-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2017-06-03
2018-01-18
2013-02-12
2015-11-19
2015-08-29
Pierwszy dzień w college'u to ciężkie przeżycie dla każdego, a szczególnie dla wyalienowanej z życia, nieśmiałej, wręcz zahukanej w sobie młodej dziewczyny. Tak właśnie jest Kiersten. Wszystko zmienia się gdy poznaje Westona - pewnego siebie opiekuna roku, który staje się dla niej katalizatorem zmian. Zamknięta w kokonie własnych lęków, zmagająca się z depresją po śmierci rodziców dzięki niemu zaczyna naprawdę żyć. Nie wie jednak, że nie ona jedna na swoich barkach dźwiga ciężar ponad jej siły, a oferowana pomoc okaże się ratunkiem dla nich obojga.
„Utrata” należy do wąskiej grupy książek, których zadaniem jest rozrywać serce czytelnika kawałek po kawałku. Jest to jedna z tych „powieści rakowych”, czerpiących garściami ze schematu (patrz „Gwiazd naszych wina”, „Zanim umrę”, w mniejszym stopniu „Bez mojej zgody”), które jednak zawsze się wybronią i wzbudzą jakieś emocje.
Tak jak w wielu wcześniejszych historiach mamy dwoje nastolatków, którzy radzą sobie z codziennością najlepiej jak potrafią, nie marnując żadnej chwili, śmiejąc się, spełniając marzenia i kochając tak jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Choć fabule daleko do oryginalności jest to temat, który nie nuży – w końcu żadna książka tak nie afirmuje życia, jak ta traktująca o ludziach, którym tak niewiele go zostało.
Siłą napędową powieści van Dyken są niewątpliwie bohaterowie, których poznajemy naprawdę dobrze, z racji tego, iż autorka zdecydowała się na dwutorową narrację. Kiersten to sympatyczna, cicha i zagubiona dziewczyna, z którą bez trudu można się utożsamić. Choć wiele jej wyborów ugruntowanych jest stratą bliskich łatwo zrozumieć jej sposób myślenia. Jest to zarazem wada i zaleta tej postaci, której wyraźnie brakuje ikry, przez co zainteresowanie jej historią dość szybko zanika. Braki te doskonale rekompensuje Weston, który staje się drugim narratorem. I choć obserwacje czynione z jego punktu widzenia są krótsze i początkowo służą jedynie jako wtrącenia do całej historii są one najlepszą częścią powieści. Bo i sam bohater jest niezwykły.
Autorka kreując go idealnie wyważyła cechy charakteru stawiając go gdzieś między duszą towarzystwa, a cichym romantykiem, przystojniakiem ze szkolnej drużyny na widok, którego żeńska część college'u mdleje, a zrównoważonym opiekunem roku, gotowym nieść pomoc w każdej sytuacji. Nie wiem jak jej się to udało, ale stworzyła tym samym postać z krwi i kości, z którą chciałoby się zaprzyjaźnić. Dodatkowo to właśnie z jego ust padają najtrafniejsze uwagi i świetne cytaty. Nieczęsto w młodzieżowych powieściach spotkać można tak dojrzałego młodego człowieka, który nie dość, że zdaje się być całkowicie pogodzony z tym, iż dano mu tak mało czasu, to potrafi wynieść ze swojej sytuacji pewną mądrość. Dlatego też, gdy czytam że życie to niebo wierzymy w to, gdyż czujemy, że to coś więcej niż utarty frazes.
Dużym plusem powieści jest także niewymuszona fabuła. Nie ma w niej nachalnego wątku miłosnego, niesamowitych zdarzeń, czy niespodziewanych zwrotów akcji. Mamy jasno określoną oś fabularną - lista rzeczy do zrobienia stworzona przez Kiersten – która staje się pretekstem do udzielenia nam kilku życiowych rad, ukazania piękna nawet najbardziej zwyczajnych chwil i pokazania, że trzeba chwytać czas póki go jeszcze mamy, nie wpychając nam przy okazji na siłę łzawej historyjki o umierającym chłopaku.
O śmierci nie mówi się tam prawie wcale. Wisi niczym widmo przyszłych zdarzeń, autor nie obsadza jej jednak w roli równorzędnego bohatera.
I choć pod koniec historia zmierza w stronę niepotrzebnej tkliwości, a autorka z coraz większą pewnością siebie dopasowuje rzeczywistość do swojej historii nie odbiera to powieści uroku, który sprawia, że od historii Westona i Kierstin nie sposób się oderwać.
„Utrata” jest niczym kocyk w zimny wieczór, otula czytelnika, sprawia, że na sercu robi się cieplej i wywołuje na twarzy mimowolny uśmiech. I po raz kolejny daje nam powód do zachwytu nad codziennością, oraz docenienia czasu, który nam dano.
Pierwszy dzień w college'u to ciężkie przeżycie dla każdego, a szczególnie dla wyalienowanej z życia, nieśmiałej, wręcz zahukanej w sobie młodej dziewczyny. Tak właśnie jest Kiersten. Wszystko zmienia się gdy poznaje Westona - pewnego siebie opiekuna roku, który staje się dla niej katalizatorem zmian. Zamknięta w kokonie własnych lęków, zmagająca się z depresją po śmierci...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-14
Moją uwagę przykuł tytuł. Intrygujący, tajemniczy, zachęcający do zapoznania się z historią. Jego znaczenie poznajemy jednak już po kilku stronach, gdy autor przenosi nas do szpitalnej izolatki oddzielonej od świata, w której młody mężczyzna umiera w straszliwych męczarniach i roni łzy z bólu bądź strachu przed śmiercią. Łzy, które nie należy ocierać bez ochronnych rękawiczek nakazanych przez reguły szpitalne, ważniejsze od jakichkolwiek ludzkich odruchów.
„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” traktuje bowiem o ludzkiej znieczulicy, braku akceptacji, szukaniu własnej tożsamości, życiu i śmierci w cieniu epidemii AIDS w Sztokholmie lat 80. XX wieku. W trylogii Gardella nie ma miejsca na subtelności. Bawienia się z czytelnikiem w kotka i myszkę. Już same podtytuły ukazują jak potoczy się historia grupy przyjaciół. Na początku była miłość, spokój i radość z powoli zdobywanych praw, następnie przyjdzie czas na chorobę, panikę i powoli rodzącą się nienawiść społeczeństwa do wszystkiego co uważają za zagrożenie. Na końcu natomiast nastąpi śmierć. Nielinearna konstrukcja powieści pozwala autorowi mieszać przeszłość z przyszłością, by następnie znów powrócić do teraźniejszości. Niczym w ponurej wyliczance wymienia tych, którzy odejdą. Imiona ludzi, które jeszcze nic nam nie mówią, a których historie dopiero poznamy na kartach książki.
Świat opisany przez autora poznajemy oczami Rasmusa – chłopaka z małej wioski, który w wyjeździe do Sztokholmu wypatruje szanse na ujawnienie swojej seksualności, oraz Benjamina pochodzącego z ortodoksyjnej rodziny świadka Jehowy, który dzięki przypadkowemu spotkaniu swoją seksualność zacznie dopiero odkrywać. To właśnie na ich przykładzie, ich przyjaciół i rodzin obserwować będziemy wpływ epidemii AIDS, która nagle zaczyna zbierać swoje żniwo.
Historia spisana przez Gardella przeraża i uświadamia jak szybko zapomnieć można o zwykłym ludzkim człowieczeństwie. Wraz z pierwszą falą zachorowań, i tak nieufni wobec społeczności homoseksualnej, ludzie, zaczynają traktować gejów jak wybryków natury roznoszących zaraze. Odmawia im się prawa do opieki medycznej, współczucia, zabiera godność. Skazuje na cierpienie i śmierć w izolacji. Skąpi ludzkich odruchów. Daleko posunięta propaganda skłania do nienawiści i strachu. Zarażonym odmawia się miana ofiary przylepiając łatkę mordercy. W świecie pełnym pogardy naszym bohaterom przyjdzie mierzyć się z chorobą i śmiercią najbliższych, świadomością, iż mogą liczyć tylko na siebie. Samotnością napiętnowany jest bowiem każdy z bohaterów.
W „Miłości” ukazany jest czas wyborów, szukania własnej tożsamości i drogi w świecie pełnym możliwości, który tylko czeka aby przyjąć Cię z otwartymi rękami. Wraz z bohaterami nieśmiało wkraczamy w życie Sztokholmskich homoseksualistów – wyzwolonych, zachłystujących się wręcz pozyskanymi prawami, żyjącymi chwilą. Choć wszyscy wydają się szczęśliwi autor ani na chwilę nie pozwala zapomnieć czytelnikowi, że chwila ta pryśnie za moment niczym bańka mydlana. W „Chorobie” przekonają się o tym sami bohaterowie. Doświadczając pierwszych objawów choroby, lęków, iż rzeczywistość, w której żyli okaże się ułudą, odrzuceniem ze strony rodziny i społeczeństwa. Gardell sprawnie rysuje przed nami obecną sytuację ukazując ją oczami Rasmusa, Benjamina i ich przyjaciół, przechodząc płynnie do punktu widzenia ich rodzin, a nawet niczym w reportażu ukazując ogólną sytuację w kraju i na świecie. Dla czytelnika jest to natomiast zapowiedź zbliżającej się emocjonalnej udręki, która nie opuści nas już aż do ostatniej strony.
Poznając bohaterów, historie ich dzieciństwa marzenia, plany i pragnienia coraz mocniej angażujemy się w przedstawioną historię, która jak wiemy, nie ma happy endu. Nic więc dziwnego, że do „Śmierci” nie można podejść obojętnie. Wszelki dystans, który istniał między czytelnikiem, a bohaterem został już wcześniej zniwelowany. W zwieńczeniu trylogii nie czeka nas jednak nic ponad tytułową śmierć, której ulec muszą wszyscy. Stajemy się obserwatorami ludzi stojącymi w obliczu tragedii – jedni wybierają śmierć z własnej ręki chcąc zachować do końca godność i piękny wygląd, nie zgadzając się na życie na łasce społeczeństwa traktujących ich jak śmieci; inni wybierają życie. Mimo wszystko, ciesząc się ostatnimi chwilami w gronie bliskich, lub w kompletnym odosobnieniu. Walcząc o każdy dzień, z myślą, iż przeżyli swoje życie tak jak chcieli pomimo fatalnego końca. Obserwujemy pożegnania kochanków, pogrzeby przyjaciół, kłótnie z rodziną odrzucających prawdę o swoim zmarłym dziecku, a każda sytuacja opisana przez Gardella sprawia, że nasze serce chce pęknąć, bo sytuacje opisane w „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” nie powinny mieć miejsca i choć historia Rasmusa, Benjamina, Paula i pozostałych jest tylko fikcją z pewnością istniały tysiące podobnych historii, które fikcją już niestety nie były.
Trylogii Gardella nie można nazwać łatwą, lekką i przyjemną; choć napisana została w przystępny sposób, treść w nich zawarta wymaga skupienia oraz pewnego rodzaju szacunku. Historia opisana przez niego porusza, lecz także skłania do przemyśleń na temat człowieczeństwa, tolerancji, samotności. Pokazuje, że nie warto żyć w strachu, że należy cieszyć się każdym dniem, i żyć w zgodzie z własnym sumieniem i nie żałować swoich wyborów.
Moją uwagę przykuł tytuł. Intrygujący, tajemniczy, zachęcający do zapoznania się z historią. Jego znaczenie poznajemy jednak już po kilku stronach, gdy autor przenosi nas do szpitalnej izolatki oddzielonej od świata, w której młody mężczyzna umiera w straszliwych męczarniach i roni łzy z bólu bądź strachu przed śmiercią. Łzy, które nie należy ocierać bez ochronnych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-06
2016-08-24
2016-11-26
2016-12-18
2016-12-31
2017-04-13
2013-11-22
Początek pozwolił mi wierzyć w bezbolesne rozstanie z serią "Diabelskie maszyny", epilog obrócił jednak moje nadzieje w niwecz, sprawiając, że przez te dwadzieścia parę stron poczułam się jak na uczuciowym rollercoasterze, który wyrzucił mnie z siebie nagle i bez ostrzeżenia. Jeszcze nigdy nie czytałam fragmentu tak pięknego, wzruszającego, a zarazem przerażającego w swojej wymowie, podczas którego śmiech miesza się ze łzami, a zazdrość z największym współczuciem.
Cudowna...
Początek pozwolił mi wierzyć w bezbolesne rozstanie z serią "Diabelskie maszyny", epilog obrócił jednak moje nadzieje w niwecz, sprawiając, że przez te dwadzieścia parę stron poczułam się jak na uczuciowym rollercoasterze, który wyrzucił mnie z siebie nagle i bez ostrzeżenia. Jeszcze nigdy nie czytałam fragmentu tak pięknego, wzruszającego, a zarazem przerażającego w swojej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-04
„To nie nasza tylko gwiazd naszych wina”
O książce Greena było głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”. Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z pojawieniem się w kinach ekranizacji. Stan ten utrzymuje się do dnia dzisiejszego. Fanów przybywa niemalże proporcjonalnie do hejterów, głoszących iż nie jest to nic ponad zwykły wyciskacz łez, a ja cieszę się, że zdążyłam zapoznać się z „Gwiazd naszych wina” przed ogólnym szałem na wszystko co z greenem związane i wyrobić sobie o niej własne zdanie – nie podyktowane ogólnym zaślepieniem.
Pisanie o śmierci nie jest czymś łatwym, a pisanie o śmierci w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika jest prawdziwym wyzwaniem. Pomimo to niektórzy pisarze nie obawiają się podjąć tego tematu. Popularność książek takich jak "Oskar i pani Róża", "Bez mojej zgody", "Zanim umrę", czy właśnie najnowsza książka Greena świadczą o tym, że istnieje na nie zapotrzebowanie. Lęk przed śmiercią towarzyszy ludziom od początku istnienia; nie wiemy i nigdy się nie dowiemy czy istnieje inne, lepsze życie, które dane nam będzie wieść po opuszczeniu ziemskiego padołu, a może odrodzimy się w innej formie. To właśnie ta nieświadomość jest katalizatorem naszego strachu - strachu przed nieznanym. Powieści, które poruszają te trudne tematy dają możliwość oswojenia się z tą jedyną pewną rzeczą na świecie.
Hazel choruje na raka trzustki w czwartym stadium z przerzutami do płuc. Poznajemy ją, gdy w chwili depresji, za namową rodziców, udaje się na spotkanie grupy wsparcia dla młodych osób zmagających się z nowotworem. Z całą pewnością miejsce te można odbierać w sposób dwuznaczny: z jednej strony dodaje otuchy i siły do walki, poprzez swoistego typu rywalizację odbywającą się między uczestnikami, z drugiej jednak jest przygnębiające i przytłaczające przez ciągłe pojawianie się nowych twarzy zastępujących tych, którzy przegrali i stali się jedynie kolejnymi nazwiskami wymienianymi na końcu litanii . Nic więc dziwnego, że nie jest to ulubiony sposób spędzania czasu, który jej pozostał. Jednak podczas jednego ze spotkań Hazel spotyka Augustusa – chłopaka „z zewnątrz” mającego najgorsze chwile dawno za sobą. Dalsze zdarzenia toczą się już lawinowo. Młodzi zaczynają się poznawać, zakochują w sobie, a ich miłość płynie wraz z wirem wydarzeń. Nie warto jednak oczekiwać happy endu...
„Gwiazd naszych wina” to zasadniczo nie książka o umieraniu, lecz o życiu mimo wszystko, łapiąc każdą chwilę, jakby była tą ostatnią, wykorzystując do cna już i tak chyłkiem wykradane sekundy. Jest to niewątpliwie jedna z tych powieści po których zakończeniu robi się cieplej na sercu, po których chce się śpiewać, skakać, krzyczeć, patrzeć w niebo i dziękować za każdą sekundę.
Powieści tego typu rządzą się pewnymi prawami, które autor „Gwiazd…” bezwzględnie przestrzega. Tak więc otrzymujemy cały pakiet słodkich bohaterów, przejętych rodziców, miłych lekarzy i pielęgniarek, oraz zatroskanych rodziców. Każdy element z osobna mógłby przyprawić o zacukrzenie organizmu, połączone razem – o coś znaczenie gorszego. Całość tworzy jednak uroczy obrazek i bynajmniej nie przeszkadza. W końcu bohaterowie borykają się z problemami, które doskonale wyważają ten sielski obrazek.
Hazel i Gus są jednak w jakiś lekko przesłodzony sposób prawdziwi. Wyalienowani przez swoją chorobę, potrzebujący drugiej osoby, zdający sobie sprawę, że żyją dzięki chwilom wykradzionym losowi. Każde z nich z sytuacją, którą zgotowało im życie radzi sobie w inny sposób – Hazel, godząc się z tym co nieuniknione i próbując odejść bez zbędnego zamieszania, Gus próbując paznokciami wydrapać swoje imię w świadomości innych. To co sprawia, że nie mamy do czynienia jednak z postaciami dramatycznymi, ciągle użalającymi się nad losem i całym złem świata to ich dystans do siebie i swojej choroby. W gruncie rzeczy książka, o dziwo, nie jest utrzymana w podniosłym tonie – wręcz przeciwnie - okraszona jest sporą dawką humoru, będącą siłą tej książki. Hazel, która ochrzciła swoją butlę tlenową dumnym imieniem Phillip, ironiczne wspominanie o „bonusach rakowych”, to w jakim świetle przedstawiają nowotwór, dość wisielcze poczucie humoru Gusa, sprawia, iż nie jawią nam się jako ofiary, lecz osoby pełne pogody ducha. Książka stworzona jest po to aby igrać z naszymi uczuciami – pozwala nam pokochać bohaterów, utożsamić się z nimi, aby później rzucić nas na skraj emocjonalnej przepaści. Bohaterowie nie pragną zbyt wiele – tylko trochę więcej czasu, lecz my wiemy, że go nie dostaną, bo nie tak działa życie.
Schematyczność fabuły złamana jest dzięki dość dziwnemu pomysłowi autora, aby obdarzyć naszą protagonistkę pewnym niespotykanym marzeniem. Hazel chce bowiem poznać zakończenie swojej ukochanej książki „Cios udręki” – opowieści o chorej na białaczce Annie. Jej na pozór nieosiągalne pragnienie zostaje spełnione, gdy wraz z Gusem wyrusza do Amsterdamu, aby spotkać tajemniczego autora - Petera van Houtena. Muszę przyznać, że początkowo był to dla spory zgrzyt rzutujący na reszcie powieści. Wątek tak nierealny, w żaden sposób nie pasował mi do tej właśnie historii. Green, którego znakiem rozpoznawczym stały się metafory (te bardziej lub mniej wysublimowane), którymi wręcz wypchał swoją powieść, doskonale jednak wiedział jaki efekt chce uzyskać wprowadzając postać Houtena. Odpowiedź na to czy dało to zmierzony efekt jest rzeczą sporną, niezmienny pozostaje jednak fakt, że najwięcej między naszymi protagonistami dzieje się w klimatycznym Amsterdamie i nich tak zostanie.
„Gwiazd naszych wina” chciałaby uchodzić za książkę naszpikowaną głębokimi sentencjami. I choć większości z nich zarzucić można banalność, faktem pozostanie, iż niektóre z nich potrafią skłonić do chwili refleksji. Szczególnie prawdziwe wydaje się stwierdzenie umieszczone niemalże na początku książki, pozostawiający gorzki posmak na długo po odłożeniu książki na półkę – wszystkich nas czeka zapomnienie, bez względu kim jesteśmy i co uczynimy, a nasza historia umrze wraz z nami.
Z niektórymi książkami tak właśnie jest - zakorzeniają się w naszym umyśle pomimo tego, że podczas czytania nie robiły większego wrażenia. Tak było z książką Greena. Ot kolejna powieść dla nastolatków – przyjemna w odbiorze, lekko naiwna, lecz nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Po pewnym czasie cała historia zaczyna jednak żyć w umyśle czytelnika własnym życiem. Niczym Hanzelowy „Cios udręki” tkwi na skraju podświadomości i wraca w najmniej oczekiwanych momentach.
Generalnie lubię ten rodzaj książek. To właśnie one najszybciej przypominają nam, że nie jesteśmy nieśmiertelni, a nasz czas jest ściśle określony. Można się śmiać z naiwności sentencji Greena, lecz prawdą jest, że każdy z nas ma własną „małą nieskończoność”, tylko tyle, aż tyle, i nic więcej.
„To nie nasza tylko gwiazd naszych wina”
O książce Greena było głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”. Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z...
2011
2016-05-14
2017-04-02
2017-04-26
2017-01-05
2011-01-01
„Call me by your name” to książka, po którą zapewne nie sięgnęłabym nigdy gdyby nie jej ekranizacja. Historia wakacyjnej miłości to temat oklepany do granic możliwości którego unikam jak ognia. Nawet wprowadzenie wątku LGBT nie potrafiłoby reanimować tego przerabianego na milion sposobów tematu. Acimanowi udała się jednak rzecz niezwykła – nie dość, że niemalże od pierwszej strony zainteresował mnie historią, to na dodatek wzbudził żywe emocje.
Na kartach powieści zawarte zostają wspomnienia pewnego lata spędzonego przez 17-letniego Elio i jego rodziców w ich domu na włoskiej riwierze, w którego progi, pewnego dnia, wstępuje letnik mający pod pieczą ojca głównego bohatera - profesora sztuki, kończyć swoja pracę doktorancką. Spotkanie to staje się wstępem do nieoczekiwanego romansu między młodym chłopakiem a niemalże 10-lat starszym Oliverem. Relacji niesamowicie intensywnej, wręcz zahaczającej o obsesje, jednocześnie fascynującej i przerażającej, którą obserwujemy z perspektywy Elio. Choć żadne słowo z tego krótkiego opisu (który nie przekonuje nawet mnie) nie mija się z prawdą „Call me by your name” jest czymś znacznie więcej niż zwykłym romansidłem.
Całość podzielić można na cztery zasadnicze części. Pierwsza to ta, w której Elio zaczyna odkrywać swoje zainteresowanie letnikiem. Niczym w najlepszym thrillerze z każdą stroną rośnie napięcie. Między głównymi bohaterami rzadko dochodzi do konfrontacji; cała ich relacja opiera się głównie na pozornej obojętności przeplatanej nie kiedy wymianą spojrzeń, lub dwuznacznymi sytuacjami. Elio w tym czasie obserwuje letnika, rozmyśla, wzdycha z ukrycia, analizuje czy dobrze odbiera otrzymywane sygnały i pragnie konfrontacji. Uczucia odczuwane przez chłopaka są tak intensywne, iż udzielają się nawet czytelnikowi, a napięcie między tą dwójką staje się nie do zniesienia. Druga, przynosi długo oczekiwany rozwój relacji i jest to prawdopodobnie jeden z najintensywniejszych rozdziałów jakie kiedykolwiek spotkałam. Po tym przechodzimy płynnie do podróży do Rzymu (jakby nie było już dość klimatycznie) gdzie następuje pewne spowolnienie akcji, a ostatecznie docieramy do zakończenia, które istnieje prawdopodobnie tylko po to aby załamać serce (kilkukrotnie).
Nie wiem od czego zacząć opis moich odczuć związanych z tą książką, która po prostu sponiewierała mnie emocjonalnie (choć uczucia te uderzyły mnie ze znacznym, bo ponad dwumiesięcznym, opóźnieniem). Nie spodziewałam się, że książka w gruncie rzeczy pozbawiona akcji może mnie tak pochłonąć. Lwią część powieści zajmują rozmyślania głównego bohatera, które przybliżają nam jego sposób bycia, jego rozterki, oraz pogląd na świat. Dzięki temu między bohaterem a czytelnikiem wytwarza się jedyna w swoim rodzaju więź. Historia widziana oczami Elio staje się tym samym niezwykle angażująca. Wraz z bohaterem przeżywamy rodzącą się miłość i pragniemy kontaktu z obiektem westchnień.
Acimanowi udało się stworzyć prawdziwych bohaterów, którzy są bardzo ludzcy w swoim zachowaniu. Posiadają swoje wady i zalety, nie zawsze postępują słusznie, miewają chwile zwątpienia, niekiedy żałują swoich wyborów. Nawet Oliver, którego obserwujemy jedynie przez pryzmat postrzegania Elio, nie jest jedynie skupiskiem wspaniałych cech, lecz bytem posiadającym indywidualne cechy charakteru. Co ciekawe jakiekolwiek wnioski na temat tego jakimi ludźmi sa wysuwamy jedynie na podstawie ich zachowań tu i teraz. Nie znamy ich przeszłości, ani nie implikujemy na temat przyszłości. Choć to ta dwójka odgrywa główną rolę, pozostałym bohaterom też nie można nic zarzucić. Ukazani bardzo powierzchownie, z racji na sposób prowadzenia narracji, nie irytują, ani nie są wprowadzani na siłę. Na duży plus zasługuje fakt, iż autor stworzył postacie obdarzone niebywałą inteligencją. Wykazał się przy tym dużą subtelnością nie kreując na siłę sylwetek intelektualistów, których wiedza jest tak sztuczna i nienaturalna, że czytelnik czuje się zażenowany, ani tak powierzchowna, iż staje się jedynie mało znaczącym epitetem określającym postacie. W dialogach prowadzonych między Elio, który jako syn profesora wykazuje się znaczną wiedzą na różne tematy i Oliverem, który jest w trakcie końcowych prac swojej książki o Heraklicie, a po wakacjach ma podjąć pracę wykładowcy, wyczuwa się, iż Aciman naprawdę wie o czym pisze, a jednocześnie nie szarżuje swoją wiedza. Patrząc na to z innej perspektywy nigdy jeszcze nie czytałam dialogu pomiędzy postaciami o kulturze antycznej w takim stopniu podszytej napięciem seksualnym.
Autor niezwykłym wyczuciem odznacza się niemalże w każdej kwestii. Historia pozbawiona jest zbędnego patosu, szokowania na siłę, czy nadmiernego lukrowania rzeczywistości. Powieść w pewnych momentach nie stroni od seksu, jednakże nawet on opisany jest bezbłędnie – nie wprawiają w poczucie zażenowania, ani zniesmaczenia zbytnim naturalizmem. Czuć, że nie jest one środkiem do taniej sensacji, lecz integralną częścią całości. Dodatkowym atutem jest to, że nie stara się zawrzeć w swojej historii wszystkich bolączek świata. Problemy Elio skupiają się wyłącznie na próbach zrozumienia własnej seksualności nie rozdrabniając się na kwestie podejścia społeczeństwa do tematu homoseksualizmu, możliwości spotkania się z odrzuceniem, agresją, lub innymi problemami. Romans między nim a Oliverem rozgrywa się jakby poza światem zewnętrznym. Jednym ograniczeniem jest 6 tygodni, które spędzić mogą wspólnie po czym każdy z nich wyruszy w swoją stronę.
„Call me by…” na tle innych tego typu powieści wyróżnia także niepowtarzalny klimat śródziemnomorskich Włoch. Z każdej strony wyczuć można wakacyjną atmosferę dni spędzonych na wycieczkach rowerowych, kąpaniu się w morzu, rozmowach o literaturze i sztuce. Acimanowi udało uchwycić się klimat przygody życia, która zdarzyć się może tylko raz. Chwili, którą chcemy wycisnąć do końca niczym sok z pomarańczy, wiedząc, iż jest to tylko moment, który jednak na zawsze zostanie w naszym sercu.
Powieść to jeden wielki emocjonalny rollercoaster. Pomimo całej masy scen, w której uczucia biorą górę nad czytelnikiem największe wrażenie robi zakończenie. Bardzo kameralne i pozbawione akcji a przez to wyjątkowo mocno chwytające za serce. Na szczególną uwagę zasługuje tu rozmowa Elio z ojcem, w której wypowiedziana została cała miłość rodzica do dziecka, oraz pełna akceptacja wszystkich jego poczynań. Ta prosta w gruncie rzeczy rozmowa sprawdza się lepiej niż patetyczne dialogi, w każdej innej powieści.
Aciman zmierzając się z oklepanym do granic możliwości wątkiem wakacyjnej miłości mógł ponieść sromotną porażkę. „Call me by your name” to jego wielkie zwycięstwo – powieść niezwykła i pełna emocji poruszająca poniekąd wątek dorastania, którego nieodłączną częścią jest poszukiwanie siebie, przeżywania pierwszych miłości, wzlotów i upadków, oraz momentów, które choć zbyt szybko przemijają na zawsze stają się częścią nas samych.
„Call me by your name” to książka, po którą zapewne nie sięgnęłabym nigdy gdyby nie jej ekranizacja. Historia wakacyjnej miłości to temat oklepany do granic możliwości którego unikam jak ognia. Nawet wprowadzenie wątku LGBT nie potrafiłoby reanimować tego przerabianego na milion sposobów tematu. Acimanowi udała się jednak rzecz niezwykła – nie dość, że niemalże od pierwszej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to