-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński8
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać459
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2017-06-03
2018-01-30
2018-01-06
2017-07-08
Po obejrzeniu w zeszłym roku filmu „Holding the man” na moją listę książek do przeczytania automatycznie trafił pierwowzór – autobiografia Tim Conigravea o tym samym tytule. Musiał minąć jednak wiele miesięcy zanim książka ta trafiła w moje ręce. Chwile po jej skończeniu stwierdzić jednak mogę, że warto było czekać.
„Holding the Man” to wspomnienia australijskiego aktora, pisarza i aktywisty, skupiające się na jego trwającym 15 lat związku z Johnem Coleo spisane krótko przed jego śmiercią spowodowaną przez AIDS. Tim swoją historię zaczyna w czasach wczesnej młodości, gdy już jako 11-latek dochodzi do wniosku, że woli chłopców. Kilka lat później w katolickiej szkole, do której uczęszcza poznaje Johna – kapitana drużyny footbolowej, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Wydarzenie to staje się punktem wyjścia do dalszej części opowieści, w której znajduje się miejsce na liczne wzloty i upadki, początek epidemii AIDS, pozytywna diagnoza na obecność wirusa HIV, oraz nierówna walka z chorobą, która początkowo odbiera Timowi ukochanego, a kilka lat później sama pozbawia go życia.
Pierwsze co nawsuwa się po przeczytaniu całości jest myśl jak bardzo jest to angażująca lektura. Historia w niej przedstawiona jest bowiem opisem zwykłego życia, które toczyć może każdy z nas – pozbawionej heroicznych wyczynów, niespodziewanych darów od losu, czy pojawiającego deux ex machina rozwiązującego wszystkie problemy. Ot, zwykła szara rzeczywistość, a w niej ludzkie cierpienie, bez nadziei na pomyślne zakończenie. Jednakże o poziomie na jakim zaangażujemy się emocjonalnie w lekturę w dużej mierze ma nasz stosunek do narratora historii, bowiem sam Conigrave nie jest, aż tak jednoznaczną postacią za którą chciałby uchodzić.
Narrator to palant. Nie ma w tym wypadku potrzeby owijania niczego w bawełnę i udawania, że bohaterowie powinni być krystalicznie czyści skoro historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, a na dodatek dotyczy choroby i śmierci. Conigarve nie stara wybielić swoich czynów, ani umniejszać ich znaczenia, jednakże jednocześnie podchodzi do wszystkiego bez autorefleksji. Autor był bowiem zwolennikiem wolnych związków co w rzeczywistości sprowadzało się do tego, iż zdradzał zakochanego w nim chłopaka na prawo i lewo, tłumacząc się chęcią poszerzania horyzontów lub zwykłej zabawy. Epizody te powtarzały się co jakiś czas i każdorazowo kończyły się powrotem do stałego związku, mętnymi tłumaczeniami i brakiem jakichkolwiek zmian w dalszym postępowaniu. Przyczyną wszystkich nieszczęść, które spadły na głównego bohatera była tylko i wyłącznie jego rozwiązłość seksualna, czemu w całej książce poświęcona zostaje tylko chwila refleksji skompensowana do jednego akapitu. Conigrave w swoim postępowaniu nieustannie ukazuje się jego dziecinny sposób myślenia. Sprowadzenie go jedynie do „tego samolubnego, nieprzewidującego dupka” byłoby jednak sporym nadużyciem, gdyż podczas czytania postrzegać go można jako osobę całkiem sympatyczną, do której ludzie po prostu lgnęli. Czynne uczestnictwo w organizacjach wspierających gejów, pisanie sztuk teatralnych dotyczących sytuacji homoseksualistów w dobie AIDS a także praca jako doradca dla osób zarażonych ukazuje go jako charyzmatycznego, empatycznego człowieka; idealistę, który choć trochę chciał zmienić świat. Po połączeniu tego wszystkie powstaje obraz osoby, słaba nadającego się na towarzysza życiowego, lecz jednocześnie oddanego przyjaciela. Fakt, ten przemawia za tym, iż wyznania miłości do Johna (pomimo wielokrotnych zdrad do, których się dopuszczał) nie były jedynie pustymi frazesami, gdyż związek ten w gruncie rzeczy opierał się na wzajemnej przyjaźni.
Na podstawie książki powstał bardzo nierówny film, którego pierwsza połowa doprowadza do łez rozpaczy, dlatego, że jest tak zła, druga natomiast dlatego, że jest tak dobra.
Zdumiewa mnie jak ludzka w gruncie rzeczy jest to historia. Życie geja w katolickiej szkole w latach 70-tych z pewnością mogło przysporzyć wiele dramatów, Conigrave przeszedł jednak ten okres bez większych problemów. To samo się tyczy jego coming-outu przed rodzicami, którzy pomimo początkowego szoku nie mieli większych kłopotów z zaakceptowaniem go. Jego życie nie było serią niepowodzeń, czy niekończącym się pasmem cierpień, przez co wątek choroby wkraczające w to w miarę spokojne życie wybrzmiewa tym silniej.
Conigrave nie był wielkim myślicielem, który w swojej historii zawarł życiowe mądrości, które towarzyszyć będą ludzkości przez pokolenia. Nie mam w niej miejsca także na heroiczną walkę inspirującą innych. Najwięcej miejsca poświęcone zostaje bezsilności, która notorycznie odczuwał. Przez lwią część tekstu autor skupia się na własnych odczuciach i lękach, na które nie znajduje jednak lekarstwa. Niejednokrotnie zauważyć można, iż w chwilach, zamiast być opoką dla ukochanego on sam nieustannie szukał wsparcia. Jego słabości przemawiały do mnie niekiedy mocniej niż poświęcenie na które decydował się bez chwili zawahania.
Historie dotyczące AIDS w czasach gdy wiązało się to z pewną śmiercią bardzo do mnie trafiają. Był to bowiem okres, w którym na świecie nagle pojawiło się wiele niepotrzebnego cierpienia i strachu. Społeczeństwo zaczęło odrzucać ludzi znajdujących się w grupie ryzyka, pojawiła się wzajemna nieufność spowodowana tym, iż brakowało usystematyzowanej wiedzy na temat AIDS, choroba rozprzestrzeniała się, ponieważ uciskanie przez lata homoseksualiście nie chcieli ograniczać swojej dopiero co odzyskanej wolności. Aspekty te nie zostały oczywiście zbytnio poruszone w tej książce, co w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na jej dramatyzm. Zakończenie bowiem zawsze jest takie samo – choroba i śmierć, którą można było uniknąć.
Tim i John nie dokonali żadnych spektakularnych czynów, ani nie przyczynili się do zmian, jeden z nich postanowił jednak , że ich miłość jest warta uwiecznienia i podzielenia się z innymi. Zapewne gdyby podobną historię stworzył wybitny pisarz, akcenty rozłożone zostałby inaczej, całość naszpikowana byłaby sentencjami podnoszącymi na duchu, a bohaterowie trafialiby prosto w nasze serce. Tim Conigrave stworzył jednak coś co przez swoje wady jest tym bardziej ludzkie. Prawdopodobnie nie był wielkim myślicielem, być może nie był dobrym człowiekiem, ale przynajmniej naprawdę żył.
Po obejrzeniu w zeszłym roku filmu „Holding the man” na moją listę książek do przeczytania automatycznie trafił pierwowzór – autobiografia Tim Conigravea o tym samym tytule. Musiał minąć jednak wiele miesięcy zanim książka ta trafiła w moje ręce. Chwile po jej skończeniu stwierdzić jednak mogę, że warto było czekać.
„Holding the Man” to wspomnienia australijskiego...
2017-10-31
2017-12-21
2017-12-06
2017-11-26
2017-09-06
Niekiedy podczas czytania czuje jakby spalał mnie wewnętrzny ogień. Emocje buzują, myśli uciekają, a strony przelatują między palcami jakby chwila zawahania z mojej strony mogła skutkować odebraniem mi ukochanej lektury. Inne powieści natomiast sprowadzają na mnie spokój a zdania niosą mnie jak płynąca rzeka, której bez wahania daję się porwać. Książki Benjamina Saenza są dla mnie niczym woda kojąca moje zmysły, obmywająca emocjami, niepozwalająca się z niej uwolnić, aż nie doprowadzi cię do celu.
„Carry me Like Water” opowiada o losach czwórki bohaterów oraz ludzi ich otaczających. W pozoru niezwiązanych wątkach szybko znaleźć można wspólny mianownik, którym są relacje międzyludzkie oraz znaczenie rodziny w życiu człowieka.
Diego, to młody głuchoniemy mężczyzna mieszkający w meksykańskiej części El Paso. Jego życie to bardziej egzystencja o czym nasz bohater doskonale wie. Od lat próbuje stworzyć list pożegnalny, po którym rozstanie się ze światem, który jedynie wzmacnia jego poczucie beznadziei. Osierocony, opuszczony przez siostrę, która uciekła od życia które wiodła w Meksyku, pracujący za marne grosze u pracodawcy, który traktuje go jak przedmiot, za jedyne przyjazne dusze uważać może dużo starszą od siebie kobietę po wielu przejściach oraz uliczną wariatkę, która wierzy że jest Maryją dziewicą.
Helen, to młoda mężatka oczekująca dziecka. Lata temu uciekła z Meksyku porzucając dawne życie i osiedliła się w Ameryce gdzie poznała swojego ukochanego. Choć myślami często wraca do brata którego opuściła nie ma siły go odnaleźć, a o jego istnieniu nie wspomina nikomu. Swoją tajemnice przed wszystkimi ukrywa również jej mąż -Eddy.
Lizzie, to przyjaciółka Helen. Jest pielęgniarką na oddziale dla pacjentów z AIDS. Niespodziewanie jeden z umierających pacjentów przekazuje jej dar, który umożliwia jej podróże astralne dzięki, którym odkrywa, iż mężczyzna był jej bratem bliźniakiem, a ona sama została adoptowana.
Jake, to mężczyzna, który z powodu problemów rodzinnych zmuszony został opuścić ukochanego brata. Teraz ponownie zmierzyć się musi z nadchodzącym uczuciem straty, z powodu choroby jego wieloletniego partnera, który umiera na AIDS.
Saenzowi, w jego powieści, udało się osiągnąć coś o czym wielu autorów może tylko marzyć – stworzył postacie z krwi i kości, z którymi z miejsca się sympatyzuje. Pomimo mnogości wątków, każda z historii jest równie ciekawa i angażująca. Nawet jeśli nie popieram jakiegoś konkretnego zachowania danej postaci nie jestem w stanie jej potępić. Choć każdy z bohaterów wykreowanych przez Saenza posiada cechy indywidualne wszystkich łączy jednak ogromne poczucie straty, wyrzuty sumienia. Wszystkie postacie mają za sobą jakieś przeżycia i mierzą się z nimi każdego dnia na swój sposób. I choć historia Lizzie i Helen wzbudza emocje to właśnie fragmenty opisujące życie męskich protagonistów dostarczają najwięcej emocji. Samotność niepełnosprawnego mężczyzny poczuć można niemalże namacalnie. Wyalienowany ze społeczeństwa, opuszczony przez bliskich, niezrozumiany przez obcych przyjaciół znajduje jedynie wśród społecznych wyrzutków, które jako jedynie potrafią z nim rozmawiać i okazać dobroć. To także jego historia składa się na najbardziej dynamiczne części powieści. Diego bowiem spotykając na drodze różnych ludzi poznaje ich historie i bierze udział w kilku dziwnych wydarzeniach. Jeszcze bardziej emocjonalnie czytelnik odbiera jednak historie Jacka. Bez wątpienia motyw śmiertelnej choroby zawsze mocno oddziałuje na odbiorcę, nawet jeśli tak jak w przypadku Saenza jest on pozbawiony typowo melodramatycznych chwytów. Tak było i tak razem. Historia Jacka i Joaquina poruszała, natomiast liczne retrospekcje sprawiały, iż postacie stawały się nam tym bardziej bliższe a ich ból szybko stawał się naszym bólem.
Przeszłość każdego z bohaterów oddziałuje na jego spojrzenie na świat. Cierpienie, którego doświadczyli nie było jednak w żaden sposób przesadzone przez co tym łatwiej jest się z nim utożsamić. Pomimo początkowego skonfundowania spowodowanego tak dużą ilością różnych punktów widzenia w pewnym momencie zaczynałam być wdzięczna za te przeskoki ponieważ fragmentami emocje uderzały zbyt mocno w uczucia czytelnika i chwila wytchnienia była niezbędna.
Saenez ma dar do rozgrzewających serce historii. Nawet jeśli opisane przez niego historie rozdzierają serce za każdym razem wskazuje światełko w ciemności, które daje nadzieje. Czytanie jego powieści jest dla mnie jak powrót do domu – w miejsce bezpieczne, wypełnione ciepłem i miłością. Skojarzenie to odnośnie jego prozy pojawia się jednak nie bez przyczyny, gdyż przykłada on ogromną rolę do znaczenia rodziny w życiu człowieka. Tendencja ta ujawniła się już w „Innych zasadach lata” kiedy to doszłam do wniosku, że jeszcze nikt tak ładnie nie napisał o relacjach rodziców z dziećmi. W „Carry Me Like Water” wieź ta jest mocno nadwyrężona jednak z nawiązką wynagradzają ją relacje między rodzeństwem opisane w powieści. Jak nietrudno zgadnąć poszczególnych bohaterów rozsianych w różnych miejsca łączą więzy krwi. Aby doszło do spotkania musi upłynąć dużo czasu, a to co dla czytelnika jest jasne niemalże natychmiast bohaterowie poznają dopiero wówczas gdy większość drogi przejdą samotnie. Oczekiwanie na ich zjednoczenie było jednak niemożliwie wręcz emocjonujące.
Jedyna rzecz, do której jestem w stanie się przyczepić jest wprowadzenie wątku realizmu magicznego, przy pomocy, którego autor dostarczał swoim bohaterom informacji, których zdobycie innymi środkami zajęłoby im wiele czasu. Choć nie przeszkadzał i dosyć dobrze wpasowywał się ogólny klimat powieści powodował u mnie pewien zgrzyt. Jednakże oprócz tego małego mankamentu nie sposób do niczego się przyczepić. Książka tam gdzie powinna łamać serce robi to, a tam gdzie powinna je koić, koi.
„Carry me Like Water” to opowieść przed wszystkim o rodzinie, którą wybieramy, tą w której się rodzimy i jak jej brak wpływa na człowieka. Jestem skłonna stwierdzić, iż jest ona nawet lepsza niż tak wychwalane „Inne zasady lata”. Saenz jak nikt inny w bardzo prostych słowach potrafi oddać całą gamę uczuć. Jego książki są jedyne w swoim rodzaju – niesamowicie ciepłe, dające nadzieję i nieopisane poczucie wewnętrznego ciepła.
Niekiedy podczas czytania czuje jakby spalał mnie wewnętrzny ogień. Emocje buzują, myśli uciekają, a strony przelatują między palcami jakby chwila zawahania z mojej strony mogła skutkować odebraniem mi ukochanej lektury. Inne powieści natomiast sprowadzają na mnie spokój a zdania niosą mnie jak płynąca rzeka, której bez wahania daję się porwać. Książki Benjamina Saenza są...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-15
Po debiutancką powieść Adama Silvery sięgnęłam bez żadnych oczekiwań i założeń. Po przeczytaniu "History is all You Lefty Me" i oczekiwaniu aż w moje ręce wpadnie jego najnowsza powieść o wielce obiecującym tytule "They both die at the end", postanowiłam iść za ciosem i zapoznać się z całym dorobkiem literackim autora.
W "More happy than not" Silvera przenosi nas do alternatywnej wersji rzeczywistości, w której otworzono klinikę specjalizującej się w zabiegach usuwających przykre wspomnieniami. Przeszłość dla nikogo nie musi być już ciężarem, a traumatyczne przeżycia nie musza wpływać na przyszłość.
Medyczne nowiniki nie mają jednak wpływu na życie pewnej grupy przyjaciół, którzy jak zywykle odddają się rozrywką, romansują, przeżywają młodzieńcze rozterki i jedynie niekiedy wspominają dawnego kompana, który poddał się zabiegowi po śmierci brata bliźniaka. Główny bohater - Aaron mieszka z matką i bratem w małym mieszkaniu, spotyka się z dziewczyną i przyjaciółmi, uczy się i pracuje dorywczo. Choć jego nadgarstki zdobią blizny w kształcie uśmiechów przeżywa dzień po dniu. Rysę na jego usystematyzowanym życiu tworzy jednak nowopoznany chłopak, który sprawia, że Aaron wyrywa się z letargu i zaczyna wierzyć, iż jest w stanie zaznać szczęścia.
To ,co rzuciło mi się w oczy, od razu po zakończeniu książki, jest tendencja autora do bardzo nierównego prowadzenia swoich powieści. Obie przeczytane przeze mnie powieści dzielą się bowiem na część, która sprawia, że chce zakończyć przygodę z prozą Silvana już na zawsze i na tą, która nie pozwala mi wyjść z zachwytu.
Przez mniej więcej połowę książki miałam wrażenie, iż "More happy than not" to jedno wielkie nieporozumienie. Nie podobali mi się bohaterzy, którzy byli niczym więcej niż bandą blokowych chuliganów szukających wszędzie zaczepki i grający w gry, których sensu nie do końca rozumiałam, nie podobała mi się bierność głównego bohatera, a przede wszystkim nie podobało mi się to, iż nie wiedziałam do czego to wszystko zmierza. Nie widziałam w sposobie prowadzenia fabuły żadnej celowości. Za główną oś fabularną od biedy uznać by można było rozdarcie głównego bohatera pomiędzy dziewczyną, a najlepszym przyjacielem, którego zaczyna darzyć coraz mocniejszym uczuciem, lecz to wszystko wciąż było zbyt mocno wyeksponowane aby na dłużej przyciągnąć uwagę czytnika. Także motywy tej innowacyjnej dziedziny medycyny był traktowany bardzo po macoszemu i ewidentnie zostawiony na wielki finał. Bardzo wyraźnie widać było także niezdolność autora do stworzenia prawdziwie przyjacielskiej relacji bez żadnych seksualnych podtekstów, uczuć oscylujących pomiędzy niechęcią a przyzwyczajeniem i generalnie wszystkiego co składa się na zdrową relację międzyludzką. Do trzech razy sztuka. Może kolejnym razem się uda, jednak pod tym względem obie przeczytane książki to dramat.
W pewnym momencie autor postanawia zrzucić jednak na czytelnika emocjonalną bombę, która zmienia wszystko.
Tak bardzo jak nie cierpię pierwszej połowy książki tak jestem zachwycona drugą (czyli przypadek odwrotny do tego co otrzymałam w "History is all you left me"). Autor bowiem całkiem niepostrzeżenie nadaje swojej powieści ciężaru emocjonalnego, a tematy, które porusza, stają się bardzo bolesne a przede wszystkim bardzo ważne. Z lekkiej historyjki o życiu nastolatka, którego przeszłość ma co prawda kilka bolesnych akceptów wpływających w pewien sposób na jego życie, lecz z którymi jest w stanie z nimi jakoś egzystować, staje się opowieścią, o akceptacji samego siebie jak i zrozumieniu innych członków społeczeństwa, o odwadze w podejmowaniu właściwych decyzji i jak nienawiści do samego siebie. Dużą wagę przykłada do znaczenia wspomnień w naszym życiu, oraz tego jak kształtują nasze postrzeganie rzeczywistości.
Przelatując przez pierwsze rozdziały nigdy nie pomyślałabym, iż niespodziewanie całość wkroczy na tak poważne tory, a każda kolejną stronę odczuwać będę niczym cios w żołądek, To o czym traktuje "More Happy than not" jest bowiem zaskakująco trafne i uderzające. Nie wiem co Silvera ma w sobie lecz tak jak w przypadku wcześniejszej książki każdą sytuacje odbierałam całą sobą. W momencie, w którym wraz z bohaterem przechodzimy przez kolejne momenty w jego życiu i myślimy, iż teraz to już na pewno wszystko będzie kierować się ku lepszemu nagle autor z sadystyczną przyjemnością pokazuje nam, jak bardzo się mylimy i w tym momencie serce czytelnika może już pęknąć na pół. Szczerze mówiąc nie jestem pewna czy byłam wówczas bardziej poruszona, czy przerażona, iż autor odwołał się do jednego z moich (i pewnie nie tylko moich) najgorszych lęków. Przewrotność zakończenia sprawiła, iż nie mogłam jeszcze długo wyjść z podziwu. Wówczas najdobitniej ukazane zostaje także, iż każde działanie niesie za sobą konsekwencje.
Myśląc o sposobie pisania Adama Silvera jestem skonfundowana jak w jednej powieści można zawrzeć jednocześnie tak dobre fragmenty i tak złe. Jest to dla mnie niepojęte przez co mam także problem z jakąkolwiek oceną jego twórczości. Mając możliwość wymazania pierwszej części książki jestem pewna, iż „More happy than not” mogłoby trafić na listy moich ulubionych. Książka nie dość, że niesie ze sobą spory ładunek emocjonalny, to skłania dodatkowo do refleksji. Nieraz po prostu w nasze ręce wpadają powieści, o których nie wiadomo co myśleć. Ta jest z pewnością jedną z nich...
Po debiutancką powieść Adama Silvery sięgnęłam bez żadnych oczekiwań i założeń. Po przeczytaniu "History is all You Lefty Me" i oczekiwaniu aż w moje ręce wpadnie jego najnowsza powieść o wielce obiecującym tytule "They both die at the end", postanowiłam iść za ciosem i zapoznać się z całym dorobkiem literackim autora.
W "More happy than not" Silvera przenosi nas do...
2017-10-05
Do książki Adama Silvery podeszłam z wielkim optymizmem. Zachęcający opis wskazywał na co najmniej kilka motywów, o których lubię czytać, okładka (wydanie angielskie) od razu wpadło mi w oko, a sam autor na tyle często przewijał mi się przed oczami, że z czystej ciekawości postanowiłam zapoznać się z jego twórczością.
"History is all you left me" jak już sam tytuł wskazuje jest historią o kimś kto odszedł opisanej z perspektywy kogoś kto pozostał.
Griffin pewnego dnia traci swojego najlepszego przyjaciela, będącego jednocześnie jego pierwszą miłością, w nieszczęśliwym wypadku. Niepotrafiący poradzić sobie z żalem i smutkiem nieoczekiwanie znajduje sprzymierzeńca pod postacią obecnego chłopaka zmarłego, który zdaje się go rozumieć jak nikt inny. Razem postanawiają zmierzyć się z przyszłością po stracie miłości ich życia.
Powieść Silvery nie bierze jeńców i już od pierwszych stron uderza w najmocniejsze emocje. Wraz z głównym bohaterem stajemy się uczestnikami pogrzebu człowieka, który od kilku lat był jego najbliższym przyjacielem a później także kimś więcej. Nie znamy wówczas żadnego z bohaterów tego wydarzenia, nie jesteśmy świadomi historii, którą dzielili, nie wiemy jakimi ludźmi byli. Zaprezentowane są nam jedynie bardzo silne emocje odczuwane przez Griffina, który w jednym momencie stracił grunt pod nogami. Jest to dość niekonwencjonalny początek szczególnie jak na książkę YA. Przynosi to jednak zaskakujący efekt i sprawia, iż bez trudu utożsamiamy się ze smutkiem głównego bohatera. W końcu każdy z nas ma kogoś kto był z nami od zawsze i którego straty sobie nie wyobrażamy. Nie widząc nic o bohaterach traktujemy ich jedynie jako nośnik emocji przez co całość zyskuje na uniwersalności.
Przyznam szczerze, że jeszcze żadna książka nie zrobiła na mnie tak dobrego wrażenia jak pierwsze 100 stron "History is ...". Czytanie każdego akapitu było dla mnie emocjonalną mordęgą, ponieważ stawianie się w roli Griffina działało na mnie zbyt mocno. Moją uwagę przekłuwało również swoistego typu rozdarcie głównego bohatera, który zdawał sobie sprawę, iż choć Theo był dla niego całym światem, on sam nie był dla niego tą jedyną osobą. Większość książek która orbituje wokół motywu straty ukazuje głównego bohatera jako tego, który ma największe prawo do odczuwanie żalu i którego serce krwawi najmocniej. Silvera pokazuje jednak, że nie ma jednego sposobu odczuwania żałoby tak jak i nie ma tylko jednej osoby mającej prawa do cierpienia najmocniej.
Gdyby książka skończyła się w tym momencie prawdopodobnie stałaby się jedną z moich ulubionych. Niestety wraz z odkrywaniem kolejnych kart z przeszłości bohaterów, a także ukazania ich postępowania w teraźniejszości powoli zatracałam wszelkie pozytywne odczucia. Stało się bowiem to czego obawiałam się od samego początku - postaciom z którymi tak bardzo się utożsamiałam zaczęto nadawać cechy, które mnie irytują, co w znacznym stopniu wpłynęło na mój odbiór. To samo się tyczy sytuacji, których stają się uczestnikami. Paradoksalnie nie wiedząc o nich nic odczuwałam ich stratę znacznie silniej niż znając całą historie.
Obiektywnie rzecz biorąc powieści nie mogę nic zarzucić, jest prowadzona poprawnie, w zgodzie z utartymi schematami YA. Moja opinia jest jednak subiektywna i nic nie poradzę na to, iż sposób prowadzenia fabuły przez Silvera mnie irytuje. Po pierwsze strasznie przeszkadza mi sposób przedstawienia wątków romantycznych w tego typu powieściach. Szczególnie te zawierające wątek LGBTQ posiadają jakąś trudną do nazwania manierę, która za każdym razem działa mi na nerwy. Po drugie, w książce relacje nawiązane między bohaterami w moim odczuciu nie powinny mieć miejsca (albo przynajmniej nie powinny pokazane być tak topornie). Jednak co najważniejsze, książka, która w moim odczuciu miała być opowieścią stricte o przyjaźni stała się kolejną stała się kolejną historią skupiająca się wokół wątków romansowych.
To samo tyczy się postaci - wszyscy bez wyjątku rozpisani są poprawnie - mają swoje wady i swoje zalety, czasami zachowują się dojrzale a kiedy indziej jak dzieci, jednak nie jest to ten typ bohaterów, z którymi jestem w stanie się utożsamić.
Mam wrażenie, iż książka ta chciałaby być czymś więcej niż jest w rzeczywistości. Oprócz żałoby i prób radzenia sobie z nią poruszane są wątki są inne problemy z którymi nieraz zmuszony jest się zmierzyć młody człowiek - rozwód rodziców, przyjaźń i związek na odległość, ból po rozstaniu, a nawet OCD. Większość z nich potraktowane jest jednak po macoszemu i albo podaje czytelnikowi gotowe rozwiązania, albo w ogóle je przemilcza. Ewentualnie jestem po prostu zbyt dojrzała na takie powieści i odpowiedzi na stawiane pytania po prostu mnie satysfakcjonują.
Patrząc na książkę jako całość miała ona swoje lepsze i gorsze momenty (kilka prawie przelało czarę goryczy) ostatecznie jednak po prostu jest kolejną powieścią YA z wątkiem LGBTQ. Podoba mi się jednak jej ogólny wydźwięk i wnioski, do których ostatecznie dochodzi główny bohater, która choć trącą lekko patosem, ujęły mnie. Szkoda tylko, że droga którą przebywa aby zrozumieć niektóre kwestie była dla mnie tak bolesna.
Do książki Adama Silvery podeszłam z wielkim optymizmem. Zachęcający opis wskazywał na co najmniej kilka motywów, o których lubię czytać, okładka (wydanie angielskie) od razu wpadło mi w oko, a sam autor na tyle często przewijał mi się przed oczami, że z czystej ciekawości postanowiłam zapoznać się z jego twórczością.
"History is all you left me" jak już sam tytuł wskazuje...
2017-09-20
2017-09-08
2017-09-02
Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie całej trylogii. Niby wszystko jest okej. Mamy ciekawych bohaterów, którzy nie są pisani na jedną modłę, bardzo fajnie przedstawione relacje między osobami, które niekiedy kłócą się, nie potrafią ze sobą rozmawiać, lub chcą się na wzajem pozabijać, lecz łączy ich jednocześnie nietypowa przyjaźń, która sprawia, że są dla siebie jak rodzina. Ten duch braterstwa jest zresztą najlepszym punktem tej książki, gdyż reszta to trochę nielogiczna papka.
To, że książka odeszła trochę za bardzo od realizmu zauważyć już można w pierwszej części, kiedy okazuje się, że porachunki gangsterskie są bardzo ważnym elementem fabuły, który nakręca cały ten festiwal przemocy. Mamy więc morderstwo, tortury, gwałt, trwałe okaleczenia, a poszczególni bohaterowie podczas trwania akcji zmieniają jedynie miejsce umiejscawiania bandaży. Jestem wielką miłośniczą podkoloryzowanego angstu, jednak co za dużo to nie zdrowo, szczególnie, że wyraźnie widać w tym pewną niekonsekwencję. Choć książka ma w sobie drastyczne sceny jej raiting jest relatywnie niski i to wyraźnie czuć gdyż całość jest wyjątkowo ugładzona.
Wątek sportowy, który jest główną osią fabularną jest dla mnie jakiś taki nijaki. Niby da się go czytać, jednak nie można nie odnieść wrażenia, że bohaterom wszystko przychodzi odrobinę zbyt łatwo. Niemalże każda dobra historia z wątkiem sportowym posiada tą odrobinę niepewności odnośnie szans na wygraną, a ostatecznie pokazuje, cel nie jest tak ważny jak metody, którymi do niego dążymy. Sakavic ten motyw jednak nie do końca przypasował.
Podsumowując ten jakże chaotyczny wywód trylogia Sakvic jest dobra (choć czuć, że jest to historia która zaistniały na początku w internecie, szczególnie w sposobie prowadzenia fabuły i rozmieszczenia poszczególnych scen), jednakże słysząc peany na jej temat spodziewałam się czegoś innego.
Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie całej trylogii. Niby wszystko jest okej. Mamy ciekawych bohaterów, którzy nie są pisani na jedną modłę, bardzo fajnie przedstawione relacje między osobami, które niekiedy kłócą się, nie potrafią ze sobą rozmawiać, lub chcą się na wzajem pozabijać, lecz łączy ich jednocześnie nietypowa przyjaźń, która sprawia, że są dla siebie jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-25
2017-08-21
2016-11-26
2016-12-18
2016-12-31
2017-08-19
„Call me by your name” to książka, po którą zapewne nie sięgnęłabym nigdy gdyby nie jej ekranizacja. Historia wakacyjnej miłości to temat oklepany do granic możliwości którego unikam jak ognia. Nawet wprowadzenie wątku LGBT nie potrafiłoby reanimować tego przerabianego na milion sposobów tematu. Acimanowi udała się jednak rzecz niezwykła – nie dość, że niemalże od pierwszej strony zainteresował mnie historią, to na dodatek wzbudził żywe emocje.
Na kartach powieści zawarte zostają wspomnienia pewnego lata spędzonego przez 17-letniego Elio i jego rodziców w ich domu na włoskiej riwierze, w którego progi, pewnego dnia, wstępuje letnik mający pod pieczą ojca głównego bohatera - profesora sztuki, kończyć swoja pracę doktorancką. Spotkanie to staje się wstępem do nieoczekiwanego romansu między młodym chłopakiem a niemalże 10-lat starszym Oliverem. Relacji niesamowicie intensywnej, wręcz zahaczającej o obsesje, jednocześnie fascynującej i przerażającej, którą obserwujemy z perspektywy Elio. Choć żadne słowo z tego krótkiego opisu (który nie przekonuje nawet mnie) nie mija się z prawdą „Call me by your name” jest czymś znacznie więcej niż zwykłym romansidłem.
Całość podzielić można na cztery zasadnicze części. Pierwsza to ta, w której Elio zaczyna odkrywać swoje zainteresowanie letnikiem. Niczym w najlepszym thrillerze z każdą stroną rośnie napięcie. Między głównymi bohaterami rzadko dochodzi do konfrontacji; cała ich relacja opiera się głównie na pozornej obojętności przeplatanej nie kiedy wymianą spojrzeń, lub dwuznacznymi sytuacjami. Elio w tym czasie obserwuje letnika, rozmyśla, wzdycha z ukrycia, analizuje czy dobrze odbiera otrzymywane sygnały i pragnie konfrontacji. Uczucia odczuwane przez chłopaka są tak intensywne, iż udzielają się nawet czytelnikowi, a napięcie między tą dwójką staje się nie do zniesienia. Druga, przynosi długo oczekiwany rozwój relacji i jest to prawdopodobnie jeden z najintensywniejszych rozdziałów jakie kiedykolwiek spotkałam. Po tym przechodzimy płynnie do podróży do Rzymu (jakby nie było już dość klimatycznie) gdzie następuje pewne spowolnienie akcji, a ostatecznie docieramy do zakończenia, które istnieje prawdopodobnie tylko po to aby załamać serce (kilkukrotnie).
Nie wiem od czego zacząć opis moich odczuć związanych z tą książką, która po prostu sponiewierała mnie emocjonalnie (choć uczucia te uderzyły mnie ze znacznym, bo ponad dwumiesięcznym, opóźnieniem). Nie spodziewałam się, że książka w gruncie rzeczy pozbawiona akcji może mnie tak pochłonąć. Lwią część powieści zajmują rozmyślania głównego bohatera, które przybliżają nam jego sposób bycia, jego rozterki, oraz pogląd na świat. Dzięki temu między bohaterem a czytelnikiem wytwarza się jedyna w swoim rodzaju więź. Historia widziana oczami Elio staje się tym samym niezwykle angażująca. Wraz z bohaterem przeżywamy rodzącą się miłość i pragniemy kontaktu z obiektem westchnień.
Acimanowi udało się stworzyć prawdziwych bohaterów, którzy są bardzo ludzcy w swoim zachowaniu. Posiadają swoje wady i zalety, nie zawsze postępują słusznie, miewają chwile zwątpienia, niekiedy żałują swoich wyborów. Nawet Oliver, którego obserwujemy jedynie przez pryzmat postrzegania Elio, nie jest jedynie skupiskiem wspaniałych cech, lecz bytem posiadającym indywidualne cechy charakteru. Co ciekawe jakiekolwiek wnioski na temat tego jakimi ludźmi sa wysuwamy jedynie na podstawie ich zachowań tu i teraz. Nie znamy ich przeszłości, ani nie implikujemy na temat przyszłości. Choć to ta dwójka odgrywa główną rolę, pozostałym bohaterom też nie można nic zarzucić. Ukazani bardzo powierzchownie, z racji na sposób prowadzenia narracji, nie irytują, ani nie są wprowadzani na siłę. Na duży plus zasługuje fakt, iż autor stworzył postacie obdarzone niebywałą inteligencją. Wykazał się przy tym dużą subtelnością nie kreując na siłę sylwetek intelektualistów, których wiedza jest tak sztuczna i nienaturalna, że czytelnik czuje się zażenowany, ani tak powierzchowna, iż staje się jedynie mało znaczącym epitetem określającym postacie. W dialogach prowadzonych między Elio, który jako syn profesora wykazuje się znaczną wiedzą na różne tematy i Oliverem, który jest w trakcie końcowych prac swojej książki o Heraklicie, a po wakacjach ma podjąć pracę wykładowcy, wyczuwa się, iż Aciman naprawdę wie o czym pisze, a jednocześnie nie szarżuje swoją wiedza. Patrząc na to z innej perspektywy nigdy jeszcze nie czytałam dialogu pomiędzy postaciami o kulturze antycznej w takim stopniu podszytej napięciem seksualnym.
Autor niezwykłym wyczuciem odznacza się niemalże w każdej kwestii. Historia pozbawiona jest zbędnego patosu, szokowania na siłę, czy nadmiernego lukrowania rzeczywistości. Powieść w pewnych momentach nie stroni od seksu, jednakże nawet on opisany jest bezbłędnie – nie wprawiają w poczucie zażenowania, ani zniesmaczenia zbytnim naturalizmem. Czuć, że nie jest one środkiem do taniej sensacji, lecz integralną częścią całości. Dodatkowym atutem jest to, że nie stara się zawrzeć w swojej historii wszystkich bolączek świata. Problemy Elio skupiają się wyłącznie na próbach zrozumienia własnej seksualności nie rozdrabniając się na kwestie podejścia społeczeństwa do tematu homoseksualizmu, możliwości spotkania się z odrzuceniem, agresją, lub innymi problemami. Romans między nim a Oliverem rozgrywa się jakby poza światem zewnętrznym. Jednym ograniczeniem jest 6 tygodni, które spędzić mogą wspólnie po czym każdy z nich wyruszy w swoją stronę.
„Call me by…” na tle innych tego typu powieści wyróżnia także niepowtarzalny klimat śródziemnomorskich Włoch. Z każdej strony wyczuć można wakacyjną atmosferę dni spędzonych na wycieczkach rowerowych, kąpaniu się w morzu, rozmowach o literaturze i sztuce. Acimanowi udało uchwycić się klimat przygody życia, która zdarzyć się może tylko raz. Chwili, którą chcemy wycisnąć do końca niczym sok z pomarańczy, wiedząc, iż jest to tylko moment, który jednak na zawsze zostanie w naszym sercu.
Powieść to jeden wielki emocjonalny rollercoaster. Pomimo całej masy scen, w której uczucia biorą górę nad czytelnikiem największe wrażenie robi zakończenie. Bardzo kameralne i pozbawione akcji a przez to wyjątkowo mocno chwytające za serce. Na szczególną uwagę zasługuje tu rozmowa Elio z ojcem, w której wypowiedziana została cała miłość rodzica do dziecka, oraz pełna akceptacja wszystkich jego poczynań. Ta prosta w gruncie rzeczy rozmowa sprawdza się lepiej niż patetyczne dialogi, w każdej innej powieści.
Aciman zmierzając się z oklepanym do granic możliwości wątkiem wakacyjnej miłości mógł ponieść sromotną porażkę. „Call me by your name” to jego wielkie zwycięstwo – powieść niezwykła i pełna emocji poruszająca poniekąd wątek dorastania, którego nieodłączną częścią jest poszukiwanie siebie, przeżywania pierwszych miłości, wzlotów i upadków, oraz momentów, które choć zbyt szybko przemijają na zawsze stają się częścią nas samych.
„Call me by your name” to książka, po którą zapewne nie sięgnęłabym nigdy gdyby nie jej ekranizacja. Historia wakacyjnej miłości to temat oklepany do granic możliwości którego unikam jak ognia. Nawet wprowadzenie wątku LGBT nie potrafiłoby reanimować tego przerabianego na milion sposobów tematu. Acimanowi udała się jednak rzecz niezwykła – nie dość, że niemalże od pierwszej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to