rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Kamerdyner Marek Klat, Paweł Paliński, Mirosław Piepka, Michał Pruski
Ocena 7,2
Kamerdyner Marek Klat, Paweł P...

Na półkach: ,

"Kamerdyner" to powieść, która wzbudziła moje zainteresowanie mimo tego, że raczej unikam czytania lektur z drugą wojną światową w tle. Byłam ciekawa książki, która powstała na podstawie scenariusza i która miała uzupełniać film o niektóre wątki i zarazem go promować. Chciałam także bliżej przyjrzeć się historii Kaszubów, o której tak naprawdę jest "Kamerdyner", a o której wiedziałam bardzo niewiele.

Spodziewałam się, że wątek miłosny będzie tutaj na pierwszym planie, ale tak nie jest. Romans Mateusza i Marity jest wyraźnie zaznaczony, ale jest tylko jednym z wątków. Znacznie ważniejsze wydaje się to, co dzieje się w Europie, jak jej kształt ulega zmianie, jak to wszystko wpływa na Kaszubów. Muszę przyznać, że naprawdę mi się to podobało. "Kamerdyner" nie jest przez to banalny, a treść staje się jeszcze ciekawsza. Tym bardziej, że powieść czyta się niezwykle płynnie i przyjemnie, chociaż poruszane tutaj zbrodnie nie zawsze na to pozwalają.

"Kamerdyner" został napisany przez czterech autorów, którzy stopniowo przedstawiają historię Polski. Książkę podzielono na pięć części, a im bliżej końca, tym ciężej czytać, bo zbliżamy się do wybuchu drugiej wojny światowej i okropnych zbrodni, które miały wtedy miejsce. Tak jak mówiłam, unikam takich wątków w literaturze (i nie tylko w literaturze), bo po prostu jestem na nie zbyt wrażliwa. I właśnie z tego powodu po przeczytaniu "Kamerdynera" musiałam usiąść i przemyśleć tę historię. Emocje, które wywołała we we mnie ta powieść były bardzo burzliwe, wgniotły mnie w fotel. Stało się tak przez to, że bohaterowie są z krwi i kości, przedstawieni takimi jakimi są, z wadami i zaletami, w każdym możliwym odcieniu szarości. Zżywamy się z nimi w jakiś sposób, jednych lubimy, drugich nienawidzimy. A kiedy spotyka ich tragedia, kiedy mamy świadomość, że inspiracją do ich stworzenia byli ludzie, którzy żyli naprawdę - zapiera dech, a wrażenie jest niesamowite. Słodko-gorzkie. Tak jak cała ta powieść. Emocje stają się głębsze również przez brak jakiegoś punktu głównego w tej książce. Obserwujemy tylko jak toczy się życie bohaterów, nie znamy rozwiązania niektórych wątków. To wszystko nadaje realizmu tej opowieści.

Podczas czytania tej książki dało się wyczuć, że jej bazą jest scenariusz. Pięknie opisane sceny, jakby wyjęte z filmu, romans bohaterów, w którym każde spojrzenie czy gest można było sobie łatwo wyobrazić na ekranie. Widziałam film i byłam pod wrażeniem pięknie przedstawionych kadrów i muzyki. Ale też tego, jak wersja kinowa uzupełnia się z tą papierową. W książce znajdziemy szerszą historię bohaterów, poznamy dokładnie motywy i powody ich decyzji. Film natomiast pozwala przeżyć wszystko mocniej, właśnie przez obrazy czy muzykę. Można "Kamerdynera" poznawać tylko w jednej z tych form, ale kiedy je połączymy uzyskamy całość. To, co przeczytałam w tej powieści pozostanie ze mną na długo. Aż zapragnęłam bardziej wgłębić się w historię Kaszub oraz odwiedzić to prawdopodobnie najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Oceniam na 5.5/6

kolorowaksiazka.blogspot.com/2018/10/145-kamerdyner-miosc-wojna-zbrodnia.html

"Kamerdyner" to powieść, która wzbudziła moje zainteresowanie mimo tego, że raczej unikam czytania lektur z drugą wojną światową w tle. Byłam ciekawa książki, która powstała na podstawie scenariusza i która miała uzupełniać film o niektóre wątki i zarazem go promować. Chciałam także bliżej przyjrzeć się historii Kaszubów, o której tak naprawdę jest "Kamerdyner", a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uwielbiam koty, są dumne i inteligentne, a każdy z nich ma inny charakter. Mam pod swoją opieką trzy takie futrzaki, do każdego trzeba mieć inne podejście. Jeden z nich jest czarny, przeuroczy i faktycznie ma w sobie coś tajemniczego. Z wielkim zainteresowaniem zaczęłam więc czytać tę piękną, małą książkę autorstwa Nathalie Semenuik, francuskiej dziennikarki.

Autorka przedstawia nam historię kotów i jak zmieniała się ona przez wieki. Opowiada również o przesądach i legendach, wspomina znanych ludzi, którzy uwielbiali koty, a to wszystko uzupełnia cytatami, ciekawostkami i anegdotkami (znajdziemy tu nawet trochę poezji). Wszystko napisane w przystępny i przyjemny sposób, przez co od razu się wciągnęłam. Książkę czyta się bardzo szybko; mimo tego że jest niewielka, znalazłam tu całkiem sporo informacji. A te niekoniecznie były zachwycające. Kiedy czytałam o tym jaki los zgotowali czarnym kotom (i ogólnie kotom) ludzie, o ich okrucieństwie i ignorancji, serce mi się krajało. Mój biedny czarny kotek nie pożyłby długo, a ja razem z nim. Oczywiście historia tych zwierząt bywa też dobra, jak np. w starożytnym Egipcie. I to też mnie zadziwia, ta skrajność: albo symbol szczęścia, albo zła. Jedno jest pewne: ta lektura obudziła we mnie różne uczucia i uświadomiła mi wiele rzeczy.

Co jest jeszcze wyjątkowe w tej książce to sposób, w jaki została wydana. Jest przepiękna, zdecydowanie najładniejsza pozycja w mojej biblioteczce. Małe wydanie doskonale sprawdzi się jeśli chcemy książkę gdzieś ze sobą zabrać, bo zajmuje mało miejsca i dobrze trzyma się ją w dłoni. Przyklejona tasiemka doskonale spełnia funkcję zakładki. A twarda okładka i grube kartki są znakiem, że książka jest też porządnie wykonana. Poza tym, w środku możemy znaleźć pełno fotografii, rycin, obrazków przedstawiających koty. Po prostu przepięknie wydana książka, aż prosi się, żeby sprezentować taką jakiemuś miłośnikowi kotów.

Oczywiście polecam "Tajemniczego czarnego kota". Szczególnie tym osobom, które lubią i/lub posiadają kota oraz tym, którzy interesują się taką tematyką. Pozostałym też polecam, ze względu na to jak ta książka cieszy oczy. Jedyny minus jaki tutaj zauważyłam to brak bibliografii, która uwiarygodniłaby podawane informacje i pozwoliła szukać ich dalej. Oceniam ją na 5,5/6

Uwielbiam koty, są dumne i inteligentne, a każdy z nich ma inny charakter. Mam pod swoją opieką trzy takie futrzaki, do każdego trzeba mieć inne podejście. Jeden z nich jest czarny, przeuroczy i faktycznie ma w sobie coś tajemniczego. Z wielkim zainteresowaniem zaczęłam więc czytać tę piękną, małą książkę autorstwa Nathalie Semenuik, francuskiej dziennikarki.

Autorka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdarza się, że sztuka jest unikanym tematem, gdyż często jest niezrozumiała i trudna. Tak naprawdę każdy może odbierać ją w swój własny sposób, warto jednak posiadać podstawową wiedzę o danym dziele. To, w jakiej epoce powstał obraz czy rzeźba, jakie panowały idee, styl, jaką techniką dzieło zostało wykonane - to wszystko pomaga nam zrozumieć lepiej sztukę, uświadamia nam sposób myślenia ludzi i jak zmieniał się on na przestrzeni lat. Książka Susie Hodge "Krótka historia sztuki" wydaje się idealną pozycją dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę w tym temacie.

Pierwsza rzecz, która zwraca naszą uwagę (co wcale nie dziwi) jest przepiękne wydanie tej pozycji. Książka jest bogato ilustrowana, śliski papier sprawia, że fotografie mają niesamowicie nasycone barwy, są wyraźne, po prostu przyjemnie się na nie patrzy. A znaleźć możemy tu zarówno znane nam dzieła sztuki, jak i te mniej popularne. Książka jest ponadto bardzo przemyślana i napisana tak, by pomóc nam w znajdowaniu informacji nie tylko w niej, ale dalej, w innych przewodnikach po sztuce, czy w internecie. Znajdziemy tu przejrzysty spis treści, wstęp, w którym oprócz podstawowych informacji dowiemy się jak najlepiej korzystać z książki, a także niezwykle pomocny system odnośników ułatwiający nawigację. Susie Hodge przedstawiła nam sztukę za pomocą czterech niezależnych części, takich jak kierunki, dzieła, tematy i techniki. Każdą z nich możemy czytać osobno lub razem z pozostałymi (w czym pomagają wspomniane wcześniej odnośniki).

Autorka pozwoliła nam przyjrzeć się sztuce na przełomie osiemnastu tysięcy lat, począwszy od czasów prehistorycznych do dzisiaj. Cała wiedza jest skompresowana do najważniejszych faktów, bez zbędnych opisów. Tak jak w tytule, jest to krótka historia sztuki, więc czasami brakowało mi głębszej analizy omawianych dzieł. Może to też przez to zapragnęłam drążyć dalej, dowiedzieć się jeszcze więcej, a to jest zdecydowany plus w tym minusie :) Książkę Susie Hodge polecam wszystkim tym, którzy chcą zacząć swoją przygodę ze sztuką oraz tym, którzy szukają wiedzy w pigułce. Na pewno przyda się również maturzystom, czy studentom. Oceniam na 5/6.

recenzja na blogu kolorowaksiazka.blogspot.com

Zdarza się, że sztuka jest unikanym tematem, gdyż często jest niezrozumiała i trudna. Tak naprawdę każdy może odbierać ją w swój własny sposób, warto jednak posiadać podstawową wiedzę o danym dziele. To, w jakiej epoce powstał obraz czy rzeźba, jakie panowały idee, styl, jaką techniką dzieło zostało wykonane - to wszystko pomaga nam zrozumieć lepiej sztukę, uświadamia nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętam jakie wrażenie wywarło na mnie "Trzy metry nad niebem". Była to powieść pełna emocji, z porywczymi bohaterami, z łamiącym serce zakończeniem. Nie czytałam drugiej części, ale przeczytałam trzecią i ogromnie się zawiodłam. Nie ma w niej nic, co zachwyciło mnie w pierwszej.

Trochę obawiałam się tego, że nie nadążę za akcją i nie będę wiedziała o co chodzi w niektórych wątkach, ale zupełnie niepotrzebnie. Autor prawie co chwila przypominał co wydarzyło się kiedyś, aż w pewnym momencie stało się to irytujące. I nie tylko to. Pełno tu szczegółów, które są zupełnie niepotrzebne i absolutnie nic nie wnoszą do akcji. Nic dziwnego, że powieść jest aż tak obszerna. Te wszystkie informacje, tak bardzo zbędne, odwróciły uwagę od głównego wątku i spowolniły akcję. W pewnym momencie nie wiedziałam już na czym się skupić. Do tego pełno bohaterów, których nie mogłam zapamiętać nie ułatwiało sprawy. Bardzo ciężko czytało mi się tę książkę. Poza tym była miejscami strasznie nierealistyczna.

A co jest głównym wątkiem "Trzy razy ty"? Okazuje się, że rozterki Stepa, który nie może oprzeć się pokusie i nie potrafi zapomnieć o swojej pierwszej miłości, mimo tego że jest w związku z Gin i planuje z nią ślub. Mogłaby być z tego ciekawa książka, ja widzę tutaj jedynie zmarnowany potencjał. Zbyt mało czasu autor poświęcił na budowanie akcji, napięcia. Nie do końca znamy też motywy postępowania Stepa. Bardzo niezdecydowany bohater, zero było w nim tego Stepa, który podbił moje serce w "Trzy metry nad niebem". Nie umiał podjąć decyzji więc tak naprawdę została ona podjęta za niego. Gin została przedstawiona jako ideał kobiety: czuła, troskliwa, wrażliwa, cierpliwa. A Babi pojawiła się znikąd, by wprowadzić zamęt i dawać nadzieję Stepowi. Istna telenowela. Miałam wrażenie, że autor napisał tę książkę na siłę, nie miał na nią pomysłu i poszedł na łatwiznę.

Zbyt wolna akcja nie pozwoliła na emocjonujące zakończenie, bo wszystko było do przewidzenia. Finał, który miał wzruszać, wcale tego nie zrobił. Ten "happy end" wcale mnie nie cieszy. Dla mnie "Trzy razy ty" nie miało nawet szans przebić "Trzy metry nad niebem". Jestem bardzo zawiedziona. Oceniam powieść na 2,5/6.

*opinia na blogu kolorowaksiazka.blogspot.com

Pamiętam jakie wrażenie wywarło na mnie "Trzy metry nad niebem". Była to powieść pełna emocji, z porywczymi bohaterami, z łamiącym serce zakończeniem. Nie czytałam drugiej części, ale przeczytałam trzecią i ogromnie się zawiodłam. Nie ma w niej nic, co zachwyciło mnie w pierwszej.

Trochę obawiałam się tego, że nie nadążę za akcją i nie będę wiedziała o co chodzi w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Naprawdę nie wiem co myśleć o tej książce. Z jednej strony jestem zadowolona z lektury, ale mój zachwyt hamują wady, których nie mogę przeoczyć. Dawno nie miałam takiego dylematu, nie mogąc zdecydować się czy powieść mi się podobała, czy też nie.

Mogę zrozumieć dlaczego tak wiele czytelniczek na całym świecie jest oczarowanych "Zanim się pojawiłeś". Ja też czytając ostatnie rozdziały dałam się ponieść emocjom. To prawda, że historia opowiedziana przez Jojo Moyes jest ciekawa i nieco inna. Książka, która dla wielu jest "pięknym, ponadczasowym romansem", przeze mnie jest widziana troszkę inaczej. Pod względem wątku romantycznego troszkę się zawiodłam. Ale tylko troszkę. Według mnie "Zanim się pojawiłeś" jest nie tyle o miłości romantycznej, co o przyjaźni i potrzebie bliskości drugiego człowieka. Co dla mnie oczywiście jest na plus i trochę podniosło wartość tej historii. Co dalej?

Nie trzeba wiele się wysilać, by znaleźć przesłania jakie niesie książka, gdyż są podane niemalże na tacy. "Zanim się pojawiłeś" mówi o tym, by doceniać życie, ponieważ mamy je tylko jedno. Żeby poszerzać swoje horyzonty, podejmować nowe wyzwania i rozwijać się. Autorka zachęca nas do tego, by wyjść z bezpiecznej skorupy, uniezależnić się i zacząć decydować o własnym życiu. Dałam się ponieść temu optymistycznemu przesłaniu i wiele sobie przemyślałam. Jednak oprócz tego, w trakcie poznawania powieści ciągle coś nie dawało mi spokoju.

Tak, jak pisałam wcześniej, historia ma piękne przesłanie, wyraźnie widoczne. Jednak często odnosiłam wrażenie, że autorka próbuje wmówić nam, że "zwyczajnych" ludzi należy zmienić, gdyż ich życie nie jest wystarczająco wartościowe, a oni sami nic nie oferują światu. Louisa miała możliwość rozwoju dzięki pieniądzom Willa, ale co z resztą? Czy jeśli nie znajdziemy "księcia z bajki" nie mamy szans na zmianę naszego życia?

Kolejną sprawą, która kuła mnie w oczy, to zbyt powierzchowne traktowanie niektórych tematów, takich jak bezrobocie, gwałt, eutanazja (która jest najbardziej kontrowersyjnym problemem poruszanym w tej książce). Raziło mnie to, kiedy autorka próbowała połączyć tragedię z komedią, pokazać ją w nieco mniej przygnębiający sposób. Spłyciła te problemy. Czasami odnosiłam wrażenie, że powieść była pisana dla zysku, wykorzystywała schematy, które podobają się publiczności i tylko sprawiała wrażenie głębokiej.

Ogólnie rzecz ujmując, nie uważam, że "Zanim się pojawiłeś" to zła książka. Na pewno jest bardziej wartościowa od swojej ekranizacji. Podoba mi się to, że wątek miłosny jest jakby na poboczu całej historii i że główna bohaterka poczuła potrzebę, by coś zmienić w swoim życiu. "Zanim się pojawiłeś" to piękna historia, wzruszająca, a niekiedy rozśmieszająca, do łez. Niestety nie mogę przejść obojętnie obok wniosków, jakie wysnułam powyżej, Daję jej ocenę 4,5/6, chociaż chciałabym dać więcej.

kolorowaksiazka.blogspot.com

Naprawdę nie wiem co myśleć o tej książce. Z jednej strony jestem zadowolona z lektury, ale mój zachwyt hamują wady, których nie mogę przeoczyć. Dawno nie miałam takiego dylematu, nie mogąc zdecydować się czy powieść mi się podobała, czy też nie.

Mogę zrozumieć dlaczego tak wiele czytelniczek na całym świecie jest oczarowanych "Zanim się pojawiłeś". Ja też czytając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Dzień ostatnich szans" to jedna z tych książek, w których wystarczy spojrzeć na okładkę, by wiedzieć z czym mamy do czynienia. W tym przypadku pierwsze, co nasunęło mi się na myśl, to melancholia, tajemnica, przyjaźń. Może też trochę smutek. Powieść Robyn Schneider zadziwiła mnie, nie wiedziałam co o niej myśleć. Albo raczej: jak uporządkować myśli.

Historia jest smutna i bolesna. Postacie zmagają się z nieuleczalną odmianą gruźlicy, nie wiedzą jak długo jeszcze będzie dane im żyć. Przygnębiający i niepokojący klimat powieści czułam przez cały czas jej czytania. Ale narracja została tak poprowadzona, że nie odczułam w sobie tych emocji w wielkim stopniu. Autorka ma bardzo przyjemne pióro, idealnie oddała relacje panujące między nastolatkami, ale przede wszystkim urzekło mnie jej poczucie humoru. I to głównie dlatego ta książka mnie zaskoczyła. Niejednokrotnie śmiałam się w głos czytając bystre wypowiedzi postaci, by zaraz potem przypomnieć sobie ze skruchą sytuację, w jakiej się znaleźli. Nie wiedziałam jak się zachować. Ale bohaterowie nie próbowali niczego romantyzować, ani choroby, ani śmierci. Po prostu zaakceptowali wszystko takim jakie jest. Oczywiście nie wszystkim przyszło to gładko.

"Dzień ostatnich szans" czyta się szybko i powoli. Książka jest jednocześnie lekka i poważna. Refleksyjna. Trochę smutna. Ale przede wszystkim refleksyjna. Czasami zdarzało mi się czytać książki, w których pojawiały się myśli, jakie miewałam ja sama. W tym przypadku czułam jakby Robyn Schneider czytała mi w myślach. Nie spodziewałam się, że odbiorę jej powieść tak osobiście, ale tak się stało. Trafiła idealnie w moją wrażliwość. To dlatego tak bardzo przeżywałam losy postaci, gdyż z każdym w jakiejś części się utożsamiałam. Widziałam siebie w tej książce. A to było niezwykłe doświadczenie.

Główni bohaterowie powieści, a zarazem jej narratorzy, Lane i Sadie zastanawiają się nad tym, co oznacza życie własnym życiem. Bo "Dzień ostatnich szans" nie jest tak naprawdę o chorobie, albo o tym jak docenić swoje zdrowie. Nie. Tutaj chodzi o coś znacznie głębszego. Autorka podsuwa nam pytania o to, jak przeżywamy swoje życie. Zdajemy sobie sprawę z tego, że możemy przegapić swoją szansę na bycie tym, kim chcemy. Ale zaczynamy też wierzyć w to, że uda nam się kiedyś znaleźć swoje miejsce w świecie. Zastanawiamy się jaki ślad za sobą zostawiamy. Cóż, mogę śmiało stwierdzić, że dzięki tej powieści przeżyłam katharsis. Książka zostawiła mnie z masą pozytywnych refleksji, które przyszły razem ze smutkiem. Ale tym dobrym smutkiem.

Nie płakałam, ale na pewno wzruszyłam się tą historią. A im więcej czasu mija od przeczytania powieści, tym większy czuję do niej sentyment. Zdecydowanie jeszcze do niej wrócę. I jeszcze jedna uwaga: trzeba koniecznie przeczytać notkę autorki na końcu książki. Przede wszystkim po to, by dowiedzieć się co było w niej fikcją, a co prawdą i co natchnęło autorkę do napisania powieści o ludziach chorych na gruźlicę. Cieszę się, że historia nie jest o wampirach, co było pierwszym zamysłem Robyn Schneider :P (ale pewnie to także byłaby ciekawa opowieść). "Dzień ostatnich szans" oceniam na 6/6.

opinia na blogu kolorowaksiazka.blogspot.com

"Dzień ostatnich szans" to jedna z tych książek, w których wystarczy spojrzeć na okładkę, by wiedzieć z czym mamy do czynienia. W tym przypadku pierwsze, co nasunęło mi się na myśl, to melancholia, tajemnica, przyjaźń. Może też trochę smutek. Powieść Robyn Schneider zadziwiła mnie, nie wiedziałam co o niej myśleć. Albo raczej: jak uporządkować myśli.

Historia jest smutna i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Leonidy" to bez wątpienia lektura dla młodzieży w wieku 14-17 lat, takim, jaki mają bohaterowie książki. Od pierwszych stron widać, że powieść traktuje o problemach młodych ludzi, zwłaszcza kiedy zwróci się uwagę na sposób myślenia głównej bohaterki i jednocześnie narratorki. Jako dorosły czytelnik przyznam, że sceptycznie podeszłam do tematu, ale okazało się, że "Leonidy" czyta się szybko i w sumie przyjemnie spędziłam z nimi czas.

Powieść jest "cegłą", ma ponad pięćset stron. Jednak w trakcie czytania miałam wrażenie, że jest dużo krótsza, co pewnie stało się za sprawą dość dużej czcionki, którą zaproponowało wydawnictwo. Problemem jest tu niestety powolna akcja. Niby dzieje się dużo, a jednak mało, ponieważ autorka bardzo dużo czasu poświęciła na ukazanie codzienności bohaterów i temu jakie relacje między nimi występują. Jest to po części zaletą powieści, postacie stają się nam bliższe i bardziej ludzkie, co nie zmienia faktu, że wszystko dzieje się bardzo powoli. "Leonidy" stały się więc wstępem do dalszych części, w których, mam nadzieję, nie będzie można narzekać na nudę.

W książce poruszane są problemy bliskie młodym ludziom, którzy próbują odnaleźć się w dorosłym świecie i poznać samych siebie. Bohaterowie są bardzo różni, za co wielki plus, gdyż każdy z pewnością z którąś z postaci się utożsami. Znajdziemy tu artystyczną duszę Emilki, ale również chłody analityczny umysł Linusa. Jest klasowa kujonka oraz szalona i radosna Pi. W końcu spokojny, niewidomy Alban, który był moim ulubionym bohaterem. Ogólnie kreacja postaci prezentuje się całkiem nieźle. Jedyne co mnie irytowało to zachowanie Emilki i Noa, ale nie tracę nadziei, że w kolejnych częściach będzie tylko lepiej.

Motyw tajemnicy, który pojawił się w powieści jest bardzo ciekawy. Razem z bohaterami powoli zbliżałam się do odkrywania prawdy, a w kolejnej części dowiem się jeszcze więcej. Leonidy, które co jakiś czas były wspominane w trakcie akcji są tu kluczowym elementem i jestem bardzo ciekawa jak dalej autorka rozwinie ten temat.

Pierwsza część Spektrum jest raczej wstępem do dalszych części, co ma zarówno plusy i minusy. Na pewno kontynuacja będzie bardziej dynamiczna, a przez to bardziej zaskakująca. "Leonidy" oceniam na 3,5/6. Książkę polecam młodym czytelnikom, którzy lubią literaturę z nutką science fiction.

"Leonidy" to bez wątpienia lektura dla młodzieży w wieku 14-17 lat, takim, jaki mają bohaterowie książki. Od pierwszych stron widać, że powieść traktuje o problemach młodych ludzi, zwłaszcza kiedy zwróci się uwagę na sposób myślenia głównej bohaterki i jednocześnie narratorki. Jako dorosły czytelnik przyznam, że sceptycznie podeszłam do tematu, ale okazało się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chciałam przeczytać "7 razy dziś" od razu po poznaniu serii "Delirium". Wiedziałam, że będzie to dobra lektura. Jak miło było wejść ponownie w świat Lauren Oliver i zachwycić się jej twórczością. Debiutancka powieść tej autorki stała się jedną z moich ulubionych, a przynajmniej tych niezapomnianych.

Bardzo cenię sobie u Lauren Oliver to, jak psychologicznie podchodzi do problemu, jak kieruje postacie i jak prowadzi narrację. W "Delirium" zrobiły na mnie wrażenie rozważania nad tematem miłości, dogłębna analiza tego uczucia. W przypadku debiutanckiej powieści Lauren Oliver cała jej treść jest refleksyjna i zmuszająca do przemyśleń. Właściwie już pod koniec wstępu możemy poznać morał, jaki chciała przekazać nam autorka. I nawet jeśli książka na pierwszy rzut oka może wydawać się nudna, tak naprawdę wciąga czytelnika. Nie ma tu wartkiej akcji, bo bohaterka wciąż przeżywa ten sam dzień, dzień w którym umarła. Ale w tym wszystkim znajdzie się sporo rzeczy, które mogą zaciekawić. (...) "7 razy dziś" jest naprawdę niezwykle wartościową lekturą, niesamowicie mądrze napisaną i zwracającą uwagę na naszą codzienność.

Początkowo powieść może zniechęcać do siebie zachowaniem bohaterów. Czasami ciężko było mi przebrnąć przez kolejne strony. Głupota, próżność i płytkość postaci (szczególnie Sam, Lindsay, Ally i Elody) była tak wielka, że nieraz miałam ochotę odłożyć książkę na bok. W powieści zostały ukazane zachowania amerykańskiej młodzieży, która niezwykłą uwagę przywiązuje do popularności, a co za tym idzie, hierarchii w szkole. Jest to pokazane bardzo realistycznie dzięki narracji. Nieraz pojawiają się słowa czy myśli, które wpasowały się idealnie w charakter nastolatków. (...)

"7 razy dziś" zdecydowanie mogę polecić. Książka zrobiła na mnie duże wrażenie, szczególnie przez to co przekazuje. A nowa okładka jest na żywo jeszcze śliczniejsza niż na zdjęciu. Oceniam na 5,5/6. Chętnie powrócę kiedyś do tej powieści

cała recenzja na kolorowaksiazka.blogspot.com

Chciałam przeczytać "7 razy dziś" od razu po poznaniu serii "Delirium". Wiedziałam, że będzie to dobra lektura. Jak miło było wejść ponownie w świat Lauren Oliver i zachwycić się jej twórczością. Debiutancka powieść tej autorki stała się jedną z moich ulubionych, a przynajmniej tych niezapomnianych.

Bardzo cenię sobie u Lauren Oliver to, jak psychologicznie podchodzi do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Początek wszystkiego" przez wielu czytelników uważany jest za must have fanów Johna Greena. Nie czytałam jeszcze żadnej książki autora, ale jeśli jego powieści są w takim właśnie stylu, to bardzo chętnie je poznam. Powieść pani Schneider niesamowicie przypadła mi do gustu.

"Początek wszystkiego" wciągnął mnie od pierwszych stron. Wszystko za sprawą niezwykle lekkiego i przyjemnego pióra autorki. Dawno nie czytałam tak fajnie i swobodnie napisanej książki. Biorąc pod uwagę fakt, że Robyn Schneider wcielała się w postać płci przeciwnej, co oczywiście nie zawsze jest takie proste, wyszło jej to naturalnie. Sama nie jestem nastoletnim chłopakiem, ale według mnie kreacja głównego bohatera jest bardzo wiarygodna. Narracja z punktu widzenia Ezry jest największą zaletą tej książki. A to dlatego, że autorka wykreowała tak ciekawą postać jak on.
(...)
Wątek romantyczny jest ważnym aspektem powieści, gdyż pozwala głównemu bohaterowi otworzyć się na nowe możliwości. Dziewczyna, w której się zakochał jest bystra i zabawna, spontaniczna i jednocześnie trochę do niego podobna. Oboje się z czymś zmagają, ale Cassidy jest tajemnicza i początkowo nie wiemy co przeżyła. Ogólnie jest postacią, która wniosła wiele świeżości i energii w tę historię. Ezra jest zaintrygowany dziewczyną, jej inteligencją, urodą i swobodą. Wydaje się, że Cassidy też coś przyciąga do chłopaka - aż do momentu, gdy pewien sekret zmieni wszystko co było między nimi.

"Początek wszystkiego" prawdopodobnie dla niektórych wydawać się może kolejnym romansidłem Young Adult bez żadnych głębszych przemyśleń. Ale w tym przypadku naprawdę tak nie jest. Najlepsze w tej książce jest to, że każdy może znaleźć w niej coś innego, coś nad czym się zatrzyma i zastanowi. Dla mnie "Początek wszystkiego" mówi nie tyle o trudnych decyzjach, nowych szansach, ale o tym jak jedno wydarzenie może zmienić sposób patrzenia na świat.(...)

Powieść Robyn Schneider z całego serca polecam i pewnie niejednokrotnie do niej wrócę. (...)
Biorąc pod uwagę kreację bohaterów, świetną narrację i głębokie przesłanie, a także to jak powieść zabawna i przyjemna się okazała, nie mogę ocenić jej na mniej niż 5/6. I już na końcu tej opinii pozachwycam się jeszcze przepiękną okładką, od której nie mogę oderwać wzroku. Bardzo ładna.

cała recenzja na kolorowaksiazka.blogspot.com

"Początek wszystkiego" przez wielu czytelników uważany jest za must have fanów Johna Greena. Nie czytałam jeszcze żadnej książki autora, ale jeśli jego powieści są w takim właśnie stylu, to bardzo chętnie je poznam. Powieść pani Schneider niesamowicie przypadła mi do gustu.

"Początek wszystkiego" wciągnął mnie od pierwszych stron. Wszystko za sprawą niezwykle lekkiego i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są książki pisane po to, by wzruszyć i budzić emocje. Nie jest to jednak łatwa sztuka i niewielu się ona udaje. Mia Sheridan to autorka, która budzi coraz większe zainteresowanie wśród czytelników, zwłaszcza tych, którzy są fanami New Adult. Dla mnie to pierwsze spotkanie z jej twórczością. Wiem jednak czego spodziewać się po reszcie jej powieści. Jak sama mówi, jej pasją jest "tworzenie miłosnych historii o ludziach, którzy są sobie przeznaczeni".

"Bez słów" to książka z bardzo dobrymi rekomendacjami i oceniana wysoko przez wiele osób. W pewnym sensie się z tym zgadzam. Ta powieść ma w sobie coś urzekającego, szczególnie jeśli wezmę pod uwagę język migowy, którym posługują się główni bohaterowie. Nadaje to bardzo intymnego klimatu, miłość postaci staje się jeszcze bardziej wyrazista, może nawet piękniejsza i czystsza.

Dużą rolę odegrali tu bohaterowie, a zwłaszcza Archer. Jest jedną z bardziej urzekających postaci męskich z jakimi miałam do czynienia. Nadaje tej historii miłosnej wiele niewinności i niepowtarzalności. Sam fakt tego, że nie może mówić sprawia, że zupełnie inaczej go odbieramy. W pewnym sensie może denerwować jego idealizowanie. Choć początkowo był przedstawiony jako zapuszczony, niezadbany mężczyzna, później zmienił się w pięknego człowieka. O wiele lepiej wyszłoby książce, gdyby był piękny w środku, nie potrzebna mu była piękna powierzchowność. Powszechnie jednak wiadomo, że o wiele przyjemniej czyta się o pięknych ludziach. Tutaj zarówno Bree, jak i Archer zaliczają się do tych z kategorii z "lepszym wyglądem". Nie mam więc tego za złe autorce. Nadal jednak twierdzę, że ta opowieść lepiej przedstawiałaby się bez tej zbędnej idealizacji i upiększania bohaterów.

"Bez słów" to ciekawa historia, mówiąca o tym, jaka jest ludzka natura. Daje do myślenia. Archer odizolował się od społeczności po wypadku, w którym stracił swoich bliskich. Stracił głos. Rzadko pojawiał się w miasteczku, a gdy tak się działo wtapiał się w tło. Mieszkańcy przyzwyczaili się i traktowali go jak część tła. Nie zadali sobie trudu poznania tego samotnego człowieka. Dopiero Bree to zrobiła, ale ona nie widziała tego, co mieszkańcy miasteczka, nie była jedną z nich. Czytając tę opowieść zaczynamy zastanawiać się czy my również nie zachowujemy się podobnie, nietolerancyjnie, ignorując czyjąś obecność wokół nas.

Wracając do tego, do czego nawiązałam na początku tej opinii: o tym, jak trudno jest stworzyć wzruszającą opowieść. Wiem, że dla większości czytelników "Bez słów" jest wyciskaczem łez. Nie dla mnie. To dlatego, że miłość tu przedstawiona jest zbyt słodka, a nawet mdła. Czasami uważałam ją za kiczowatą, nie pomagały temu ckliwe rozmowy kochanków. Nie poruszyła mnie, widocznie nie mam wystarczająco sentymentalnej natury. Albo po prostu miłość bohaterów bywała sztuczna i wymuszona.

Czy polecić "Bez słów"? Na pewno spodoba się wrażliwym romantyczkom, z sentymentalną naturą. Tym, które szukają niewinnej historii miłosnej, a jednocześnie niepozbawionej scen erotycznych (których jest tu całkiem sporo). Ja jednak okazałam się zbyt wymagającym czytelnikiem, o czym uświadomiłam sobie całkiem niedawno. Oceniam na 4/6.

Są książki pisane po to, by wzruszyć i budzić emocje. Nie jest to jednak łatwa sztuka i niewielu się ona udaje. Mia Sheridan to autorka, która budzi coraz większe zainteresowanie wśród czytelników, zwłaszcza tych, którzy są fanami New Adult. Dla mnie to pierwsze spotkanie z jej twórczością. Wiem jednak czego spodziewać się po reszcie jej powieści. Jak sama mówi, jej pasją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Cóż mogę powiedzieć o książce Celine Kiernan... Muszę przyznać, że bardzo mi się podobała. Aż nie mogę uwierzyć, że nie przeczytałam jej wcześniej! Chociaż początkowe rozdziały trochę się dłużyły, bo jak można się spodziewać jesteśmy w nich wprowadzani w akcję, to później jest już tylko ciekawiej na każdym kroku.

Akcja "Zatrutego tronu" toczy się w czasach średniowiecza w Europie, jednak większość narodowości, krajów czy wydarzeń jest wytworem fikcji i nijak się mają do rzeczywistości. Mimo tego autorka bardzo zgrabnie połączyła to w całość, tak że niekiedy można ulec wrażeniu, że coś faktycznie miało miejsce w przeszłości. Fantastyki w tej książce nie jest dużo, ale z drugiej strony jest widoczna i ma ogromny wpływ na rozwój akcji. Spotykamy się tu z mówiącymi kotami, duchami, jest też wzmianka o wilkołakach. No i jak to zwykle bywa w przypadku książek fantastycznych na wewnętrznej stronie okładki natkniemy się na mapkę, która zawsze sprawia mi dużo radości i jest miłym urozmaiceniem.

Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie i skupia się na Wynter. Uważam ją za absolutną zaletę tej książki, jest przyjemna w odbiorze, powieść czyta się szybko, a przede wszystkim zachęca do dalszej lektury. Podobał mi się jej średniowieczny klimat i jestem jednocześnie wdzięczna za brak archaizmów. Celine Kiernan potrafiła stworzyć barwne opisy, obrazy działające na naszą wyobraźnię. Fajna sprawa, ale moją wyobraźnię musiałam pohamować przy opisach tortur (na szczęście udało mi się przez to przebrnąć ;)).

Bardzo dużym plusem tej książki jest dla mnie to, że historia przedstawiona na jej kartach jest żywa, po prostu tętni życiem. Oczywiście dzieje się tak dzięki postaciom - pełnym pasji i na swój sposób wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju. Bohaterowie kochają mocno i nienawidzą, odczuwają strach, ból, cierpienie, współczucie. A to jedynie początek tej serii.

Z pewnością postacią wartą wspomnienia jest główna bohaterka, Wynter Moorehawke, córka Obrońcy Tronu. Nie jest ona słabą dziewczyną, lecz odważną. Próbuje dowiedzieć się czegoś więcej o sytuacji, w której się znalazła, rozumie to co dzieje się na królewskim dworze. Kocha swojego ojca i swoich przyjaciół, dla których może zrobić wszystko. Jest to jednak młoda, bo piętnastoletnia, dziewczyna więc w końcu zaczyna powoli odczuwać strach.

Lorkan, jej ojciec, jest bohaterem, który z całą pewnością zapada w pamięć. Z tą swoją rudą lwią grzywą i władczą postawą mógłby uchodzić za króla. Jest bardzo opiekuńczy w stosunku do swojej jedynej córki i chce jej zapewnić jak najlepszą przyszłość. Bardzo dobra postać, nie jest kryształowa, ale tak jak inne postaci w tej książce - żywa. Nie da się też nie polubić Raziego i jego przyjaciela Christophera, chociaż ich relacja jest owiana nutką tajemnicy - co zostanie wytłumaczone w kolejnych częściach. Bardzo się do nich przywiązałam.

Oczywiście znajdziemy też tutaj wady, jak np. przewidywalność i może też trochę zakończenie (ale nie było też takie najgorsze; przede wszystkim bardzo wzruszające), jednak nie są one tak widoczne w porównaniu z zaletami. "Zatruty tron" ma w sobie magię, coś, co przyciąga mnie do tej powieści. Tak, polecam bez dwóch zdań. Oceniam na 5/6.

Cóż mogę powiedzieć o książce Celine Kiernan... Muszę przyznać, że bardzo mi się podobała. Aż nie mogę uwierzyć, że nie przeczytałam jej wcześniej! Chociaż początkowe rozdziały trochę się dłużyły, bo jak można się spodziewać jesteśmy w nich wprowadzani w akcję, to później jest już tylko ciekawiej na każdym kroku.

Akcja "Zatrutego tronu" toczy się w czasach średniowiecza w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Byłam bardzo zadowolona kiedy zaczęłam lekturę drugiej części Sagi Księżycowej - "Scarlet". "Cinder" zdobyła moją sympatię, chociaż zaskoczyło mnie jej zakończenie. Myślałam, że w każdej kolejnej części sagi zostanie przedstawiona nowa historia, tymczasem losy bohaterów się ze sobą przenikają. Połączenie baśni o Kopciuszku z baśnią o Czerwonym Kapturku, Roszpunce i Królewnie Śnieżce (co dzieje się w późniejszych częściach) udało się Marissie Meyer świetnie i przede wszystkim naturalnie.

"Scarlet" jest interpretacją baśni o Czerwonym Kapturku. Zresztą bardzo ciekawą interpretacją. Poszukiwanie zaginionej babci z Wilkiem u boku - czemu nie? Tak naprawdę na samym początku bardziej interesowała mnie kontynuacja historii Cinder. Ale w miarę postępu fabuły nie mogłam się zdecydować, która bohaterka bardziej mnie przyciąga :) Podobnie jak w "Cinder" ta powieść również jest luźną interpretacją. Istnieją osoby, czy zdarzenia, które od razu nasuwają nam na myśl konkretną baśń, ale nie jest to dokładnie to samo.

W recenzji pierwszej części mówiłam o tym jak dobrze jest ona napisana. Tutaj również - narracja bardzo mi się podobała, była konkretna i przyjemna w odbiorze. Jednak w "Scarlet" najbardziej zachwycili mnie bohaterowie. A szczególnie Thorn. To dla takich postaci uwielbiam czytać książki. Niejednokrotnie uśmiałam się czytając dialogi z jego udziałem. Ciekawym było też poznanie Cinder z nowej strony i to, jak zachowuje się w towarzystwie innych osób. Wcześniej znaliśmy ją przy Kai'u czy doktorze Erlandzie. Oprócz tego nowe postaci - Scarlet i Wilk dostali swoją własną historię.

Scarlet jest odważną i zadziorną dziewczyną. Piękną i pewną siebie. Żyjącą z babcią i prowadzącą z nią gospodarstwo rolne. Tak jak w "Cinder" jednym z plusów był Kai, tak teraz jest Wilk (chociaż ja preferuję bardziej 'luzackiego' Thorna). Wilk ma niesamowicie, nienaturalnie zielone oczy, jest dobrze zbudowany i silny. Tak naprawdę niewiele o nim wiemy, aż do samego końca. Scarlet nie ufa mu bezgranicznie więc i dla nas jest on podejrzany. Tyle powiedzieć, że relacja Scarlet i Wilka jest bardziej niepokojąca i dynamiczna niż w przypadku Cinder i Kai'a.

Bardzo podoba mi się to, że na początku każdej księgi w powieści znajduje się fragment baśni, który naprowadza nas na to, co może się wydarzyć dalej. Cenię sobie także to, że ta seria nie jest antyutopią a po prostu akcja toczy się w przyszłości. To prawda, że na Ziemi szerzy się na zaraza, że królowa Levana jest gotowa wypowiedzieć wojnę, ale nie ma tu charakterystycznej dla antyutopii oceny systemu, który rządzi światem przedstawionym. To naprawdę miła odmiana.

Jak oceniam "Scarlet"? Oczywiście nadal rekomenduję tę sagę. "Scarlet" w porównaniu do "Cinder" jest bardziej dynamiczna, może nawet bardziej tajemnicza. Daje nam kolejne podejrzenia o magii, ale oczywiście wszystko jest tu związane z nauką. Nadal bardzo interesuje mnie historia Cinder, bo to ona jest wciąż główną bohaterką, tylko teraz ma przy sobie więcej osób. Z przyjemnością przeczytałabym natychmiast trzecią część, ale muszę jeszcze trochę poczekać aż Wydawnictwo Papierowy Księżyc ją wyda (niesamowicie się cieszę, że się tego podjęli). Mam nadzieję, że będzie to niedługo, bo Saga Księżycowa jest jedną z lepszych jakie czytałam :) "Scarlet" oceniam na 5/6.

Byłam bardzo zadowolona kiedy zaczęłam lekturę drugiej części Sagi Księżycowej - "Scarlet". "Cinder" zdobyła moją sympatię, chociaż zaskoczyło mnie jej zakończenie. Myślałam, że w każdej kolejnej części sagi zostanie przedstawiona nowa historia, tymczasem losy bohaterów się ze sobą przenikają. Połączenie baśni o Kopciuszku z baśnią o Czerwonym Kapturku, Roszpunce i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zacznę może od tego, że strasznie się wymęczyłam czytając tę książkę. Bardzo chciałam wciągnąć się w akcję, wczuć w sytuację postaci, ale niestety poległam. Już po kilku rozdziałach byłam świadoma tego, że "Panika" nie chwyci mnie za serce. A szkoda, bo po Lauren Oliver spodziewałam się czegoś więcej.

Pomysł na fabułę jest całkiem niezły, wydaje się, że to takie "Igrzyska śmierci" w łagodniejszej wersji i w czasie teraźniejszym. Jest gra, w której wygraną jest całkiem spora suma pieniędzy. Warunkiem, aby wziąć w niej udział, jest ukończenie szkoły i odwaga. Panika to tajemnicza gra. Nikt nie wie kim są sędziowie, jakie będą kolejne konkurencje i czy ktoś nie straci w nich życia. Ale każdego roku znajdują się śmiałkowie podejmujący ryzyko dla przepustki do lepszej przyszłości.

Lauren Oliver pisze lekko i szybko czyta się jej powieści. W "Panice", tak jak to było w przypadku innych jej książek, czuje się realizm świata, ma się wrażenie, że autorka opisuje życie prawdziwych ludzi. Wszystko jest normalne, niewyolbrzymione, ale w tej konkretnej książce, w "Panice", również nudne. Pomysł wymagał napięcia, akcji, dramatyzmu. Tutaj jednak mi tego zabrakło. Czułam jakby Lauren Oliver napisała tę powieść z przymusu, jakby nie włożyła w tę pracę serca. Historia, która miała tak wielki potencjał okazała się przewidywalna.

Nie zżyłam się z bohaterami. Doceniam to, że jak zwykle autorka stworzyła postaci z krwi i kości. Podobała mi się również narracja z punktu widzenia dwóch osób. Ale to też miało swoją wadę, gdyż akcja wydawała się być niespójna. Wątek miłosny, który powinien być dosyć istotny w powieści, okazał się niedopracowany, w jakimś sensie ominięty. Pojawił się właściwie tuż pod koniec książki, klasyczny przypadek friendzone z happy endem.

Nie znalazłam też tego, czego zawsze szukałam w powieściach Lauren Oliver - jej mądrych przemyśleń, słów skłaniających do refleksji. "Panika" jest książką o przyjaźni, odwadze, poświęceniu, ale przede wszystkim o przezwyciężaniu własnych słabości i o poznawaniu samego siebie. Naprawdę szkoda, że ta myśl nie została rozwinięta. Jestem rozczarowana.

Podsumowując, "Panika" okazała się być nieznośnie przeciętna i nijaka. Mimo dobrego pomysłu i potencjału jaki miała ta historia, nie zachwyciła mnie. Książkę mogę polecić tym, którzy nie szukają ambitnej lektury i chcą spędzić klika godzin przy czymś niezobowiązującym. Dla mnie niestety godziny okazały się być tygodniami. "Panikę" oceniam na 3/6. Może nawet na 3 z minusem.

Zacznę może od tego, że strasznie się wymęczyłam czytając tę książkę. Bardzo chciałam wciągnąć się w akcję, wczuć w sytuację postaci, ale niestety poległam. Już po kilku rozdziałach byłam świadoma tego, że "Panika" nie chwyci mnie za serce. A szkoda, bo po Lauren Oliver spodziewałam się czegoś więcej.

Pomysł na fabułę jest całkiem niezły, wydaje się, że to takie "Igrzyska...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Intruz" to książka, która czekała na swoją kolej na półce dosyć długo. Za długo. Zrozumiałam to prawie od razu, kiedy tylko przeczytałam kilka rozdziałów. Zdałam sobie sprawę, że "Intruz" różni się od poprzednich powieści autorki nie tylko gatunkiem. Zagłębiłam się więc w treść z coraz większą ciekawością.

Przyznaję, początki były trudne. Byłam bardzo zainteresowana dalszym rozwojem akcji, ale musiałam wykazać się odrobiną cierpliwości. Pierwszych rozdziałów nie uważam za najciekawsze, chociaż były dobrym wprowadzeniem do zrozumienia punktu widzenia Dusz. Kiedy Wagabunda znalazła się w kryjówce rebeliantów wszystko stało się ciekawsze.

Powieść jest dosyć gruba, ale to nigdy nie stanowiło dla mnie problemu. Zaskakującym był dla mnie jej format, martwiłam się, że będzie nieporęczny. Tymczasem książkę czytało się bez większych problemów. Cieszyło mnie, że wyczułam w "Intruzie" styl Stephenie Meyer, który jednocześnie uległ poprawie. Wciąż jednak była to ta sama autorka, ze swoim nieco młodzieżowym stylem pisania, który bardzo mi odpowiadał. Narracja jest dokładna, z punktu widzenia Wagabundy, ale nie skupiająca się czasami na niektórych szczegółach, nienaturalnie przyspieszająca, co dotyczyło zwłaszcza wspomnień Melanie. Mógł to być celowy zabieg autorki, by czytelnik skupił się bardziej na głównej bohaterce, muszę jednak przyznać, że odebrało to troszkę wiarygodności w relacji między Melanie i Jaredem. Tak czy inaczej, narrację uważam za duży plus, gdyż Meyer doskonale pokazała dwoistość charakteru bohaterki, mogliśmy rozróżnić Melanie od Wagabundy. Również kontakt między nimi był bardzo dobrze nakreślony. Akcja w powieści ciągnie się powoli, jest niespieszna i, jak powiedziałam wcześniej, dokładna, ale jednocześnie trzyma w napięciu. Im dalej czytałam, tym bardziej nie mogłam się oderwać od lektury.

Jeśli chodzi o samych bohaterów, to oni także jakoś odcisnęli na mnie swój ślad. Może dlatego, że "Intruz" ma tyle stron przywykłam i przywiązałam się do postaci. Wagabunda, później Wanda, główna bohaterka, stała się dla mnie jedną z ulubionych postaci. Początkowo pragnąca odnaleźć wszystkie sekrety Melanie i pomóc Duszom w, jak jej się zdawało, słusznym celu, później zaczęła ludziom współczuć. Poznając bliżej emocje, jakie targają ludźmi, więzi jakie miedzy nimi powstają, zrozumiała, że nie zasługiwali oni na to, by odebrać im świat. Wanda jest bardzo pozytywną postacią, ale nie miałam wrażenia, że jest to przerysowane i nienaturalne. Melanie z kolei miała bardziej żywiołowy charakter niż spokojna i nietolerująca przemocy Dusza. Chociaż to Wagabunda 'sterowała' ciałem, a Melanie była w nim uwięziona i mogła tylko do niej mówić, z łatwością dało się zrozumieć jej charakter. Obie bohaterki z czasem przyzwyczajają się do siebie i stają się swoimi sojuszniczkami a nawet przyjaciółkami.

W przypadku postaci męskich jest podobnie, z tym, że tutaj wyczułam większą niechęć do Jareda niż powinnam była. Nawet biorąc pod uwagę wspomnienia Melanie nie mogłam do końca uwierzyć w relację Melanie-Jared. Z resztą podobnie z relacją Wanda-Jared. Zdecydowanie bardziej polubiłam Iana, był o wiele wiarygodniejszy i prawdziwy. Ian jest bohaterem, o którym lubiłam czytać, co nie zawsze zdarzało się w przypadku Jareda. No i bardziej przypadł mi do serca wyglądem :)

Już na pierwszy rzut oka można zauważyć wątek miłosny, zresztą dosyć charakterystyczny dla Stephenie Meyer. Jest tu element zazdrości, niezdecydowania, jest za to dużo bardziej skomplikowany niż mogłoby się wydawać. Odbywała się tu swego rodzaju tragedia: Wanda odczuwała to samo co kiedyś Melanie, miała więc z góry narzucone uczucia. Ciało, które posiadała kochało Jareda, ona sama czuła inny rodzaj miłości do innej osoby. Istnieje tu wyraźny podział na Ciało i Duszę, na to jak różni się miłość każdego z nich. Książka ta od początku miała traktować o miłości, wynika to bezpośrednio z dedykacji autorki.

Uwielbiam, kiedy czytana przeze mnie powieść ma drugie dno, czasami łatwiejsze, a czasami trudniejsze do odnalezienia. "Intruz" o tyle różni się od wspomnianej sagi Zmierzch, że ma głębsze znaczenie, przesłanie, które każdy może zinterpretować po swojemu. Dla mnie "Intruz" nie jest czysto o miłości. Ja widzę w nim ocenę ludzkiego społeczeństwa. Bardzo podobało mi się w początkowych rozdziałach jak Wagabunda poznawała różne emocje, jak były one tłumaczone. Ciekawym było spojrzeć na człowieka z tej strony. W trakcie rozwoju akcji wciąż zostaje dokonywana ocena. Wanda doświadcza wielu krzywd, przemocy, jest świadkiem wielkich okrucieństw przed którymi ją ostrzegano i które były powodem zajęcia Ziemi przez Dusze. Ale poznaje też inne, równie silne emocje: miłość, macierzyńską i tę romantyczną, radość, tęsknotę i wiele innych, które pozwalają jej dostrzec, że ludzie zasługiwali na świat, w którym żyli. Szczególnie dobitne było tu dla mnie zdanie z ostatniego rozdziału, a właściwie epilogu: "W takim razie może jednak jest dla tej planety jakaś nadzieja".

Trzeba przyznać, że autorkę poniosła wielka fantazja, kiedy opisywała światy, w których osiedlały się Dusze. Były to ciekawe historie, ale zbyt niewiarygodne. Wiedziałam jednak, że przedstawienie tych istot w takim świetle miało pokazać złożoność ludzi, ich charakteru, to jak są niestabilni i bogaci emocjonalnie. "Intruz" zapadnie mi w pamięci na długo i chętnie powrócę do tej powieści. To książka bardzo ciekawa, a przede wszystkim mądra, bo z przesłaniem. Dobrze napisana, miejscami zabawna, a czasami wzruszająca do łez.

Kiedy czytałam zakończenie nie mogłam powstrzymać uśmiechu, a to dlatego, że było to zakończenie bardzo w stylu Stephenie Meyer. Wydaje mi się, że "Intruz" byłby jeszcze lepszy, gdyby skończył się na tych kilku pustych kartkach przed rozdziałem 59. Ale cóż poradzić, w końcu napisałam, że byłam zadowolona ze sposobu w jaki pisze autorka :) Otwarte zakończenie ma jednocześnie tę zaletę, że niesie nadzieję, każe nam się zastanowić nad tym, czego byliśmy świadkami czytając lekturę. "Intruz" dostaje ode mnie ocenę 5,5/6.

"Intruz" to książka, która czekała na swoją kolej na półce dosyć długo. Za długo. Zrozumiałam to prawie od razu, kiedy tylko przeczytałam kilka rozdziałów. Zdałam sobie sprawę, że "Intruz" różni się od poprzednich powieści autorki nie tylko gatunkiem. Zagłębiłam się więc w treść z coraz większą ciekawością.

Przyznaję, początki były trudne. Byłam bardzo zainteresowana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Czerwone jak krew" to książka, którą chciałam przeczytać już od jakiegoś czasu. Z pewnością duży wpływ na to miała sama okładka, która bez wątpienia przyciąga uwagę. Na pierwszy plan wychodzą trzy kluczowe kolory: czerwień, czerń i biel i dzieje się tak nie tylko na okładce, ale też na kartach powieści. Oczywistym jest tu nawiązanie do baśni o Królewnie Śnieżce. Nadaje to jednocześnie niepowtarzalnego klimatu. Niezbędnego, jeśli weźmiemy pod uwagę, że "Czerwone jak krew" jest thrillerem skierowanym do młodzieży.

Do tej pory jakoś nie czułam potrzeby czytania kryminałów czy thrillerów, ale lubiłam, gdy taki wątek pojawiał się w książkach, które poznawałam. Poprzez powieść Salli Simukki chciałam zrobić pierwszy krok w stronę tego gatunku. Poza tym byłam oczywiście mocno zaintrygowana nawiązaniem do znanej baśni. Jak zatem mogłabym ocenić "Czerwone jak krew"? Cóż, muszę przyznać, że trochę trudności sprawiło mi wciągnięcie się w lekturę. W sumie dopiero w połowie książki zaczęło się robić ciekawie. Im bardziej Lumikki pozwalała sobie na angażowanie się w tajemnicę zakrwawionych banknotów, tym większe było moje zaciekawienie. Jednak tak naprawdę to nie ta zagadka, która miała być głównym wątkiem tej powieści najbardziej mnie interesowała. Była to przeszłość głównej bohaterki.

Gdyby nie przeszłość Lumikki, która miała tak silny wpływ na to, kim dziewczyna się stała, ta powieść nie byłaby taka ciekawa. Lumikki jest dobrą główną bohaterką: nie jest irytująca lecz intrygująca i ma dobry charakter. Ciągle jednak jest dla czytelnika zagadką i bardzo mi się to spodobało. Zachęca to do sięgnięcia po kolejne tomy tej serii.

"Czerwone jak krew" może nie było najlepszą lekturą jaką przeczytałam i nie zapamiętam jej na długo, ale nie żałuję, że ją przeczytałam. Spędziłam z nią miło czas i poznałam interesującą historię. Szkoda tylko, że wątek kryminalny nie był równie ciekawy jak główna bohaterka. Oceniam na 3/6.

kolorowaksiazka.blogspot.com

"Czerwone jak krew" to książka, którą chciałam przeczytać już od jakiegoś czasu. Z pewnością duży wpływ na to miała sama okładka, która bez wątpienia przyciąga uwagę. Na pierwszy plan wychodzą trzy kluczowe kolory: czerwień, czerń i biel i dzieje się tak nie tylko na okładce, ale też na kartach powieści. Oczywistym jest tu nawiązanie do baśni o Królewnie Śnieżce. Nadaje to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historia opowiedziana przez autorkę nie jest łagodnym romansem dla wrażliwych czytelniczek. Jest brutalna, całkiem sporo tu przemocy a bohaterowie padają jeden za drugim. Jest to bardzo przemyślany i ciekawy zabieg, przez który S.J. Kincaid pokazuje nam jaki jest wykreowany przez nią świat. W połączeniu z odważną, silną i śmiertelnie niebezpieczną protagonistką oraz samą koncepcją diaboliki, powieść wydaje się niezwykła, zupełnie inna od tych dostępnych na rynku.

"Diabolika' jest połączeniem powieści science-fiction z dystopią. Autorka stworzyła świat w bardzo umiejętny sposób, przez który widać jak wielką ma wyobraźnię. Dużo tu szczegółów i łatwo można by się w tym wszystkim pogubić, ale nie w tym przypadku. Mimo początkowej dezorientacji, książkę czyta się płynnie. A wszystko dzięki temu, że autorka wprowadzała nowe terminy i szczegóły, od razu wszystko wyjaśniając. Co więcej, nie nudziła długimi opisami, ale zręcznie wplotła wyjaśnienia w fabułę. Wciągnęłam się w akcję od pierwszych stron. "Diabolika" jest uzależniająca. Kiedy tylko zaczęłam lekturę, nie mogłam przestać czytać aż do ostatniej strony.

Główną bohaterką, tytułową diaboliką, jest Nemezis. Bardzo ją polubiłam, jest silna, odważna i sprytna. W dodatku poczułam do niej sympatię i współczucie już w pierwszych okropnych scenach. Czasami miałam ochotę ją przytulić, tak po prostu. Tak jak Sydonia widziałam w niej człowieka, którego ona w sobie nie widziała. W sumie nie ma co się dziwić, nie narodziła się, ale została wyhodowana, była genetycznie skonstruowanym humanoidem, w którym zaprogramowano agresję i związano później z Sydonią. Nemezis jest uzależniona od swojej pani, ale gdy ją opuszcza, by podawać się za nią w Chryzantemum, zaczyna odkrywać w sobie nowe emocje, o których nie miała pojęcia. Z czasem widzimy jej transformację. Wciąż jest diaboliką, ale zaczyna być bardziej ludzka.
(...)
Kiedy tak się nad tym zastanawiam, to nie zauważyłam żadnych znaczących wad, o których mogłabym wspomnieć. "Diabolikę" czytało mi się niezwykle przyjemnie. Czy polecam? Oczywiście! I to nie tylko fanom dystopii i science fiction. Sama raczej nie czytam sci-fi, ale przy tej powieści wciągnęłam się jak nigdy. Z pewnością będę obserwować dalszą twórczość S.J. Kincaid. "Diabolikę" oceniam na 5.5/6.

całość na
http://kolorowaksiazka.blogspot.com/2017/01/125-przedpremierowo-diabolika-sj-kincaid.html

Historia opowiedziana przez autorkę nie jest łagodnym romansem dla wrażliwych czytelniczek. Jest brutalna, całkiem sporo tu przemocy a bohaterowie padają jeden za drugim. Jest to bardzo przemyślany i ciekawy zabieg, przez który S.J. Kincaid pokazuje nam jaki jest wykreowany przez nią świat. W połączeniu z odważną, silną i śmiertelnie niebezpieczną protagonistką oraz samą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że chociaż uważam Colleen Hoover za dobrą pisarkę, nie jest to moja ulubiona autorka. Jej powieści są jednymi z lepszych z gatunku, ale niekoniecznie do mnie trafiają. Czytałam "Hopeless" a teraz dałam szansę "Ugly love". Niemal od początku było widać, że Hoover kierowała tę książkę do dojrzalszych czytelników.

O "Ugly love" było głośno - czasami nawet zbyt głośno. Postanowiłam poczekać, aż ta wielka fala przeminie i dopiero wtedy zaczęłam czytać tę książkę. Od razu zwróciłam uwagę na dwutorowość akcji, przy czym to, co działo się na bieżąco mniej mnie interesowało niż retrospekcja Milesa. W pierwszym przypadku śledzimy losy Tate, pewnej siebie dziewczyny, która zgadza się na propozycję Milesa, seks bez zobowiązań. Widzimy jej rozterki, chęć pomocy mężczyźnie i pragnienie, by z ich relacji wynikło coś więcej. Z drugiej strony poznajemy historię głównego bohatera, powoli zbliżając się do rozwiązania zagadki.

Tutaj autorka zastosowała ciekawy zabieg, który bardzo mi się spodobał. Chcąc ukazać stan zakochania młodego Milesa tekst został wyśrodkowany, zdania są krótkie, a zastosowane powtórzenia czy inne środki stylistyczne niejednokrotnie kojarzą się nam z poezją. Bardzo korzystnie wpłynęło to na odbiór opowieści. Pierwsza miłość została ukazana jako coś, co sprawia, że widzimy świat przez różowe okulary, wszystko wydaje się piękniejsze, kiedy jesteśmy z ukochaną osobą. Podobało mi się również to, że przeszłość mężczyzny, którą opowiadał, przeplatała się z tym co działo się w teraźniejszości, tzn. wydarzenia z przeszłości były bardzo podobne do tych bieżących i działy się w podobnej kolejności. Miało się wrażenie, że historia się powtarza i jeszcze uważniej poznawało się dalsze losy bohaterów.

Część narracji z punktu widzenia Milesa była o tyle lepsza, że można dowiedzieć się z niej dużo o bohaterze. Zupełnie inaczej działo się w przypadku narracji Tate - wiem o niej bardzo mało, na tyle, że nie zdołałam jej nawet polubić. Te nieliczne sytuacje, które pokazywały odrobinę jej charakteru naprawdę nie były wystarczające. Nic nie wiadomo o jej przeszłości, o tym czym się interesuje, jakie ma zwyczaje. Dlaczego tak jest? Bo prawie cała akcja skupiła się na fizycznym kontakcie głównych bohaterów.

No dobrze, scen erotycznych nie ma aż tak dużo. Ale jest ich zdecydowanie więcej niż chociażby w przypadku "Hopeless". W końcu jednym z głównych wątków jest sytuacja, w której znaleźli się Tate i Miles - związek bazujący wyłącznie na miłości fizycznej, bez pytań o przeszłość i bez planów na przyszłość. Można powiedzieć, że powieść jest seksowna. Ja bym tak jej nie nazwała, gdyż dla mnie są seksowniejsze rzeczy niż szczegółowe sceny erotyczne.

W "Ugly love" jest też drugie dno. Autorka pokazuje trudne sytuacje i dramaty, z jakimi zmagają się bohaterowie. Jednocześnie zakończenie daje nam nadzieję i dodaje siły, by się nie poddawać. Moim zdaniem to jest przyczyną popularności książek Colleen Hoover. Opowiada ona historie, które mogą przydarzyć się w prawdziwym życiu, nie są wyolbrzymione i pozbawione realizmu.

"Ugly love" jest dobrą powieścią pod wieloma względami, ale dla mnie nie jest to najlepsza lektura, jaką przeczytałam. Nie "zniszczyła mnie" ani nie "poturbowała mnie emocjonalnie". Po prostu była zwyczajna. Autorce nie udało się mnie rozczulić, ale przyznaję, że troszkę wzruszyłam się przy zakończeniu. No i poza tym "za mundurem panny sznurem" :P Dla Milesa i jego munduru oceniam na 3,5/6.

kolorowaksiazka.blogspot.com

Przyznam szczerze, że chociaż uważam Colleen Hoover za dobrą pisarkę, nie jest to moja ulubiona autorka. Jej powieści są jednymi z lepszych z gatunku, ale niekoniecznie do mnie trafiają. Czytałam "Hopeless" a teraz dałam szansę "Ugly love". Niemal od początku było widać, że Hoover kierowała tę książkę do dojrzalszych czytelników.

O "Ugly love" było głośno - czasami nawet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Muszę przyznać, że trochę obawiałam się tej serii. Ale kiedy miałam za sobą zaledwie jeden rozdział, przestałam się o to martwić. "Cinder" rozpoczyna jedną z serii, które stały się dla mnie w jakiś sposób wyjątkowe. Czas, który spędziłam z tą lekturą nie został zmarnowany nawet o jedną sekundę.

"Cinder", czego możemy domyślić się już po samym tytule, opiera się luźno na historii o Kopciuszku. Ta baśń zawsze była bliska memu sercu i wiem, że dla wielu innych ludzi te uczucia są podobne. Moja ciekawość była więc przeogromna. Nie mogłam doczekać się poznania nowej interpretacji, nawet jeśli miałam co do niej obawy. W książce znajdziemy wiele powiązań, faktów, które skojarzyłyby nam się z baśnią o Kopciuszku. Nie są one jednak ściśle z nią związane.

Cinder ma macochę i dwie przyrodnie siostry, ale młodszą siostrę Pearl bardzo kocha. Nie wykonuje prac domowych, ale to pieniądze z jej pracy mechanika są głównym źródłem dochodu (oczywiście cała wypłata trafia w ręce macochy). Jest wyrzutkiem społeczeństwa ze względu na swoje kalectwo - ludzie nie ufają cyborgom i nimi pogardzają. Dziewczyna spotyka księcia nie na balu lecz w jej warsztacie i nie gubi pantofelka uciekając o północy (w przypadku Cinder było to bardziej dramatyczne). Fakty te, bardzo podobne, a jednak zupełnie różnią się od znanej nam wersji baśni.

Powieść ma wiele plusów. Pierwszym są bohaterowie. Dobrze wykreowani i niepapierowi. Bardzo polubiłam Cinder, Kai'a i oczywiście Iko, androida pomocniczego Cinder. Drugim plusem jest oczywiście obecność księcia, który po śmierci cesarza czeka na swoją koronację. Zawsze kiedy pojawiał się książę nie mogłam oderwać się od lektury :)

W przebiegu fabuły mają swój udział Lunarzy, czyli mieszkańcy Księżyca. Lunarzy bardzo mnie zaintrygowali, nie tylko ze względu na to gdzie mieszkają, ale także przez swoje zdolności - manipulowanie bioelektrycznością. Od razu nasuwa się myśl o magii, ale tak się składa, że autorka stworzyła książkę, która całkowicie opiera się na nauce. Umiejętności Lunarów nie są magiczne, ale mają swoje uzasadnienie naukowe. Wątek Lunarów jest głównym wątkiem tej serii, zresztą można to wydedukować z samego tytułu "saga księżycowa". Mieszkańcy Księżyca nie są lubiani przez Ziemian, którzy się ich obawiają. Są powszechnie uważani za okrutnych i bezwzględnych, czemu nie pomagają ich zdolności. Nikt przecież nie lubi kiedy się nimi manipuluje, prawda? Opinia o Lunarach ma swoją przyczynę w dużym stopniu w królowej Levanie, bezlitosnej osobie, która najbardziej pragnie zdobyć panowanie nad ziemskimi państwami i od wielu lat grozi wybuchem wojny.

Dla mnie jednak najważniejszą zaletą jest to, że "Cinder" jest naprawdę dobrze napisana. Czyta się ją z czystą przyjemnością. Świat, w którym toczy się akcja jest opisany bardzo umiejętnie. Poprzez małe wzmianki pojawiające się w trakcie akcji rozumiemy realia świata, nawet jeśli w znacznym stopniu różni się od naszego. Najbardziej obawiałam się właśnie tego, że to nie jest mój 'klimat'. Ale sposób pisania Marissy Meyer w dużym stopniu pomógł mi polubić ten gatunek literacki. Oczywistym jest, że książka jest przewidywalna w niektórych momentach, czasami bardziej, czasami mniej. Przyczyną może być to, że wiąże się ona z inną historią, ale ta przewidywalność mało ma tak naprawdę z tym wspólnego. Nie zmienia to faktu, że bardzo lubię "Cinder". Świadomość tego, że potrafiłam przewidzieć niektóre rzeczy nie irytowała mnie, a raczej cieszyła. Mogłam przecież powiedzieć: "Aha!, wiedziałam, że tak będzie" :)

Czy polecam "Cinder"? Oczywiście, że tak! To jest jedna z tych książek, które z przyjemnością rekomenduję. Nie zostało mi już nic innego jak przeczytanie drugiej części sagi. "Cinder" oceniam na 5/6.

kolorowaksiazka.blogspot.com

Muszę przyznać, że trochę obawiałam się tej serii. Ale kiedy miałam za sobą zaledwie jeden rozdział, przestałam się o to martwić. "Cinder" rozpoczyna jedną z serii, które stały się dla mnie w jakiś sposób wyjątkowe. Czas, który spędziłam z tą lekturą nie został zmarnowany nawet o jedną sekundę.

"Cinder", czego możemy domyślić się już po samym tytule, opiera się luźno na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Pamiętnik" nie okazał się taką książką, jakiej się spodziewałam. Chociaż nie miałam sprecyzowanych oczekiwań, to jednak powieść nie spodobała mi się tak, jak myślałam, że mi się spodoba. Nawet jeśli nie jest to zła książka i mogę zrozumieć dlaczego jest ulubioną lekturą tak wielu czytelników.

Debiutancka powieść Sparksa nie jest zbyt obszerna i w sumie nie przeszkadzałoby mi to za bardzo, gdyby nie fakt, że dla mnie była za krótka. Nie zdążyłam wystarczająco dobrze wczuć się w uczucia bohaterów i w wydarzenia, które się między nimi odgrywały. Język, którym posługuje się autor jest prosty i dużo jest tu opisów. Przyznaję, że opisy przyrody, czy te dotyczące miłości były bardzo ładne, jednak zbyt duża ilość tak długich wypowiedzi autora często mnie nudziła i trudno było mi przebrnąć przez kolejne karty powieści.

Akcja ciągnie się powoli, nie dzieje się tu nic, co mogłoby podnieść nam poziom adrenaliny, ale wydaje mi się, że to był zamierzony efekt. Nie jest to romans, który potrzebuje szybkiej akcji, ale raczej skłania nas do myślenia, zostania z książką na dłużej, zastanowienia się nad tym, czym jest miłość. A przyznać muszę, że Sparks bardzo łanie pisze o miłości. Nie spodziewałam się, żeby coś takiego wyszło spod pióra mężczyzny, bo do tej pory wybierałam romanse napisane przez panie.

Sama idea tego uczucia przypadła mi do gustu, ale przez większość czasu powieść kojarzyła mi się z harlequinem. Nie uważam tego za zaletę "Pamiętnika", chociaż ten styl pisania był dość odświeżający. Książka opowiada o mocnym uczuciu jakie połączyło dwoje młodych ludzi. Historię tę, spisaną na kartach pamiętnika, czyta osiemdziesięcioletni już Noah swojej ukochanej, chorej na Alzheimera. I chociaż opowieść młodych kochanków wydawała mi się zbyt sztuczna, wyidealizowana i ckliwa, to kiedy akcja wróciła znowu do "czasu teraźniejszego", do tych starych ludzi, którzy nadal kochali się tak samo mocno, nie mogłam powstrzymać wzruszenia. Wytrwałość Noaha jest godna pozazdroszczenia i sprawia, że samemu chce się doznać tak silnego uczucia.

"Pamiętnik" nie porwał i nie wzruszył mnie tak jak oczekiwałam, ale przedstawiona w nim idea miłości trafiła prosto w moje serce. Historia bohaterów jest przewidywalna i sentymentalna, ale mówi o pięknej, silnej i wytrwałej miłości, o tęsknocie i poświęceniu. Powieść polecam romantyczkom i marzycielkom, osobom, które nie oczekują szybkiej akcji i chcą po prostu spędzić czas z książką. Sparks nie stał się moim ulubionym autorem, ale "Pamiętnik" na pewno nie jest jego ostatnią książką, którą przeczytam. Oceniam na 3,5/6

kolorowaksiazka.blogspot.com

"Pamiętnik" nie okazał się taką książką, jakiej się spodziewałam. Chociaż nie miałam sprecyzowanych oczekiwań, to jednak powieść nie spodobała mi się tak, jak myślałam, że mi się spodoba. Nawet jeśli nie jest to zła książka i mogę zrozumieć dlaczego jest ulubioną lekturą tak wielu czytelników.

Debiutancka powieść Sparksa nie jest zbyt obszerna i w sumie nie przeszkadzałoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Jedyna", czyli finałowa część tej serii jest tą, której byłam bardzo ciekawa, zwłaszcza po zakończeniu "Elity", w którym America w końcu podjęła decyzję. Byłam pełna nadziei i oczekiwania na spektakularny finał "Selekcji". I chociaż ostatnio nabrałam nieco dystansu do tej serii i jestem bardziej wrażliwa na niedociągnięcia w treści, to nie przeszkodziło mi to w czekaniu z niecierpliwością na poznanie kolejnych losów Americii i Maxona.

Zacznę od tego, co rzuciło mi się w oczy w pierwszej kolejności - America dojrzała i nie denerwuje już tak swoim niezdecydowaniem. To dla mnie duży plus. Bohaterka zmieniła się od czasu przybycia do pałacu: w "Rywalkach" polubiłam ją za poczucie humoru i przyjaźń z Maxonem, w "Elicie" natomiast America zachowywała się niepoważnie i była tak niezdecydowana, że prawie straciła to, co mogło dać jej szczęście. "Jedyna" to część, w której dziewczyna bierze się w garść i zaczyna walczyć o miłość i zaufanie nie tylko księcia, ale też społeczeństwa, które ogląda poczynania kandydatek niczym jak w reality show.

America staje się też mniej podatna na wpływy, stara się postępować w zgodzie z samą sobą. Staje się to coraz trudniejsze, gdyż król Clarkson nieustannie ostrzega ją przed konsekwencjami jakie niesie niestosowanie się do jego woli. Dziewczyna jest przeszkodą, którą król stara się usunąć i stosuje w tym celu różne metody. A zadania, które mają wykonać dziewczęta stają się dla Mer coraz trudniejsze, gdyż kolidują z jej światopoglądem.

W tej części Kiera Cass pokusiła się o poruszenie spraw polityki Illei, jak również rozwinięcie wątku rebeliantów. Byłam za to wdzięczna autorce, gdyż byłam tym bardzo zainteresowana od samego początku. Jednak okazało się, że i to nie zostało do końca dopracowane, a wprowadzenie tych informacji do treści troszeczkę spłyciło historię. W "Jedynej" jest również więcej akcji, coś w końcu zaczyna się dziać. Bardzo wciągnęłam się w tę opowieść i z niecierpliwością przewracałam kolejne strony powieści. Zwłaszcza pod koniec, gdzie działo się najwięcej.

No właśnie, sprawa zakończenia... Sama nie wiem co o nim myśleć, bo z jednej strony powinnam być usatysfakcjonowana, gdyż na brak akcji nie powinnam narzekać, ale z drugiej strony nie do końca jestem zadowolona. Wszystko dlatego, że zakończenie, mimo że spektakularne, było zbyt oczywiste i myślę, że to było pójście na łatwiznę. Poza tym najważniejsze wydarzenia działy się w tym samym czasie (przez co również zostały niedopracowane) i były zbyt sprzyjające zakończeniu. Miałam wrażenie, jakby autorka chciała zakończyć wszystko jak najprędzej i zrobiła to trochę niestarannie.

"Jedyna" wydaje mi się inna niż poprzednie części nie tylko ze względu na bardziej trzymającą w napięciu akcję, ale dlatego, że jest bardziej romantyczna. Wątek romantyczny jest bardziej wzruszający, czasami nawet ckliwy. Najbardziej podobały mi się tu listy Maxona do Americii. Były naprawdę piękne. W ogóle nasz książę w tej części jest strasznie idealizowany. Nie ma chyba żadnych wad, a wszystko co zrobi, czy powie jest bezbłędne. Mimo wszystko polubiłam tego bohatera i, jak to było już za czasów "Rywalek", czekałam niecierpliwie na sceny, w których się pojawiał :)

Jak więc przedstawia się trzecia część na tle całości? Otóż, nadal jest moim zdaniem niedopracowana i trochę płytka, nie ma tu głębi, którą chciałabym znaleźć. Styl autorki się raczej nie zmienił, wszystkie dotychczasowe części są utrzymane na tym samym poziomie. Ale to nie zmienia faktu, że bardzo polubiłam tę serię i niejednokrotnie będę do niej wracać. Jest lekka, nieskomplikowana, idealna kiedy potrzebuje się ucieczki. "Jedyna" z pewnością spodoba się tym, którzy polubili poprzednie części. Dla tych, którzy byli "przeciw" już po przeczytaniu "Rywalek" na pewno nie usatysfakcjonuje. Oceniam na 4/6

kolorowaksiazka.blogspot.com

"Jedyna", czyli finałowa część tej serii jest tą, której byłam bardzo ciekawa, zwłaszcza po zakończeniu "Elity", w którym America w końcu podjęła decyzję. Byłam pełna nadziei i oczekiwania na spektakularny finał "Selekcji". I chociaż ostatnio nabrałam nieco dystansu do tej serii i jestem bardziej wrażliwa na niedociągnięcia w treści, to nie przeszkodziło mi to w czekaniu z...

więcej Pokaż mimo to