-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński8 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać459 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2016-06-28
2018-01-20
2018-01-06
2015-08-29
2016-10-08
2017-02-26
2017-07-08
Po obejrzeniu w zeszłym roku filmu „Holding the man” na moją listę książek do przeczytania automatycznie trafił pierwowzór – autobiografia Tim Conigravea o tym samym tytule. Musiał minąć jednak wiele miesięcy zanim książka ta trafiła w moje ręce. Chwile po jej skończeniu stwierdzić jednak mogę, że warto było czekać.
„Holding the Man” to wspomnienia australijskiego aktora, pisarza i aktywisty, skupiające się na jego trwającym 15 lat związku z Johnem Coleo spisane krótko przed jego śmiercią spowodowaną przez AIDS. Tim swoją historię zaczyna w czasach wczesnej młodości, gdy już jako 11-latek dochodzi do wniosku, że woli chłopców. Kilka lat później w katolickiej szkole, do której uczęszcza poznaje Johna – kapitana drużyny footbolowej, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Wydarzenie to staje się punktem wyjścia do dalszej części opowieści, w której znajduje się miejsce na liczne wzloty i upadki, początek epidemii AIDS, pozytywna diagnoza na obecność wirusa HIV, oraz nierówna walka z chorobą, która początkowo odbiera Timowi ukochanego, a kilka lat później sama pozbawia go życia.
Pierwsze co nawsuwa się po przeczytaniu całości jest myśl jak bardzo jest to angażująca lektura. Historia w niej przedstawiona jest bowiem opisem zwykłego życia, które toczyć może każdy z nas – pozbawionej heroicznych wyczynów, niespodziewanych darów od losu, czy pojawiającego deux ex machina rozwiązującego wszystkie problemy. Ot, zwykła szara rzeczywistość, a w niej ludzkie cierpienie, bez nadziei na pomyślne zakończenie. Jednakże o poziomie na jakim zaangażujemy się emocjonalnie w lekturę w dużej mierze ma nasz stosunek do narratora historii, bowiem sam Conigrave nie jest, aż tak jednoznaczną postacią za którą chciałby uchodzić.
Narrator to palant. Nie ma w tym wypadku potrzeby owijania niczego w bawełnę i udawania, że bohaterowie powinni być krystalicznie czyści skoro historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, a na dodatek dotyczy choroby i śmierci. Conigarve nie stara wybielić swoich czynów, ani umniejszać ich znaczenia, jednakże jednocześnie podchodzi do wszystkiego bez autorefleksji. Autor był bowiem zwolennikiem wolnych związków co w rzeczywistości sprowadzało się do tego, iż zdradzał zakochanego w nim chłopaka na prawo i lewo, tłumacząc się chęcią poszerzania horyzontów lub zwykłej zabawy. Epizody te powtarzały się co jakiś czas i każdorazowo kończyły się powrotem do stałego związku, mętnymi tłumaczeniami i brakiem jakichkolwiek zmian w dalszym postępowaniu. Przyczyną wszystkich nieszczęść, które spadły na głównego bohatera była tylko i wyłącznie jego rozwiązłość seksualna, czemu w całej książce poświęcona zostaje tylko chwila refleksji skompensowana do jednego akapitu. Conigrave w swoim postępowaniu nieustannie ukazuje się jego dziecinny sposób myślenia. Sprowadzenie go jedynie do „tego samolubnego, nieprzewidującego dupka” byłoby jednak sporym nadużyciem, gdyż podczas czytania postrzegać go można jako osobę całkiem sympatyczną, do której ludzie po prostu lgnęli. Czynne uczestnictwo w organizacjach wspierających gejów, pisanie sztuk teatralnych dotyczących sytuacji homoseksualistów w dobie AIDS a także praca jako doradca dla osób zarażonych ukazuje go jako charyzmatycznego, empatycznego człowieka; idealistę, który choć trochę chciał zmienić świat. Po połączeniu tego wszystkie powstaje obraz osoby, słaba nadającego się na towarzysza życiowego, lecz jednocześnie oddanego przyjaciela. Fakt, ten przemawia za tym, iż wyznania miłości do Johna (pomimo wielokrotnych zdrad do, których się dopuszczał) nie były jedynie pustymi frazesami, gdyż związek ten w gruncie rzeczy opierał się na wzajemnej przyjaźni.
Na podstawie książki powstał bardzo nierówny film, którego pierwsza połowa doprowadza do łez rozpaczy, dlatego, że jest tak zła, druga natomiast dlatego, że jest tak dobra.
Zdumiewa mnie jak ludzka w gruncie rzeczy jest to historia. Życie geja w katolickiej szkole w latach 70-tych z pewnością mogło przysporzyć wiele dramatów, Conigrave przeszedł jednak ten okres bez większych problemów. To samo się tyczy jego coming-outu przed rodzicami, którzy pomimo początkowego szoku nie mieli większych kłopotów z zaakceptowaniem go. Jego życie nie było serią niepowodzeń, czy niekończącym się pasmem cierpień, przez co wątek choroby wkraczające w to w miarę spokojne życie wybrzmiewa tym silniej.
Conigrave nie był wielkim myślicielem, który w swojej historii zawarł życiowe mądrości, które towarzyszyć będą ludzkości przez pokolenia. Nie mam w niej miejsca także na heroiczną walkę inspirującą innych. Najwięcej miejsca poświęcone zostaje bezsilności, która notorycznie odczuwał. Przez lwią część tekstu autor skupia się na własnych odczuciach i lękach, na które nie znajduje jednak lekarstwa. Niejednokrotnie zauważyć można, iż w chwilach, zamiast być opoką dla ukochanego on sam nieustannie szukał wsparcia. Jego słabości przemawiały do mnie niekiedy mocniej niż poświęcenie na które decydował się bez chwili zawahania.
Historie dotyczące AIDS w czasach gdy wiązało się to z pewną śmiercią bardzo do mnie trafiają. Był to bowiem okres, w którym na świecie nagle pojawiło się wiele niepotrzebnego cierpienia i strachu. Społeczeństwo zaczęło odrzucać ludzi znajdujących się w grupie ryzyka, pojawiła się wzajemna nieufność spowodowana tym, iż brakowało usystematyzowanej wiedzy na temat AIDS, choroba rozprzestrzeniała się, ponieważ uciskanie przez lata homoseksualiście nie chcieli ograniczać swojej dopiero co odzyskanej wolności. Aspekty te nie zostały oczywiście zbytnio poruszone w tej książce, co w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na jej dramatyzm. Zakończenie bowiem zawsze jest takie samo – choroba i śmierć, którą można było uniknąć.
Tim i John nie dokonali żadnych spektakularnych czynów, ani nie przyczynili się do zmian, jeden z nich postanowił jednak , że ich miłość jest warta uwiecznienia i podzielenia się z innymi. Zapewne gdyby podobną historię stworzył wybitny pisarz, akcenty rozłożone zostałby inaczej, całość naszpikowana byłaby sentencjami podnoszącymi na duchu, a bohaterowie trafialiby prosto w nasze serce. Tim Conigrave stworzył jednak coś co przez swoje wady jest tym bardziej ludzkie. Prawdopodobnie nie był wielkim myślicielem, być może nie był dobrym człowiekiem, ale przynajmniej naprawdę żył.
Po obejrzeniu w zeszłym roku filmu „Holding the man” na moją listę książek do przeczytania automatycznie trafił pierwowzór – autobiografia Tim Conigravea o tym samym tytule. Musiał minąć jednak wiele miesięcy zanim książka ta trafiła w moje ręce. Chwile po jej skończeniu stwierdzić jednak mogę, że warto było czekać.
„Holding the Man” to wspomnienia australijskiego...
2017-12-20
2017-09-06
Niekiedy podczas czytania czuje jakby spalał mnie wewnętrzny ogień. Emocje buzują, myśli uciekają, a strony przelatują między palcami jakby chwila zawahania z mojej strony mogła skutkować odebraniem mi ukochanej lektury. Inne powieści natomiast sprowadzają na mnie spokój a zdania niosą mnie jak płynąca rzeka, której bez wahania daję się porwać. Książki Benjamina Saenza są dla mnie niczym woda kojąca moje zmysły, obmywająca emocjami, niepozwalająca się z niej uwolnić, aż nie doprowadzi cię do celu.
„Carry me Like Water” opowiada o losach czwórki bohaterów oraz ludzi ich otaczających. W pozoru niezwiązanych wątkach szybko znaleźć można wspólny mianownik, którym są relacje międzyludzkie oraz znaczenie rodziny w życiu człowieka.
Diego, to młody głuchoniemy mężczyzna mieszkający w meksykańskiej części El Paso. Jego życie to bardziej egzystencja o czym nasz bohater doskonale wie. Od lat próbuje stworzyć list pożegnalny, po którym rozstanie się ze światem, który jedynie wzmacnia jego poczucie beznadziei. Osierocony, opuszczony przez siostrę, która uciekła od życia które wiodła w Meksyku, pracujący za marne grosze u pracodawcy, który traktuje go jak przedmiot, za jedyne przyjazne dusze uważać może dużo starszą od siebie kobietę po wielu przejściach oraz uliczną wariatkę, która wierzy że jest Maryją dziewicą.
Helen, to młoda mężatka oczekująca dziecka. Lata temu uciekła z Meksyku porzucając dawne życie i osiedliła się w Ameryce gdzie poznała swojego ukochanego. Choć myślami często wraca do brata którego opuściła nie ma siły go odnaleźć, a o jego istnieniu nie wspomina nikomu. Swoją tajemnice przed wszystkimi ukrywa również jej mąż -Eddy.
Lizzie, to przyjaciółka Helen. Jest pielęgniarką na oddziale dla pacjentów z AIDS. Niespodziewanie jeden z umierających pacjentów przekazuje jej dar, który umożliwia jej podróże astralne dzięki, którym odkrywa, iż mężczyzna był jej bratem bliźniakiem, a ona sama została adoptowana.
Jake, to mężczyzna, który z powodu problemów rodzinnych zmuszony został opuścić ukochanego brata. Teraz ponownie zmierzyć się musi z nadchodzącym uczuciem straty, z powodu choroby jego wieloletniego partnera, który umiera na AIDS.
Saenzowi, w jego powieści, udało się osiągnąć coś o czym wielu autorów może tylko marzyć – stworzył postacie z krwi i kości, z którymi z miejsca się sympatyzuje. Pomimo mnogości wątków, każda z historii jest równie ciekawa i angażująca. Nawet jeśli nie popieram jakiegoś konkretnego zachowania danej postaci nie jestem w stanie jej potępić. Choć każdy z bohaterów wykreowanych przez Saenza posiada cechy indywidualne wszystkich łączy jednak ogromne poczucie straty, wyrzuty sumienia. Wszystkie postacie mają za sobą jakieś przeżycia i mierzą się z nimi każdego dnia na swój sposób. I choć historia Lizzie i Helen wzbudza emocje to właśnie fragmenty opisujące życie męskich protagonistów dostarczają najwięcej emocji. Samotność niepełnosprawnego mężczyzny poczuć można niemalże namacalnie. Wyalienowany ze społeczeństwa, opuszczony przez bliskich, niezrozumiany przez obcych przyjaciół znajduje jedynie wśród społecznych wyrzutków, które jako jedynie potrafią z nim rozmawiać i okazać dobroć. To także jego historia składa się na najbardziej dynamiczne części powieści. Diego bowiem spotykając na drodze różnych ludzi poznaje ich historie i bierze udział w kilku dziwnych wydarzeniach. Jeszcze bardziej emocjonalnie czytelnik odbiera jednak historie Jacka. Bez wątpienia motyw śmiertelnej choroby zawsze mocno oddziałuje na odbiorcę, nawet jeśli tak jak w przypadku Saenza jest on pozbawiony typowo melodramatycznych chwytów. Tak było i tak razem. Historia Jacka i Joaquina poruszała, natomiast liczne retrospekcje sprawiały, iż postacie stawały się nam tym bardziej bliższe a ich ból szybko stawał się naszym bólem.
Przeszłość każdego z bohaterów oddziałuje na jego spojrzenie na świat. Cierpienie, którego doświadczyli nie było jednak w żaden sposób przesadzone przez co tym łatwiej jest się z nim utożsamić. Pomimo początkowego skonfundowania spowodowanego tak dużą ilością różnych punktów widzenia w pewnym momencie zaczynałam być wdzięczna za te przeskoki ponieważ fragmentami emocje uderzały zbyt mocno w uczucia czytelnika i chwila wytchnienia była niezbędna.
Saenez ma dar do rozgrzewających serce historii. Nawet jeśli opisane przez niego historie rozdzierają serce za każdym razem wskazuje światełko w ciemności, które daje nadzieje. Czytanie jego powieści jest dla mnie jak powrót do domu – w miejsce bezpieczne, wypełnione ciepłem i miłością. Skojarzenie to odnośnie jego prozy pojawia się jednak nie bez przyczyny, gdyż przykłada on ogromną rolę do znaczenia rodziny w życiu człowieka. Tendencja ta ujawniła się już w „Innych zasadach lata” kiedy to doszłam do wniosku, że jeszcze nikt tak ładnie nie napisał o relacjach rodziców z dziećmi. W „Carry Me Like Water” wieź ta jest mocno nadwyrężona jednak z nawiązką wynagradzają ją relacje między rodzeństwem opisane w powieści. Jak nietrudno zgadnąć poszczególnych bohaterów rozsianych w różnych miejsca łączą więzy krwi. Aby doszło do spotkania musi upłynąć dużo czasu, a to co dla czytelnika jest jasne niemalże natychmiast bohaterowie poznają dopiero wówczas gdy większość drogi przejdą samotnie. Oczekiwanie na ich zjednoczenie było jednak niemożliwie wręcz emocjonujące.
Jedyna rzecz, do której jestem w stanie się przyczepić jest wprowadzenie wątku realizmu magicznego, przy pomocy, którego autor dostarczał swoim bohaterom informacji, których zdobycie innymi środkami zajęłoby im wiele czasu. Choć nie przeszkadzał i dosyć dobrze wpasowywał się ogólny klimat powieści powodował u mnie pewien zgrzyt. Jednakże oprócz tego małego mankamentu nie sposób do niczego się przyczepić. Książka tam gdzie powinna łamać serce robi to, a tam gdzie powinna je koić, koi.
„Carry me Like Water” to opowieść przed wszystkim o rodzinie, którą wybieramy, tą w której się rodzimy i jak jej brak wpływa na człowieka. Jestem skłonna stwierdzić, iż jest ona nawet lepsza niż tak wychwalane „Inne zasady lata”. Saenz jak nikt inny w bardzo prostych słowach potrafi oddać całą gamę uczuć. Jego książki są jedyne w swoim rodzaju – niesamowicie ciepłe, dające nadzieję i nieopisane poczucie wewnętrznego ciepła.
Niekiedy podczas czytania czuje jakby spalał mnie wewnętrzny ogień. Emocje buzują, myśli uciekają, a strony przelatują między palcami jakby chwila zawahania z mojej strony mogła skutkować odebraniem mi ukochanej lektury. Inne powieści natomiast sprowadzają na mnie spokój a zdania niosą mnie jak płynąca rzeka, której bez wahania daję się porwać. Książki Benjamina Saenza są...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-14
Moją uwagę przykuł tytuł. Intrygujący, tajemniczy, zachęcający do zapoznania się z historią. Jego znaczenie poznajemy jednak już po kilku stronach, gdy autor przenosi nas do szpitalnej izolatki oddzielonej od świata, w której młody mężczyzna umiera w straszliwych męczarniach i roni łzy z bólu bądź strachu przed śmiercią. Łzy, które nie należy ocierać bez ochronnych rękawiczek nakazanych przez reguły szpitalne, ważniejsze od jakichkolwiek ludzkich odruchów.
„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” traktuje bowiem o ludzkiej znieczulicy, braku akceptacji, szukaniu własnej tożsamości, życiu i śmierci w cieniu epidemii AIDS w Sztokholmie lat 80. XX wieku. W trylogii Gardella nie ma miejsca na subtelności. Bawienia się z czytelnikiem w kotka i myszkę. Już same podtytuły ukazują jak potoczy się historia grupy przyjaciół. Na początku była miłość, spokój i radość z powoli zdobywanych praw, następnie przyjdzie czas na chorobę, panikę i powoli rodzącą się nienawiść społeczeństwa do wszystkiego co uważają za zagrożenie. Na końcu natomiast nastąpi śmierć. Nielinearna konstrukcja powieści pozwala autorowi mieszać przeszłość z przyszłością, by następnie znów powrócić do teraźniejszości. Niczym w ponurej wyliczance wymienia tych, którzy odejdą. Imiona ludzi, które jeszcze nic nam nie mówią, a których historie dopiero poznamy na kartach książki.
Świat opisany przez autora poznajemy oczami Rasmusa – chłopaka z małej wioski, który w wyjeździe do Sztokholmu wypatruje szanse na ujawnienie swojej seksualności, oraz Benjamina pochodzącego z ortodoksyjnej rodziny świadka Jehowy, który dzięki przypadkowemu spotkaniu swoją seksualność zacznie dopiero odkrywać. To właśnie na ich przykładzie, ich przyjaciół i rodzin obserwować będziemy wpływ epidemii AIDS, która nagle zaczyna zbierać swoje żniwo.
Historia spisana przez Gardella przeraża i uświadamia jak szybko zapomnieć można o zwykłym ludzkim człowieczeństwie. Wraz z pierwszą falą zachorowań, i tak nieufni wobec społeczności homoseksualnej, ludzie, zaczynają traktować gejów jak wybryków natury roznoszących zaraze. Odmawia im się prawa do opieki medycznej, współczucia, zabiera godność. Skazuje na cierpienie i śmierć w izolacji. Skąpi ludzkich odruchów. Daleko posunięta propaganda skłania do nienawiści i strachu. Zarażonym odmawia się miana ofiary przylepiając łatkę mordercy. W świecie pełnym pogardy naszym bohaterom przyjdzie mierzyć się z chorobą i śmiercią najbliższych, świadomością, iż mogą liczyć tylko na siebie. Samotnością napiętnowany jest bowiem każdy z bohaterów.
W „Miłości” ukazany jest czas wyborów, szukania własnej tożsamości i drogi w świecie pełnym możliwości, który tylko czeka aby przyjąć Cię z otwartymi rękami. Wraz z bohaterami nieśmiało wkraczamy w życie Sztokholmskich homoseksualistów – wyzwolonych, zachłystujących się wręcz pozyskanymi prawami, żyjącymi chwilą. Choć wszyscy wydają się szczęśliwi autor ani na chwilę nie pozwala zapomnieć czytelnikowi, że chwila ta pryśnie za moment niczym bańka mydlana. W „Chorobie” przekonają się o tym sami bohaterowie. Doświadczając pierwszych objawów choroby, lęków, iż rzeczywistość, w której żyli okaże się ułudą, odrzuceniem ze strony rodziny i społeczeństwa. Gardell sprawnie rysuje przed nami obecną sytuację ukazując ją oczami Rasmusa, Benjamina i ich przyjaciół, przechodząc płynnie do punktu widzenia ich rodzin, a nawet niczym w reportażu ukazując ogólną sytuację w kraju i na świecie. Dla czytelnika jest to natomiast zapowiedź zbliżającej się emocjonalnej udręki, która nie opuści nas już aż do ostatniej strony.
Poznając bohaterów, historie ich dzieciństwa marzenia, plany i pragnienia coraz mocniej angażujemy się w przedstawioną historię, która jak wiemy, nie ma happy endu. Nic więc dziwnego, że do „Śmierci” nie można podejść obojętnie. Wszelki dystans, który istniał między czytelnikiem, a bohaterem został już wcześniej zniwelowany. W zwieńczeniu trylogii nie czeka nas jednak nic ponad tytułową śmierć, której ulec muszą wszyscy. Stajemy się obserwatorami ludzi stojącymi w obliczu tragedii – jedni wybierają śmierć z własnej ręki chcąc zachować do końca godność i piękny wygląd, nie zgadzając się na życie na łasce społeczeństwa traktujących ich jak śmieci; inni wybierają życie. Mimo wszystko, ciesząc się ostatnimi chwilami w gronie bliskich, lub w kompletnym odosobnieniu. Walcząc o każdy dzień, z myślą, iż przeżyli swoje życie tak jak chcieli pomimo fatalnego końca. Obserwujemy pożegnania kochanków, pogrzeby przyjaciół, kłótnie z rodziną odrzucających prawdę o swoim zmarłym dziecku, a każda sytuacja opisana przez Gardella sprawia, że nasze serce chce pęknąć, bo sytuacje opisane w „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” nie powinny mieć miejsca i choć historia Rasmusa, Benjamina, Paula i pozostałych jest tylko fikcją z pewnością istniały tysiące podobnych historii, które fikcją już niestety nie były.
Trylogii Gardella nie można nazwać łatwą, lekką i przyjemną; choć napisana została w przystępny sposób, treść w nich zawarta wymaga skupienia oraz pewnego rodzaju szacunku. Historia opisana przez niego porusza, lecz także skłania do przemyśleń na temat człowieczeństwa, tolerancji, samotności. Pokazuje, że nie warto żyć w strachu, że należy cieszyć się każdym dniem, i żyć w zgodzie z własnym sumieniem i nie żałować swoich wyborów.
Moją uwagę przykuł tytuł. Intrygujący, tajemniczy, zachęcający do zapoznania się z historią. Jego znaczenie poznajemy jednak już po kilku stronach, gdy autor przenosi nas do szpitalnej izolatki oddzielonej od świata, w której młody mężczyzna umiera w straszliwych męczarniach i roni łzy z bólu bądź strachu przed śmiercią. Łzy, które nie należy ocierać bez ochronnych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-12
Czytając przez niemalże całe życie łatwo zaszufladkować się w określonych gatunkach. Doskonale wiem jakie tematy poruszane w książkach mnie interesują a od których cierpnie mi skóra. New Adult jest prawdopodobnie na szczycie gatunków, których nie chce ruszać, a nawet jeśli już doskonała promocja przekonuje mnie do sięgnięcia po jakiś tytuł czytanie szybko staje się torturą. Od wszystkiego są jednak odstępstwa. Jedno z nich nosi tytuł „Serce ze szkła”.
Swój wywód powinnam zacząć od tego, iż od zawsze śledzę rynek wydawniczy pod kątem książek, w których występuje motyw śmiertelnej choroby. Książka Emmy Scott trafiła w moje ręce jednak kompletnie przez przypadek. Postanowiłam zaryzykować i w sumie nie zawiodłam się.
Choć „Serce ze szkła posiada wszystkie wady NA, jednak będąc na to przygotowana uznawałam je za specyficzny „urok” powieści. Obowiązkowo mamy romans, którego początek bierze się z jakiegoś nielogicznego wydarzenia. Całe szczęście autorka odeszła od schematu cichej dziewczyny i bad boya, stawiając na postać spokojnego chłopaka i gitarzystki zespołu rockowego uzależnionej od alkoholu, próbującej zapomnieć o ciężkiej przeszłości i pozwalającej, aby ktoś inny sprawował nad nią kontrolę. Bardzo szybko dowiadujemy się, że uroczy Jonah także nie pozbawiony jest problemów, wśród których prym wiedzie problem z przeszczepionym kilkanaście miesięcy wcześniej sercem, które zaczyna atakować miażdżyca. Czując ciążący nad nim wyrok, chłopak sumiennie przestrzega ustalonego harmonogramu – bierze w udział w niedzielnych spotkaniach z rodziną, spędza wieczory z wąskim gronem znajomych, dorabia jako kierowca limuzyny i całe dnie spędza na tworzeniu instalacji ze szkła, która ma być jego dziedzictwem. Kacey wywraca jednak jego życie do góry nogami a przy okazji zmienia swój sposób patrzenia na świat. Całość opiera się na utartym schemacie znanych z wielu innych powieści jednak nie jest to wada. Czasami dobrze poczytać o czymś co już się zna.
Niepodważalnym plusem „Serca ze szkła” jest fakt, iż autorka nie bawi się w tworzenie romansu z tajemnicą w tle, która ujawnia się pod koniec i zmienia życie bohaterów. Wątek choroby wprowadzony jest już na pierwszych stronach i idealnie przeplata się z wątkiem romantycznym. Dni Jonaha są bowiem policzone i wiedzą o tym wszyscy, którzy go otaczają, łącznie z nowo poznaną dziewczyną. Fakt ten nadaje jakiegoś dramatycznego wyrazu całości, ponieważ posiadając tą wiedzę Kacey świadomie podejmuje każdą decyzję nie spodziewając się happy endu, a mimo to bez wahania wkracza w życie protagonisty. Wybory bohaterów dokonane w chwilach próby są ogólnie warte pochwały i sprawiają, że z miejsca lubimy każdą pojawiającą się postać.
Na uwagę zasługują stworzone przez autorkę relacje miedzy bohaterami. Kontakt Jonaha bratem, rodzicami, przyjaciółmi jest czymś rozgrzewającym serce. Jego znajomość z Kasey, która przez długi czas funkcjonowała na poziome przyjaźni była ukazana fantastycznie. Więź łącząca tą dwójkę ujawniała się przy okazji każdego dialogu, ich rozmowy podszyte były jednocześnie dawką wzajemnego pożądania. W tym momencie pojawia się jednak pewne ale… Świadoma tego że NA rządzi się swoimi prawami od pierwszych stron wiedziałam, że wcześniej czy później pojawi się wątek romansowy. Związek, który na kartach swojej powieści opisała Scott w najlepszym razie nazwać można letnim. Cała chemia między głównymi bohaterami wyparowała, a w zamian dostaliśmy wątpliwej jakości dialogi i suche sceny seksu (serio, te fragmenty miały w sobie tyle polotu co instrukcja obsługi drylownicy do wiśni). Nie można mieć wszystkiego. Wróćmy jednak do jaśniejszej strony „Serca ze szkła”.
Tak ja NA tak i książki z wątkiem śmiertelnej choroby rządzą się swoimi prawami wśród których wyróżnić można nadmierny patetyzm, głębokie sentencje i łzawe momenty balansujące na granicy kiczu. Choć nie świadczy to może najlepiej o moim guście czytelniczym jednak bez bicia przyznaję się, że uwielbiam to wszystko co składa się na te historie. „Serce ze szkła” dostarczyło mi więc dokładnie tego czego potrzebowałam (choć z bólem przyznam, że brakowało mi sentencji a’la Green, które po prostu ładnie brzmią). Tak wiec tam gdzie miało być puchato i słodko było puchato i słodko, tam gdzie miało być smutno tam było smutno, tam gdzie miały się polać łzy tam… powiedzmy że wciąż było smutno. Na wielki plus zasługuje również postawa protagonisty. O zachowaniu bohaterów literackich w obliczu śmierci napisać można całą prace magisterską. Scott odrzuciła jednak pomysły związane z samorealizacją, spełnianiu marzeń, znalezieniu tej jedynej/jedynego i postawiła na próbie pozostawienia po sobie jakiegoś dziedzictwa, czym w przypadku Jonaha była instalacja ze szkła, którą chciał skończyć przed śmiercią. Całość zyskała tym samym na autentyczności i realności, ponieważ zostawienie czegoś po sobie jest tym o czym chyba każdy z nas myśli i co rzeczywiście można zrealizować. Nie musi być to artystyczne dzieło, lub czyn który zapisze się w pamięci potomnych jednak nawet mała rzecz może zaświadczyć o naszym istnieniu. Mogę więc z całą pewnością stwierdzić, że podobał mi się wydźwięk tej powieści.
Jeśli miałabym porównać książkę Scott do innych powieści najbliżej byłoby jej do „Utraty”, która prawdopodobnie na stałe znalazła miejsce w moim sercu. I nie mam na myśli tylko tego, że obie okładki wskazują na to, że grafik miał jakiś gorszy dzień, lecz fakt iż noszą w sobie ogromne pokłady ciepła i dostarczają odpowiedniej dawki wzruszeń (choć „Serce ze szkła” definitywnie wygrywa jeśli chodzi o zakończenie). Żadna z ich nie udaje, iż jest powieścią, która ma odmienić czyjeś życie, lecz nawet te krótkie chwile spędzone w ich towarzystwie sprawiają, że człowiek czuje się troszeczkę bardziej zaprzyjaźniony ze swoim życiem.
Czytając przez niemalże całe życie łatwo zaszufladkować się w określonych gatunkach. Doskonale wiem jakie tematy poruszane w książkach mnie interesują a od których cierpnie mi skóra. New Adult jest prawdopodobnie na szczycie gatunków, których nie chce ruszać, a nawet jeśli już doskonała promocja przekonuje mnie do sięgnięcia po jakiś tytuł czytanie szybko staje się torturą....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-08
2016-08-26
2016-09-11
2016-09-13
2016-08-03
2015-11-14
2013-01-12
2013-11-22
Początek pozwolił mi wierzyć w bezbolesne rozstanie z serią "Diabelskie maszyny", epilog obrócił jednak moje nadzieje w niwecz, sprawiając, że przez te dwadzieścia parę stron poczułam się jak na uczuciowym rollercoasterze, który wyrzucił mnie z siebie nagle i bez ostrzeżenia. Jeszcze nigdy nie czytałam fragmentu tak pięknego, wzruszającego, a zarazem przerażającego w swojej wymowie, podczas którego śmiech miesza się ze łzami, a zazdrość z największym współczuciem.
Cudowna...
Początek pozwolił mi wierzyć w bezbolesne rozstanie z serią "Diabelskie maszyny", epilog obrócił jednak moje nadzieje w niwecz, sprawiając, że przez te dwadzieścia parę stron poczułam się jak na uczuciowym rollercoasterze, który wyrzucił mnie z siebie nagle i bez ostrzeżenia. Jeszcze nigdy nie czytałam fragmentu tak pięknego, wzruszającego, a zarazem przerażającego w swojej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-04
„To nie nasza tylko gwiazd naszych wina”
O książce Greena było głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”. Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z pojawieniem się w kinach ekranizacji. Stan ten utrzymuje się do dnia dzisiejszego. Fanów przybywa niemalże proporcjonalnie do hejterów, głoszących iż nie jest to nic ponad zwykły wyciskacz łez, a ja cieszę się, że zdążyłam zapoznać się z „Gwiazd naszych wina” przed ogólnym szałem na wszystko co z greenem związane i wyrobić sobie o niej własne zdanie – nie podyktowane ogólnym zaślepieniem.
Pisanie o śmierci nie jest czymś łatwym, a pisanie o śmierci w sposób przystępny dla zwykłego czytelnika jest prawdziwym wyzwaniem. Pomimo to niektórzy pisarze nie obawiają się podjąć tego tematu. Popularność książek takich jak "Oskar i pani Róża", "Bez mojej zgody", "Zanim umrę", czy właśnie najnowsza książka Greena świadczą o tym, że istnieje na nie zapotrzebowanie. Lęk przed śmiercią towarzyszy ludziom od początku istnienia; nie wiemy i nigdy się nie dowiemy czy istnieje inne, lepsze życie, które dane nam będzie wieść po opuszczeniu ziemskiego padołu, a może odrodzimy się w innej formie. To właśnie ta nieświadomość jest katalizatorem naszego strachu - strachu przed nieznanym. Powieści, które poruszają te trudne tematy dają możliwość oswojenia się z tą jedyną pewną rzeczą na świecie.
Hazel choruje na raka trzustki w czwartym stadium z przerzutami do płuc. Poznajemy ją, gdy w chwili depresji, za namową rodziców, udaje się na spotkanie grupy wsparcia dla młodych osób zmagających się z nowotworem. Z całą pewnością miejsce te można odbierać w sposób dwuznaczny: z jednej strony dodaje otuchy i siły do walki, poprzez swoistego typu rywalizację odbywającą się między uczestnikami, z drugiej jednak jest przygnębiające i przytłaczające przez ciągłe pojawianie się nowych twarzy zastępujących tych, którzy przegrali i stali się jedynie kolejnymi nazwiskami wymienianymi na końcu litanii . Nic więc dziwnego, że nie jest to ulubiony sposób spędzania czasu, który jej pozostał. Jednak podczas jednego ze spotkań Hazel spotyka Augustusa – chłopaka „z zewnątrz” mającego najgorsze chwile dawno za sobą. Dalsze zdarzenia toczą się już lawinowo. Młodzi zaczynają się poznawać, zakochują w sobie, a ich miłość płynie wraz z wirem wydarzeń. Nie warto jednak oczekiwać happy endu...
„Gwiazd naszych wina” to zasadniczo nie książka o umieraniu, lecz o życiu mimo wszystko, łapiąc każdą chwilę, jakby była tą ostatnią, wykorzystując do cna już i tak chyłkiem wykradane sekundy. Jest to niewątpliwie jedna z tych powieści po których zakończeniu robi się cieplej na sercu, po których chce się śpiewać, skakać, krzyczeć, patrzeć w niebo i dziękować za każdą sekundę.
Powieści tego typu rządzą się pewnymi prawami, które autor „Gwiazd…” bezwzględnie przestrzega. Tak więc otrzymujemy cały pakiet słodkich bohaterów, przejętych rodziców, miłych lekarzy i pielęgniarek, oraz zatroskanych rodziców. Każdy element z osobna mógłby przyprawić o zacukrzenie organizmu, połączone razem – o coś znaczenie gorszego. Całość tworzy jednak uroczy obrazek i bynajmniej nie przeszkadza. W końcu bohaterowie borykają się z problemami, które doskonale wyważają ten sielski obrazek.
Hazel i Gus są jednak w jakiś lekko przesłodzony sposób prawdziwi. Wyalienowani przez swoją chorobę, potrzebujący drugiej osoby, zdający sobie sprawę, że żyją dzięki chwilom wykradzionym losowi. Każde z nich z sytuacją, którą zgotowało im życie radzi sobie w inny sposób – Hazel, godząc się z tym co nieuniknione i próbując odejść bez zbędnego zamieszania, Gus próbując paznokciami wydrapać swoje imię w świadomości innych. To co sprawia, że nie mamy do czynienia jednak z postaciami dramatycznymi, ciągle użalającymi się nad losem i całym złem świata to ich dystans do siebie i swojej choroby. W gruncie rzeczy książka, o dziwo, nie jest utrzymana w podniosłym tonie – wręcz przeciwnie - okraszona jest sporą dawką humoru, będącą siłą tej książki. Hazel, która ochrzciła swoją butlę tlenową dumnym imieniem Phillip, ironiczne wspominanie o „bonusach rakowych”, to w jakim świetle przedstawiają nowotwór, dość wisielcze poczucie humoru Gusa, sprawia, iż nie jawią nam się jako ofiary, lecz osoby pełne pogody ducha. Książka stworzona jest po to aby igrać z naszymi uczuciami – pozwala nam pokochać bohaterów, utożsamić się z nimi, aby później rzucić nas na skraj emocjonalnej przepaści. Bohaterowie nie pragną zbyt wiele – tylko trochę więcej czasu, lecz my wiemy, że go nie dostaną, bo nie tak działa życie.
Schematyczność fabuły złamana jest dzięki dość dziwnemu pomysłowi autora, aby obdarzyć naszą protagonistkę pewnym niespotykanym marzeniem. Hazel chce bowiem poznać zakończenie swojej ukochanej książki „Cios udręki” – opowieści o chorej na białaczce Annie. Jej na pozór nieosiągalne pragnienie zostaje spełnione, gdy wraz z Gusem wyrusza do Amsterdamu, aby spotkać tajemniczego autora - Petera van Houtena. Muszę przyznać, że początkowo był to dla spory zgrzyt rzutujący na reszcie powieści. Wątek tak nierealny, w żaden sposób nie pasował mi do tej właśnie historii. Green, którego znakiem rozpoznawczym stały się metafory (te bardziej lub mniej wysublimowane), którymi wręcz wypchał swoją powieść, doskonale jednak wiedział jaki efekt chce uzyskać wprowadzając postać Houtena. Odpowiedź na to czy dało to zmierzony efekt jest rzeczą sporną, niezmienny pozostaje jednak fakt, że najwięcej między naszymi protagonistami dzieje się w klimatycznym Amsterdamie i nich tak zostanie.
„Gwiazd naszych wina” chciałaby uchodzić za książkę naszpikowaną głębokimi sentencjami. I choć większości z nich zarzucić można banalność, faktem pozostanie, iż niektóre z nich potrafią skłonić do chwili refleksji. Szczególnie prawdziwe wydaje się stwierdzenie umieszczone niemalże na początku książki, pozostawiający gorzki posmak na długo po odłożeniu książki na półkę – wszystkich nas czeka zapomnienie, bez względu kim jesteśmy i co uczynimy, a nasza historia umrze wraz z nami.
Z niektórymi książkami tak właśnie jest - zakorzeniają się w naszym umyśle pomimo tego, że podczas czytania nie robiły większego wrażenia. Tak było z książką Greena. Ot kolejna powieść dla nastolatków – przyjemna w odbiorze, lekko naiwna, lecz nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Po pewnym czasie cała historia zaczyna jednak żyć w umyśle czytelnika własnym życiem. Niczym Hanzelowy „Cios udręki” tkwi na skraju podświadomości i wraca w najmniej oczekiwanych momentach.
Generalnie lubię ten rodzaj książek. To właśnie one najszybciej przypominają nam, że nie jesteśmy nieśmiertelni, a nasz czas jest ściśle określony. Można się śmiać z naiwności sentencji Greena, lecz prawdą jest, że każdy z nas ma własną „małą nieskończoność”, tylko tyle, aż tyle, i nic więcej.
„To nie nasza tylko gwiazd naszych wina”
O książce Greena było głośno już w czasie premiery. Wyjątkowo dobre opnie na goodreads, oraz miejsca w rankingach rocznych posłużyły za wystarczającą reklamę, aby w Polsce trzecia z kolei powieść amerykańskiego autora sprzedawana była z nalepką „Bestseller”. Prawdziwa greenomania zaczęła się jednak stosunkowo niedawno, bo wraz z...
Pierwszy dzień w college'u to ciężkie przeżycie dla każdego, a szczególnie dla wyalienowanej z życia, nieśmiałej, wręcz zahukanej w sobie młodej dziewczyny. Tak właśnie jest Kiersten. Wszystko zmienia się gdy poznaje Westona - pewnego siebie opiekuna roku, który staje się dla niej katalizatorem zmian. Zamknięta w kokonie własnych lęków, zmagająca się z depresją po śmierci rodziców dzięki niemu zaczyna naprawdę żyć. Nie wie jednak, że nie ona jedna na swoich barkach dźwiga ciężar ponad jej siły, a oferowana pomoc okaże się ratunkiem dla nich obojga.
„Utrata” należy do wąskiej grupy książek, których zadaniem jest rozrywać serce czytelnika kawałek po kawałku. Jest to jedna z tych „powieści rakowych”, czerpiących garściami ze schematu (patrz „Gwiazd naszych wina”, „Zanim umrę”, w mniejszym stopniu „Bez mojej zgody”), które jednak zawsze się wybronią i wzbudzą jakieś emocje.
Tak jak w wielu wcześniejszych historiach mamy dwoje nastolatków, którzy radzą sobie z codziennością najlepiej jak potrafią, nie marnując żadnej chwili, śmiejąc się, spełniając marzenia i kochając tak jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Choć fabule daleko do oryginalności jest to temat, który nie nuży – w końcu żadna książka tak nie afirmuje życia, jak ta traktująca o ludziach, którym tak niewiele go zostało.
Siłą napędową powieści van Dyken są niewątpliwie bohaterowie, których poznajemy naprawdę dobrze, z racji tego, iż autorka zdecydowała się na dwutorową narrację. Kiersten to sympatyczna, cicha i zagubiona dziewczyna, z którą bez trudu można się utożsamić. Choć wiele jej wyborów ugruntowanych jest stratą bliskich łatwo zrozumieć jej sposób myślenia. Jest to zarazem wada i zaleta tej postaci, której wyraźnie brakuje ikry, przez co zainteresowanie jej historią dość szybko zanika. Braki te doskonale rekompensuje Weston, który staje się drugim narratorem. I choć obserwacje czynione z jego punktu widzenia są krótsze i początkowo służą jedynie jako wtrącenia do całej historii są one najlepszą częścią powieści. Bo i sam bohater jest niezwykły.
Autorka kreując go idealnie wyważyła cechy charakteru stawiając go gdzieś między duszą towarzystwa, a cichym romantykiem, przystojniakiem ze szkolnej drużyny na widok, którego żeńska część college'u mdleje, a zrównoważonym opiekunem roku, gotowym nieść pomoc w każdej sytuacji. Nie wiem jak jej się to udało, ale stworzyła tym samym postać z krwi i kości, z którą chciałoby się zaprzyjaźnić. Dodatkowo to właśnie z jego ust padają najtrafniejsze uwagi i świetne cytaty. Nieczęsto w młodzieżowych powieściach spotkać można tak dojrzałego młodego człowieka, który nie dość, że zdaje się być całkowicie pogodzony z tym, iż dano mu tak mało czasu, to potrafi wynieść ze swojej sytuacji pewną mądrość. Dlatego też, gdy czytam że życie to niebo wierzymy w to, gdyż czujemy, że to coś więcej niż utarty frazes.
Dużym plusem powieści jest także niewymuszona fabuła. Nie ma w niej nachalnego wątku miłosnego, niesamowitych zdarzeń, czy niespodziewanych zwrotów akcji. Mamy jasno określoną oś fabularną - lista rzeczy do zrobienia stworzona przez Kiersten – która staje się pretekstem do udzielenia nam kilku życiowych rad, ukazania piękna nawet najbardziej zwyczajnych chwil i pokazania, że trzeba chwytać czas póki go jeszcze mamy, nie wpychając nam przy okazji na siłę łzawej historyjki o umierającym chłopaku.
O śmierci nie mówi się tam prawie wcale. Wisi niczym widmo przyszłych zdarzeń, autor nie obsadza jej jednak w roli równorzędnego bohatera.
I choć pod koniec historia zmierza w stronę niepotrzebnej tkliwości, a autorka z coraz większą pewnością siebie dopasowuje rzeczywistość do swojej historii nie odbiera to powieści uroku, który sprawia, że od historii Westona i Kierstin nie sposób się oderwać.
„Utrata” jest niczym kocyk w zimny wieczór, otula czytelnika, sprawia, że na sercu robi się cieplej i wywołuje na twarzy mimowolny uśmiech. I po raz kolejny daje nam powód do zachwytu nad codziennością, oraz docenienia czasu, który nam dano.
Pierwszy dzień w college'u to ciężkie przeżycie dla każdego, a szczególnie dla wyalienowanej z życia, nieśmiałej, wręcz zahukanej w sobie młodej dziewczyny. Tak właśnie jest Kiersten. Wszystko zmienia się gdy poznaje Westona - pewnego siebie opiekuna roku, który staje się dla niej katalizatorem zmian. Zamknięta w kokonie własnych lęków, zmagająca się z depresją po śmierci...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to