-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel25
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik3
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
Biblioteczka
2020-09-06
2019-11-27
2018-09-08
2018-08-16
2018-01-10
2018-02-14
"Dzień ostatnich szans" to jedna z tych książek, w których wystarczy spojrzeć na okładkę, by wiedzieć z czym mamy do czynienia. W tym przypadku pierwsze, co nasunęło mi się na myśl, to melancholia, tajemnica, przyjaźń. Może też trochę smutek. Powieść Robyn Schneider zadziwiła mnie, nie wiedziałam co o niej myśleć. Albo raczej: jak uporządkować myśli.
Historia jest smutna i bolesna. Postacie zmagają się z nieuleczalną odmianą gruźlicy, nie wiedzą jak długo jeszcze będzie dane im żyć. Przygnębiający i niepokojący klimat powieści czułam przez cały czas jej czytania. Ale narracja została tak poprowadzona, że nie odczułam w sobie tych emocji w wielkim stopniu. Autorka ma bardzo przyjemne pióro, idealnie oddała relacje panujące między nastolatkami, ale przede wszystkim urzekło mnie jej poczucie humoru. I to głównie dlatego ta książka mnie zaskoczyła. Niejednokrotnie śmiałam się w głos czytając bystre wypowiedzi postaci, by zaraz potem przypomnieć sobie ze skruchą sytuację, w jakiej się znaleźli. Nie wiedziałam jak się zachować. Ale bohaterowie nie próbowali niczego romantyzować, ani choroby, ani śmierci. Po prostu zaakceptowali wszystko takim jakie jest. Oczywiście nie wszystkim przyszło to gładko.
"Dzień ostatnich szans" czyta się szybko i powoli. Książka jest jednocześnie lekka i poważna. Refleksyjna. Trochę smutna. Ale przede wszystkim refleksyjna. Czasami zdarzało mi się czytać książki, w których pojawiały się myśli, jakie miewałam ja sama. W tym przypadku czułam jakby Robyn Schneider czytała mi w myślach. Nie spodziewałam się, że odbiorę jej powieść tak osobiście, ale tak się stało. Trafiła idealnie w moją wrażliwość. To dlatego tak bardzo przeżywałam losy postaci, gdyż z każdym w jakiejś części się utożsamiałam. Widziałam siebie w tej książce. A to było niezwykłe doświadczenie.
Główni bohaterowie powieści, a zarazem jej narratorzy, Lane i Sadie zastanawiają się nad tym, co oznacza życie własnym życiem. Bo "Dzień ostatnich szans" nie jest tak naprawdę o chorobie, albo o tym jak docenić swoje zdrowie. Nie. Tutaj chodzi o coś znacznie głębszego. Autorka podsuwa nam pytania o to, jak przeżywamy swoje życie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że możemy przegapić swoją szansę na bycie tym, kim chcemy. Ale zaczynamy też wierzyć w to, że uda nam się kiedyś znaleźć swoje miejsce w świecie. Zastanawiamy się jaki ślad za sobą zostawiamy. Cóż, mogę śmiało stwierdzić, że dzięki tej powieści przeżyłam katharsis. Książka zostawiła mnie z masą pozytywnych refleksji, które przyszły razem ze smutkiem. Ale tym dobrym smutkiem.
Nie płakałam, ale na pewno wzruszyłam się tą historią. A im więcej czasu mija od przeczytania powieści, tym większy czuję do niej sentyment. Zdecydowanie jeszcze do niej wrócę. I jeszcze jedna uwaga: trzeba koniecznie przeczytać notkę autorki na końcu książki. Przede wszystkim po to, by dowiedzieć się co było w niej fikcją, a co prawdą i co natchnęło autorkę do napisania powieści o ludziach chorych na gruźlicę. Cieszę się, że historia nie jest o wampirach, co było pierwszym zamysłem Robyn Schneider :P (ale pewnie to także byłaby ciekawa opowieść). "Dzień ostatnich szans" oceniam na 6/6.
opinia na blogu kolorowaksiazka.blogspot.com
"Dzień ostatnich szans" to jedna z tych książek, w których wystarczy spojrzeć na okładkę, by wiedzieć z czym mamy do czynienia. W tym przypadku pierwsze, co nasunęło mi się na myśl, to melancholia, tajemnica, przyjaźń. Może też trochę smutek. Powieść Robyn Schneider zadziwiła mnie, nie wiedziałam co o niej myśleć. Albo raczej: jak uporządkować myśli.
Historia jest smutna i...
2017-08-29
2017-06-24
"Początek wszystkiego" przez wielu czytelników uważany jest za must have fanów Johna Greena. Nie czytałam jeszcze żadnej książki autora, ale jeśli jego powieści są w takim właśnie stylu, to bardzo chętnie je poznam. Powieść pani Schneider niesamowicie przypadła mi do gustu.
"Początek wszystkiego" wciągnął mnie od pierwszych stron. Wszystko za sprawą niezwykle lekkiego i przyjemnego pióra autorki. Dawno nie czytałam tak fajnie i swobodnie napisanej książki. Biorąc pod uwagę fakt, że Robyn Schneider wcielała się w postać płci przeciwnej, co oczywiście nie zawsze jest takie proste, wyszło jej to naturalnie. Sama nie jestem nastoletnim chłopakiem, ale według mnie kreacja głównego bohatera jest bardzo wiarygodna. Narracja z punktu widzenia Ezry jest największą zaletą tej książki. A to dlatego, że autorka wykreowała tak ciekawą postać jak on.
(...)
Wątek romantyczny jest ważnym aspektem powieści, gdyż pozwala głównemu bohaterowi otworzyć się na nowe możliwości. Dziewczyna, w której się zakochał jest bystra i zabawna, spontaniczna i jednocześnie trochę do niego podobna. Oboje się z czymś zmagają, ale Cassidy jest tajemnicza i początkowo nie wiemy co przeżyła. Ogólnie jest postacią, która wniosła wiele świeżości i energii w tę historię. Ezra jest zaintrygowany dziewczyną, jej inteligencją, urodą i swobodą. Wydaje się, że Cassidy też coś przyciąga do chłopaka - aż do momentu, gdy pewien sekret zmieni wszystko co było między nimi.
"Początek wszystkiego" prawdopodobnie dla niektórych wydawać się może kolejnym romansidłem Young Adult bez żadnych głębszych przemyśleń. Ale w tym przypadku naprawdę tak nie jest. Najlepsze w tej książce jest to, że każdy może znaleźć w niej coś innego, coś nad czym się zatrzyma i zastanowi. Dla mnie "Początek wszystkiego" mówi nie tyle o trudnych decyzjach, nowych szansach, ale o tym jak jedno wydarzenie może zmienić sposób patrzenia na świat.(...)
Powieść Robyn Schneider z całego serca polecam i pewnie niejednokrotnie do niej wrócę. (...)
Biorąc pod uwagę kreację bohaterów, świetną narrację i głębokie przesłanie, a także to jak powieść zabawna i przyjemna się okazała, nie mogę ocenić jej na mniej niż 5/6. I już na końcu tej opinii pozachwycam się jeszcze przepiękną okładką, od której nie mogę oderwać wzroku. Bardzo ładna.
cała recenzja na kolorowaksiazka.blogspot.com
"Początek wszystkiego" przez wielu czytelników uważany jest za must have fanów Johna Greena. Nie czytałam jeszcze żadnej książki autora, ale jeśli jego powieści są w takim właśnie stylu, to bardzo chętnie je poznam. Powieść pani Schneider niesamowicie przypadła mi do gustu.
"Początek wszystkiego" wciągnął mnie od pierwszych stron. Wszystko za sprawą niezwykle lekkiego i...
2017-03-19
2016-02-19
"Intruz" to książka, która czekała na swoją kolej na półce dosyć długo. Za długo. Zrozumiałam to prawie od razu, kiedy tylko przeczytałam kilka rozdziałów. Zdałam sobie sprawę, że "Intruz" różni się od poprzednich powieści autorki nie tylko gatunkiem. Zagłębiłam się więc w treść z coraz większą ciekawością.
Przyznaję, początki były trudne. Byłam bardzo zainteresowana dalszym rozwojem akcji, ale musiałam wykazać się odrobiną cierpliwości. Pierwszych rozdziałów nie uważam za najciekawsze, chociaż były dobrym wprowadzeniem do zrozumienia punktu widzenia Dusz. Kiedy Wagabunda znalazła się w kryjówce rebeliantów wszystko stało się ciekawsze.
Powieść jest dosyć gruba, ale to nigdy nie stanowiło dla mnie problemu. Zaskakującym był dla mnie jej format, martwiłam się, że będzie nieporęczny. Tymczasem książkę czytało się bez większych problemów. Cieszyło mnie, że wyczułam w "Intruzie" styl Stephenie Meyer, który jednocześnie uległ poprawie. Wciąż jednak była to ta sama autorka, ze swoim nieco młodzieżowym stylem pisania, który bardzo mi odpowiadał. Narracja jest dokładna, z punktu widzenia Wagabundy, ale nie skupiająca się czasami na niektórych szczegółach, nienaturalnie przyspieszająca, co dotyczyło zwłaszcza wspomnień Melanie. Mógł to być celowy zabieg autorki, by czytelnik skupił się bardziej na głównej bohaterce, muszę jednak przyznać, że odebrało to troszkę wiarygodności w relacji między Melanie i Jaredem. Tak czy inaczej, narrację uważam za duży plus, gdyż Meyer doskonale pokazała dwoistość charakteru bohaterki, mogliśmy rozróżnić Melanie od Wagabundy. Również kontakt między nimi był bardzo dobrze nakreślony. Akcja w powieści ciągnie się powoli, jest niespieszna i, jak powiedziałam wcześniej, dokładna, ale jednocześnie trzyma w napięciu. Im dalej czytałam, tym bardziej nie mogłam się oderwać od lektury.
Jeśli chodzi o samych bohaterów, to oni także jakoś odcisnęli na mnie swój ślad. Może dlatego, że "Intruz" ma tyle stron przywykłam i przywiązałam się do postaci. Wagabunda, później Wanda, główna bohaterka, stała się dla mnie jedną z ulubionych postaci. Początkowo pragnąca odnaleźć wszystkie sekrety Melanie i pomóc Duszom w, jak jej się zdawało, słusznym celu, później zaczęła ludziom współczuć. Poznając bliżej emocje, jakie targają ludźmi, więzi jakie miedzy nimi powstają, zrozumiała, że nie zasługiwali oni na to, by odebrać im świat. Wanda jest bardzo pozytywną postacią, ale nie miałam wrażenia, że jest to przerysowane i nienaturalne. Melanie z kolei miała bardziej żywiołowy charakter niż spokojna i nietolerująca przemocy Dusza. Chociaż to Wagabunda 'sterowała' ciałem, a Melanie była w nim uwięziona i mogła tylko do niej mówić, z łatwością dało się zrozumieć jej charakter. Obie bohaterki z czasem przyzwyczajają się do siebie i stają się swoimi sojuszniczkami a nawet przyjaciółkami.
W przypadku postaci męskich jest podobnie, z tym, że tutaj wyczułam większą niechęć do Jareda niż powinnam była. Nawet biorąc pod uwagę wspomnienia Melanie nie mogłam do końca uwierzyć w relację Melanie-Jared. Z resztą podobnie z relacją Wanda-Jared. Zdecydowanie bardziej polubiłam Iana, był o wiele wiarygodniejszy i prawdziwy. Ian jest bohaterem, o którym lubiłam czytać, co nie zawsze zdarzało się w przypadku Jareda. No i bardziej przypadł mi do serca wyglądem :)
Już na pierwszy rzut oka można zauważyć wątek miłosny, zresztą dosyć charakterystyczny dla Stephenie Meyer. Jest tu element zazdrości, niezdecydowania, jest za to dużo bardziej skomplikowany niż mogłoby się wydawać. Odbywała się tu swego rodzaju tragedia: Wanda odczuwała to samo co kiedyś Melanie, miała więc z góry narzucone uczucia. Ciało, które posiadała kochało Jareda, ona sama czuła inny rodzaj miłości do innej osoby. Istnieje tu wyraźny podział na Ciało i Duszę, na to jak różni się miłość każdego z nich. Książka ta od początku miała traktować o miłości, wynika to bezpośrednio z dedykacji autorki.
Uwielbiam, kiedy czytana przeze mnie powieść ma drugie dno, czasami łatwiejsze, a czasami trudniejsze do odnalezienia. "Intruz" o tyle różni się od wspomnianej sagi Zmierzch, że ma głębsze znaczenie, przesłanie, które każdy może zinterpretować po swojemu. Dla mnie "Intruz" nie jest czysto o miłości. Ja widzę w nim ocenę ludzkiego społeczeństwa. Bardzo podobało mi się w początkowych rozdziałach jak Wagabunda poznawała różne emocje, jak były one tłumaczone. Ciekawym było spojrzeć na człowieka z tej strony. W trakcie rozwoju akcji wciąż zostaje dokonywana ocena. Wanda doświadcza wielu krzywd, przemocy, jest świadkiem wielkich okrucieństw przed którymi ją ostrzegano i które były powodem zajęcia Ziemi przez Dusze. Ale poznaje też inne, równie silne emocje: miłość, macierzyńską i tę romantyczną, radość, tęsknotę i wiele innych, które pozwalają jej dostrzec, że ludzie zasługiwali na świat, w którym żyli. Szczególnie dobitne było tu dla mnie zdanie z ostatniego rozdziału, a właściwie epilogu: "W takim razie może jednak jest dla tej planety jakaś nadzieja".
Trzeba przyznać, że autorkę poniosła wielka fantazja, kiedy opisywała światy, w których osiedlały się Dusze. Były to ciekawe historie, ale zbyt niewiarygodne. Wiedziałam jednak, że przedstawienie tych istot w takim świetle miało pokazać złożoność ludzi, ich charakteru, to jak są niestabilni i bogaci emocjonalnie. "Intruz" zapadnie mi w pamięci na długo i chętnie powrócę do tej powieści. To książka bardzo ciekawa, a przede wszystkim mądra, bo z przesłaniem. Dobrze napisana, miejscami zabawna, a czasami wzruszająca do łez.
Kiedy czytałam zakończenie nie mogłam powstrzymać uśmiechu, a to dlatego, że było to zakończenie bardzo w stylu Stephenie Meyer. Wydaje mi się, że "Intruz" byłby jeszcze lepszy, gdyby skończył się na tych kilku pustych kartkach przed rozdziałem 59. Ale cóż poradzić, w końcu napisałam, że byłam zadowolona ze sposobu w jaki pisze autorka :) Otwarte zakończenie ma jednocześnie tę zaletę, że niesie nadzieję, każe nam się zastanowić nad tym, czego byliśmy świadkami czytając lekturę. "Intruz" dostaje ode mnie ocenę 5,5/6.
"Intruz" to książka, która czekała na swoją kolej na półce dosyć długo. Za długo. Zrozumiałam to prawie od razu, kiedy tylko przeczytałam kilka rozdziałów. Zdałam sobie sprawę, że "Intruz" różni się od poprzednich powieści autorki nie tylko gatunkiem. Zagłębiłam się więc w treść z coraz większą ciekawością.
Przyznaję, początki były trudne. Byłam bardzo zainteresowana...
2017-01-25
Historia opowiedziana przez autorkę nie jest łagodnym romansem dla wrażliwych czytelniczek. Jest brutalna, całkiem sporo tu przemocy a bohaterowie padają jeden za drugim. Jest to bardzo przemyślany i ciekawy zabieg, przez który S.J. Kincaid pokazuje nam jaki jest wykreowany przez nią świat. W połączeniu z odważną, silną i śmiertelnie niebezpieczną protagonistką oraz samą koncepcją diaboliki, powieść wydaje się niezwykła, zupełnie inna od tych dostępnych na rynku.
"Diabolika' jest połączeniem powieści science-fiction z dystopią. Autorka stworzyła świat w bardzo umiejętny sposób, przez który widać jak wielką ma wyobraźnię. Dużo tu szczegółów i łatwo można by się w tym wszystkim pogubić, ale nie w tym przypadku. Mimo początkowej dezorientacji, książkę czyta się płynnie. A wszystko dzięki temu, że autorka wprowadzała nowe terminy i szczegóły, od razu wszystko wyjaśniając. Co więcej, nie nudziła długimi opisami, ale zręcznie wplotła wyjaśnienia w fabułę. Wciągnęłam się w akcję od pierwszych stron. "Diabolika" jest uzależniająca. Kiedy tylko zaczęłam lekturę, nie mogłam przestać czytać aż do ostatniej strony.
Główną bohaterką, tytułową diaboliką, jest Nemezis. Bardzo ją polubiłam, jest silna, odważna i sprytna. W dodatku poczułam do niej sympatię i współczucie już w pierwszych okropnych scenach. Czasami miałam ochotę ją przytulić, tak po prostu. Tak jak Sydonia widziałam w niej człowieka, którego ona w sobie nie widziała. W sumie nie ma co się dziwić, nie narodziła się, ale została wyhodowana, była genetycznie skonstruowanym humanoidem, w którym zaprogramowano agresję i związano później z Sydonią. Nemezis jest uzależniona od swojej pani, ale gdy ją opuszcza, by podawać się za nią w Chryzantemum, zaczyna odkrywać w sobie nowe emocje, o których nie miała pojęcia. Z czasem widzimy jej transformację. Wciąż jest diaboliką, ale zaczyna być bardziej ludzka.
(...)
Kiedy tak się nad tym zastanawiam, to nie zauważyłam żadnych znaczących wad, o których mogłabym wspomnieć. "Diabolikę" czytało mi się niezwykle przyjemnie. Czy polecam? Oczywiście! I to nie tylko fanom dystopii i science fiction. Sama raczej nie czytam sci-fi, ale przy tej powieści wciągnęłam się jak nigdy. Z pewnością będę obserwować dalszą twórczość S.J. Kincaid. "Diabolikę" oceniam na 5.5/6.
całość na
http://kolorowaksiazka.blogspot.com/2017/01/125-przedpremierowo-diabolika-sj-kincaid.html
Historia opowiedziana przez autorkę nie jest łagodnym romansem dla wrażliwych czytelniczek. Jest brutalna, całkiem sporo tu przemocy a bohaterowie padają jeden za drugim. Jest to bardzo przemyślany i ciekawy zabieg, przez który S.J. Kincaid pokazuje nam jaki jest wykreowany przez nią świat. W połączeniu z odważną, silną i śmiertelnie niebezpieczną protagonistką oraz samą...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-31
Trzecia część sagi daje nam możliwość, by trochę odetchnąć i zastanowić się. Mimo że powieść jest obszerniejsza niż poprzednie, to nie dzieje się w niej więcej. Wszystko dlatego, że akcja skupia się głównie na tym jaką decyzję podejmie Bella - czy zostanie człowiekiem, czy będzie żyć wiecznie ze swoim ukochanym jako wampirzyca.
Dla osób, które przeczytały chociaż jedną książkę z tej serii i choć trochę poznali Bellę, nie ma żadnych wątpliwości co zdecyduje dziewczyna. W końcu jej największym marzeniem jest spędzić wieczność z Edwardem, bez którego nie może żyć. Większym problemem okazuje się tu wyznaczenie daty przemiany i osoby, która tego dokona. Bella zawsze najbardziej pragnęła być z ukochanym, jednak teraz dochodzi do wniosku, że wiele ludzkich wrażeń i przeżyć może ją ominąć. W tej części Stephenie Meyer zderza ze sobą dwa światy i to główna bohaterka musi dokonać wyboru. Również między Jackobem i Edwardem, którzy te światy reprezentują.
W "Zaćmieniu" zostaje rozwinięty wątek romantyczny, pojawia się trójkąt miłosny, pierwszy jaki miałam możliwość przeczytać jeszcze kilka lat temu. Być może nie raził mnie on tak bardzo jak w innych przypadkach, gdyż pozostałe 'trójkąty' podświadomie porównywałam do tego z sagi Zmierzch.
"Zaćmienie" wciągnęło mnie jeszcze bardziej niż wcześniejsze części. Myślę, że jest kilka powodów, które się do tego przyczyniły. Po pierwsze styl autorki uległ poprawie, ku mojej uciesze. Nie raziły mnie częste błędy, gdyż nie pojawiały się tutaj tak często jak wcześniej. Po drugie, akcja się rozwija. Nawet jeśli nie jest bardziej dynamiczna niż poprzednio, wciąga i ciekawi. Również klimat powieści jest inny, bardziej tajemniczy i zagadkowy. Nareszcie kojarzy się z wampirami :)
Podobało mi się, że autorka pokusiła się o opowiedzenie historii bohaterów. Mogłam poznać legendy Quileute'ów, a także, co mnie bardzo ciekawiło, przeszłość członków rodziny Cullenów. Nadało to powieści więcej głębi, stała się jakby pełna. Charaktery bohaterów zostały rozwinięte, co jest dużym plusem. Chociaż, Bella zaczęła działać mi na nerwy tym swoim strachem przed zranieniem kogokolwiek. Podejmowała działania, które tylko raniły bliskie jej osoby. Natomiast Cullenowie byli dla mnie mało 'wampirzy'. No, oprócz Jaspera - on jeden, mimo tego co zrobiła z wampirami Meyer, zachował trochę 'wampirzości' w starym stylu :)
"Zaćmienie" rozgrywa się na więcej niż jednej płaszczyźnie. Nie skupia się tylko na Belli, jej rozdarciu i 'szamotaniu się' na wszystkie strony. Jest też wątek nowonarodzonych wampirów, który wprowadza trochę 'grozy'. To nie są już spokojni Cullenowie, ale armia niekontrolowanych krwiopijców, która sieje spustoszenie w całym mieście. Nadal jednak nie uważam sagi za horror, a to stwierdzenie tylko wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Seria moim zdaniem dalej jest przeznaczona dla osób, które dopiero stają się nastolatkami. Żałuję tylko, że nie było mi dane 'obejrzeć' bitwy, co oczywiście było uzależnione od Belli, która jest narratorem. Ale z tego, co pamiętam, w "Drugim życiu Bree Tanner" będę mogła to nadrobić :)
"Zaćmienie" nadal jest moją drugą ulubioną częścią sagi Zmierzch. Nawet jeśli moja siostra przekonała mnie, że przecież nic tam tak naprawdę się nie dzieje. Dla mnie jednak powieść jest ciekawa i wciągająca, opowiadająca ciekawe historie, uzupełniająca treść całej sagi i przygotowująca do ostatniej części. Poza tym są też wampiry bardziej 'wampirzy' niż rodzina Cullenów. W "Zaćmieniu" jest także więcej Edwarda :P A Jackob nieraz mnie rozśmieszał. Oceniam na 5/6
kolorowaksiazka.blogspot.com
Trzecia część sagi daje nam możliwość, by trochę odetchnąć i zastanowić się. Mimo że powieść jest obszerniejsza niż poprzednie, to nie dzieje się w niej więcej. Wszystko dlatego, że akcja skupia się głównie na tym jaką decyzję podejmie Bella - czy zostanie człowiekiem, czy będzie żyć wiecznie ze swoim ukochanym jako wampirzyca.
Dla osób, które przeczytały chociaż jedną...
2015-02-23
"Mara Dyer. Tajemnica" to powieść, która zyskuje coraz większą popularność na całym świecie. To książka, o której się mówi i która wzbudza ciekawość. Co w niej jest takiego, że przyciąga czytelników? Musiałam się tego dowiedzieć. Nie potrzebowałam na to dużo czasu, bowiem odpowiedź znalazłam już w pierwszym rozdziale. A jest ona oczywista i zawarta w tytule powieści: "tajemnica".
Muszę przyznać, że Michelle Hodkin mnie zaskoczyła. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie spodziewałam się, że jej książka tak bardzo mnie zaintryguje. Zaczęło się od prologu, w którym Mara zwraca się do nas bezpośrednio i informuje, że posługuje się w opowieści fałszywym nazwiskiem. Potem był pierwszy rozdział, kończący się słowami: "Sześć miesięcy później obie już nie żyły", i kolejny, w którym główna bohaterka budzi się w szpitalu. Tak naprawdę już wtedy nie mogłam się oprzeć tej historii. Bardzo rzadko spotykam się z książkami, które od samego początku trzymają mnie w garści. Zwykle muszę czekać na to kilka rozdziałów, ale nie było tak w tym przypadku. Klimat tej powieści ujawnia się już w pierwszym zdaniu.
Tak, klimat to zdecydowanie największy plus tej historii. Na każdym kroku czułam tajemnicę, niedopowiedzenia. Wszystko przez samą główną bohaterkę, która jest narratorem. Mara próbuje dowiedzieć się prawdy o sobie i o wydarzeniach z dnia wypadku. Wszystko widzimy z jej perspektywy, co tylko utrudnia nam dojście do rozwiązania tej zagadki. Dziewczyna wszystko komplikuje i wciąż podsyła nam fałszywe tropy. Nigdy do końca nie byłam pewna, czy to co opisuje dzieje się naprawdę, czy jest kolejną halucynacją. A Mara widzi przeróżne rzeczy, najczęściej przerażające. Z każdym kolejnym przywidzeniem boi się, że traci rozum. Zostaje u niej zdiagnozowany zespół stresu pourazowego. Bohaterka stara się, by nikt nie zauważył, że jest z nią coraz gorzej, sama nie wie co jest prawdziwe. Rzeczywistość przeplata się ze światem nierealnym.
Ogólnie rzecz ujmując, "Mara Dyer. Tajemnica" to bardzo dobra książka i stanowi jeden z lepszych zakupów książkowych jakie zrobiłam. Spędziłam z nią czas niesamowicie przyjemnie. Powieść jest napisana prostym językiem (chociaż czasami język postaci nie pasował mi do ich wieku), miejscami intryguje, bawi, bądź wzrusza, ale nawet mimo wszystkich jej zalet nie mogłam nie zauważyć również wad, które szczególnie wyraźnie widzę z perspektywy czasu. Otóż pierwsza połowa książki była dla mnie o wiele bardziej zajmująca niż druga. Wszystko dlatego, że autorka nie podążyła w kierunku jakiego się spodziewałam i wplotła w akcję wątek paranormalny, co zbiło mnie z pantałyku, bo wcześniej nawet nie zasugerowała takiej możliwości. Przez to również czułam się trochę szukana, autorka poszła na łatwiznę. Poza tym bohaterowie tak jakby tracą swój charakter. Mara poznaje Noaha i każde z nich zaczęło mi w jakiś sposób powszechnieć. Co nie zmienia faktu, że nadal darzę ich sympatią. Powyższe wady mogę jeszcze przeboleć, więc nie jest tak źle. Najważniejsze jest niestety to, że mimo całego klimatu i tajemnicy, jak to się mówi, 'nie wbiło mnie w fotel', nie poczułam tego 'czegoś'.
Powieść czytałam z naprawdę wielką przyjemnością i oczywiście ją polecam. Nie mogłam przejść obok niej obojętnie odkąd zobaczyłam w księgarni tę piękną okładkę. Tak naprawdę wszystko nadaje powieści tajemniczego charakteru: niesamowita, bajeczna wręcz okładka (której cudowności nie da się wyrazić na zdjęciu), a także czcionka, zupełnie inna niż zazwyczaj spotykam i w innym przypadku byłabym niezadowolona. Tutaj jednak tylko podsyciła moją ciekawość :) Podobały mi się dialogi, szczególnie utarczki słowne między Noahem a Marą (byli naprawdę godnymi przeciwnikami). Wątek romantyczny nie został do końca rozwinięty, ale jest na to jeszcze czas. A zakończenie było naprawdę dobre. Kiedy już myślałam, że autorka nie zdoła mnie zaskoczyć, wtedy zrobiła coś takiego! Michelle Hodkin wie jak zatrzymać przy sobie czytelnika - mnie zatrzymała na pewno. Powieść oceniam na 5/6
kolorowaksiazka.blogspot.com
"Mara Dyer. Tajemnica" to powieść, która zyskuje coraz większą popularność na całym świecie. To książka, o której się mówi i która wzbudza ciekawość. Co w niej jest takiego, że przyciąga czytelników? Musiałam się tego dowiedzieć. Nie potrzebowałam na to dużo czasu, bowiem odpowiedź znalazłam już w pierwszym rozdziale. A jest ona oczywista i zawarta w tytule powieści:...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-10
Kiedyś byłam pewna tego, że nie odważę się zrecenzować sagi Zmierzch. Wydawało mi się, że nie będę umiała tego zrobić, gdyż jestem z nią dosyć silnie związana. Przecież to właśnie od "Zmierzchu" zaczęłam swoją przygodę czytelniczą, poznałam w międzyczasie wiele niesamowitych historii i w końcu stałam się osobą, którą jestem teraz. Ale kiedy zaczęłam czytać zauważyłam, że to, co wydawało się dla mnie tak trudne, nie będzie dla mnie problemem. Zrecenzowanie tej powieści nie okazało się dla mnie trudniejsze niż w innych przypadkach :)
Kiedy kończymy czytać książkę, która porusza nas i swoją historią nas zachwyca, staramy się zapamiętać z niej jak najwięcej szczegółów. Ale z biegiem czasu nasze uczucia się zacierają, aż w końcu możemy sobie tylko przypomnieć ogólne wrażenia, jakie nam towarzyszyły podczas czytania. Czy pamiętamy język i styl jakim posługuje się autor? Oczywiście, że nie! Stąd moje zdziwienie, kiedy zaczęłam czytać pierwszy rozdział "Zmierzchu", który w mojej pamięci był jedną z lepszych książek jakie przeczytałam. Otóż przeraziłam się językiem. No może nie tak dosłownie :) Ale prawdą jest to wszystko, co inni piszą i mówią na temat 'nędznego języka'. Ciekawe, że wcześniej tego nie zauważyłam... Przeczytałam już wiele książek i zaczynam większą uwagę zwracać na styl i ogólnie słowo. A w "Zmierzchu" nie ma tak naprawdę ani barwnych zdań, ani wyśmienitych dialogów. Owszem, autorka stara się to osiągnąć, ale z dosyć marnym skutkiem: metafory są czasami tak 'wyszukane', że aż śmieszne, a rozmowy bohaterów dosyć błahe i często nieskładne. Czasami miałam wrażenie jakby Stephenie Meyer starała się naśladować styl nastolatków: ich mowę, sposób porozumiewania się, myślenia. Ale po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że ona jednak niczego nie naśladuje.
Problemy Belli, o których po raz kolejny czytałam, nie były dla mnie tak ważne jak jeszcze pięć lat temu. Czy to możliwe, że aż tak się zmieniłam? :P Dążę do tego, że jeśli w tym momencie mojego życia pierwszy raz przeczytałabym tę sławną sagę pewnie nie dostałaby ode mnie takiej oceny, jaką jej dam w tej recenzji. Ale przeczytałam ją kiedy wszystko, co poruszono w tej powieści, idealnie wpasowało się w moje wymagania. Skoro jest to książka dla nastolatków, zastanawia mnie tylko, czemu czytają ją osoby dorosłe, których tak naprawdę nie dotyczy, a którzy wystawiają jej negatywne opinie. Według mnie każdy może czytać co mu się żywnie podoba, grunt to nie przesadzać z krytyką. Sama w tej recenzji krytykuję "Zmierzch", ale nie ma to wpływu na moją końcową ocenę. Podsumowując ten akapit stwierdzam, że to, co przeciwnicy pani Meyer piszą o jej debiutanckiej serii jest najprawdziwszą prawdą. Ale grupie wiekowej, do której jest skierowana ta saga, nie przeszkadza w niej prawie nic. To dlatego autorka osiągnęła taki sukces. Ja zaś, mimo że widzę wszystko wyraźniej, jestem w gronie osób, które "Zmierzch" traktują jako coś wyjątkowego w swojej biblioteczce.
Powracając do tego o czym pisałam wcześniej, zastanawiam się dlaczego znów dałam się w to wciągnąć. Bo styl i język mnie nie zachwycił, problematyka mnie już nie obejmowała, a pomysł na wampiry w stylu Edwarda Cullena, chociaż kiedyś tak genialny, teraz wydaje mi się już nieco śmieszny. Jednak gdzieś w połowie mojego ponownego poznawania lektury, wpadłam jak śliwka w kompot. Fabuła mnie porwała, losy bohaterów przejęły, a tragizm sytuacji na nowo rozbudził dawne emocje. Może nie zmieniłam się aż tak bardzo.
Zdaję sobie sprawę z tego, że ta recenzja tak naprawdę nie jest taka jakie zwykle piszę. Jest to raczej zbiór moich refleksji i przemyśleń po tym, jak ponownie przeczytałam powieść, która zaistniała w moim życiu. Czy "Zmierzch" jest najlepszą książką jaką kiedykolwiek przeczytałam? Oczywiście, że nie! Poznałam wiele lepszych historii i bardzo mnie to cieszy. Zmieniam się, rozwijam, mam własne zdanie na jakiś temat. Ale to nie znaczy, że nie mam pewnego sentymentu do "Zmierzchu". Przestałam się wstydzić tego, że znam fabułę całej serii (był moment kiedy się tego wstydziłam :D) i za pomocą opowieści Stephenie Meyer zachęcam innych do czytania. Skoro ja się dzięki nie wciągnęłam, to czemu inni mieliby tego nie zrobić? :) Oceniam na 4,5/6 (bo następne części są lepsze).
kolorowaksiazka.blogspot.com
Kiedyś byłam pewna tego, że nie odważę się zrecenzować sagi Zmierzch. Wydawało mi się, że nie będę umiała tego zrobić, gdyż jestem z nią dosyć silnie związana. Przecież to właśnie od "Zmierzchu" zaczęłam swoją przygodę czytelniczą, poznałam w międzyczasie wiele niesamowitych historii i w końcu stałam się osobą, którą jestem teraz. Ale kiedy zaczęłam czytać zauważyłam, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-28
Mogę śmiało to powiedzieć - Margaret Mitchell stworzyła niezaprzeczalnie jedną z niewielu książek, które zawsze będę uważała za arcydzieła. To niesamowite, że 'zwykła' opowieść może tak wiele wnieść do naszego życia. A "Przeminęło z wiatrem" z całą pewnością wkroczyło w moją codzienność i nieźle w niej namieszało. Dopiero wtedy dostrzegłam, że od dawna mi tego brakowało.
Kiedy tylko odebrałam przesyłkę w jednej z księgarni czułam wielkie podekscytowanie, które wcale nie mijało, wręcz przeciwnie. Wiedząc jak obszerna jest to powieść nie rezygnowałam, ale trochę zwątpiłam w swoje możliwości - byłam przyzwyczajona do lektur na jeden, góra dwa wieczory, a tu miałam przed sobą prawie 900-stronicowe dzieło, w dodatku napisane bardzo malutką czcionką. Muszę to przyznać, męczyłam się przy pierwszych rozdziałach. Ale im dalej zagłębiałam się w treść, tym bardziej nie mogłam uwolnić się z sideł, w które z własnej woli się złapałam. "Przeminęło z wiatrem" było ciągle obecne w moich myślach, nie mogłam zrobić niczego bez rozmyślania o bohaterach tej książki. Aż w końcu ją przeczytałam. I poczułam samozadowolenie i satysfakcję - coś, czego nie czułam od ponad pięciu lat. Pomijając ogromnego kaca książkowego, czułam się szczęśliwa. Najprawdopodobniej dzięki jednemu z najlepszych zakończeń, jakie dane mi było przeczytać - jednocześnie wstrząsającego i smutnego, a z drugiej strony niosącego nadzieję na lepsze jutro.
Piszę tę recenzję po prawie trzech miesiącach od przeczytania "Przeminęło z wiatrem" i mogę spojrzeć na niektóre sprawy z pewnego dystansu. Czy moje odczucia zmieniły się choć odrobinę przez ten czas? Chyba można uznać to za pytanie retoryczne :) Nie - nie zmieniły się ani trochę. Oczywiście, trochę wyblakły, zatarły się, ale nie uległy zmianie. W każdym momencie, kiedy tylko moje myśli zaczną krążyć wokół dzieła Margaret Mitchell serce zaczyna szybciej bić, a na twarzy pojawiają się rumieńce podekscytowania. Czy to nie jest najlepszy dowód na to, co zrobiła ze mną Mitchell? :)
"Przeminęło z wiatrem" to jedyne dzieło napisane przez panią Margaret, nad którym pracowała bardzo długo. Do sukcesu powieści przyczynił się film reżyserii Victora Fleminga. Książka niemal natychmiast stała się jedną z najczęściej czytanych w historii literatury i do dzisiaj nie traci zainteresowania czytelników na całym świecie. Spotkałam się z opinią, że ekranizacja jest o niebo lepsza od pierwowzoru. Zapewniam Was, że to nieprawda - powieść bije ją na głowę. Tylko poprzez przeczytanie lektury poznajemy prawdziwe charaktery i motywy postępowania postaci, znamy ich historię, to jak ich losy zmieniają się podczas wojny. Mamy przed sobą całokształt.
Zacznę może od bohaterów... Nie spotkałam się jeszcze z tak dobrze wykreowanymi charakterami - i mam na myśli wszystkich bohaterów tej powieści. Dokładność Margaret Mitchell może czasami nużyć, ale jeśli cierpliwie przeczytamy wszystko, co ma nam do opowiedzenia na początku, potem z pewnością to docenimy. I kiedy stanie się coś złego, zdamy sobie sprawę, że będzie nam brakować tej postaci, mimo że pojawiła się tylko kilka razy. I przeżyjemy to niemal osobiście... Tak, nie spotkałam się jeszcze z takimi charakterami :)
Główną bohaterką jest Scarlett O'Hara, Jest to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w literaturze i wpisała się w niej na stałe. Któż nie słyszał chociażby jej nazwiska? Scarlett jest córką bogatego plantatora bawełny na Południu, Jest przyzwyczajona do luksusów, jest uwielbiana przez wszystkich chłopców w okolicy i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Scarlett jest niedokształcona, nie umie analizować i patrzeć na świat oczami innych. Jej ulubionymi zajęciami są flirtowanie i chodzenie na przyjęcia. Ale to dodaje jej tylko więcej uroku w oczach dżentelmenów. Pannę O'Hara poznajemy jako 16-letnie dziewczątko, które prawie nic nie wie o życiu. Z czasem widzimy jej przemianę. Bohaterkę trudno jest czasami polubić, ale nie jest to negatywna postać. Szacunek w czytelniku wzbudza jej odwaga i wytrwałość, nie przejmowanie się przeszłością, która czasami jest dla niej zbyt bolesna, ale skupienie się na teraźniejszości. Już od samego początku wiedziałam, że Scarlett jest postacią, która nie pasuje do czasów, w jakich przyszło jej żyć i wyprzedza je o kilkadziesiąt lat. Nie da się jej zapomnieć.
Nie zapomnę także Rhetta Butlera. Jest to tak złożona osobowość, że nawet teraz nie jestem pewna jakim człowiekiem jest naprawdę. Do tej pory myślałam, że mam już ulubionego bohatera literackiego. Ale po "Przeminęło z wiatrem" bezpieczne pierwsze miejsce pana Darcy robi się coraz mniej pewne ;) Rhett otwarcie mówi o sobie, że jest 'łotrem', przez co nie można go w żaden sposób urazić. Wie, że wszystko złe, co można o nim powiedzieć jest prawdą. Jest egoistą, dba tylko o swoje interesy i wygodę, często współpracuje z wrogiem, przez co inni nazywają go zdrajcą. Jest niezwykle przedsiębiorczy i trzeźwo widzi swoje szanse i porażki. Nie oślepia go patriotyzm i duma Południowców. Nie obchodzi go to, co o nim mówią, bo już dawno stracił reputację. Ale Rhett ujawnia swoją drugą twarz, w miarę jak akcja się rozwija. Nadal jest łotrem, ale jednocześnie nie sposób jest go nie uwielbiać. Jego prawdziwe intencje poznajemy dopiero na końcu powieści, kiedy dla jednej krótkowzrocznej damy jest już za późno.
Zdecydowanie moją ulubioną postacią kobiecą jest Melania Hamilton. Jeśli ta postać pojawiłaby się w jakiejś innej powieści z pewnością byłaby nudną szarą myszką, na którą czytelnik nie zwróciłby żadnej uwagi. Ale nie stało się tak w tym przypadku. To niemożliwe, że Mitchell tak doskonale oddała charakter tej postaci. Melania, którą na początku postrzegamy tak, jak ją widzi Scarlett, czyli mdłą, niezbyt urodziwą dziewczynę, która ukradła jej ukochanego Ashleya, z każdym kolejnym rozdziałem coraz bardziej się kształtuje, pokazuje swoją odwagę, szlachetność i dobroć. To przykład bohatera, z którego bez wątpienia można brać przykład, a jednocześnie nie jest dla nas obojętny.
Mogłabym opowiadać w nieskończoność o postaciach z powieści Margaret Mitchell. Zostali jeszcze przecież Ashley, Gerald, Ellen, Tarletonowie, itd., ale nie ma na to czasu, ani miejsca. Powiem więc teraz o czym jest ta powieść. Otóż powszechnie mówi się, że "Przeminęło z wiatrem" to 'romans wszech czasów'. Tak naprawdę "Przeminęło z wiatrem" niewiele ma wspólnego z romansem. Jeśli miałabym oceniać książkę tylko przez pryzmat ekranizacji to owszem, byłaby melodramatyczna. Ale na całe szczęście powieść to nie film :) Wątek miłosny pojawia się w tej książce - najpierw widzimy młodzieńcze uczucie Scarlett do Ashleya, które staje się wręcz niezdrowe, potem na scenę wkracza Rhett, który otwarcie mówi, że nie kocha Scarlett i nie nadaje się do małżeństwa. Ale choć poznajemy akcję dając się prowadzić Scarlett, to okazuje się, że nie miłość jest tu najważniejszym poruszanym problemem. Stwierdzenie, że "Przeminęło z wiatrem" to romans jest po prostu niesprawiedliwe i nie oddaje w pełni klasy i znaczenia powieści.
O czym jest więc "Przeminęło z wiatrem"? Jest to powieść o dorastaniu, o zmianach i wyrzeczeniach, o odwadze, sile i wytrwałości. O tym, by nie poddawać się i walczyć, o sile ducha i nieugiętej woli walki. Czytając powieść jesteśmy świadkami przemiany, jaka się dokonuje w bohaterach. Na przykład Scarlett, która jest tylko rozpieszczoną, samolubną dziewczynką staje się kobietą doświadczoną przez los, którą zahartowały niewygody i cierpienia, która zrobi wszystko, żeby uratować Tarę. Czy podjęłaby się tego wszystkiego kilka lat wcześniej? Zapewne nie i to w tym wszystkim jest najważniejsze.
Już na koniec wspomnę jeszcze o tym, jak wielkie znaczenie dla zrozumienia akcji ma tło wydarzeń. Na początku czułam się znużona opisami, które ciągnęły się czasami bardzo długo, nakreślaniem sytuacji politycznej Południa i tego jaki wpływ miała na wszystko wojna secesyjna i pierwsze lata po jej zakończeniu. Ale potem zdałam sobie sprawę, że czytam to wszystko z zainteresowaniem. Zauważyłam, że los bohaterów zmieni się wraz z tymi wydarzeniami i próbowałam przewidzieć jakie będą to zmiany. Tło historyczne tak naprawdę nie było tylko tłem, ale uzupełniało akcję, było jakby osobną opowieścią, która przenika się z losami Scarlett i innych bohaterów. Pierwszy raz tak bardzo wciągnęłam się i zaciekawiłam historią - przecież ja nie znoszę historii! A o wojnie secesyjnej wiedziałam tylko tyle, że taka była :P Teraz widzę wszystko wyraźniej.
"Przeminęło z wiatrem" stało się dla mnie inspiracją i pokazuje mi jak mam postępować. Jeszcze nigdy tak silnie nie odczułam nauki, jaka płynie z przeczytanej powieści. Pierwszy raz zaczęłam uczyć się na błędach bohaterów i doceniać to, co miałam zaszczyt przeczytać. Czy polecam "Przeminęło z wiatrem"? Jak mogłoby być inaczej po takiej recenzji? :) Książkę polecam każdemu, nieważne ile ma lat i jakiej jest płci. Jeżeli jeszcze nie znacie opowieści Margaret Mitchell nadróbcie zaległości. Oceniam na 6/6
kolorowaksiazka.blogspot.com
Mogę śmiało to powiedzieć - Margaret Mitchell stworzyła niezaprzeczalnie jedną z niewielu książek, które zawsze będę uważała za arcydzieła. To niesamowite, że 'zwykła' opowieść może tak wiele wnieść do naszego życia. A "Przeminęło z wiatrem" z całą pewnością wkroczyło w moją codzienność i nieźle w niej namieszało. Dopiero wtedy dostrzegłam, że od dawna mi tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-11
Kiedy kilka lat temu Josephine Angelini wydawała swoją pierwszą powieść wywołała burzę u wydawców na całym świecie. "Spętani przez bogów" stało się bestsellerem. Od samego początku byłam niesamowicie ciekawa tej serii i do tej pory pamiętam jak przeczytałam pierwszy tom. W tamtym czasie żadna powieść nie sprawiła na mnie takiego wrażenia, a trylogia Josephine Angelini od razu stała się jedną z moich najukochańszych serii. Teraz to już koniec historii Heleny Hamilton, przy której spędziłam niesamowicie miło czas.
"Bunt bogini" kończy trylogię "Spętani przez bogów". Zostaje zawarte braterstwo krwi, a bogowie są uwolnieni z Olimpu. Sukcesorzy z Domu Tebańskiego, którzy wyczekiwali Atlantydy, zawiedli się. Helena, Orion, Lucas i pozostali Delosowie wyczekują co postanowią bogowie. Jak widać książka jest pełna akcji i napięcia. Chociaż miejscami bywa przewidywalna, to jednak spotkała mnie miła niespodzianka. Z biegiem akcji spostrzegłam, że autorka w ten sposób mnie zmyliła. Dała mi coś czym zajęłam myśli, a gdzieś na boku działy się wydarzenia równie ważne. Przyznaję, że bywałam zaskakiwana :)
Jeśli chodzi o styl autorki zauważyłam, że nieco różni się od tego z poprzednich części. Stał się trochę bardziej odważny, 'zabawowy', ale początkowo nie mogłam się do niego przyzwyczaić. Wiem, że to może być kwestia tłumaczenia, ale nie jestem do tego do końca przekonana. Poza tym zdarzały się literówki, które za każdym razem doprowadzają mnie do szału, jednak, co trzeba przyznać, było ich znacznie mniej niż w "Wędrówce przez sen". Jak już wspomniałam było też dużo humoru, co bardzo mi się spodobało. Ten też był nieco inny niż poprzednim razem, ale również z typu tych 'zaczepnych' :)
W książce pojawia się nowa postać, Andy, która jest półsyreną. Nie miałam niestety okazji bliżej jej poznać, myślę, że pojawiła się tylko dlatego, żeby zostać drugą połówką jakiejś innej osoby :) Co natomiast mogę powiedzieć o innych bohaterach? Tych zdążyłam poznać dosyć dokładnie, a wszystko dzięki dobremu wykreowaniu bohaterów przez autorkę. Josephine Angelini szczególnie upodobała sobie postaci męskie, widać to już od razu. Nie ma wielu takich bohaterów, żeby nie byli przedstawieni pozytywnie. Na przodzie pojawia się Hektor. Jak ja uwielbiam tego chłopaka! Było już tak w przypadku "Spętanych przez bogów", a teraz zostało mu poświęcone nieco więcej uwagi. Jest wcieleniem Hektora Trojańskiego, ma te same cechy. Dodatkowo dowiadujemy się dlaczego relacje między nim a Heleną mają taki charakter. Ta relacja jest jedną z moich ulubionych w całej serii :) Helena musi sobie poradzić ze swoimi uczuciami do Lucasa i Oriona. Ale jednocześnie bardzo się zmienia. Prawdę powiedziawszy nie bardzo mi się to spodobało. Dziewczyna była arogancka i za bardzo pewna tego co robi, a ja nie lubię takich bohaterów. Zupełnie nie przypominała Heleny, o której kiedyś czytałam. Lucas i Orion natomiast byli... po prostu sobą, idealnymi, pięknymi, skrzywdzonymi ;)
"Bunt bogini" zaczyna się w momencie zakończenia poprzedniej części, nie ma więc przerwy między nimi. Autorka nie przypomina także od razu akcji i faktów z poprzednich tomów. Po tak długim czasie między wydaniem drugiej i trzeciej części sprawiało to trochę kłopotów. Powieść czytałam z wypiekami na twarzy. Niestety nadal jestem zdania, że to "Spętani przez bogów" jest najlepszą książką w trylogii. Josephine Angelini skończyła już tę serię, ale zrobiła to w sposób, który jednocześnie pozwoli jej w przyszłości na nawiązanie do historii. Zakończenie powieści jest częściowo otwarte, nie wiemy wszystkiego, ale jednocześnie nie czujemy natychmiastowej potrzeby dowiedzieć się co dalej. "Bunt bogini" oceniam na 5/6.
kolorowaksiazka.blogspot.com
Kiedy kilka lat temu Josephine Angelini wydawała swoją pierwszą powieść wywołała burzę u wydawców na całym świecie. "Spętani przez bogów" stało się bestsellerem. Od samego początku byłam niesamowicie ciekawa tej serii i do tej pory pamiętam jak przeczytałam pierwszy tom. W tamtym czasie żadna powieść nie sprawiła na mnie takiego wrażenia, a trylogia Josephine Angelini od...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-16
cała recenzja na
http://kolorowaksiazka.blogspot.com/2013/08/51-wielki-mistrz-trudi-canavan.html
Jestem tak strasznie oczarowana ostatnim tomem "Trylogii Czarnego Maga", że przez tydzień żyłam tylko tym, co działo się w tej książce. Nie mogłam dojść do siebie. "Wielki Mistrz" to coś na co czekałam od samego początku. Przyznam, że już niejednokrotnie odwlekałam przeczytanie tej powieści. Gdy tylko widziałam tą "cegłę" na półce wszelka ochota na lekturę mnie opuszczała. Ale nie mogłam zostawić tak tej serii niedokończonej :) Pewnego dnia postanowiłam znowu przenieść się w świat opisany przez Trudi Canavan. I jestem zaskoczona!
Przyzwyczaiłam się już do stylu autorki, który jest jak najbardziej przyjemny i prosty. Ale kto czytał już jakieś jej dzieło mógł odnieść wrażenie, że pani Canavan lubi pisać o niczym. Przynajmniej ja uważam, że dwa poprzednie tomy mogłyby być o wiele krótsze. Ale w przypadku "Wielkiego Mistrza" moje zdanie zmienia się diametralnie. Jakże się cieszę, że przetrwałam przez "Gildię Magów" i "Nowicjuszkę" ;) W zamian dostałam doskonałe ukoronowanie trylogii. Ostatnia część serii to ukazanie prawdziwego kunsztu Trudi Canavan. Przyznam szczerze, że już zaczynałam w nią wątpić. Ale "to" przerasta moje wszelkie oczekiwania :)
W nagrodę za swoją cierpliwość doczekałam się powieści pełnej akcji, zaskoczenia, ale też miłości. To tego wszystkiego brakowało mi w poprzednich częściach, a wszystko znalazłam tutaj. Odkąd zaczęłam czytać, nie mogłam już skończyć aż do ostatniej strony. Potem tylko miałam łzy w oczach. Wzruszyłam się i było mi tak okropnie smutno! Chociaż jest to świetna ostatnia część, to nienawidzę tego zakończenia. Nie chodzi mi już o to, że kiedy w końcu zaczęłam przywiązywać się do bohaterów seria się skończyła. Ale o to jak strasznie autorka postąpiła z takim niczego nieświadomym czytelnikiem jak ja. Czytelnikiem, który liczy na szczęśliwe zakończenie a dostaje "coś takiego". Czytelnika, który czeka na cud, a dostaje figę. No cóż, nienawidzę tego zakończenia. Dlatego poszukałam wypowiedzi autorki w jej wywiadach. Znalazłam jej zdanie tłumaczące wszystko: "Czy gdyby zakończenie było inne zapamiętalibyście je?". Trudi Canavan ma rację. Mimo tego, że tak jest mi szkoda tego co się stało, tylko dzięki temu ta seria zostanie na długo w mojej pamięci. I pewnie niejednokrotnie do niej sięgnę, a przynajmniej do "Wielkiego Mistrza" ;)
Tak właściwie to uświadomiłam sobie wtedy, że autorka od samego początku dążyła do takiego zakończenia. Pierwsze co wtedy pomyślałam to "Ale małpa! Akurat kiedy raczyła sprawić, że się wciągnęłam!", ale po pewnym czasie, po ponownym przeczytaniu książki, po ochłonięciu po lekturze dostrzegłam coś na co warto było czekać. I na taki efekt czekałam. I bardzo zachęcam was do przeczytania tej serii. Nawet jeśli na początku zwątpiliście tak jak ja. Obiecuję, że znajdziecie coś niesamowitego. Ale jeżeli już od początku jesteście wciągnięci, chyba nie muszę was zachęcać :) "Wielki Mistrz" to chyba najlepsza książka jaką przeczytałam do tej pory w tym roku.
cała recenzja na
http://kolorowaksiazka.blogspot.com/2013/08/51-wielki-mistrz-trudi-canavan.html
Jestem tak strasznie oczarowana ostatnim tomem "Trylogii Czarnego Maga", że przez tydzień żyłam tylko tym, co działo się w tej książce. Nie mogłam dojść do siebie. "Wielki Mistrz" to coś na co czekałam od samego początku. Przyznam, że już niejednokrotnie odwlekałam...
2013-03-08
'Im więcej poznaję świat, tym mniej mi się podoba, a każdy dzień utwierdza mnie w przekonaniu o ludzkiej niestałości i o tym, jak mało można ufać pozorom cnoty czy rozumu'
W XIX w. dla każdej panny bardzo ważne było korzystne zamążpójście. Szczególnie rodzice dbali o przyszłość córki. Zależało bowiem od tego także przyszłe życie najbliższej rodziny, a majątek męża mógł stać się dla nich zabezpieczeniem. Najtrudniej towarzysza życia znaczącego wiele w świecie znajdywały panny mające niskie koneksje. Tym było to trudniejsze, gdy dziewcząt było pięć, a w okolicy mieszkało ich jeszcze więcej. Wszystkie czekały tylko na okazję, by pokazać się w towarzystwie i zachwycić (najlepiej jakiegoś zamożnego) młodzieńca swoją urodą. Toteż kiedy w sąsiedztwie pojawiał się nowy mieszkaniec, do tego kawaler, panny prześcigały się by zdobyć jego serce.
'Duma związana jest z tym, co sami o sobie myślimy, próżność zaś tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli'
W Longbourn sytuacja rodziny nie była bardzo korzystna. Jako że pan Bennet nie posiadał męskiego potomka, cały jego majątek po jego śmierci przejąłby kuzyn, którym w tym przypadku był pan Collins. Jedyną nadzieją stało się znalezienie dobrych partii dla pięciu córek: Jane, Elizabeth, Mary, Catherine i Lydii. Kiedy do pani Bennet doszła wiadomość, że Netherfield Park zyskał nowego dzierżawcę postanowiła sobie zeswatać z nim którąś ze swoich dziewcząt. Młodym kawalerem okazał się być pan Bingley, z którym przyjechały również jego siostry, szwagier, a także o wiele od niego bogatszy pan Darcy. Okazją do zapoznania się z nowym towarzystwem był bal, na którym wszyscy zdążyli osądzić sąsiadów.
'Określenie "szaleńczo zakochany" jest banalne, wątpliwe i tak nieokreślone, że daje mi zgoła niewielkie pojęcie o sprawie. Często kwituje się nim zarówno uczucie wynikające z półgodzinnej znajomości, jak i prawdziwą miłość'
Okazało się, że pan Bingley był miłym, serdecznym i radosnym kawalerem, który zrobił wrażenie na ludziach. Szczególną uwagę poświęcił najstarszej pannie Bennet, Jane, która odwzajemniła jego sympatię. Ale pan Darcy, który początkowo wzbudził wielki szacunek i podziw wśród gości po chwili zyskał opinię dumnego, wywyższającego się bogacza. Elizabeth tym bardziej zraził swoją osobą mówiąc o niej, że jest znośna, ale nie dość ładna, by go skusić. Panna słyszała jego słowa, ale nie wzięła ich do serca. Jednak z biegiem czasu pan Darcy zaczął dostrzegać w niej kogoś zachwycającego, czego nikomu nie ujawnił. Wyjazd towarzystwa z Netherfield był straszną wiadomością dla Jane, która zakochała się w panu Bingley. Elizabeth wspierała siostrę. Kiedy kilka miesięcy później pojechała z wujostwem na podróż po kraju nie spodziewała się, że spotka pana Darcego, którego starała się unikać. On natomiast starał się zwalczać swoje uczucie do niej. Czy drogi Elizabeth i Darcego jeszcze się skrzyżują? Czy oboje będą kierować się dumą i uprzedzeniem?
"Duma i uprzedzenie" jest najbardziej znaną powieścią Jane Austen. Autorka długo musiała starać się o wydanie swojej książki. W XIX w. młode damy publikujące powieści mogły stracić szanse na zamążpójście, ponieważ takie zachowanie uchodziło za niewłaściwe. Jednak ojciec Jane wspierał ją i zachęcał do pisania. Panna Austen rozpoczęła prace nad książką, kiedy miała 21 lat i zakończyła ją w ciągu roku. Początkowo powieść miała inny tytuł- "Pierwsze wrażenia". Niestety żaden wydawca nie chciał przyjąć rękopisu młodej pisarki. Jane nie poddawała się jednak i po wydaniu "Rozważnej i romantycznej" ukazała się zmieniona już "Duma i uprzedzenie", która okazała się sukcesem autorki. Początkowo było to dzieło anonimowe.
Powieść już od pierwszego zdania daje do zrozumienia czytelnikowi o stylu Jane Austen. Pierwszy raz spotkałam się z sytuacją, gdzie po przeczytaniu małego fragmentu książki do samego końca miałam uśmiech na ustach. Autorka bowiem ma swój charakterystyczny styl pisania i specyficzny ironiczny humor. To zrozumiałe, że nie każdemu może się on spodobać, ale ja tak go uwielbiam w tej powieści. "Duma i uprzedzenie" to pierwsza książka Jane Austen, z którą się zapoznałam. Wiem już, że za długo z tym zwlekałam. Kiedy zaczyna się czytać nie można się oderwać, a akcja wciąga coraz bardziej.
Powieść traktuje o obyczajach i mentalności ludzi XIX w. Można tu zauważyć wątek romantyczny, który wydaje się być głównym w tym przypadku. Jednak kiedy zajrzy się trochę głębiej od razu co niektórzy odnajdą przesłanie autorki. Co więcej jest to oczywiste już po samym tytule. Jane Austen poprzez przykład bohaterów, których wykreowała daje nam cenne wskazówki, którymi powinniśmy się kierować w życiu. Najważniejsze może wydawać się tu 'ocenianie książki po okładce'. Każdy człowiek zasługuje bowiem na lepsze poznanie, a osądzanie po pozorach, nawet jeśli częściowo prawdziwych, sprawia, że wiele w życiu się traci. W XVIII/XIX w. bardzo dużo uwagi zwracało się na dobre maniery. Również w powieści autorka dokładnie to opisała. Ale pod tymi 'manierami' często kryła się fałszywość i drwina. Widać to chociażby po przykładzie sióstr Bingley. To, jak ważne było dobre zachowanie zarówno panny, jak i jej rodziny świetnie widać po rodzinie Bennetów. Jane i Elizabeth były pokrzywdzone przez zachowanie matki, która ośmieszała córki i siebie w towarzystwie. Kolejnym problemem jest tu sprawa majątku, pozycji społecznej. Tak więc doskonale widać jak wiele tematów poruszyła w powieści autorka, a to jeszcze nie są wszystkie jakie można wymienić. Chodzi tu bardziej o mentalność ludzką niż o romans. Wszystko jednak wspaniale się ze sobą łączy i przenika.
Bohaterowie w "Dumie i uprzedzeniu" są bardzo ciekawi i wzbudzają do razu naszą sympatię. Są dobrze wykreowani, autorka poświęciła trochę swojego czasu każdemu z nich. Najbardziej jednak skupiła się na Elizabeth, która bardzo ją przypominała. Lizzy była bardzo intrygującą osóbką. Z pewnością jej zachowanie nie do końca pasowało do ogólnie przyjętego przez ludzi. Była to dziewczyna bystra, szczera, chętnie wyrażała swoją opinię, nie szczędziła krytyki. Właśnie jej zachowanie zwróciło uwagę pana Darcego. Nikt jeszcze nie rozmawiał z nim w ten sposób i tak go nie potraktował. Można powiedzieć, że Darcy zakochał się w niej od drugiego wejrzenia, gdyż jak wspomniał pierwszym razem, Lizzy nie zachwyciła go urodą. Powszechnie jednak uchodziła za piękność. Elizabeth była drugą z kolei córką i była ulubienica ojca, głównie dzięki swojemu bystremu umysłowi. Jednocześnie okazała się być najmniej kochaną przez matkę. Była zabawna, lubiła się śmiać, nie brała wszystkiego do serca. Również osądziła Darcego po pozorach, ale przyczyną był Wickham, który opowiedział jej wiele kłamstw na jego temat. Później okazało się, kto jest winny. Pan Darcy - początkowo mroczny, tajemniczy, próżny, dumny, z czasem zyskuje naszą sympatię. Szczerze mówiąc moją zyskał już na samym początku :) Jest jaki jest, mój ulubiony bohater literacki. Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się utożsamić się nie z główną bohaterką, ale właśnie z postacią męską, drugoplanową. Nie wiem jak to się stało. Ale tak czy inaczej uwielbiam pana Darcego :)
Narracja w "Dumie i uprzedzeniu" jest trzecioosobowa. Najczęściej jesteśmy świadkami wydarzeń, w których brała udział Elizabeth, znamy jej myśli, uczucia. Jednak poznajemy także inne okoliczności, o których nie wie bohaterka. Narrator czasami wtrąca swój komentarz, i o ile początkowo się nie ujawnia, zauważyłam kilka razy zwroty, po których domyślić się można, że jest to sama autorka, kobieta.
Podsumowując, "Duma i uprzedzenie" jest świetną lekturą, przez wielu krytyków oceniana jako najlepsza powieść Jane Austen. Czytają ją z uwielbieniem współcześni czytelnicy, doczekała się wielu ekranizacji i nadal nie traci na popularności. Na czym polega sukces autorki? Nie będę ukrywać, że akcja jest najprostsza z możliwych, nie jesteśmy tu niczym zaskakiwani. Jednak powieść czyta się bez przerwy. W czym zasługa? Mnie ujął język autorki, bardzo lubię taki humor i rezerwę. Innych może urzec zupełnie co innego. Książka jest uniwersalna. Każdy może postawić się na miejscu bohaterów, przeżyć coś podobnego, bez względu na czasy, w których żyje. Tak czy siak, "Duma i uprzedzenie" stała się moją ulubioną powieścią, a ja zaczęłam interesować się również innymi dziełami Jane Austen. Pewnie niedługo moja biblioteczka zyska kilka nowych książek autorki :) Jeżeli chcecie dowiedzieć się jak potoczyła się historia Elizabeth kierującą się uprzedzeniem i Darcego wykazującego się dumą, koniecznie przeczytajcie tę powieść o miłości od drugiego wejrzenia. Moja ocena to 10/10
'Im więcej poznaję świat, tym mniej mi się podoba, a każdy dzień utwierdza mnie w przekonaniu o ludzkiej niestałości i o tym, jak mało można ufać pozorom cnoty czy rozumu'
W XIX w. dla każdej panny bardzo ważne było korzystne zamążpójście. Szczególnie rodzice dbali o przyszłość córki. Zależało bowiem od tego także przyszłe życie najbliższej rodziny, a majątek męża mógł...
2013-02-04
Tak naprawdę nie miałam w planach przeczytania książki Tahereh Mafi. Wszystko wyszło spontanicznie, zobaczyłam znajomą okładkę i uległam. I z przyjemnością stwierdzam, że nie mam czego żałować. Zapoznanie się z "Dotykiem Julii" było bardzo miłym doświadczeniem.
'Ludzie ciągle polują na to, czego się boją'
Świat się zmienił. Intensywna działalność człowieka sprawiła, że została zniszczona warstwa ozonowa, nie ma plonów, zwierzęta wymierają a pogoda jest nieprzewidywalna. Mnóstwo ludzi zginęło z głodu, ale też wielu z nich zostało zabitych. Tłumaczone jest to argumentem, że wszystko dzieje się dla dobra ludzkości. Od kiedy Komitet Odnowy przejął władzę sprawy się pogorszyły. Nie można już nikomu ufać.
'Nienawiść wygląda tak niepozornie, dopóki się nie uśmiechnie. Dopóki nie obróci się i nie skłamie, a jej usta i zęby nie nabiorą cech czegoś zbyt biernego, żeby zadać mu cios pięścią'
W tym czasie w szpitalu dla obłąkanych od 264 dni przebywa Julia Ferrars. Dziewczyna jest w zamknięciu sama, niedługo ma zamieszkać z nią inna osoba. Nie wie czego się spodziewać. Od bardzo dawna nie rozmawiała z nikim, jedyne co jej zostało to notatnik i stare pióro. Jest głodzona i samotna ale nie jest szalona. Jest zamknięta w tym miejscu za coś na co nie ma wpływu. Wszystko sprowadza się do jej dotyku.
'Tylko krople deszczu przypominają mi, że chmury mają bijące serca. Że ja także je mam'
Julia przez całe swoje życie starała się być lepsza, milsza, tak aby ktoś ją kochał i akceptował to kim jest. Nie mogła jednak liczyć nawet na swoich rodziców. To za ich pozwoleniem znalazła się w szpitalu. Kiedy poznaje swojego współlokatora jest w szoku. Zamknęli ją z chłopakiem. Bohaterka od razu podejrzewa, że zrobili to po to, by ją zabić. Adam, bo tak ma na imię, bardzo przypomina dziewczynie kogoś z przeszłości. Wszystko jednak wskazuje na to, że on jej nie pamięta. Julią natomiast zaczyna interesować się Komitet Odnowy a w szczególności Warner, dla którego dziewczyna jest niesamowicie fascynująca. Co chce osiągnąć Komitet Odnowy? Kim jest Adam? Czy bohaterka znajdzie w sobie odwagę, aby się zbuntować?
"Dotyk Julii" zachwyca już samą okładką. Według mnie jest niesamowita. Dziewczyna, odłamki szkła, czcionka- wszystko wydaje się być dopracowane i przemyślane. Do tego opis, który nie zdradza wiele, ale jest jakże intrygujący. Wszystko to sprawia, że już na pierwszy rzut oka lektura może okazać się przyjemna. Zwracając uwagę na tytuł oryginału możemy dostrzec, że został on całkowicie zmieniony. Oryginalnie brzmi bowiem "Shatter Me" (zniszcz mnie). Nie jest to dla mnie jakiś wielki problem, a właściwie żaden. Dla mnie ważne jest to, co znajduje się w środku. Chociaż przyznaję, że oryginalnie tytuł bardziej podkreśla problem powieści, osobowość Julii.
Z twórczością Tahereh Mafi spotykam się pierwszy raz. I cieszę się, że miałam taką możliwość, ponieważ jestem wręcz oczarowana piórem autorki. Mówię tu o bardzo poetyckim języku. Praktycznie na każdym kroku możemy spotkać się z licznymi porównaniami albo metaforami. Ciekawym zabiegiem było dla mnie przekreślanie jakiejś części zdania, myśli głównej bohaterki. Pozwala to na zobaczenie przez czytelnika co naprawdę sądzi Julia, jaki konflikt przeżywa w środku. Często autorka nie stosowała znaków interpunkcyjnych i w tym samym czasie pojawiały się powtórzenia. Działo się tak, kiedy chciała ona przyspieszyć akcję. Myślę, że był to świetny pomysł. Czasami zdarzało mi się czytać wszystko jednym tchem. Pierwszy raz czytałam taką książkę i przyznaję, że chciałabym przeczytać wile więcej takich powieści.
Wszystkie zabiegi jakie stosowała autorka sprawiły, że myśli Julii były bardzo barwne i piękne. Jako że bohaterka była zamknięta samotnie prawie przez rok miała mnóstwo czasu na refleksje. Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie liczby pojedynczej i to właśnie z perspektywy dziewczyny widzimy wszystkie wydarzenia. Jesteśmy też przy tym świadomi wszystkich licznych przemyśleń bohaterki. Praktycznie cała akcja jest skupiona na Julii, na tajemnicy jej dotyku. Najczęściej zdarza się tak, że ktoś umiera przez kontakt ze skórą dziewczyny. Ta umiejętność wydaje się pożądana przez Komitet Odnowy i ich bezwzględnych przywódców. Szczególną rolę odgrywa w tym wszystkim Warner.
Wspominając bohaterów muszę powiedzieć też o tym, że chyba pierwszy raz zdarzył mi się taki przypadek jak w tej książce. Mam tu na myśli fakt, że żadna z postaci nie okazała się być dla mnie denerwująca. Zazwyczaj znajdzie się chociaż jeden taki rodzynek, a tutaj nic. Julia jako główna bohaterka sprawdziła się według mnie doskonale. Nie jest irytująca, ani nie wymaga niczego. Jest to bardzo skrzywdzona i w wieku 17 lat bardzo doświadczona przez los dziewczyna. Przez swoją umiejętność nie była akceptowana, nawet przez rodziców. Jej tragedia opowiedziana tak dokładnie, w takim barwnym języku wywołała na mnie wielkie wrażenie - Ba! czasami chciałabym być taka jak ona, mimo że to tylko papierowa postać. Julia ma do czynienia z Adamem i Warnerem. Obaj mężczyźni widzą ją w odmiennym świetle, dla każdego jest inna, ale jednocześnie bardzo ważna. W inny sposób widzą w niej kogoś idealnego. Problem tylko w tym, który ma rację? Kiedy czyta się z perspektywy Julii wszystko staje się jasne. Również tajemnica dotykania/nie dotykania była dla już dla mnie zrozumiała, dlatego nie wiem czemu tak długo nie jest to wyjaśnione. Imiona bohaterów to według mnie strzał w dziesiątkę. Bardzo miło czytało mi się o Julii- uwielbiam to imię:) - ale też imię Adam okazało się dla mnie nieoczekiwanie bardzo ładne. Jakoś wcześniej nie zwróciłam na nie uwagi.
Mimo tego, że autorka nie postawiła na jakąś większą dawkę emocji, książka jest niezmiernie ciekawa. Czytałam ją już wielokrotnie i za każdym razem jestem zachwycona. Powiedzenie, że chciałabym tak pisać jest mało wystarczające. Pióro autorki jest dla mnie czymś rzadko spotykanym i oryginalnym. Zakończenie powieści nie było jakoś bardzo zachęcające czy intrygujące do lektury kolejnych części, ale ja chętnie się z nimi zapoznam. Stałam się po prostu fanką pióra Tahereh Mafi. Uwielbiam środki stylistyczne w poezji, a wykorzystanie ich w prozie było dla mnie czymś jeszcze lepszym :) Domyślam się jednak, że nie wszystkim taki język może pasować i nie wszystkim ta książka się spodoba. Ale tak, czy owak ją polecam.
Tak naprawdę nie miałam w planach przeczytania książki Tahereh Mafi. Wszystko wyszło spontanicznie, zobaczyłam znajomą okładkę i uległam. I z przyjemnością stwierdzam, że nie mam czego żałować. Zapoznanie się z "Dotykiem Julii" było bardzo miłym doświadczeniem.
'Ludzie ciągle polują na to, czego się boją'
Świat się zmienił. Intensywna działalność człowieka sprawiła, że...
Uwielbiam koty, są dumne i inteligentne, a każdy z nich ma inny charakter. Mam pod swoją opieką trzy takie futrzaki, do każdego trzeba mieć inne podejście. Jeden z nich jest czarny, przeuroczy i faktycznie ma w sobie coś tajemniczego. Z wielkim zainteresowaniem zaczęłam więc czytać tę piękną, małą książkę autorstwa Nathalie Semenuik, francuskiej dziennikarki.
Autorka przedstawia nam historię kotów i jak zmieniała się ona przez wieki. Opowiada również o przesądach i legendach, wspomina znanych ludzi, którzy uwielbiali koty, a to wszystko uzupełnia cytatami, ciekawostkami i anegdotkami (znajdziemy tu nawet trochę poezji). Wszystko napisane w przystępny i przyjemny sposób, przez co od razu się wciągnęłam. Książkę czyta się bardzo szybko; mimo tego że jest niewielka, znalazłam tu całkiem sporo informacji. A te niekoniecznie były zachwycające. Kiedy czytałam o tym jaki los zgotowali czarnym kotom (i ogólnie kotom) ludzie, o ich okrucieństwie i ignorancji, serce mi się krajało. Mój biedny czarny kotek nie pożyłby długo, a ja razem z nim. Oczywiście historia tych zwierząt bywa też dobra, jak np. w starożytnym Egipcie. I to też mnie zadziwia, ta skrajność: albo symbol szczęścia, albo zła. Jedno jest pewne: ta lektura obudziła we mnie różne uczucia i uświadomiła mi wiele rzeczy.
Co jest jeszcze wyjątkowe w tej książce to sposób, w jaki została wydana. Jest przepiękna, zdecydowanie najładniejsza pozycja w mojej biblioteczce. Małe wydanie doskonale sprawdzi się jeśli chcemy książkę gdzieś ze sobą zabrać, bo zajmuje mało miejsca i dobrze trzyma się ją w dłoni. Przyklejona tasiemka doskonale spełnia funkcję zakładki. A twarda okładka i grube kartki są znakiem, że książka jest też porządnie wykonana. Poza tym, w środku możemy znaleźć pełno fotografii, rycin, obrazków przedstawiających koty. Po prostu przepięknie wydana książka, aż prosi się, żeby sprezentować taką jakiemuś miłośnikowi kotów.
Oczywiście polecam "Tajemniczego czarnego kota". Szczególnie tym osobom, które lubią i/lub posiadają kota oraz tym, którzy interesują się taką tematyką. Pozostałym też polecam, ze względu na to jak ta książka cieszy oczy. Jedyny minus jaki tutaj zauważyłam to brak bibliografii, która uwiarygodniłaby podawane informacje i pozwoliła szukać ich dalej. Oceniam ją na 5,5/6
Uwielbiam koty, są dumne i inteligentne, a każdy z nich ma inny charakter. Mam pod swoją opieką trzy takie futrzaki, do każdego trzeba mieć inne podejście. Jeden z nich jest czarny, przeuroczy i faktycznie ma w sobie coś tajemniczego. Z wielkim zainteresowaniem zaczęłam więc czytać tę piękną, małą książkę autorstwa Nathalie Semenuik, francuskiej dziennikarki.
więcej Pokaż mimo toAutorka...