingen na północy Szwajcarii. To właśnie tam, w niewielkiej, choć dwupokojowej, klitce mieszka pewna uboga wdowa wraz z pięcioletnim synem Gustavem. Ich życie nie należy do łatwych, ale nie różni się niczym, od losów większości mieszkańców małej, obskurnej kamienicy. Emilie pracuje na dwie zmiany w fabryce serów, a w weekendy sprząta kościół tylko po to, by zapewnić swojemu dziecku porządną edukację. Nigdy nie okazuje mu jednak prawdziwego matczynego ciepła, którego potrzebuje każdy mały człowiek. Sam Gustav stara się być grzeczny i robi wszystko, aby zasłużyć na uśmiech Mutti, jednak ta potrafi go tylko strofować lub darzyć chłodną obojętnością. Jak twierdzi, mężczyzna, nawet gdy ma dopiero kilka lat, musi panować nad sobą, nie okazując uczuć. Chłopiec nie wie, co o tym myśleć, zwłaszcza widząc zachowanie nowego kolegi z przedszkola, którym ma się zaopiekować.
Szybko okazuje się, że ciągle płaczliwy i smutny Anton stanie się kimś ważnym w życiu Gustava. Jednak zanim obaj zdadzą sobie sprawę, że ich życia przypominają dziwną oś symetrii, będą musieli dowiedzieć się, czego tak naprawdę oczekują od losu. Początki nie będą łatwe zwłaszcza dla naszego małego narratora. Gustav nie do końca będzie rozumiał, dlaczego Mutti nie akceptuje rodziny jego nowego kolegi. Przecież mama Antona jest bardzo miła, ma ładny duży dom i nawet zabiera ich obu w weekendy na łyżwy. Dziwnym trafem to bliscy nowego kompana zabaw, obdarzają biedną półsierotę ciepłem, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Zweibelowie mają ku temu powód, o którym chłopiec dowie się podczas wspólnych wakacji w Davos.
„Sonata Gustava” to powieść zarówno zachwycająca, jak również bardzo rozczarowująca. Pierwszą rzeczą, która mnie zaskoczyła był dość ambitny początek książki. Rose Tremain postanowiła, bowiem oprzeć fabułę na dwóch płaszczyznach – jawnej i ukrytej. Na pozór śledzimy okres dojrzewania i budowania relacji między dwoma krańcowo różnymi bohaterami. Odmienne doświadczenia życiowe, wpływają na niejednoznaczną relację między kolegami z klasy. Gustav codziennie jest dla Antona kimś innym. Jaka jest więc istota więzi, która rodzi się pomiędzy dwójką tak odmiennych od siebie ludzi? Tę zagadkę musi odkryć sam czytelnik. Zadanie nie będzie proste, bo autorka co rusz wpędzi go w rodzaj dziwnego napięcia, że jego przypuszczenia są błędne.
Pomimo że pierwsza część „Sonaty Gustava” wydaje się najmniej dynamiczna, jest niemałą gratką dla tych, którzy lubią ukryte odniesienia historyczne. Autorka pisze m.in. o skutkach wojny i wzroście antysemityzmu. Z perspektywy polskiego czytelnika, który zna aspekt żydowski głównie w kontekście obozów koncentracyjnych, opisywana przez brytyjską pisarkę sytuacja jest wręcz dziwnie nierealna. Tremain mówi, bowiem o tym, że żydowska rodzina żyje na wyższym poziomie niż rodowici Helweci. Ale czy to oznacza, że Szwajcarzy mogli jawnie współpracować z nazistami podczas II wojny światowej? Rose Tremain zdaje się to sugerować w rozdziale, w którym pisze o wakacjach Gustava i Antona. Muszę przyznać, że był to dla mnie najbardziej okrutny, ale także najmocniejszy fragment powieści mówiący o tym, że nie znając dziejów, możemy podświadomie popełniać te same błędy, gdyż jako ludzie z natury jesteśmy skłonni do zła.
Druga część powieści przenosi nas do roku 1937. To właśnie wówczas młodziutka i roześmiana Emilie – matka Gustava – na jednym z jarmarków świątecznych poznaje Ericha. Dziewczyna jest pod tak dużym wrażeniem urody zastępcy komendanta lokalnej policji, że postanawia za wszelką cenę zaciągnąć go przed ołtarz. Jako że sam młodzieniec jest łasy na kobiece wdzięki, rodzina Perle’ów wkrótce staje się faktem. Idyllę świeżo upieczonych małżonków, przerywa wizja nadciągającej wojny. Pomimo, że Emilie przeżyje naprawdę traumatyczne chwile u boku ukochanego, zawsze będzie on dla niej bohaterem. Kobieta podświadomie wyprze istnienie wielu tajemnic w życiu swojego męża.
Wydaje się, że autorka „Sonaty Gustava” celowo odwraca w tym wątku perspektywę, czyniąc ją bardziej kontrowersyjną, a przez to ciekawszą. Kiedy śledzimy losy młodego policjanta, który ratuje Żydów jedną pieczątką, wcale nie widzimy w nim człowieka o szlachetnych pobudkach. Jest wręcz przeciwnie. Erich wraz z pierwszym kłamstwem w dobrej sprawie poczuł, iż może wszystko. Nagięcie jednej, bezdusznej zasady sprawiło, że mężczyzna automatycznie stwierdził, iż w życiu może bezkarnie zdradzać i oszukiwać swoich najbliższych.
Po poznaniu dwóch części „Sonaty Gustava” byłam niemal pewna, iż trafiłam na powieść wybitną, co było widoczne chociażby w konstrukcji książki. Do tego momentu można traktować dotychczasową fabułę jako dwa oddzielne opowiadania, które można czytać w dowolnej kolejności. Na tym etapie jedyną postacią łączącą oba fragmenty jest Emilie. Kobietę postrzega się najpierw jako antypatyczną matkę, której dopiero po poznaniu jej wcześniejszych losów, można nieco współczuć, choć na pewno nie polubić. W tym momencie fabuły najlepiej działa niedopowiedzenie i pewien dystans między czytelnikiem a opowieścią, która przypomina kłucie emocji odbiorcy szpilką przez aksamit. W moim przypadku było tak, iż pomimo tego, że czułam, iż śledzę bieg wydarzeń od niechcenia, to mimowolnie je analizowałam. W pewnej chwili pomyślałam, że to świetna propozycja dla tych, którzy chcieliby poznać aspekty związane z II wojną światową, ale boją się, że ten temat będzie dla nich zbyt brutalny i woleliby obserwować ją jedynie między wierszami. Co jednak stanie się, kiedy autorka postanowi nagle zedrzeć zasłonę tajemnicy?
Do trzeciej partii tekstu „Sonaty Gustava” mam wiele zastrzeżeń. Największej zmianie ulega styl opowieści, który bezpowrotnie traci dystans pomiędzy narratorem, a czytelnikiem. Nagle dostrzegamy coraz więcej wymuszonych i melodramatycznych zagrywek autorki. Zupełnie jakby jakiś redaktor stanął nagle za Rose Tremain i stwierdził, że czytelnicy są za głupi, by zrozumieć, co pisarka chciałaby im przekazać. Brytyjska prozaiczka popada, więc nagle w rodzaj dziwnego pośpiechu i aby uwypuklić puentę ponownie wprowadza postać Lottie. W gruncie rzeczy właśnie to spotkanie jest przysłowiowym „gwoździem do trumny” dla na pozór świetnie skonstruowanej historii. Trudno, bowiem logicznie wytłumaczyć poczynania spokojnego i neutralnego dotąd hotelarza, który w pewnym momencie bez konkretnego powodu, staje się wyzwolonym seksualnie mężczyzną. Zupełnie nieracjonalne wydaje się też, że bohater, który w gruncie rzeczy zdaje sobie już sprawę ze swojej odmiennej orientacji seksualnej, czuje się w moralnym obowiązku zaspokajać wszystkie pragnienia ponad siedemdziesięcioletniej staruszki.
Wspomniane wcześniej wzmocnienie przekazu definitywnie niszczy to, co w moim odczuciu, w „Sonacie Gustava najlepsze – fałszywą neutralność, która objawia się w małych gestach. Telenowelowy finał nijak się ma do tego, z jakiej perspektywy obserwowaliśmy wcześniejsze wydarzenia. Autorka zabrnęła jednak w ślepą uliczkę, z której nie było wyjścia. Nawet nie domyślacie się jak bolesne dla mnie jako czytelniczki, było uświadomienie sobie jakieś osiemdziesiąt stron przed końcem książki, że jakkolwiek się ona nie zakończy, będzie dla mnie totalnym rozczarowaniem. To trochę tak jakby wytrawnego pianistę posadzić przed fortepianem i kazać mu grać najpierw klasykę, z której jest znany, a następnie najnowsze hity muzyki dyskotekowej. Widać by było w tej sytuacji jakiś dziwny fałsz, pomimo iż dobry muzyk potrafi zagrać każdy utwór niezależnie od tego, z jakiego nurtu się wywodzi.
Gdybym miała w jednym zdaniu polecić lub odradzić lekturę „Sonaty Gustava” najchętniej napisałabym przeczytajcie dwie z trzech części, a ostatnią z nich sobie darujcie. Ja poznałam całość i naprawdę tego żałuję. Trafiłam w swoim życiu na wiele gorszych fabuł, ale chyba nigdy nie czułam się aż tak oszukana jak w tym wypadku.
---
* Rose Tremain, Sonata Gustava, s. 10, Wydawnictwo W.A.B. 2017
(Pełna opinia spojlerowa opatrzona wstępem historycznym znajduje się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/04/rose-tremain-sonata-gustava.html)
«„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. […] Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał „życie takie, jak trzeba”»* .
Naszą podróż w poszukiwaniu istoty pewnej relacji rozpoczynamy w 1947 roku w Matzlingen na północy Szwajcarii. To właśnie tam, w niewielkiej, choć dwupokojowej, klitce mieszka pewna uboga wdowa wraz z...
2020-02-09
„Wiedział tylko, że tam, w sercu Bieszczadów, można ukryć się jak w żadnym innym miejscu na ziemi. Chciał w to wierzyć”* .
Było ich czterech. Mieszkali gdzieś wśród bieszczadzkich lasów, licząc niemal wyłącznie na siebie. Choć nigdy nie odmawiali sobie wzajemnego wsparcia, to jednak każdy skrywał w sobie bolesną przeszłość, która mimowolnie odgradzała go od kompanów. Mędrzec Świata przed laty utracił to, co najbardziej kochał. Niewielu dostrzegło jego stratę, a byli też tacy, którzy po prostu machnęli tylko ręką i wysłali go do diabła. Tylko pocieszycielka-wódeczka daje mu dzisiaj ukojenie. Milionen Jahren pisze piękne ikony, ale już od dawna czuje, że nie ma własnego miejsca na świecie. Chwile radości przynosi mu głównie czas spędzony z ,,przyszywanym” wnukiem, którego zaraża miłością do natury, a zwłaszcza wilków. Ukochane zwierzęta doświadczony rysownik uwiecznia w notatniku zafascynowanego nimi malca. Staruszek najchętniej przygarnąłby chłopca do siebie, ale wiedziony intuicją wciąż walczy z tym pragnieniem. Sam Radek pewnie nie miałby nic przeciwko przeprowadzce, bo jak sam mówi, nie lubi swojego „szpikulcowatego” taty, który jest myśliwym i zabija wilki. Faktem jest, że tytułowy Berdo, ma problem z agresją i to jego nierozsądna, ale równocześnie wymuszona okolicznościami decyzja, wpłynie na życie całej czwórki naszych bohaterów. Nagle ojciec i syn będą musieli wspólnie stawić czoło światu, który zastawił na nich wnyki.
Sięgając po książkę Anny Cieślar i znając pobieżnie opis z jej okładki, doszłam – do mylnego jak się później okazało - wniosku, że fabuła „Berdo” będzie bezpośrednio lub pośrednio odnosić się do kwestii odstrzału dzikich zwierząt. Jako że ten temat jest dla mnie wciąż niewyczerpany, z wielkim zainteresowaniem przyjęłam propozycję wydawnictwa Znak Literanova, by opowiedzieć Wam o tym tytule w okolicach jego premiery wydawniczej. Równocześnie nie czułam wówczas potrzeby posiadania papierowego egzemplarza. Jakże ja byłam głupia! Nie piszę tego często, ale „Berdo” to jedna z tych książek, które powinny się znaleźć nie tylko na mojej, ale także na Waszej półce.
Wbrew temu, co może sugerować okładka, „Berdo” nie jest książką przede wszystkim o zwierzętach. Anna Cieślar oparła akcję większości swojej powieści (a w zasadzie mikropowieści) na relacjach ojca z synem. Przez większość tej niezwykłej lektury obserwujemy wędrówkę dwójki bohaterów, którzy muszą nauczyć się kochać siebie nawzajem. A uwierzcie mi ich droga zarówno do jak i przed siebie nie będzie prosta. Trzeba przyznać, że autorka stworzyła tak realistyczne postacie, że trudno nie trzymać za nich kciuków, chociaż Michał nie zawsze postępuje słusznie. O ile jako czytelnicy przyzwyczailiśmy się już do ciekawych sylwetek buntowniczych mężczyzn w literaturze, to dobrze wykreowani mali bohaterowie są już raczej rzadkością. To w jaki sposób Anna Cieślar stworzyła postać sześcioletniego Radka zasługuje na szczery podziw. Choć czytelnik widzi, że mały bohater odbiera świat jak dziecko, to równocześnie nie sposób się nie uśmiechnąć, gdy to właśnie on wpada na coś, o czym jego tata nigdy by nie pomyślał. Podziwiam to, że autorka nie buduje relacji między bohaterami, używając nadmiernego melodramatyzmu. Przy okazji podążania za naszą dwójką odkrywamy mało znaną twarz Bieszczadów. Radek i Michał zajrzą na moment do cerkwi i znajdą stary cmentarz, który stał się niemym, skrytym świadkiem okrucieństw na ludności wysiedlonej. Drugie dno tych scen odkryją jednak tylko ci, którzy interesują się nieco głębiej historią Podkarpacia.
Akcja większości „Berda” dzieje się w lasach, które Anna Cieślar opisuje w bardzo poetycki sposób. Niestety, szczególnie na początku książki, możemy zauważyć, że akapity służące stricte odmalowywaniu krajobrazów nieco dezorientują czytelnika, chcąc przekazać jak najwięcej treści jak najmniejszą ilością słów. Na szczęście, wraz z kolejnymi stronami powieści, widać, jak autorka doszlifowuje niemal do perfekcji ten element. Jest to o tyle cenne, że przyroda w tej książce ma swoje szczególne miejsce. Anna Cieślar niewątpliwie z wielką mądrością pisze o relacji między człowiekiem a zwierzęciem, czyniąc to niejako w tle kluczowych wydarzeń. Mnie osobiście uwiodła scena, w której jeden z bohaterów zastanawia się, czy powinien oswoić wilka, czy raczej sprawić, by ten już na zawsze czuł do niego dystans. Chociaż niektórym odbiorcom mogłoby się wydawać, że „Berdo” to pozycja idealna do czytania całą rodziną, to jednak nie radziłabym poznawać jej wraz z dziećmi. Autorka, bowiem nie unika naturalistycznych scen ukazujących brutalność które świetnie kontrastują z sielskimi krajobrazami. Wszak natura ma dwa oblicza – piękne, które nas hipnotyzuje oraz okrutne, gdzie nie znajdujemy litości.
Jeśli chodzi o gatunek literacki, to początkowo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Anna Cieślar dąży w kierunku westernu osadzonego w Bieszczadach. Szczerze mówiąc, nigdy nie pomyślałabym, że region południowo-wschodniej Polski tak świetnie nadaje się na tło powieści awanturniczo-przygodowej. Nie czuję jednak żalu, że małopolska autorka zdecydowała się ostatecznie napisać powieść drogi z wątkiem psychologicznym. „Berdo” bardzo mocno czerpie z klasycznych wzorców literackich. Sama prosta i dosadna forma powieści jest zbliżona choćby do prozy Marii Rodziewiczówny, co dla współczesnego czytelnika może być zarówno wadą jak i zaletą. Osobiście nie przeszkadzają mi ani leniwe tempo na początku fabuły ani jednowątkowość tej historii. Jedynymi elementami, które lekko mi zgrzytały była kwestia opisów, o których już wspomniałam, a także jedna ze scen, gdzie redaktor nie dopatrzył tego, iż jednego z bohaterów w ogóle nie powinno w niej być. Mimo tych małych niedociągnięć, jestem przekonana, że „Berdo” jest najlepszym debiutem literackim, jaki czytałam na przestrzeni ostatnich kilku lat. Być może tak wysoka ocena wynika z faktu, iż Anna Cieślar w pewien sposób trafiła w mój rodzaj wrażliwości, ale mam nadzieję, że nie będę w moim zachwycie odosobniona.
----
* Anna Cieślar „Berdo” s. 270. Znak Literanova, 2020
(Poszerzony tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/02/anna-cieslar-berdo.html)
„Wiedział tylko, że tam, w sercu Bieszczadów, można ukryć się jak w żadnym innym miejscu na ziemi. Chciał w to wierzyć”* .
Było ich czterech. Mieszkali gdzieś wśród bieszczadzkich lasów, licząc niemal wyłącznie na siebie. Choć nigdy nie odmawiali sobie wzajemnego wsparcia, to jednak każdy skrywał w sobie bolesną przeszłość, która mimowolnie odgradzała go od kompanów....
2019-08-14
2017-12-25
Saga rodu Poldarków jakiś czas temu podbiła moje czytelnicze serce. Po przeczytaniu bardzo dobrego „Rosa Poldarka” i idealnej w moim odczuciu „Demelzy” przyszedł czas na sięgnięcie po kontynuację. Nie ukrywam, iż „Jeremy Poldark” był dla mnie tomem, o którego poziom bardzo się martwiłam. Jako wieloletnia czytelniczka mam pełną świadomość, że niemal nierealnym jest stworzenie wielotomowego cyklu, który nie zawierałby przynajmniej jednej słabszej części. Wbrew pozorom to wina nie tylko autora, ale również nas – odbiorców, którzy z jednej strony chcą poznawać dalsze losy ukochanych bohaterów, a równocześnie liczą, iż na każdym kroku będą zaskakiwani. Tylko czy takim oczekiwaniom da się sprostać, zwłaszcza w sytuacji, kiedy poprzedni tom był genialny? Sprawdźmy!
Po bolesnych wydarzeniach, opisanych w „Demelzie”, Poldarkowie wciąż nie mogą doznać ukojenia. Do znanych już zmartwień dochodzą nowe, które mogą doprowadzić rodzinę do ostatecznego upadku. Ross zostaje oskarżony o rabunek dwóch statków, napaść i podjudzanie miejscowej ludności do splądrowania wraków, co może skończyć się dla niego nawet wyrokiem śmierci. Mężczyzna stawia wszystko na jedną kartę. Sprzedaje udziały w kopalni i tuż przed procesem decyduje się, że sam wygłosi mowę końcową. Francisa, mimo niesnasek z kuzynem, bardzo się o niego martwi. Poczucie winy popchnie go do działań, które mogą skończyć się tragedią.
W tym samym czasie Demelza postanawia ukryć przed mężem pewien sekret. Zachowanie tajemnicy nie będzie jednak łatwe i sprawi, że dziewczyna będzie niemal samotnie mierzyć się z wątpliwościami, nadziejami i poczuciem, że historia może zatoczyć koło. Na szczęście, nasza bohaterka może liczyć na emocjonalne wsparcie ze strony Verity, która już wkrótce stanie twarzą w twarz z dziećmi Andrew z pierwszego małżeństwa.
Na brak rozterek sercowych nie będzie narzekał doktor Enys, który w dość nietypowych okolicznościach pozna niezwykle rezolutną młodą damę, która całkowicie zawładnie jego myślami. Czy młody medyk, który niewątpliwie ma słabość do kobiet typu famme fatale tym razem dobrze ulokował swoje uczucia?
Trzecia osłona sagi rodziny Poldarków ma w sobie większość elementów, za które czytelnicy wcześniejszych tomów tak bardzo ją pokochali. Wbrew pozorom nie jest to do końca pozytywne stwierdzenie. Oczywiście niezwykle przyjemnie jest powracać do świata i postaci, które już znamy. Z drugiej jednak strony, wówczas bardzo łatwo wyłapujemy schematy budowy fabuły, które mogą spowodować, że będziemy znali kolejne kroki bohaterów jeszcze zanim autor nam je opisze. W przypadku „Jeremy’ego Poldarka” Winston Graham postanowił skupić się wszak na typowym dla siebie ograniczaniu dramatyzmu i ugruntowaniu wizji większości wykreowanych przez siebie postaci. Chlubnym wyjątkiem od tej reguły jest jednak wizerunek Rossa, którego zachowanie staje się jeszcze bardziej niejednoznaczne niż wcześniej. Brytyjski autor to właśnie na jego przykładzie po mistrzowsku pokazuje jak płynna jest granica między dobrem a złem.
Jak już wcześniej wspomniałam, „Jeremy Poldark” to jak dotąd najmniej zaskakujący tom cyklu. Podejrzewam, że jest to związane z faktem, że Graham postanowił nieco zainspirować się motywem powtarzalności losu ludzkiego. Nie oznacza to jednak, że w powieści nie znajdziemy kilku sytuacji, które choć na chwilę zbiją nas z tropu. Dziwnym trafem wszystkie dotyczą Payntera, który nie tylko wywoła niemałe zamieszanie wśród mieszkańców rodzinnej wioski, ale również wykaże się sprytem. Patrząc jednak na losy byłego służącego Poldarków, trudno nie odnieść wrażenia, że na tym etapie cyklu Winston Graham rozważał zamknięcie wątków komediowych. Na szczęście z tego zrezygnował, co pośrednio zmusiło go do irracjonalnych rozwiązań fabularnych. Chociaż uważam to za jeden z najsłabszych aspektów powieści, to równocześnie właśnie w tym miejscu widać, jak niedostatki fabuły może nieco zakryć genialnym polskim przekładem. We fragmentach, gdzie opisywane jest życie miejscowych robotników, Tomasz Wyżyński wykazał się niezwykłą dbałością, jeśli chodzi stylizację języka. Tam, gdzie czytelnik ma się uśmiechnąć, to zastosowana gwara potęguje komiczny efekt przywoływanych scen. Wracając jednak do istoty powieści, trzeba powiedzieć, że każdy kolejny tom sagi jest coraz bardziej pesymistyczny.
Najwięcej obiekcji mam do długości opisów realiów historycznych. Jeśli czytaliście moje poprzednie teksty o tym cyklu, to wiecie, że w „Rossie Poldarku” brakowało mi odniesień do wydarzeń opisywanego okresu, co zrekompensowała mi „Demelza”. „Jeremy Poldark” to dla mnie znakomity przykład na to, że rozbudowane opisy w momencie, kiedy czekamy, co stanie się z głównym bohaterem, to nie do końca dobry pomysł. I wcale nie chodzi mi o to, że Winston Graham nie potrafił pisać o historii, bo jest inaczej. W trakcie czytania o polityce, zdałam sobie sprawę, iż autor traktuje ją niczym zapychacz, mający nieco oddalić moment kulminacyjny. To tak, jak z żartami o słynnym amerykańskim tasiemcu, gdzie bohater stawia wodę na herbatę, a czajnik gwiżdże jakieś dziesięć odcinków później. Poprzednie tomy zachwyciły mnie tempem akcji, lecz tym razem to właśnie nieumiejętne rozłożenie akcentów, sprawiło, że książka może miejscami nudzić, zwłaszcza te osoby, które nie interesują się arkanami dawnego prawa wyborczego.
Podsumowując, uważam trzeci tom Dziedzictwa rodu Poldarków za najsłabszy z tych, które dotąd czytałam. Cieszę się jednak, że wydawnictwo Czarna Owca zdecydowało się na publikację dalszych odsłon cyklu.
(Tekst ukazał się również pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-jeremy-poldark.html)
Saga rodu Poldarków jakiś czas temu podbiła moje czytelnicze serce. Po przeczytaniu bardzo dobrego „Rosa Poldarka” i idealnej w moim odczuciu „Demelzy” przyszedł czas na sięgnięcie po kontynuację. Nie ukrywam, iż „Jeremy Poldark” był dla mnie tomem, o którego poziom bardzo się martwiłam. Jako wieloletnia czytelniczka mam pełną świadomość, że niemal nierealnym jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-03-05
Wielotomowe sagi rodzinne to często bardzo wciągające książki, przypominające nieco serial telewizyjny, od którego bardzo trudno się oderwać, gdy już zaczniemy go oglądać. Do niedawna myślałam, że nie jestem podatna na tego typu mechanizmy, ale byłam w błędzie, gdyż po udanej lekturze pierwszego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków od razu chciałam sięgnąć po następny. „Ross Poldark” okazał się niezwykle ciekawą historią (pełna recenzja tutaj), ale nieco za mało rozbudowaną, stąd byłam ciekawa, czy „Demelza” sprosta moim oczekiwaniom.
W Naparze pojawia się nowy członek rodziny. Pomimo, iż narodziny Julii wydają się być początkiem szczęśliwych dni, już w momencie jej przyjścia na świat nad głową Poldarków pojawiają się ciemne chmury, choć sami bohaterowie nie od razu zdają sobie z tego sprawę. Na razie Demelza zamierza wyprawić idealne chrzciny, by sobie i innym udowodnić, że jest godna stania u boku swojego męża. Nie zapomina jednak, że oprócz wyższych sfer istnieją jeszcze rodziny górników, które zawsze ją szanowały. W związku z tym, mają się odbyć dwa przyjęcia, gdzie każdy z gości będzie świetnie się bawił. Niestety w ostatniej chwili te plany zostaną zakłócone. Główna bohaterka martwi się też o Verity, która wciąż nie może zapomnieć o swojej wielkiej miłości do Andrew Blameya. Wbrew poradom męża, dziewczyna postanawia odnaleźć żeglarza i opowiedzieć mu o rozterkach swej przyszywanej kuzynki. Niestety, ta decyzja w dłuższej perspektywie pociągnie za sobą nieoczekiwane konsekwencje, które wcale nie skupią się tylko na parze rozdzielonych przed kilkoma laty kochanków.
Ross natomiast zastanawia się jak sprawić, by jego kopalnie mogły przetrwać czasy kryzysu. Pomimo, iż sytuacja na razie nie jest najgorsza, wszystko wskazuje na to, iż wkrótce mogą spaść ceny miedzi, co nieodzownie będzie prowadzić do strat kopalni. Szybko o trafności tej tezy przekona się Francis, który, chcąc, choć na chwile, zapomnieć o trudnościach, popadnie w hazard. Tymczasem niespodziewanie Ross wpadnie na dość ryzykowny pomysł, jak ustabilizować sytuację na rynku. Będzie jednak musiał działać w ukryciu i liczyć na to, że żaden ze współpracowników go nie oszuka. Mężczyzna już niemal nikomu nie wierzy. Po tym, co spotkało Jimmy’ego Cartera, młody Poldark, mając poczucie winy, stopniowo odsuwa się od osób, na których tak się zawiódł. George Warleggan postara się w jak największym stopniu wykorzystać zaistniałą sytuację do realizacji własnych celów.
W tym miejscu muszę jednak przyznać, iż w opisie losów bohaterów był pewien element, który nieco mnie zaskoczył. Mianowicie Winston Graham opisuje niektóre wydarzenia, ukazując je niejako z drugiej ręki. Chodzi dokładnie o momenty, gdzie czytelnik jest pewien, że nieunikniona jest kłótnia między bohaterami. Wtedy uwaga odbiorcy skupia się na emocjach osoby postronnej, która czeka, by dowiedzieć się, czy sprzeczka miała burzliwy przebieg.
Szczerze mówiąc, po moim pierwszym kontakcie z prozą Winstona Grahama miałam pewne poczucie winy. Porównując swoją opinię z odczuciami znajomych, zastanawiałam się, czy tylko ja widziałam maleńkie mankamenty „Rossa Poldarka”, które sprawiły, że nie dałam tej powieści oceny celującej, a jedynie bardzo dobrą. Po przeczytaniu „Demelzy” wiem, że drugi tom sagi rodu Poldarków jest znacznie lepszy od pierwszego. Od początku widać, że autor stworzył dużo bardziej dopracowaną powieść zarówno pod względem warsztatowym, jak również fabularnym.
Zacznijmy może od budowy charakterów. Jak wspomniałam w poprzednim tekście, dotyczącym tego cyklu, Winston Graham jest dla mnie mistrzem budowy niezwykłych postaci, z którymi czytelnik może się utożsamić. O ile w pierwszej części historii ten aspekt jest widoczny głównie w odniesieniu do głównych bohaterów, to tym razem już niemal każda postać jest świetnie skonstruowana. Graham raczej nie tworzy krystalicznie czystych lub jednoznacznie złych charakterów, a jeśli już to konkretna postać jest zwykle skazana na krótki żywot lub pełni epizodyczną rolę. Tak jest na przykład w przypadku Karen, czyli młodej Cyganki, która nieco z przypadku zostaje żoną pracowitego górnika Marka Daniela. Dziewczyna od początku nie jest zadowolona z życia w niezbyt komfortowych dla niej warunkach, stąd podejmuje spore ryzyko, które może sprowadzić na nią nieszczęście. Brytyjski pisarz w „Demelzie” znakomicie ujął aspekt człowieczeństwa i tego, że każdy z nas może być zarówno dobry jak i okrutny. Dla przykładu postać George’a jest raczej negatywna, mimo to czytelnik może w pewnym sensie zrozumieć jego racje.
Drugim aspektem, na który warto zwrócić uwagę, jest tło historyczne. We wcześniejszym tekście wspomniałam, że w „Rosie Poldarku” brakowało mi głębokiego osadzenia na tle dziejów XVIII w. Co prawda akcja sagi rodzinnej nie musi aspirować do miana powieści stricte historycznej, ale w moim przypadku ukazanie Napary w pewnego rodzaju próżni było nieco irytujące. Tym razem jednak autor dopracował fabułę również w tym elemencie. Akcja drugiego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków toczy się bowiem w latach 1788-1790, gdy w Europie zachodziły zmiany na tle społecznym wywołane m.in. Wielką Rewolucją Francuską[1], które nie mogłyby zostać bez wpływu na życie mieszkańców Kornwalii. Wszak górnicy, którzy słyszeliby o zdobyciu Bastylii[2] zaczęliby domagać się swoich praw, prawda? Tutaj mogę jednak uspokoić wielu czytelników, którzy nie przepadają za tego typu motywami, że autor umieszcza zwykle wzmianki o wydarzeniach, które realnie miały miejsce, niejako w tle np. w formie zasłyszanych plotek, stąd, jeśli nie lubicie czytać o historii nawet tego nie zauważycie. Natomiast, jeżeli jest inaczej z pewnością docenicie fakt wspomnienia o kłopotach króla Jerzego III ze zdrowiem[3] czy przymierza polsko-pruskiego[4].
W tej części losów rodziny Poldarków nie znajdziecie natomiast zbyt wielu elementów humorystycznych. Postać Juda odchodzi w cień, choć nadal jego występki rozbawiają odbiorcę. Myślę, że stało się tak celowo, gdyż już ten tom pokazuje, w którą stronę zmierza cykl. Widać, że Winstonowi Grahamowi zależało na zagęszczeniu atmosfery powieści.
Podsumowując, uważam, że „Demelza” to jak na razie najlepsza część Dziedzictwa rodu Poldarków i jestem zaszczycona, że dzięki wydawnictwu Czarna Owca, już wkrótce będę mogła opowiedzieć Wam o kolejnym tomie tego cyklu. Nie wątpię, iż będzie on tak samo interesujący jak te, które dotąd czytałam.
---
[1] Wielka Rewolucja Francuska – tocząca się w latach 1789–99, rewolucja społeczna, w której wyniku zostały obalone monarchia absolutna i ustrój stanowy we Francji.
[2] 14 lipca 1789 w czasie zamieszek rozpoczynających rewolucję francuską, Bastylia, która pełniła wówczas funkcję więzienia, została zdobyta przez lud paryski, a następnie, jako symbol ucisku, zburzona.
[3] Król Anglii Jerzy III Hanowerski cierpiał na zaburzenia psychiczne i w czasie rozgrywania się akcji powieści, nie był zdolny do samodzielnych rządów.
[4] Chodzi o sojusz zaczepno-odporny zawarty 29 marca 1790 w Warszawie pomiędzy Rzecząpospolitą a Prusami.
(Ten tekst ukazał się również na stronie: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-demelza.html)
Wielotomowe sagi rodzinne to często bardzo wciągające książki, przypominające nieco serial telewizyjny, od którego bardzo trudno się oderwać, gdy już zaczniemy go oglądać. Do niedawna myślałam, że nie jestem podatna na tego typu mechanizmy, ale byłam w błędzie, gdyż po udanej lekturze pierwszego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków od razu chciałam sięgnąć po następny. „Ross...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-13
To zadziwiające, że niektóre powieści opierają się próbie czasu – a nawet więcej, odradzają się po wielu latach niczym „feniks z popiołów”, przeżywając swoją drugą, a nawet trzecią młodość. Tak właśnie jest w przypadku sagi Dziedzictwo rodu Poldarków autorstwa Winstona Grahama. Ten cykl powieściowy, składający się z dwunastu tomów jest o tyle ciekawy, iż jego popularność wynika nie tylko z talentu pisarskiego autora, ale również ze sławy adaptacji, dokonanych przez telewizję BBC. Pierwotnie całość miała być zamknięta w czterech częściach, lecz zainteresowanie przeniesieniem fabuły na ekran w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia zaowocowała kolejnymi tomami sagi. Polscy czytelnicy mają okazję poznać losy rodziny Poldarków, dzięki książkom wydawnictwa Czarna Owca. W tym tekście zajmę się głównie literacką wersją tej opowieści, a dokładniej jej pierwszym tomem. Dla tych, którzy chcą zapoznać się zarówno z książką „Ross Poldark” jak również serialem „Poldark. Wichry losu” z 2015 roku, pod koniec tekstu podam zakres odcinków, obejmujących treść omawianego tomu.
Zacznijmy jednak od początku. Do Kornwalii po latach walki w wojnie o niepodległość USA, powraca Ross Poldark. Jego pojawienie się powoduje pewną konsternację wśród bliskich. Chyba nikt, oprócz zmarłego niedawno ojca chłopaka, nie wierzył w powrót młodzieńca do domu. Brytyjczycy ostatecznie ponieśli niespodziewaną klęskę na Nowym Kontynencie, w związku z czym musieli uznać powstanie nowego państwa. Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego wszyscy czują się speszeni. Otóż, przed wyjazdem Ross był szczęśliwie zakochany w Elizabeth. Miłość do pięknej kobiety dodawała mu sił i pozwalała przetrwać w najtrudniejszych chwilach, dając nadzieję na przyszłość. Chyba nawet w najgorszych snach nasz bohater nie spodziewał się, że jedyną z pierwszych nowin, jakie usłyszy po powrocie w rodzinne strony, będzie wiadomość o zbliżającym się ślubie Elizabeth z jego kuzynem Francisem. Ross nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie rozterek miłosnych. Odziedziczony po ojcu majątek w Naparze wydaje się być niemal kompletną ruiną. Wszystko przez dwójkę służących, którzy po śmierci swego pana, bez skrupułów powolutku zamieniali znalezione kosztowności na alkohol. Ross będzie zmuszony nieco utemperować swoich pracowników, co nie będzie łatwe ze względu na fakt, że przez zbieg okoliczności w Naparze zamieszka nieco zbuntowana podkuchenna, która całkowicie zmieni życie głównego bohatera.
Muszę przyznać, że początkowo nie doceniałam potencjału tej fabuły, bo przecież nie wychodzi ona poza pewien przyjęty schemat sagi. Co prawda, gdy rozpoczynałam lekturę, byłam nieco rozczarowana tym, jak niewielki nacisk autor położył na aspekt stricte historyczny w odniesieniu do np. do walki o niepodległość USA, w której przecież Ross brał czynny udział. Bałam się również nadmiernego melodramatyzmu w opisie relacji między tytułowym bohaterem, a Elizabeth. Wystarczyło jednak kilka kartek, bym przepadła w tej opowieści bez reszty. Co było tego przyczyną? Z pewnością pierwszym, na co należy zwrócić uwagę, to bardzo ciekawa kreacja bohaterów. Ross jest wszak w pewnej mierze buntownikiem o nieco wybuchowym temperamencie, który za nic ma zasady skostniałego XVIII-wiecznego społeczeństwa, czym zdobywa sobie zarówno przyjaciół jak również wrogów. Potrafi nawet bronić pracowników zarządzanych przez siebie kopalń, choć bywa również surowy.
Można powiedzieć, że każda postać w książce jest tak charakterystyczna, że nie sposób jej pomylić z żadną inną. Równocześnie autor jednak nie kreśli wszystkich charakterów tak samo wyraźnie, dając czytelnikowi pewną ilość niedopowiedzeń. Powieść jest niezwykle wyważona pod względem budowy emocji, dzięki czemu czyta się ją bardzo płynnie. Nie sposób, więc przejść obojętnie obok losów bohaterów. Dla mnie unikalne okazało się wplecenie pewnych elementów humorystycznych, które często rozładowują atmosferę. Co ciekawe odbiorca nie ma wówczas wrażenia wywoływania uśmiechu na siłę. Postać Juda już w samym założeniu jest troszkę groteskowa za względu na to, że bohater uosabia niegroźnego pijaczka, który bywa pomocny, jeśli poczuje nad sobą kontrolę swego pana.
Chociaż, jak już wcześniej wspomniałam, aspekt historyczny w pierwszym tomie Dziedzictwa rodu Poldarków jest w tle, to jednak, jeśli chodzi o ukazanie XVIII-wiecznego społeczeństwa właścicieli ziemskich oraz pracowników kopalni, sytuacja wygląda nieco inaczej. Niemałą cegiełkę do tego pozytywnego obrazu dołożył tłumacz polskiego wydania tej powieści. Tomasz Wyżyński wykazał się, bowiem niezwykłą wrażliwością językową. To właśnie dzięki niej obserwujemy różnicę między sposobem wypowiadania się robotników i wyższych sfer. Co więcej spora część bohaterów otrzymuje swój własny, oryginalny sposób wysławiania się.
„Ross Poldark” to świetna saga rodzinna przeznaczona głównie dla fanów powieści obyczajowej, ale niekoniecznie prozy historycznej. Mając to na uwadze, trzeba przyznać, że Winston Graham stworzył dobrą i hipnotyzującą fabułę z wyrazistymi bohaterami. Nie można dziwić się, że telewizja BBC znów zdecydowała się przenieść tę historię na ekran. Służy temu już sama akcja, która czasem zdaje się wręcz wołać o sfilmowanie, gdyż są w niej widoczne nie tylko elementy romansu, ale także komedii i sensacji. Stąd zaraz po zakończeniu cyklu literackiego, zamierzam obejrzeć serial. Dla tych, którzy chcieliby równocześnie poznawać literacką i filmową wersję powieści informuję, że „Ross Poldark” obejmuje fabułę pierwszych pięciu odcinków produkcji „Poldark. Wichry losu”. Życzę wam miłego czytania i oglądania. Ja natomiast już zabieram się za kolejny tom losów mieszkańców Napary oraz ich bliskich.
(Tekst ukazał się również pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-ross-poldark.html)
To zadziwiające, że niektóre powieści opierają się próbie czasu – a nawet więcej, odradzają się po wielu latach niczym „feniks z popiołów”, przeżywając swoją drugą, a nawet trzecią młodość. Tak właśnie jest w przypadku sagi Dziedzictwo rodu Poldarków autorstwa Winstona Grahama. Ten cykl powieściowy, składający się z dwunastu tomów jest o tyle ciekawy, iż jego popularność...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-20
Pierwszy raz o „Chaszczach” Jana Grzegorczyka usłyszałam jesienią 2009 roku, czyli w momencie pierwszego wydania książki. Pamiętam, iż wówczas blurb omawianej pozycji wydał mi się niezwykle oryginalny. Dziś, w czasach, kiedy na półkach królują powieści Katarzyny Puzyńskiej, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś umieszczanie zagadki morderstwa na prowincji wcale nie było tak popularne jak dzisiaj. Może dlatego właśnie wtedy po raz pierwszy poprosiłam wydawcę o egzemplarz do recenzji. Obiecano mi, że upragnioną powieść dostanę wkrótce, ale ostatecznie paczka do mnie nie dotarła. Mijały miesiące, a potem lata, a ja co jakiś czas przypomniałam sobie o tytule, który kiedyś tak bardzo chciałam przeczytać. Okazja poznania powieści nadarzyła się niedawno dzięki wykupieniu praw do cyklu o Stanisławie Madeju przez wydawnictwo Zysk i S-ka. Możecie, więc wyobrazić sobie moje podekscytowanie, kiedy otrzymałam przesyłkę.
Staszek znajduje się w chwili życiowego przełomu. Ma pięćdziesiąt lat, jest starym kawalerem, a niedawno stracił matkę, która była dla niego wszystkim. To przykre wydarzenie stało się dla mężczyzny zapalnikiem do zmian. Za radą kolegi podejmuje zaskakującą nawet dla siebie decyzję. Opuszcza znajomy Poznań i na próbę przeprowadza się do małej, niewyremontowanej chatki w pobliżu Puszczy Noteckiej, aby poświęcić się nowej ornitologicznej pasji. Co prawda na razie nie umie odróżnić gila od sikorki, ale wszystkiego się z czasem nauczy, prawda?
Tuż po przeprowadzce nasz bohater po raz pierwszy wyrusza na poszukiwanie okazu wartego sfotografowania. Wyobraźcie sobie jego zdziwienie, kiedy pierwszym, co odkrywa… jest wisielec znajdujący się kilka metrów nad ziemią. Stanisław od razu staje się sławny, bo wszak niecodziennie nowy przybysz znajduje trupa. Na miejsce tragedii przybywają zaciekawieni mieszkańcy okolicy, co znacznie utrudnia Madejowi zapomnienie o całej sprawie. Nie ułatwia tego również fakt, iż któregoś dnia w progu chatki mężczyzny pojawia się zrozpaczona wdowa po zmarłym, prosząc o pomoc w odkryciu tajemnicy śmierci jej męża. Tłumacz, będąc pod ogromnym wrażeniem zjawiskowej Krystyny Guzowskiej, lekkomyślnie zgadza się zostać detektywem-amatorem. Niedługo później na korze drzewa, na którym wisiał denat, pojawia się tajemniczy napis JUDASZ. Staszek zaczyna mieć wątpliwości, czy fascynacja kobietą jest warta podjętego dla niej ryzyka.
Sięgając po prozę Grzegorczyka, nie liczyłam na zbyt wiele. Miało to być spojrzenie w przeszłość gatunku, który od kilku lat jest uważany za jeden z najsilniejszych w polskiej literaturze. „Chaszcze” zaskoczyły mnie jednak na wielu poziomach. Pierwszym, co zwraca uwagę czytelnika, jest specyficzne odmalowanie klimatu małej miejscowości. Jeśli oglądaliście film „U Pana Boga w ogródku” w reżyserii Jacka Bromskiego, to poczujecie w „Chaszczach” znajome tony. Jan Grzegorczyk przedstawia bowiem małe miasteczko dokładnie tak samo jak scenarzysta produkcji z 2007 roku.
Mamy tu wieś którą narrator opisuje z dużą dozą ciepła oraz szczyptą ironii. Okolice Rojna to miejsce, gdzie czas w pewien sposób się zatrzymał. Mieszkańcy wszystko o sobie wiedzą, dzięki czemu potrafią bez skrupułów obmawiać sąsiadów, by innym razem stanąć w ich obronie. To społeczność skonsolidowana wokół miejscowego kościoła, na którego czele stoi dość wiekowy proboszcz Melchior Górski. Kapłan doskonale zdaje sobie sprawę, że większość jego parafian chadza na msze bardziej po to, żeby zapełnić sobie wolny czas niż zatopić się w modlitwie. Pojawienie się Staszka sprawia, że ksiądz czuje, iż w końcu będzie miał znakomitego kompana do merytorycznej dysputy. Szybko okazuje się jednak, że Madej zaczyna zadawać dość niewygodne pytania, na które duchowny nie chce lub nie może odpowiedzieć. W związku z powyższym odsyła domorosłego śledczego do byłego prokuratora SB, niejakiego Mizery. W tym właśnie momencie niespełniony literat wpada w dość ciekawą sytuację, przypominającą nieco ironiczną potyczkę miedzy przysłowiowymi panem wójtem a plebanem i trupem w tle.
Warto zwrócić uwagę na dość nietypową ekspozycję zagadki kryminalnej. Sięgając po „Chaszcze”, niejeden niezorientowany czytelnik może odnieść wrażenie, że wcale nie czyta pełnokrwistego lekkiego kryminału, lecz dobrze dopracowaną powieść obyczajową, gdzie tajemnica jest tylko skromnym dodatkiem. Przez większość powieści zastanawiałam się przede wszystkim nad tym, czy główny bohater rozwiąże zagadkę, czy też w pewnej chwili ją porzuci, zostawiając mnie z niczym. Okruszki układanki tkwią bowiem w szarej codzienności i z pozoru banalnych rozmowach, które z czasem skłaniają niedoszłego ornitologa do prowadzenia wielokrotnie zawieszanego śledztwa. W tym miejscu warto dodać, że w momencie, kiedy poznajemy Madeja jest on totalnym fajtłapą, który nagle zostaje wrzucony w wir samodzielnego życia. W związku z tym, oczywistym jest, że przez większość czasu mężczyznę pochłaniają wyzwania zwyczajnego życia, a nie poszukiwanie potencjalnego mordercy.
Jan Grzegorczyk wykazał się ogromną drobiazgowością, jeśli chodzi o budowanie postaci z krwi i kości. Za postępowaniem każdej z nich kryje się oddzielna historia, którą autor przywołuje, argumentując ich postępowanie oraz sposób patrzenia na świat. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że prozaik wykazał się niezwykłą wnikliwością, jeśli chodzi o ukazywanie konkretnych wątków. Sam aspekt skrytej cukrzycy jest na tyle realistyczny, że czytelnicy, którzy na co dzień mierzą się z tą chorobą, będą mogli dostrzec, ile czasu autor poświęcił na zgłębienie tego tematu.
Jan Grzegorczyk nie szczędzi czytelnikowi bolesnych rozmyślań. W książce znajduje się na przykład mało znacząca fabularnie, lecz poruszająca scena, kiedy nasz główny bohater rozmawia ze sparaliżowanym chłopakiem, tocząc wewnętrzną walkę między poczuciem zażenowania, podziwu i ciekawości. Początkowo ten fragment bardzo mnie dotknął, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że autor znakomicie oddał istotę pewnej bariery, która czasem dzieli osoby z niepełnosprawnością od całej reszty społeczeństwa. Zresztą pisarzowi udało się również uchwycić sedno nieco powierzchownego, ludycznego postrzegania wiary, nie popadając przy tym w skrajności.
Przez dwie trzecie powieści wydawało mi się, że „Chaszcze” znajdą się na liście moich ulubionych książek wydanych w zeszłym roku. Ostatecznie okazało się jednak, iż nie wszystkie żarty przypadły mi do gustu. Oczywiście poczucie humoru to kwestia bardzo subiektywna, więc będziecie musieli przekonać się sami, czy komizm autora przypadnie Wam do gustu.
Na koniec kilka słów o aspekcie technicznym książki. Jak wspomniałam na wstępie, „Chaszcze” ukazały się na polskim rynku wydawniczym już kilka lat temu. Miałam to szczęście, że trzymałam w dłoniach obydwa wydania i z czystym sumieniem mogę napisać, że Wydawnictwo Zysk i S-ka zrobiło kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o łamanie tekstu. Wznowienie jest wzbogacone dość osobliwą grafiką pnączy, które powtarzają się przy okazji kolejnych rozdziałów. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie przepiękna żółta okładka, która będzie ozdobą niejednej biblioteczki. Niestety, jeszcze nie miałam okazji zestawić tego wydania z grzbietem kontynuacji cyklu, czyli „Puszczykiem”, ale mam nadzieję, że wszystko przede mną. Przyznam, że Stanisław Madej okazał się na tyle nietuzinkowym bohaterem, iż już nie mogę doczekać się jego kolejnych przygód.
(Opinia ukazała się również na stronie: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/jan-grzegorczyk-chaszcze.html)
Pierwszy raz o „Chaszczach” Jana Grzegorczyka usłyszałam jesienią 2009 roku, czyli w momencie pierwszego wydania książki. Pamiętam, iż wówczas blurb omawianej pozycji wydał mi się niezwykle oryginalny. Dziś, w czasach, kiedy na półkach królują powieści Katarzyny Puzyńskiej, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś umieszczanie zagadki morderstwa na prowincji wcale nie było tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-28
Muszę przyznać, że bardzo rzadko wybieram książki, w których dużą rolę odgrywa sielankowa atmosfera małego miasteczka. Może wynika to z faktu, iż sama mieszkam na prowincji, a „cukierkowość” niektórych powieści po prostu mnie odstrasza. Jednak w opisie „Blisko i bezpiecznie” było coś, co zmusiło mnie, by tym razem zaryzykować i udać się w literacką podróż do Mitford. Niestety już kilka minut po zamówieniu egzemplarza recenzenckiego okazało się, że będę miała okazję czytać jedenasty tom serii, którą wydawnictwo Zysk i S-ka sukcesywnie wydaje od 2008 roku. Czy więc warto zaczynać tę klimatyczną historię od środka? Zanim odpowiem na to pytanie, przybliżę nieco fabułę najnowszej odsłony cyklu stworzonego przez Jan Karon.
Ojciec Tim Kavanaugh wraz z żoną wraca z wakacji w Irlandii, gdzie przeżył trudne chwile, odkrywając mroczne tajemnice swojej rodziny. Wszystko, czego teraz pragnie to odzyskać spokój ducha i nacieszyć się emeryturą, na którą przeszedł kilka lat wcześniej. Sęk w tym, iż były pastor nie potrafi przejść w stan spoczynku, zwłaszcza że po zakończeniu posługi kapłańskiej, wbrew przyjętym zasadom, pozostał wśród swoich byłych parafian, często służąc im radą i modlitwą. Po miesiącach nieobecności mężczyzna odkrywa wiele z pozoru mało istotnych różnic, które zmieniają oblicze Mitford, a to dopiero początek problemów. W niedługim czasie okazuje się, że aktualny duszpasterz Lord’s Chapel niezbyt dobrze radził sobie z integracją ze specyficzną społecznością, a do tego zdradzał żonę, z którą właśnie zamierza się rozwieść. Kongregacja próbuje nakłonić ojca Tima, by przez kilka miesięcy kierował swoją byłą parafią, ale ten się waha, zważywszy, że również inni potrzebują jego wsparcia, przeżywając swoje małe i wielkie dramaty.
Tymczasem urocza właścicielka Księgarni Szczęśliwych Zakończeń, Hope, przeżywa najlepszy i zarazem najbardziej stresujący okres w swoim życiu. Gdy na teście ciążowym dziewczyna odkrywa dwie upragnione kreski, jej radość miesza się z niepokojem. Po tym, jak poroniła boi się cieszyć z dobrej nowiny, podświadomie czując, że coś jest nie w porządku. Jej złe przeczucia wkrótce okazują się uzasadnione. Lekarze diagnozują łożysko przodujące, co jest bezpośrednim zagrożeniem zarówno dla nienarodzonego dziecka, jak również przyszłej mamy. Hope musi diametralnie zmienić swoje przyzwyczajenia i modlić się o szczęśliwe rozwiązanie. I tu pojawia się kolejny problem. Kobieta nie może pozwolić sobie na zamknięcie księgarni, która jest jedynym źródłem utrzymania jej rodziny, a wizyty u lekarza przecież sporo kosztują. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest znaleźć odpowiednie zastępstwo. A może Tim Kavanaugh mógłby się tym zająć? Przecież to jedyna osoba, która zauważyła, że dom Irene McGraw jest otwarty i zapobiegł potencjalnej kradzieży. Czy to oznacza, że Mitford nie dba o swoich?
Jeśli chodzi o postać Timothy’ego to okazała się ona dla mnie odwróconą wersją doktora House’a. Co mam na myśli? Otóż, o ile w sławnym serialu główny bohater wychodził z założenia, że wszyscy kłamią, o tyle nasz duchowny stoi na zgoła odmiennym stanowisku, szukając w każdym choćby okruszka dobra. Mężczyzna jest z natury introwertykiem, który od wielu lat zmaga się ze skrywaną depresją, a na co dzień robi wszystko, żeby pomagać potrzebującym. Oczywiście w imię chrześcijańskiej miłości. W tym aspekcie poznajemy również losy Sammy’ego,. Chłopak sprawia ogromne kłopoty wychowawcze, doświadczona nauczycielka muzyki, która sprawuje nad nim opiekę, powoli zaczyna tracić cierpliwość. Staje się jasne, że jeśli nic się nie mieni, siedemnastolatek w najlepszym razie wyląduje na ulicy, a w najgorszym upomni się o niego jakiś ośrodek poprawczy bądź więzienie. Przez wzgląd na adoptowanego syna, ojciec Tim podejmie ostatnią próbę ratowania młodszego brata Donoleya. Metody, którymi posłuży się Timothy, okażą się dość „rewolucyjne”, ale czy skuteczne?
Muszę przyznać, że początkowo nie mogłam się wtopić w fabułę powieści i to wcale nie dlatego, że zaczęłam ten cykl od środka. To przykład bardzo klasycznego podejścia do tworzenia prozy obyczajowej. Tu akcja snuje się bardzo leniwie. Amerykańska pisarka stara się pokazać emocje i przeżycia bohaterów w szerszej perspektywie, stąd nie można tej pozycji uznać za sagę rodziną, choć znaczna część narracji to dialogi i przemyślenia byłego pastora. Każda ukazana mini historia staje się częścią większej całości, czyli dziejów prowincjonalnego miasteczka. W tym miejscu należy pochwalić autorkę a niezwykle realne przedstawienie charakterystyki malutkiej miejscowości, gdzie jest jeden sklep, wszyscy wszystkich znają, a plotki rozchodzą z prędkością światła. Znajdziemy tu więc lokalną gwiazdę, wiecznego zrzędę czy nieradzącego sobie z życiem, lekko upośledzonego chłopca o gołębim sercu. Poznamy wady i zalety braku anonimowości i problemy przekazane czasem bardzo poważnie, a niekiedy z przymrużeniem oka.
Największą zaletą „Blisko i bezpiecznie” jest podwójne dno tej powieści, gdzie pod kołderką pozornie mniej ważnych wydarzeń, odkrywamy uniwersalne wartości. Tym razem Jan Karon pochyla się nad zagadnieniem wejścia w jesień życia. Autorka jakby nieco w tle pokazuje ten trudny moment w życiu człowieka. Dzięki temu wątek jest zarazem delikatny i głęboki, lecz nie przytłacza fabuły. Z wiekiem zwykle coraz trudniej przystosowujemy się do zmian i musimy zaakceptować, iż nie będziemy tak silni jak kiedyś. Amerykanka pokazuje to przez zabawne sytuacje, dając czytelnikowi bodziec do przemyśleń.
Książka jest wręcz kopalnią cytatów literackich, więc jeśli je lubicie, zaopatrzcie się w notatnik. Warto też wspomnieć o polskich odniesieniach w fabule. Jedna z bohaterek, którą odnajdujemy w powieści, ma nie tylko polskie korzenie, ale jest także gwiazdą filmową. Ojciec Tim natomiast w wolnych chwilach czyta „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza.
Czas odpowiedzieć na pytanie, które postawiłam na wstępie. Czy cykl W moim Mitford można czytać nie po kolei? Trzeba przyznać, że Karon zrobiła wszystko by tak było. Nie musicie obawiać się, że czegoś nie zrozumiecie, bo w odpowiedniej chwili zostaną przywołane odpowiednie wspomnienia. Równocześnie te odwołania sprawiają, iż z miejsca zapragniecie sięgnąć po wcześniejsze tomy. Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, że ta powieść dużo bardziej będzie odpowiadać babciom niż wnuczkom. Sporo miejsca autorka poświęciła na wątek religijny, stąd jeśli macie problem z aspektami wiary w powieściach, lepiej rozważcie inną lekturę. Dla mnie dużo większym problemem okazała się urywana narracja, która domyślnie przypomina czas rzeczywisty. Mimo moich zastrzeżeń, jestem przekonana, że jeszcze nie raz zawitam do Mitford, bo kto chociaż raz zawita do tego urokliwego miasteczka, będzie tam wracał regularnie.
(Tekst ukazał się także na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/jan-karon-blisko-i-bezpiecznie.html)
Muszę przyznać, że bardzo rzadko wybieram książki, w których dużą rolę odgrywa sielankowa atmosfera małego miasteczka. Może wynika to z faktu, iż sama mieszkam na prowincji, a „cukierkowość” niektórych powieści po prostu mnie odstrasza. Jednak w opisie „Blisko i bezpiecznie” było coś, co zmusiło mnie, by tym razem zaryzykować i udać się w literacką podróż do Mitford....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-29
O Polakach pochodzących z Kresów mówi się coraz więcej. Wystarczy nadmienić, że 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej publikacji, mających przybliżyć sylwetki naszych rodaków, którzy zamieszkiwali część dzisiejszej Białorusi, Litwy i Ukrainy, czyli tereny II Rzeczypospolitej. Zwykle publikacje skupiają się na ukazaniu postaci związanych z czynną walką o niepodległość. Pozycja Katarzyny Węglickiej „Polacy z Kresów. Znani i nieznani”, nieco łamie ten schemat.
Muszę przyznać, że już sam wstęp do części właściwej pozycji był dla mnie sporym zaskoczeniem. Spodziewałam się mocno historycznego leksykonu przepełnionego datami i opisami walk, a tymczasem już w prologu autorka mocno dystansuje się od tej koncepcji. Wybitni znawcy tematu mogą tu nie znaleźć niczego wartego uwagi, ale to nie do nich skierowana jest ta książka. Pani Katarzyna, jako miłośniczka kultury i sztuki stara się podejść do życiorysów swoich bohaterów w aspekcie nie tyle wydarzeń, co miejsc i spuścizny materialno-duchowej.
Trudno określić te szkice nawet biogramami, a jeśli już to w bardzo okrojonej wersji. Sposób narracji dużo bardziej przypomina gawędę niż nudną lekcję historii. Pisarka pełni tu rolę przewodniczki po kresowych miastach i miasteczkach, co daje odbiorcy możliwość wniknięcia w mentalność społeczności, z jakich w znacznej mierze wywodzą się opisywane postacie. Żadna z opowieści nie przekracza granicy Kresów, choć bardzo często jej bohaterowie wyjeżdżali, zostawiając ukochane krajobrazy na zawsze. Początkiem historii jest zawsze miejsce. Czasem to mały dworek, a innym razem wzgórze, gdzie ślady polskiej historii są znikome. Bywa, że wskazówką jest jakiś tekst źródłowy, a nawet kilka zdań ze znanej powieści. Książkę dopełniają czarno-białe fotografie z archiwum autorki, choć również ona sama potrafi urzekająco opisywać miejsca, które odwiedza.
Bardzo ciekawy jest dobór osób, jakie narratorka poleca naszej uwadze. To nie tylko tak znane postaci jak Tadeusz Kościuszko czy Józef Piłsudski, które w większym lub mniejszym stopniu kojarzymy z przedstawianymi terenami. To też zwykli bohaterowie swoich małych ojczyzn, którzy wyróżniali się chociażby na polu nauki czy rozwoju przemysłu, a dziś są zapomniani lub kojarzeni tylko z terytorium naszego kraju. Autorka trzyma się zasady, by znanych i lubianych ukazywać z innego punktu widzenia. Tym sposobem poznajemy legendę o kasztance słynnego marszałka, która była nauczona zatrzymywać się przy każdym potrzebującym. Największym walorem książki jest wysunięcie na pierwszy plan unikatowych życiorysów zwykle uważanych za niegodne uwagi. Tymczasem znany drukarz, botanik czy twórca jednego z najlepszych miast uzdrowiskowych także tworzyli unikalny klimat, inspirujący wybitnych malarzy i muzyków.
„Polacy z Kresów. Znani i nieznani” to publikacja niepozbawiona wad. Korekta niestety pozostawia trochę do życzenia, a niektóre materiały źródłowe mogą budzić wątpliwości wśród osób, korzystających z tradycyjnych materiałów. Niemniej śmiem twierdzić, że jeśli szukacie książki, która ma zaszczepić w was miłość do historii to Katarzyna Węglicka stworzyła coś dla was, bo tylko tutaj obok wzorcowych dowódców znajdziecie szlachciców z ułańską fantazją, a kompozycje Tadeusza Ogińskiego stoją obok twórczości Czesława Niemena.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/05/katarzyna-weglicka-polacy-z-kresow.html)
O Polakach pochodzących z Kresów mówi się coraz więcej. Wystarczy nadmienić, że 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej publikacji, mających przybliżyć sylwetki naszych rodaków, którzy zamieszkiwali część dzisiejszej Białorusi, Litwy i Ukrainy, czyli tereny II Rzeczypospolitej. Zwykle publikacje skupiają...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-30
Według niektórych, każdy bloger piszący o książkach, jest niespełnionym literatem. To zapewne przesada, ale faktem jest, że prowadzenie swojego miejsca w sieci daje dużą motywację do rozwijania umiejętności pisarskich. Trudno więc dziwić się, że część z osób piszących o literaturze, prędzej czy później wydaje swoją książkę. Na taki właśnie krok zdecydowała się Agnieszka Krizel, czyli autorka bloga Recenzje Agi.
„jak na obrazie impresjonisty
brzęczą pszczoły w sadach
spod filiżanek kwitną jabłonie
lekko przysiada ważka
w wazonach niezapominajki”
(fragment wiersza „Maj”)
„Mode-de-vie” to niewielki, acz niezwykle urzekający tomik wierszy, który powstawał przez kilka lat. Mimo to zbiorek jest bardzo spójny i opiera się na kilku zasadniczych tematach. Pierwszym z nich jest tucholska przyroda, którą poetka opisuje z charakterystycznym dla siebie wdziękiem. Sporo tu miejsca na dostrzeganie drobnych szczegółów, których nie zauważamy, pędząc przez życie. Może to właśnie ta coraz rzadsza umiejętność wnikliwej obserwacji świata oraz plastyczność zastosowanego języka przekazu, sprawiają, że część wierszy Agnieszki przypomina piękne fotografie, na których uchwycone są drobinki codzienności. Tomik wzbogacają piękne zdjęcia miejsc bliskich blogerce. Na jednym z nich widzimy zielony las, emanujący spokojem i siłą. Niestety, to miejsce wygląda już dzisiaj inaczej na skutek potężnych wichur, które nawiedziły województwo kujawsko-pomorskie w sierpniu 2017 roku. Agnieszce udało się jednak zachować w swoich wersach to, co zniknęło już na zawsze.
Nie da się ukryć, że autorka dostrzega moc słowa i bardzo dba o to, by jej czytelnicy sami odkryli jak wypowiedziane zdania potrafią burzyć lub budować nasze relacje. Najlepiej widać to m.in w wierszach „Słowa” oraz „Te”. A gdy już znamy moc wypowiedzianych myśli możemy próbować wejść w świat emocji innych. W tym miejscu muszę wspomnieć o wierszach, które najbardziej mnie zaskoczyły. Są to utwory dedykowane ważnym dla Agnieszki twórcom. W każdym z liryków skierowanych m.in. do Romy Ligockiej czy Leopolda Staffa, widać, że młoda poetka stara się mówić unikalnym językiem swoich mentorów. Zupełnie jakby chciała pokazać, że nie chce się narzucać, a jedynie doceniać twórczość tych, którzy są dla niej wzorem.
„Mode-de-vie”, pomimo uniwersalnego przekazu to bardzo kobiece spojrzenie na rzeczywistość. Przyznam, że nigdy nie pomyślałabym, że można tak celnie przedstawić głębokie, damskie emocje poprzez pryzmat szafy z ubraniami. Zanim jednak ostatni gentelman zarzuci pomysł sięgnięcia po tomik Agnieszki Krizel musi wiedzieć, że ten temat stanowi chyba najmniej istotny element omawianego zbioru. Nie da się ukryć, że poruszany w niektórych wierszach temat upływu czasu jest dla pań dużo bardziej dotkliwy niż dla mężczyzn.
Pewnie, gdyby nie grupka najbliższych przyjaciół autorki jej liryka, nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. Na szczęście ci, którzy przeczytali skryte gdzieś na dnie szuflady wiersze szybko dostrzegli ich potencjał i nakłonili blogerkę do wydania tomiku. Do promocji przyłączyły się również znane i lubiane pisarki, które na moment zmieniły się z Agnieszką rolami, by napisać recenzje, które stanowią niejako wstęp do tego zbioru. W tym miejscu mała uwaga. Choć teksty napisane m.in. przez Annę Sakowicz, Annę Kasiuk i Tomasza Witkowskiego znajdują się przed częścią zasadniczą publikacji, to polecam wrócić do nich dopiero po przeczytaniu ostatniego wiersza, gdyż będziecie mogli porównać własne przemyślenia z tym, co napisali inni.
Dla mnie samej „Mode-de-vie” był najlepszym tomikiem poetyckim jaki przeczytałam w 2018 roku. W trakcie lektury jednego z utworów najzwyczajniej w świecie rozpłakałam się, czując, że ktoś dotknął najczulszej struny mojej duszy, którą zwykle kryję przed światem. Choć ten zbiorek nie jest na tyle oryginalny, by zostać dostrzeżonym przez wytrawnych krytyków, to jednak jest w nim coś szczególnego. Jeśli chcielibyście wejść w świat poezji, ale boicie się trudnego przekazu, to tomik Agnieszki Krizel będzie dla was idealny. Przekonacie się bowiem sami, że wierszy nie trzeba analizować. Wystarczy je po prostu czytać sercem.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/01/agnieszka-krizel-mode-de-vie.html)
Według niektórych, każdy bloger piszący o książkach, jest niespełnionym literatem. To zapewne przesada, ale faktem jest, że prowadzenie swojego miejsca w sieci daje dużą motywację do rozwijania umiejętności pisarskich. Trudno więc dziwić się, że część z osób piszących o literaturze, prędzej czy później wydaje swoją książkę. Na taki właśnie krok zdecydowała się Agnieszka...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-29
O „Nieczułości” Martyny Bundy było niezwykle głośno już w momencie jej premiery. Książka znalazła uznanie zarówno wśród krytyków jak również czytelników. Wystarczy wspomnieć chociażby o nominacjach do Nike oraz nagrody Conrada. Co zadziwiające, chociaż wcześniej zetknęłam się z wieloma analizami tej pozycji, w mojej pamięci pozostały tylko ogólnikowe stwierdzenia, że jest to książka świetna, poruszająca i wstrząsająca. Usiadłam, więc do lektury kolejnej propozycji Dyskusyjnego Klubu Książki z dużymi oczekiwaniami.
Dziewcza Góra to mała miejscowość na Kaszubach, gdzie mieszka młoda wdowa wraz z trzema córkami. Kiedy je poznajemy, wydają się żyć lekko na uboczu swojej społeczności. Wynika to po części z faktu, że Rozela została swego czasu wyklęta przez rodzinę. Z biegiem lat kobieta zaznała odrobiny szczęścia, które przerwała nagła i tragiczna śmierć męża. Akcja „Nieczułości” toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu lat i opowiada o losach kobiet, które pomimo tego, że często się kłócą i podążają własną drogą, zawsze mogą na siebie liczyć. Ich relacje będą ewoluować, czemu trudno się dziwić zważywszy na fakt, że ich charaktery diametralnie się od siebie różnią. Najbardziej podobna do swojej mamy jest Gerta. Dziewczyna czułaby się najlepiej, żyjąc w zgodzie z rytmem pór roku, który dałby jej poczucie przydatności i stabilizacji, a równocześnie nieograniczonego kontaktu z naturą. Niestety, wraz z biegiem lat kobieta przekona się, że jej życie będzie oparte na niepewności i przekonaniu, że nie jest w miejscu, gdzie być powinna. Średnia z sióstr, czyli Truda, posiada charakter pełen sprzeczności. Uwięziona na wsi, marzy by na stałe przenieść się do miasta, gdzie mogłaby spełniać swoje aspiracje. Dziewczyna czuje, że wiele lat temu bezpowrotnie utraciła szansę na lepszy los. I w końcu Ilda – według matki zakała rodziny. To właśnie ona poświęci najwięcej, aby choć przez chwilę poczuć się naprawdę szczęśliwą.
Martyna Bunda postanowiła pójść stosunkowo rzadko eksploatowaną ścieżką. Fabuła powieści rozgrywa się w większości już po wygaśnięciu II wojny światowej. Mimo to gdzieś w tle czają się wspomnienia, których nie da się wymazać. Tym, co wyróżnia „Nieczułość” spośród innych powieści podejmujących temat traum bohaterek, jest fakt, że autorka nie skupia się wyłącznie na historiach osadzonych bezpośrednio na pierwszej linii frontu. Wyjątkiem od tej reguły są przeżycia Rozeli, będącej ofiarą nazistowskich żołnierzy. Kobieta po wojnie postanawia sama zmagać się z traumą, która wpłynęła na całe jej życie. Skrywane uczucie nieprzepracowanego bólu i wszechogarniającego strachu sprawia, że dom Rozeli jest specyficznym miejscem. Gospodyni rządzi w nim twardą ręką. Chociaż w życiu dorastających dzieci nie brakowało szczęśliwych chwil, to bywały momenty, kiedy matka przypominała nieczułą despotkę. Dziewczynki, które na naszych oczach dojrzewają, a później mierzą się z dorosłymi problemami, przez wiele lat nie będą wiedziały, co było źródłem zachowania ich matki. Nie zmienia to jednak faktu, że również one będą zmagać się ze społecznymi skutkami wojny, które zmieniły nie tylko kształt granic państw, ale także ludzką mentalność. I tak to, co w latach dwudziestych uchodziło za normę, po dwóch kolejnych dekadach nie było już tak oczywiste. Przekonała się o tym przede wszystkim Gerta, która musiała pogodzić się ze sprzeciwem matki względem jej związku z pewnym przystojnym młodzieńcem.
Na kartach „Nieczułości” miłość w czasach PRL-u łączy się z bezdusznymi realiami. Wydaje się jednak, iż bohaterki są na tyle silne, że nie potrzebują stałej obecności mężczyzn. Mimo to każda z nich na pewnym etapie życia jest w mniej lub bardziej udanym związku. Nie do końca zgadzam się jednak ze stwierdzeniem, że panowie pojawiają się w fabule tylko jako nic nieznaczący element tła. Faktem jednak jest, że akcję obserwujemy głównie oczami kobiet, którym nie są obce różnorodne trudne sytuacje.
Mam pewien problem z ukazaniem przełomowych chwil w życiu każdej z bohaterek. To te momenty stanowią zawsze punkt wyjścia do dalszej historii. W pierwszych rozdziałach poznajemy te wydarzenia wędrując pomiędzy teraźniejszością, a nagłymi retrospekcjami, co może wywołać poczucie lekkiej dezorientacji u niektórych czytelników. Być może to właśnie splecenie dwóch osi czasowych sprawiło, że początkowo „Nieczułość” bardziej przypominała mi formą zbiór opowiadań, aniżeli pełnoprawną powieść. Nie jest to jednak moim największym zarzutem względem tego tytułu.
Jak wcześniej wspomniałam, książka Martyny Bundy opowiada o znaczeniu traum wyniesionych z przeszłości. Specyficzna trzecioosobowa narracja jest prowadzona z perspektywy konkretnych bohaterek, które naprzemiennie ukazują nam swoje spojrzenie na sytuacje, z jakimi muszą się mierzyć. Jednak o pierwotnych źródłach podejmowanych przez nie decyzji dowiadujemy się w większości śledząc spostrzeżenia osób postronnych. I tak działań Ildy nie zrozumiemy w pełni bez fragmentów wspomnień Rozeli, mówiących o własnym, nagłym wdowieństwie. Taki sposób opowieści nieco łagodzi główny przekaz książki, który ginie gdzieś pomiędzy mocno poruszającymi czytelnika aspektami teraźniejszości kobiet. Choć ,,Nieczułość” robi bardzo dobre wrażenie pod względem przekazu emocji w trakcie czytania, to sama opowieść szybko zaciera się w pamięci odbiorcy. Pozostają w nas uczucia, ale już niekoniecznie wydarzenia, które je spowodowały. Czy to źle? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta.
Debiut literacki Martyny Bundy jest utworem idealnym, jeśli analizujemy go jako całość. Problem zaczyna się, gdy rozpatrujemy każdy występujący motyw fabuły oddzielnie. Wtedy dostrzegamy, ile w tej książce niewykorzystanego potencjału. Poruszana problematyka utworu jest wszak na tyle bogata, iż zasługiwałaby na szersze omówienie. Jest co najmniej kilka drażliwych kwestii, które autorka porusza mimochodem tylko w kilku akapitach, by nigdy do nich nie powrócić. Poniekąd rozumiem taką decyzję. Gdyby poszerzyć fabułę chociażby o aspekty związane z pedofilią w polskim Kościele, powstałaby powieść, o dużo głębszym wydźwięku, ale prawdopodobnie mniejszej popularności. „Nieczułość” mogłaby być kanwą dla co najmniej kilku interesujących książek o ważnych zagadnieniach społecznych.
Nadmiar krótkich, lecz emocjonalnych scen sprawił, że po kilku tygodniach od lektury książki, pamiętałam z niej bardzo nieliczne fragmenty. W trakcie przypominania sobie kolejnych detali powieści, odkrywałam jednak drobiazgi, których wcześniej nie widziałam. Równocześnie czułam coraz większy niedosyt. W moim przekonaniu „Nieczułość” jest książką dobrą, która mogła być powieścią wybitną, gdyby Martyna Bunda podkreśliła kilka drobiazgów, które są mało widoczne podczas pierwszego czytania.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/01/martyna-bunda-nieczuosc.html)
O „Nieczułości” Martyny Bundy było niezwykle głośno już w momencie jej premiery. Książka znalazła uznanie zarówno wśród krytyków jak również czytelników. Wystarczy wspomnieć chociażby o nominacjach do Nike oraz nagrody Conrada. Co zadziwiające, chociaż wcześniej zetknęłam się z wieloma analizami tej pozycji, w mojej pamięci pozostały tylko ogólnikowe stwierdzenia, że jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-03
2018-07-29
Myśląc o XIX-wiecznej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych, rzadko bierzemy pod uwagę, że dotyczyła ona nie tylko środkowo-wschodniej części naszego kontynentu oraz Wielkiej Brytanii, ale także krajów skandynawskich. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, iż w pierwszych dwóch dekadach XIXw. swoją ojczyznę opuściło 1,5 miliona Szwedów. Tak duże zainteresowanie wyprawą na nowy kontynent było oczywiście w jakiejś mierze wynikiem naturalnej ludzkiej ciekawości. Jednak główne powody masowego opuszczenia ojczyzny przez Skandynawów miały dużo bardziej realistyczne podstawy, wynikające zarówno z ówczesnych warunków pogodowych, jak również kwestii politycznych. Bogobojni chłopi, chcąc uniknąć prześladowań oraz pragnąc krzewić restrykcyjną wiarę na nowym lądzie, wyprzedawali swój majątek, by za Atlantykiem budować nowe życie. Biedniejsi decydowali się czasem na wieloletnią rozłąkę, by pracując daleko od domu, móc finansowo wspierać bliskich, mieszkających w Szwecji. Właśnie przed wyzwaniem zbudowania własnego miejsca na ziemi stanął założyciel Elmwood Springs Lordor Nordstrom, kiedy pewnego dnia stanął na jednym ze wzgórz, które właśnie kupił i oczami wyobraźni zobaczył pełną życia miejscowość, której punktem centralnym miała stać się jego własna mleczarnia o nazwie Słodka Koniczyna oraz miejsce, które zostanie nazwane Spokojnymi Łąkami. Tak właśnie rozpoczyna się niezwykle ciepła i wzruszająca historia o ludziach i czasach, za którymi wielu z nas tęskni.
Pierwsze pokolenie przybyszów przeniosło swoje konserwatywne zwyczaje do nowego kraju, ale wraz z biegiem lat europejska tożsamość ich dzieci i wnuków bezpowrotnie się zatarła. Fabuła powieści rozgrywa się na przestrzeni ponad stulecia, co uwidacznia przemiany społeczne. Książka podzielona jest nie tylko na rozdziały, ale także dekady, których tytuły nawiązują do amerykańskiej kultury lub historii. Fannie Flagg bardzo płynnie przedstawia proces asymilacji Europejczyków w Stanach Zjednoczonych oraz ich reakcje na takie nowości jak telewizja, Internet czy wielkopowierzchniowe centra handlowe. „Całe miasto o tym mówi” to książka w pewnym sensie o istocie amerykańskiej mentalności. Ukazany obraz jest jednak uproszczony ze względu na dość sielankową konwencję powieści. Mimo to bardziej zorientowani czytelnicy z łatwością odnajdą odniesienia do amerykańskich tropów kultury, które czasem skłonią ich do uśmiechu, a innym razem do przemyśleń. Autorka poświęciła sporo miejsca na pokazanie w krzywym zwierciadle takich problemów jak otyłość olbrzymia czy trudna sytuacja osób żyjących ma granicy ubóstwa. Trzeba jednak podkreślić, że większość najtrudniejszych kwestii jest poruszanych w tak delikatny sposób, że nadmiernie nie przytłaczają one odbiorcy. Niestety w fabule znajdziemy także zbyt patetyczne wątki patriotyczne, które niekoniecznie mogą przypaść do gustu osobom nastawionym na lekką lekturę. Z drugiej strony, gdy widzimy mieszkanki Elmwood Springs w grupie pierwszych amerykańskich sufrażystek zdajemy sobie sprawę, że to właśnie w małych miejscowościach często tkwi siła wielkich zmian.
„Całe miasto o tym mówi” to powieść nie tyle o konkretnych bohaterach, co o ich życiu w małej skonsolidowanej społeczności, która w pewnym stopniu jest samowystarczalna. Tutaj każda osoba jest fragmentem większej całości. Mimo, że fabuła nie ma dominującego wątku to wykreowane postacie są bardzo realistyczne. Dzięki temu niezwykle łatwo utożsamić się z przeżywanymi przez nie emocjami oraz odnaleźć w nich cząstkę siebie lub kogoś z własnego otoczenia. Każdy z kilkunastu bohaterów tworzy atmosferę i dziedzictwo miejsca, w jakim żyje. Uczestnikom spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki najbardziej podobał się klimat małych sklepików, gdzie każdy klient czuje się jak w domu. To rzeczywistość, gdzie rodzinne problemy, choć skrywane w zaciszu czterech ścian, zdają się istnieć w plotkach i domysłach sąsiadów. Jednak mimo niedopowiedzeń mieszkańcy potrafią wspólnie rozwijać swoje miasto.
Głównym motywem powieści jest przemijanie widziane z wielu perspektyw. Bo któż z nas prędzej czy później nie zada sobie pytania, co będzie ze mną, gdy któregoś dnia zniknę z tego świata? Czy ktoś zapłacze nad moją trumną? A może jest tak, że umieramy dla innych dopiero wtedy, gdy nikt nie będzie o nas pamiętał? Właśnie ten temat stał się dla Fannie Flagg elementem spajającym wszystkie wątki. Ta kwestia nabiera jeszcze większego znaczenia, kiedy uświadomimy sobie, że ,,Całe miasto o tym mówi” to nie tylko książka podsumowująca czteroczęściowy cykl o nazwie Elmwood Springs (poprzednie trzy tomy ukazały się kilka lat temu nakładem wydawnictwa Nowa Proza), ale także powieść po której autorka oficjalnie oznajmiła zakończenie swojej kariery literackiej. Poniekąd stąd wynika dla mnie największy minus tej książki. „Całe miasto o tym mówi” miałoby dużo mocniejszy wydźwięk, gdyby historia miała otwarte zakończenie, które musiałby dopowiedzieć sobie czytelnik.
Książka zaskoczyła mnie nie tylko tym, że można potraktować ją, jako jednotomową historię. Doceniam, bowiem wyjątkowo ciepły język powieści, który jest zapewne wynikiem nie tylko wybitnego warsztatu pisarskiego Fannie Flagg, ale także świetnego polskiego przekładu, dokonanego przez Dorotę Dziewońską. Pomimo, że niezbyt lubię sielankowe opowieści proza amerykańskiej autorki była dla mnie tak niezwykle otulająca, że nie chciałam się z nią żegnać. Wszak właśnie do takiego świata warto zawitać w chłodne jesienno-zimowe wieczory
(Pełna opinia na https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/10/fannie-flagg-cae-miasto-o-tym-mow.html)
Myśląc o XIX-wiecznej emigracji Europejczyków do Stanów Zjednoczonych, rzadko bierzemy pod uwagę, że dotyczyła ona nie tylko środkowo-wschodniej części naszego kontynentu oraz Wielkiej Brytanii, ale także krajów skandynawskich. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, iż w pierwszych dwóch dekadach XIXw. swoją ojczyznę opuściło 1,5 miliona Szwedów. Tak duże...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-04
Na czytanie baśni nigdy nie jesteśmy zbyt dorośli. Do takich oczywistych wniosków doszłam ponad trzy lata temu, kiedy skończyłam czytać „Tami z Krainy Pięknych Koni”, czyli książkę rozpoczynającą cykl o tej samej nazwie. Od tamtej pory wiedziałam, że będę pochłaniać kolejne tomy, a następnie oddawać je mojej bratanicy, by to ona za kilka lat zakochała się w tej historii. Dzisiaj, gdy przychodzę do Was z opinią o finalnym tomie trylogii, czyli „Magicznej Kapadoclandii”, czuję lekki smutek, że już więcej nie spotkam Tami i jej przyjaciół. Nim jednak przejdę do opisu moich wrażeń mała uwaga. „Magiczna Kapadoclandia” to uwieńczenie ogromnej historii, którą autorka początkowo planowała wydać, jako jedną samodzielną książkę, ale ostatecznie pomysł rozrósł się na tyle, że powstały aż trzy tomy wspaniałej baśni. W związku z tym nie zalecam czytać najnowszej odsłony przygód młodych bohaterów bez znajomości treści „Tami z Krainy Pięknych Koni” oraz „Tami z Kapadoclandii”, gdyż pewne wątki mogą Wam umknąć, dlatego warto podarować swojemu dziecku wszystkie trzy tomy baśni spod pióra Renaty Klamerus.
Trójka naszych ulubionych bohaterów, czyli uzdolniona Tami, zawsze rozsądny Rume i przyszły słynny kucharz Kelie ponownie zabierają nas w wir magicznej przygody. Tym razem do naszej grupki dołączy coraz bardziej dociekliwy Bori, od odkrycia któregos wszystko się zaczęło. Tami uczy się w szkole muzycznej z internatem i rzadko przyjeżdża do domu, zwłaszcza kiedy dowiaduje się, że ma szansę wystąpić w konkursie im. Henryka Wieniawskiego w dalekiej Polsce. Niemniej, by dziewczynka udała się w tak daleką i fascynującą podróż, musi dzielnie ćwiczyć grę na skrzypcach w trakcie przerw w zajęciach szkolnych, kiedy przyjeżdża do domu, aby spotkać się z najbliższymi.
Gdy wraz z bohaterką powracamy do Kapadoclandii, wydaje się, że rodziny Tekbyików, Serajów i Suremalków w końcu mogą w pełni korzystać z efektów swojej wytężonej pracy. Pola przynoszą plony, więc pieniędzy na najważniejsze potrzeby nie brakuje. Ta sytuacja sprawia, że rodzice skupiają się na tym, aby wytłumaczyć dzieciom, że nawet, gdy jesteśmy bogaci, nie powinniśmy zaniedbywać swoich obowiązków, bo nigdy nie wiadomo, co wydarzy się jutro. Jako, że nawet Tami musi codziennie zajmować się magicznymi kozami, to właśnie ona zaczyna podejrzewać, że wszystkie szczęśliwe zbiegi okoliczności mogą być zalążkiem przyszłych kłopotów. Jak wkrótce ma się okazać intuicja jej nie myli. W tym samym czasie babcia Fuoco zaczyna odczuwać pewne dolegliwości związane z wiekiem oraz faktem, że od pewnego czasu pije coraz mniej wody ze źródła NORN, które dotąd zapewniała jej zdrowie. Staruszka nie chcąc martwić swojej przyszywanej wnuczki, postanawia ukryć swoje oryzpadłości przed rodziną. Już niedługo okaże się, że niektóre sekrety bardzo łatwo wychodzą na jaw.
„Magiczna Kapadoclandia” to zdecydowanie najdojrzalszy tom całego cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni, który łączy w sobie drobinki magii ze współczesnymi problemami. Jeśli czytaliście wcześniejsze części przygód naszych bohaterów, pewnie z radością udacie się wraz z nimi do Jordanii, gdzie poznacie zaczarowanego pieska, którego dzieci już kiedyś spotkały. Ta historia udowodni im, że nawet ktoś, kto źle postępuje, ma szansę, aby naprawić swoje błędy. W tajemnicy powiem Wam, ze nasza dotąd grzeczna Tami stanie się małą buntowniczką. Co zrobi, tego oczywiście Wam nie zdradzę. Musicie sami się o tym przekonać, sięgając po „Magiczną Kapadoclandię”. A jak już zaczniecie czytać tę niezwykłą bajkę, koniecznie sprawdźcie, czy nie lata wokół Was dron, Dlaczego? Tego również dowiecie się z książki.
Tym, co wyróżnia tę odsłonę przygód Tami i jej przyjaciół poprzednich części cyklu jest położenie większego akcentu na aspekty realistyczne. Zaklęcia pełnią tu rolę łagodzącą mocny przekaz, bo nie da się ukryć, że kwestie poruszane w tym tomie przez Renatę Klamerus – choć przedstawione w nieco zawoalowany sposób, który jest dostosowany do wieku małych czytelników – są niezwykle trudne nawet dla dorosłych. Dzieci dowiedzą się chociażby jak ważną rzeczą jest posiadanie dowodu osobistego i jak dziwny jest fakt, że osoba, która ma 100 lat, nigdy nie była u lekarza.
Ostatni tom cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni ma nieco wolniejsze tempo niż jego poprzednie odsłony. Mimo to „Magiczna Kapadoclandia” jest doskonałym domknięciem niezwykle ciekawej trylogii, która podkreśla nie tylko fakt, że trzeba pomagać innym, ale także to, że każdy posiada talent, który może rozwijać. To również książka o tym, że wszyscy musimy kiedyś dorosnąć, ale nie warto się tym martwić, bo przecież za każdym zakrętem czeka na nas nowa przygoda.
(Opinia o całym cyklu Tami z Krainy Pięknych Koni na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2018/05/renata-klamerus-magiczna-kapadoclandia.html)
Na czytanie baśni nigdy nie jesteśmy zbyt dorośli. Do takich oczywistych wniosków doszłam ponad trzy lata temu, kiedy skończyłam czytać „Tami z Krainy Pięknych Koni”, czyli książkę rozpoczynającą cykl o tej samej nazwie. Od tamtej pory wiedziałam, że będę pochłaniać kolejne tomy, a następnie oddawać je mojej bratanicy, by to ona za kilka lat zakochała się w tej historii....
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-27
Tysiące turystów, co roku zadają sobie pytanie, gdzie pojechać na urlop. Odpowiedź nie jest prosta, gdyż zewsząd spoglądają na nas wszelakie oferty biur podróży. Zdecydowana większość ostatecznie wybiera zorganizowaną wycieczkę, są jednak i tacy, którzy pragną poczuć swoisty klimat odwiedzanego kraju. W takim przypadku często najpopularniejsze trasy turystyczne nie wystarczają. Na szczęście na polskim rynku wydawniczym w ostatnim czasie, coraz częściej można znaleźć wyjątkowe przewodniki pisane przez pasjonatów. Te książki potrafią nie tylko odkryć przed czytelnikiem wyjątkowe miejsca, ale również zarazić miłością do przedstawionego krajobrazu. Taką właśnie pozycją jest „Toskania i Umbria. Przewodnik subiektywny” Anny Marii Goławskiej i Grzegorza Lindenberga.
Emocjonalność i umiłowanie Italii, prowadzi autorów zarówno do popularnych jak i nieco zapomnianych, ale równie urokliwych, miast i miasteczek Toskanii i Umbrii. Autorzy są twórcami strony http://www.toskania.org.pl/. Kiedy otwiera się książkę, od razu można doświadczyć wszechogarniającego uczucia spokoju. Jak dowiadujemy się na niemal samym początku publikacji, Włochy to kraj, gdzie warto, choć na chwilę zatrzymać się, by wchłonąć klimat i nasycić się zapachem i smakiem, którego nie znajdziemy nigdzie indziej. Pierwsza część przewodnika to informacje wprowadzające. Dowiemy się, więc podstawowych informacji, których potrzebuje przeciętny turysta. Znaczenie sjesty, rodzaje noclegów to tylko początek danych, które przydadzą się w czasie wakacji.
Zasadniczą częścią tego przewodnika jest wyjątkowa podróż sentymentalna. Udamy się, więc zarówno do znanej turystom Florencji, duchowego Asyżu, znanego filmu „Życie jest piękne” Arezzo czy Pizy, ale również mniej uczęszczanych, ale równie zabytkowych, miejscowości. Autorzy wracają do Włoch regularnie, by odkrywać nowe zakamarki oraz powracać do ulubionych miejsc. Nie spodziewajmy się, iż dostaniemy tu gotowy opis i trasę wycieczki. To podróż, gdzie ważniejsze są emocje, niż pierwotny plan zwiedzania. Pasję do architektury i sztuki widać na każdym kroku. Podobno nie można zwiedzić wszystkich zabytków Italii, więc zawsze można odkryć coś nowego. To, co czasem zaskakuje to wyjątkowa spostrzegawczość w odnajdywaniu unikalnych perełek architektonicznych, które dla przeciętnego turysty są czasem niezauważalne. Szczególne miejsce autorka poświęca rzeźbie i malarstwu sakralnemu. Nie ma tu tylko oschłego opisu napotkanych zabytków, ale również ich subiektywna ocena.
Czymś niezwykle ciekawym jest zestawienie punktu widzenia autorów na konkretną miejscowość czy zabytek, z relacjami innych podróżników, którzy opisali te miejsca wcześniej. W większości te relacje się uzupełniają, tworząc spójną całość, lecz czasem można zaobserwować jaskrawe kontrasty, wynikające np. z upływającego czasu. Właściwie ta pozycja wydawnicza pokazuje Toskanię i Umbrię z dwóch dopełniających się perspektyw. Mamy, więc zarówno teraźniejszość objawiającą się w opisie np. transportu, czy podejścia do turystów, jak i przeszłość widoczną w zabytkach pochodzących niekiedy już z czasów etruskich. W książce jest również opis kilku tradycji, które swój początek mają już w średniowieczu.
Ten przewodnik zawiera również unikalne zdjęcia, które znakomicie współgrają z treścią. Tak naprawdę patrząc na te fotografie, czytelnik od razu chciałby się przenieść w przedstawiane miejsce. Nie łatwo jest ukazać zarówno codzienność, jak i unikalne zabytki w tak niesamowicie ciekawym i tajemniczym ujęciu. Niezwykle cenne jest umiejętne wykorzystanie perspektywy i harmonia cieni. Już dla samych fotografii warto mieć tę publikację na półce.
Generalnie nie należy tej książki traktować, jako klasyczny przewodnik, bo nie taka jest jego rola. Sięgając po tę publikację, należy przygotować się raczej na to, iż tak zafascynuje nas włoska rzeczywistość, że nawet kupienie kolejnego przewodnika (tym razem w klasycznym znaczeniu tego słowa) nie będzie stanowiło problemu.
Tysiące turystów, co roku zadają sobie pytanie, gdzie pojechać na urlop. Odpowiedź nie jest prosta, gdyż zewsząd spoglądają na nas wszelakie oferty biur podróży. Zdecydowana większość ostatecznie wybiera zorganizowaną wycieczkę, są jednak i tacy, którzy pragną poczuć swoisty klimat odwiedzanego kraju. W takim przypadku często najpopularniejsze trasy turystyczne nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-21
Muszę się wam przyznać, że mam pewną słabość do archiwalnych fotografii. Miałam nawet w szkole średniej taki moment, kiedy chciałam zająć się zawodowo grafiką, a dokładniej renowacją i koloryzacją starych fotografii. Choć ostatecznie z tych planów nic nie wyszło, to do dziś uwielbiam patrzeć na dobrze wykonane zdjęcia, zwłaszcza te, które dokumentują ważne wydarzenia, bądź wyjątkowe zjawiska przyrodnicze. Nieco w sprzeczności z tym stoi fakt, że po albumy sięgam relatywnie rzadko. Niedawno jednak udało mi się ten stan rzeczy zmienić i to przez totalny przypadek. W trakcie szukania materiałów dotyczących bitew o Przełęcz Dukielską, natrafiłam na niezwykle ciekawie zapowiadającą się publikację. Kierując się tylko i wyłącznie tytułem, wypożyczyłam książkę ,,Krosno w czasie okupacji hitlerowskiej", mając nadzieję, że znajdę w niej zapis choć części interesujących mnie walk, wchodzących w skład operacji dukielsko-preszowskiej. Możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy dopiero po powrocie do domu zorientowałam się, że wcale nie mam w dłoniach opracowania historycznego, lecz przepięknie wydany album, dokumentujący ponad cztery lata okupacji podkarpackiego miasta nad Wisłokiem przez nazistów.
Geneza wydania książki jest niezwykle interesująca, ponieważ u jej podstaw leży dość niecodzienne odkrycie. Okazuje się, że pewna część prezentowanego zbioru to fotografie wykonane przez jednego z oficerów Luftwaffe, któremu tak bardzo spodobał się rejon, który okupował, że zaczął go namiętnie fotografować. W rezultacie w swoim albumie pt. ,,Dziennik służby" zamieścił ponad sto zdjęć, z których połowa została wykonana na terenie Krosna. Zbigniew Więcek natrafił na kilka z nich i postanowił rozwinąć pomysł, pokazując nie tyko zdjęcia zrujnowanego miasta, ale również (a może przede wszystkim?) życie ludzi ujęte przez pryzmat urzędowych dokumentów oraz widokówek wysyłanych przez mieszkańców. Tak powstała publikacja, składająca się 230 unikalnych fotografii oraz dokumentów z lat 1939-44 pogrupowanych tematycznie.
Album rozpoczyna się od bardzo szkicowego przybliżenia sytuacji regionu przed wybuchem II wojny światowej. Te kilka kartek opracowanych przez Zygmunta Rygiela jest dość ciekawym, choć trudnym, wprowadzeniem do późniejszej galerii zdjęć. Miłośnik historii napisał, bowiem tekst od strony bardzo naukowej, co stanowczo zawęża zrozumienie tekstu, zwłaszcza przez osoby nieinteresujące się aspektem stricte technicznym opisywanych wydarzeń. Niemniej stanowczo nie radzę oceniać całej pozycji przez pryzmat tego rozdziału, gdyż zdecydowanie różni się on od dalszej części publikacji, złożonej głównie ze zdjęć, opatrzonych krótkimi opisami. Niemniej wydaje się, że taka forma otwarcia Krosna w czasie okupacji hitlerowskiej ma swój ścisły związek z jednym z kolejnych rozdziałów, gdzie przez unikalne zdjęcia poznajemy jedno z najbardziej naznaczonych nazizmem miejsc na mapie miasta.
Lotnisko w Krośnie powstało w 1932 roku, jako miejsce mające strategiczne znaczenie dla rozwoju przyszłej polskiej kadry lotniczej. To właśnie tam zbudowano bardzo nowoczesny jak na ówczesne czasy kompleks, który w 1938 roku stał się siedzibą Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich. Nikt nie przeczuwał wówczas, że będzie to jeden z celów nazistów, planujących przekształcić to miejsce w bazę Luftwaffe. Po tym jak kilka dni przed wybuchem wojny zorientowano się, iż krośnieńska szkoła dysponuje głównie samolotami szkoleniowymi zdecydowano się ją częściowo zbombardować, a następnie przejąć. Plan zrealizowano 1 września 1939 roku. Już osiem dni później Krosno stało się częścią Generalnego Gubernatorstwa. Miasto zostało wyzwolone dopiero we wrześniu 1944 roku.
,,Krosno w czasie okupacji hitlerowskiej" to przede wszystkim album ukazujący trudną wojenną rzeczywistość przez pryzmat urzędu pocztowego. Dzisiaj w czasach powszechnej cyfryzacji trudno nam wyobrazić sobie, że było to jedno z miejsc, które miało pośrednio zgermanizować Polaków. Nazistowskie władze doskonale wiedziały, że najlepszym sposobem kontroli obywateli była inwigilacja listów, a jedną z metod pozbawienia tożsamości narodowej było wprowadzenie niemieckojęzycznych druków urzędowych. Personel Poczty Polskiej został zmuszony do bezwzględnego posłuszeństwa wobec okupanta. Z biegiem czasu pojawiały się znaczki związane z III Rzeszą (w tym te wydane na cześć Adolfa Hitlera), a na pocztówkach widniały polsko-niemieckie, bądź niemiecko-ukraińskie opisy i instrukcje. Co ciekawe okupant zgodził się, by nie wszystkie dotąd istniejące widokówki wyszły z obiegu. Warunek był jeden. Obiekty na pocztówkach nie mogły być powiązane z miejscami kojarzonymi z polską myślą patriotyczną. W związku z powyższym w archiwach zachowało się dosyć dużo zdjęć ukazujących Krosno w czasach dwudziestolecia międzywojennego. Co ciekawe w opisie do jednej z kartek znalazłam informację, że już wówczas stosowano pierwsze próby retuszu zdjęć, więc na niektórych zdjęciach, dzięki nacięciom na kliszy fotograficznej udawało się oddalać pewne obiekty, co sprawia, że szczegóły zdjęć nie zawsze pokrywały się z rzeczywistością.
Zbigniew Więcek zajął się także ukazaniem wydawanych przez hitlerowców dokumentów, takich jak dowody osobiste, pozwolenia na pracę, kartki żywnościowe (dostępne w wielu wariantach przyznawanych z uwzględnieniem wieku, narodowości i przydatności konkretnego obywatela), czy świadectwa szkolne. To właśnie te druki są chyba najbardziej namacalnym dowodem prowadzenia stopniowej germanizacji Polaków. Chyba jedną z rzeczy, która najbardziej mnie poruszyła, była świadomość, że życie ludzkie, często zależało od małego świstka papieru. Pozycja kończy się kilkoma kadrami z krośnieńskiego getta żydowskiego i dużo późniejszej parady z okazji oswobodzenia miasta.
Pod względem wizualnym książce nie można nic zarzucić. Na stronach znajdują się zawsze maksimum trzy zdjęcia dość dobrej jakości, opatrzone krótkimi opisami. Ciekawą opcją było umieszczenie prezentowanych zdjęć w nieco większej skali, jako tło konkretnej strony. Nie wiem czy w zamieszczonych przeze mnie zdjęciach z albumu to widać, ale jest to coś zbliżonego do papeterii listownej, gdzie motyw jest tylko zaznaczony przez małą wartość krycia, a kartka tylko pozornie przypomina białą. Dobrym posunięciem było też wykorzystanie dobrej, jakości papieru. Niestety nie dostosowano chyba odpowiedniego rodzaju kleju, bo wielokrotne przewrócenie tej samej strony może spowodować, że za którymś razem zostanie nam oma w rękach.
Generalnie jednak bardzo polecam ten album miłośnikom starych fotografii, choć nie wiem na ile moja pozytywna ocena nie wynika z osobistego sentymentu. Nie ukrywam, że byłam uczennicą krośnieńskich szkół i choć nigdy nie mieszkałam w przedstawionym mieście, to znam część ulic, o których wspomina autor. Niektóre kadry naprawdę wywołały u mnie ciarki na plecach. Przykładem mogą być fotografie z wizyty Adolfa Hitlera na lotnisku w Krośnie. Sama myśl, że znam miejsce, po którym chodził jeden z największych ludobójców świata, napawa mnie wstrętem i podskórnym strachem.
Tutaj dochodzimy do kwestii, dla jakiego odbiorcy przeznaczony jest ten album. ,,Krosno w czasie okupacji hitlerowskiej". To pozycja z pewnością dla tych, którzy mają pewną, choćby minimalną, świadomość historyczną. Nie znajdziemy, w książce niemal żadnych - piszę niemal, bo nie wiem czy dziura po bombie w dachu garażu może dziś większość przyzwyczajonych do brutalności ludzi przerazić - porażających zdjęć. Siła konkretnego ujęcia rodzi się dopiero w momencie, kiedy zdamy sobie sprawę, co stało się przed albo po wykonaniu konkretnego ujęcia. Myślę, że publikacja będzie dobrym materiałem dodatkowym dla uczniów, niemniej znawcom tematu może w niej czegoś minimalnie zabraknąć. Brak tu, bowiem szerszego spojrzenia na omawiany okres.
(Pierwotnie opinia wzbogacona o zdjęcia ukazała się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/10/zbigniew-wiecek-krosno-w-czasie.html)
Muszę się wam przyznać, że mam pewną słabość do archiwalnych fotografii. Miałam nawet w szkole średniej taki moment, kiedy chciałam zająć się zawodowo grafiką, a dokładniej renowacją i koloryzacją starych fotografii. Choć ostatecznie z tych planów nic nie wyszło, to do dziś uwielbiam patrzeć na dobrze wykonane zdjęcia, zwłaszcza te, które dokumentują ważne wydarzenia, bądź...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-18
Zadziwiający jest fakt, że pod względem chemicznym w głównej mierze składamy się z wody. Jako ludzie jednak nie postrzegamy siebie, jako substancji ciekłych. Mamy przecież mięśnie, kości, a w końcu marzenia, dążenia i plany, których żaden płyn nie posiada. Odkąd Terencjusz powiedział „Jestem człowiekiem; nic, co ludzkie, nie jest mi obce” wiemy już, że nasze życie nie ma wytyczonej tylko jednej ścieżki od poczęcia aż do śmierci. Codziennie dokonujemy wyborów, które w krótszej bądź dłuższej perspektywie, determinują nasz los. Z tej przyczyny nieco przewrotny wydaje się tytuł najnowszego tomiku Konrada Sikory. „To tylko woda” ujawnia, bowiem człowieka w bardzo humanistycznym ujęciu, któremu bardzo daleko do zimnych, naukowych analiz.
„Wśród wersów jednak jest coraz
Mniej człowieka, a więcej rzeczy.
Biegniemy, nie bardzo wiedząc dokąd".
(fragment wiersza „Do poezji”)
Jak wynika z powyższego fragmentu, podkarpacki poeta z tym razem zabiera nas w fascynującą podróż w głąb samych siebie, pytając przy okazji o nasze miejsce we współczesnym świecie. Twórca zastanawia się, czy w rzeczywistości zdominowanej przez pośpiech i serwisy społecznościowe, nie zatraciliśmy tak naprawdę tego, co najważniejsze. Z jednej strony widać w tych wierszach współczesną pogoń za postępem i bogactwem, która powinna dać nam szczęście, a z drugiej zatracenie się w tłumie. Konrad Sikora, w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób, opisuje gonitwę do spełnienia pragnień. Przy okazji mojego tekstu o tomiku „Napisani na ścianach” wspominałam, że forma przekazu Sikory jest bardzo zbliżona do tej znanej z utworów ks. Jana Twardowskiego i w tym przypadku nie jest inaczej. Poeta opisując żywioły i przyrodę w jej szerokim rozumieniu, ukrywa ważny przekaz, który mocno wpływa na odbiorcę i uświadamia mu, że czasem ciężko nieco zwolnić tempo, by podziwiać piękno otaczającej nas przyrody. Równocześnie, w porównaniu do poprzedniego tomiku tego twórcy, widzimy jak bardzo Konrad Sikora dojrzał pod względem jakości przekazu. Podczas, gdy w „Napisanych na ścianach” podmiot liryczny często atakował czytelników brutalną szczerością, która nie wszystkim mogła się podobać, to w przypadku „To tylko woda” pomimo łagodniejszej stylistyki, odnajdujemy tak samo silną moc oddziaływania na odbiorcę.
„Śpieszymy na bulwary, przed flesze, w oklaski – Za kolią z diamentów, za statuą złotą,
Jakby to zimno metalu było ciepłem życia".
(fragment wiersza „Najbardziej porządnie)
Sikora bezlitośnie piętnuje pewną bierność, którą okazujemy, gdy boimy się bronić swoich często słusznych, choć niepopularnych, racji. „To tylko woda” to zbiór, gdzie bardzo dużo jest skrytej samotności, którą odczuwamy w tłumie. Podmiot liryczny czasem czuje się wyobcowany w świecie zdominowanym przez szum informacyjny. Wtedy podąża w kierunku głębokiej ascezy, do której namawia czytelnika. W tomiku znajdziemy kilku pustelników, a także trędowatych i barbarzyńców zwykle spychanych na margines. To patrząc ich oczami, poeta uwidacznia odbiorcy, że nie powinien oceniać ludzi przez pryzmat ich bogactwa, lecz czynów.
Sporo w tym tomiku miejsca na rozmyślanie o rzeczach ostatecznych. Poeta nie straszy śmiercią, lecz zwraca uwagę, że końcowe rozliczenie z samym sobą może być dla nas trudne, jeśli nagle dostrzeżemy, że żyliśmy powierzchownie. Mimo to jest dla nas nadzieja, bo:
„Umierać można w sławie, lecz można i skromnie – Grunt to umierać w miłości – najbardziej porządnie".
(fragment wiersza „Najbardziej porządnie)
Według mnie jedynym mankamentem tego tomiku jest nieco nieprzemyślany układ prezentacji kolejnych utworów. Oczywiście, biorąc pod uwagę, że cała książka ma przedstawiać dość duży horyzont postrzegania istoty ludzkiej, można to Konradowi Sikorze wybaczyć, niemniej podążanie za głównym nurtem jego myśli byłoby jeszcze bardziej satysfakcjonujące, gdyby czytelnik miał poczucie pewnego uporządkowania. Choć być może poeta ma rację pisząc:
„Jestem sztuką – i rozciągam mej potęgi
Wstęgi, żeby zaznaczyć niepoukładanego siebie".
(fragment wiersza „Wstęgi potęgi)
Konrad Sikora jest takim poetą, który w swoich utworach często nawiązuje do klasycznych form i dokonań literackich wcześniejszych epok, stąd w tomiku znajdziemy np. sonet. Ciekawym posunięciem była też nowa poetycka interpretacja mitu o Dedalu i Ikarze, która jest u mieszkańca Podkarpacia tak naprawdę mentalną spowiedzią, a równocześnie przejmującą rozmową ojca i syna. To jednak tylko jeden z kilku wierszy nawiązujący do mitologii Greków i Rzymian.
„To tylko woda” jest jednak przede wszystkim uwspółcześnioną formą odezwy romantyków, którzy uważali, iż dużo ważniejsze są uczucia niż bardzo naukowe i zimne spojrzenie na istotę człowieka. Autor przez skontrastowanie powierzchowności współczesnych więzi z głębokimi doznaniami duchowymi, ukazuje swoje własne spojrzenie na świat. Jest to o tyle cenne, iż po prezentowany tomik może sięgnąć zarówno osoba wierząca jak i ateista, lubiący szukać różnych odniesień do kanonu poezji. Autor poświęca też kilka wierszy samej istocie tworzenia, co każe przypuszczać, że w „To tylko woda” znajdziemy nie tylko, ogólne spojrzenie na człowieka, ale również zawoalowany obraz alter ego autora, który jest nieco zagubiony, ale ma tę przewagę nad innymi twórcami, że potrafi znaleźć ukojenie w fakcie, że może czerpać z literackiego dorobku mistrzów, pozostając jednocześnie sobą.
(Pierwotnie tekst ukazał się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/10/konrad-sikora-to-tylko-woda.html
)
Zadziwiający jest fakt, że pod względem chemicznym w głównej mierze składamy się z wody. Jako ludzie jednak nie postrzegamy siebie, jako substancji ciekłych. Mamy przecież mięśnie, kości, a w końcu marzenia, dążenia i plany, których żaden płyn nie posiada. Odkąd Terencjusz powiedział „Jestem człowiekiem; nic, co ludzkie, nie jest mi obce” wiemy już, że nasze życie nie ma...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-26
Tym razem członkowie frysztackiego Dyskusyjnego Klubu Książki w ramach cyklicznych spotkań mieli okazję porozmawiać o „Zaginionych” Magdaleny Zimny-Louis. Dla mnie była to znakomita okazja, by w końcu sięgnąć po książkę, którą kupiłam na Festiwalu Piękniej Książki w Rzeszowie. Wówczas uczestniczyłam także w jednym z pierwszych spotkań autorskich, promujących tę powieść. Po zdobyciu autografu i przyjeździe do domu, włożyłam jednak swój egzemplarz w najodleglejszy kąt mojej półki z dziwnym przeświadczeniem, że chyba ta książka nie jest dla mnie. Wciąż przypominały mi się słowa pani Magdaleny, przyznającej, że „Zaginione” są zupełnie inne niż „Pola”, która była moim pierwszym zetknięciem z prozą podkarpackiej pisarki. Nie wiem, dlaczego doszłam do mylnego wniosku, że książka osadzona w pięknej Armenii, stanie się kolejną propozycją dla zwolenników lekkiej literatury kobiecej. Gdybym wiedziała wówczas to, co wiem teraz, z pewnością nie ociągałabym się tak długo z tą niezwykłą lekturą.
Rodzinne spotkania po latach bywają trudne, zwłaszcza kiedy wiemy, że będziemy musieli wrócić do bolesnych wspomnień z przeszłości. Kiedy w drzwiach słynnej autorki powieści Albiny Soleckiej pojawia się jej siostrzenica, w jednaj chwili odżywają wszystkie zabliźnione (lub raczej sprytnie zakamuflowane) rany. Obie kobiety wiedzą, że ich rozmowa nie będzie tylko luźną pogawędką z racji pytań, które wcześniej czy później muszą paść. Helena odwiedza ciotkę wszakże tylko po to, by oznajmić, iż za kilka godzin wylatuje do Armenii, aby odkryć prawdę o matce, która opuściła ją, kiedy dziennikarka była dzieckiem. Dziewczyna oczekuje choćby strzępka informacji, od czego powinna zacząć poszukiwania, lecz początkowo Albina uparcie odmawia pomocy, podświadomie wiedząc, że to wywoła powrót do najboleśniejszych wspomnień i nigdy nierozwianych wątpliwości. Pisarka jednak nie wie, że jedna rozmowa sprawi, iż czy tego chce czy nie, będzie musiała stawić czoło demonom przeszłości.
Czytając opis na tylnej okładce „Zaginionych” pewnie niejeden czytelnik pomyśli sobie, że poznał już dziesiątki podobnych historii. Niemniej ci, którzy znają już wcześniejsze dokonania Magdaleny Zimny-Louis, doskonale wiedzą o tym, że autorce bardzo daleko do bezmyślnego kopiowania znanych już schematów. Tym razem pisarka naprawdę wysoko postawiła sobie poprzeczkę, łącząc w swojej powieści dwa zupełnie kontrastowe nurty polskiej literatury obyczajowej. Choć trudno w to uwierzyć, „Zaginione” spodobają się zarówno zwolennikom opowieści bazujących na magii pięknych krajobrazów, jak również tym, którzy zdecydowanie bardziej odnajdują się w opisach dosyć pesymistycznej rzeczywistości. Wszystko za sprawą zastosowania w powieści dwóch niezależnych narratorek.
Na treść książki składają się z rozdziały, ukazywane punktu widzenia Albiny oraz Heleny, których losy poznajemy naprzemiennie. Magdalena Zimny-Louis zdecydowała się na niemal całkowite rozdzielenie relacji obu bohaterek zarówno pod względem narracyjnym, jak również fabularnym Czytelnik jest światkiem bezpośredniego dialogu obu kobiet jedynie na początku i na końcu powieści. Czas pomiędzy tymi spotkaniami to poniekąd dwie zupełnie różne ścieżki poszukiwań, które mają się dopełnić dopiero w finale „Zaginionych”. Wydaje mi się, iż dzięki zastosowaniu takiego posunięcia autorce udało się ukazać trudną relację pomiędzy ciotką i siostrzenicą, której wcale nie ułatwia wspólny cel. Choć mogłoby się wydawać, że obie główne bohaterki są do siebie bardzo podobne (np. z racji pokrewnych zawodów}, to jednak jest inaczej. Różni je przede wszystkim wiek, doświadczenia oraz sama perspektywa spojrzenia na postać Anny.
Pomimo że dla Heleny matka jest głównie postacią uwiecznioną na kilku starych fotografiach, dziewczyna podąża jej śladami, a nawet – całkowicie nieświadomie – podejmuje zbliżone decyzje. W momencie wyjazdu do Armenii reporterka tak naprawdę nie wie, czy odważy się, by szukać kobiety, która ją zostawiła. Dziennikarka początkowo wmawia sobie, że wystarczy jej poznanie kraju, aby wypełnić olbrzymią pustkę z dzieciństwa. A może to tylko mizerny powód, żeby Helena mogła uciec od trudnego życia w Polsce? Przez narrację trzydziestolatki do pewnego momentu przewija się przede wszystkim fascynacja niesamowitym pięknem i kulturą Armenii. W tym czasie Albina powraca do lat młodości, kiedy cała przyszła tragedia rodzinna, miała swój dość niewinny początek. Pisarka podświadomie obwinia siebie, że poznała swoją siostrę z człowiekiem, który nie był wart tego, by zostać jej mężem. Dla słynnej autorki jest to, więc nie tylko czas szukania nowych wskazówek, ale także próba wybaczenia sobie pewnych decyzji z przeszłości.
Muszę przyznać, że początkowo dużo ciekawsza była dla mnie narracja prowadzona przez starszą z bohaterek powieści. Prawdopodobnie było to związane z faktem, że preferuję fabuły bardzo mocno osadzone w mrocznej i trudnej rzeczywistości. Bardziej optymistyczny obraz prezentowany w rozdziałach o Helenie był dla mnie dużo mniej ciekawy niż zapis przejść jej ciotki. Ta proporcja jednak uległa zmianie w momencie decydującego punktu zwrotnego, który mocno mnie poruszył. Nie oznacza to jednak, iż od razu zaakceptowałam osobowości bohaterek. Początkowo postawy obu kobiet bardzo mnie irytowały, co wbrew pozorom stanowi jedną z największych zalet powieści. Magdalena Zimny-Louis ma fenomenalną zdolność do kreowania niezwykle złożonych osobowości wymyślanych przez siebie postaci. Początkowo obie narratorki ukazane są bardzo powierzchownie, przez co odbiorcy wydaje się, że są dla ogółu zimne i niedostępne. Dopiero poznając je przez pryzmat przeszłości i ich bolesnych doświadczeń, zaczynamy lepiej rozumieć dokonywane przez nie wybory. Autorce udało się bardzo realistycznie ukazać głęboko ukryte schematy, które mniej lub bardziej świadomie, wpływają na nasze decyzje. W związku z tym w książce nie ma miejsca na bardzo płytki przekaz emocji, który znamy z większości współczesnych powieści obyczajowych.
Jeszcze podczas spotkania autorskiego zastanawiałam się, jak autorce udało się połączyć klimat współczesnej Armenii z Polską lat osiemdziesiątych. Kluczem okazała się niezwykle podobna atmosfera polityczna przywoływanych okresów. Oba kraje mają wszak bogatą historię związaną z uzależnieniem od ZSRR. Dla podkarpackiej pisarki nie tak ważne są konkretne fakty historyczne, co ich ślad w pamięci ludzkiej. To przez te wspomnienia bohaterowie budują swoje spojrzenie na świat. W tle powieści widać niezwykle drobiazgowo odmalowane realia omawianych okresów. Na pierwszy plan w tym względzie wysuwa się niezwykle realistycznie przedstawiony obraz Rzeszowa z kultowymi miejscami sprzed lat. Pani Magdalena jednak na tym nie poprzestaje, zastanawiając się, jaką spuściznę pozostawił po sobie okres PRL-u na obszarze południowo-wschodniej Polski i jak ten region postrzegany jest teraz.
„Cała Rzeszowszczyzna zdała egzamin z bierności zarówno w roku 1970, jak i w 1976, nie dołączyliśmy do tych krnąbrnych miast, Płocka, Ursusa, Radomia, których rozwój za karę wstrzymano na wiele lat. My w nagrodę dostaliśmy zastrzyk, rozdawano tanie służbowe mieszkania, tworzyły się nowe miejsca pracy, podwyżki płac, talony na samochody i pralki, lojalność została nagrodzona. Trudno będzie kiedyś historykom wytłumaczyć ten "Cud znad Wisłoka". Dzisiejsze Podkarpacie, kiedyś jedno z najbardziej socjalistycznych województw, bierne i wierne Partii, po kilkudziesięciu latach stało się bastionem skrajnej prawicy”*.
Skoro nagle znaleźliśmy się na grząskim gruncie polityki, trzeba wspomnieć o najbardziej kontrowersyjnym bohaterze „Zaginionych”. Wiktor Benc to człowiek sukcesu, którego znają niemal wszyscy. Na wizji to wzorowy członek jednej z prawicowych partii, który z oddaniem wspiera przyszłego kandydata na prezydenta. Pewnie nie jeden jego wyborca zdziwiłby się, gdyby wiedział, że szarmancki parlamentarzysta zaraz po wyłączeniu kamer, zmienia się nie do poznania. Nasz bohater jest, bowiem, idealnym przykładem człowieka bez żadnych zasad, który bez mrugnięcia okiem zmieni światopogląd, jeśli uzna to za korzystne dla siebie. Wystarczy wspomnieć, że swój aktualny status mężczyzna zawdzięcza jedynie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, dzięki któremu nagle niesłusznie został uznany za wzorowego opozycjonistę. Potem, wystarczyło jedynie nie sprostować kłamstwa i korzystać z nadarzających się okazji. Dziś, gdy jest już niemal na szczycie, ma jednak problem, bo poszukiwania Heleny są mu nie na rękę. Jak, bowiem poseł gładko wytłumaczy mediom fakt, że jego córka wyjeżdżając, porzuciła męża, który za kilka miesięcy prawdopodobnie zostanie europarlamentarzystą? Postać Wiktora jest na tyle realistyczna, że pobudza odbiorcę do szukania swego pierwowzoru w realnym świecie. Myślę, że jest to skutkiem tego, iż autorka ma całkiem dobry zmysł obserwacyjny, który potrafi umiejętnie wykorzystać. W Bencu łączy się wszak wiele cech oraz zachowań, które irytują nas w przypadku polskich polityków.
Niestety znalazłam również mały powód do narzekań. W egzemplarzu finalnym natknęłam się na dość uciążliwe literówki, które nie powinny ujść uwadze dobrego korektora. Pewnie na ten element popatrzyłabym przez palce, gdyby nie fakt, iż autorka często stosuje zdania wielokrotnie złożone, w których brak jednej litery zmusza do ponownego przeczytania określonego fragmentu. Oczywiście ten problem nie jest na tyle częsty, aby mógł wpłynąć ogólną ocenę powieści, ale jako czytelnik oczekuję od tak cenionego wydawnictwa jak Świat Książki, że takich niedociągnięć w przyszłości nie będzie.
Nie ukrywam, że proza Magdaleny Zimny-Louis zawiera w sobie wszystko to, czego oczekuję od nieco ambitniejszej literatury obyczajowej. „Zaginione” są, bowiem idealnym połączeniem mądrej i przedstawionej z najmniejszymi detalami fabuły, dobrze wykreowanych postaci oraz niezwykle dopracowanego języka narracji. Niemniej wydaje mi się, że to, co dla mnie jest największą zaletą książki, dla kogoś innego może okazać się sporym mankamentem. Ta powieść bazuje, bowiem nie na tempie akcji, lecz emocjach bohaterów, co warto mieć na uwadze zanim sięgniecie po „Zaginione”.
---
*Magdalena Zimny-Louis „Zaginione”, str.79, Świat Książki, 2016
(pełna opinia na stronie http://inna-perspektywa.blogspot.com/2017/09/magdalena-zimny-louis-zaginione.html)
Tym razem członkowie frysztackiego Dyskusyjnego Klubu Książki w ramach cyklicznych spotkań mieli okazję porozmawiać o „Zaginionych” Magdaleny Zimny-Louis. Dla mnie była to znakomita okazja, by w końcu sięgnąć po książkę, którą kupiłam na Festiwalu Piękniej Książki w Rzeszowie. Wówczas uczestniczyłam także w jednym z pierwszych spotkań autorskich, promujących tę powieść. Po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dziś opowiem o kimś, kogo polubiłam od pierwszego zdania. Pewnie gdybym nie była tak przerażająco stara, to mogłabym napisać, że odnalazłam literacką przyjaciółkę od serca jak mawiała Ania Shirley. Dziewczynka, którą chcę Wam przedstawić, ma zaledwie kilka lat i mieszka gdzieś tam daleko w domku wśród najbliższych. Ta mała wielbicielka przyrody i czerwonych beretów co rusz zadziwia mamę, tatę, dziadka oraz najlepszego przyjaciela Bato, który co tu kryć jest urwiskiem o dobrym serduszku. Kim jest nasza bohaterka? Ta dam! Poznajcie Tututu, czyli główną postać przepięknego zbioru opowiadań dla dzieci autorstwa Anny Świątek.
Zacznę może nietypowo, bo od kulis tego, dlaczego w ogóle sięgnęłam po „Tututu odkrywa (nie) zwyczajność”. Otóż, kilka miesięcy temu moja serdeczna przyjaciółka, w trakcie jednej z naszych rozmów, wspomniała, iż niedługo ma wystartować nowe wydawnictwo o nazwie Pactwa, które będzie się skupiać na publikowaniu m.in. wartościowej literatury dla najmłodszych. Może puściłabym tę wiadomość mimo uszu, gdyby nie fakt, że nasza dyskusja skupiła się nie na treści przyszłej książki (której przecież jeszcze nie znałyśmy), lecz na deklaracji wydawcy, że przy publikacji zostanie zastosowany certyfikowany papier. Szczerze mówiąc, jako wydawca nigdy nie pomyślałabym o takich detalach, ale nie ukrywam, że gdybym była rodzicem takie podejście do publikowania bajek byłoby dla mnie olbrzymim atutem przy doborze lektur dla mojego dziecka. Równocześnie przypomniał mi się artykuł o kulisach powstania legendarnego polskiego elementarza pod redakcją Mariana Falskiego, który ponoć oprócz wartości merytorycznej zwracał uwagę również na warstwę edycyjną swoich publikacji, twierdząc, że książki dla dzieci muszą być nie tylko mądre, ale i piękne.
Po rozmowie z przyjaciółką zaczęłam pilnie śledzić ruchy wydawnictwa. Jeszcze przed premierą „Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” miałam okazję obejrzeć transmisję z godzinnego spotkania Anny Świątek z internautami. Dokładnie w chwili, kiedy słuchałam jak sama autorka czyta pierwszy rozdział swojej książki, stało się coś magicznego. W jednej chwili poczułam się, jakbym znów miała osiem lat i czytała prozę Astrid Lindgren, która jak nikt potrafiła rozbudzić dziecięcą wyobraźnię.
W zbiorze „Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” znajdziemy siedem historyjek o przygodach rezolutnej dziewczynki oraz jej kolegi Bato. Wszystkie one opowiadają o rozwijaniu wyobraźni podczas rozwiązywania codziennych zmartwień Tym co wyróżnia tę pozycję spośród innych współczesnych książeczek dla małego odbiorcy jest niezamykanie się autorki na nieszablonowe pomysły małych bohaterów. I tak nie sposób utrzymać powagi, kiedy czytamy o tym jak Tututu chcąc mieć długie włosy, postanawia zakopać je w ogródku, poprosić kolegę by je podlał, a następnie wspólnie z nią poczekał na efekty. Wszak włosy muszą rosnąć dokładnie tak samo jak drzewka owocowe, prawda? A co, jeśli te włosy zapuszczą korzenie?
Zaskakujące dla niektórych odbiorców może być to, iż Anna Świątek nie buduje świata swojej bohaterki na zdobyczach współczesnej techniki. Tututu nie wpatruje się w ekran tabletu. Zamiast tego posiada cudowną rodzinę i dziadka, który zawsze pomoże jej znaleźć odpowiedź nawet na najtrudniejsze pytanie bez narzucania swojego zdania. O ileż ciekawsze od każdej gry komputerowej jest śledzenie małego żuczka czy pracowitej mrówki! Tutaj dochodzimy do bardzo ciekawego i przemyślanego motywu jakim jest dbałość o przyrodę. Autorka nienachalnie pokazuje małym czytelnikom, że warto zbierać deszczówkę. Równocześnie uświadamia im, że zwierzątka domowe nie są wcale zabawkami, lecz czującymi istotami, które potrzebują opieki, a także wolności. Musimy się więc pogodzić z tym, że nie zawsze chcą być głaskane i przytulane.
„Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” ma klasyfikację wiekową 6+, co oznacza, że przynajmniej trzy historyjki z tego tomu będą idealne do czytania maluchom już w wieku przedszkolnym. Nie dotyczy to jednak tych rozdziałów, które mogą być dopełnieniem zagadnień z pierwszych lekcji geografii czy fizyki. Książka Anny Świętek nie jest jednak pozycją stricte dydaktyczną, choć w każdym opowiadaniu kryje się zawsze mniej lub bardziej ukryty morał. Trudno ukryć fakt, że autorka jest z zawodu polonistką. Może właśnie dlatego mówi do czytelników prostym, zrozumiałym językiem, który jest łatwy w odbiorze i może zachęcać młodych adeptów literek do samodzielnego czytania.
„Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” to naprawdę solidnie wydana pozycja. Książka posiada grubą okładkę i wszytą niebieską wstążeczkę, która z powodzeniem zastąpi zakładkę lub zaginanie rogów. W ramach przedsprzedaży wydawnictwo dodawało jednak tekturową zakładkę i lniany woreczek na nasz literacki skarb. Przejdźmy do jakości papieru, o którym wspomniałam na początku tekstu. Widać, że zastosowanie konkretnych materiałów było dokładnie przemyślane. Kartki są stosunkowo sztywne, ale nie kartonowe, co sprawia naprawdę dobre wrażenie. Równocześnie wyraźna czcionka na jasnym tle idealnie współgra z kolorowymi i optymistycznymi ilustracjami wykonanymi przez autorkę. Co ciekawe, to ponoć rysunki były zapalnikiem do powstania opowiadań, dlatego tym bardziej żałuję, że nie ma ich w tym tomie jeszcze więcej.
Tak rozpływam się w zachwytach nad książką Anny Świątek, a Wy pewnie zastanawiacie się czy to cudo ma jakąkolwiek wadę. Otóż zdecydowanie tak i to dla wielu osób zaporową - koszt zakupu. W chwili, gdy piszę ten tekst (październik 2020) cena detaliczna to 50-60 zł, co jest relatywnie wysoką kwotą. Nie da się jednak ukryć, że to kwestia wysokiej jakości wykonania. Wydaje mi się, że wydawnictwo Pactwa mogło spokojnie rozbić fabułę na dwie oddzielne publikacje bez poświęcania jakości i skorzystaliby na tym wszyscy. Tututu ma niebagatelną siłę przyciągania i to zarówno dzieci jak i (a może przede wszystkim) ich rodziców. Do przygód tej rezolutnej dziewczynki po prostu chce się wracać bez względu na wiek.
(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/10/anna-swiatek-tututu-odkrywa.html)
Dziś opowiem o kimś, kogo polubiłam od pierwszego zdania. Pewnie gdybym nie była tak przerażająco stara, to mogłabym napisać, że odnalazłam literacką przyjaciółkę od serca jak mawiała Ania Shirley. Dziewczynka, którą chcę Wam przedstawić, ma zaledwie kilka lat i mieszka gdzieś tam daleko w domku wśród najbliższych. Ta mała wielbicielka przyrody i czerwonych beretów co rusz...
więcej Pokaż mimo to