-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
Długo mi się zeszło z napisaniem opinii o słynnym "Szeptaczu". Przeczytanie go też mi trochę czasu zajęło, ale nie dlatego, że był niestrawny. Po prostu trafiłam z nim na moment wyjątkowego czytelniczego niechcieja.
O tej książce było naprawdę głośno na Instagramie. Na początku spotykałam głównie entuzjastyczne recenzje. Później dała o sobie znać fala głosów niezadowolenia. W związku z tym sama nie wiedziałam czego oczekiwać. Towarzyszyło mi też wrażenie, ze chyba już wszyscy tę książkę przeczytali i przewałkowali z każdej strony :D
Niby ostatni mają być pierwszymi, ale ja raczej nie rzucę nowego światła na "Szeptacza" :D Dla mnie był po prostu okej. Nic spektakularnego, ale też nie ostatnia szmira. Na pewno historia nie okazała się nudna w odbiorze, a z tym coraz częściej miewam problem przy thrillerach. Zdecydowanie daję plus za nienudzenie mnie ;) Natomiast spodziewałam się, że ta pozycja wywołała większe ciarki na moich plecach. Tak przynajmniej sugerowały niektóre z opinii. Osobiście należę do chojraków, u których nocne wyjście do toalety wywołuje palpitacje serca. A "Szeptacz" nieszczególnie mnie wystraszył. Kilka sytuacji z małą 'przyjaciółką' Jake'a wypadło trochę niepokojąco, ale nie na tyle, by spowodować niekontrolowane czynności fizjologiczne ;) Sama się sobie dziwię, że wprowadzony przez autora wątek paranormalny mnie nie mierził. Ale wyjątkowo dobrze wtapiał się on w całość, więc nie będę się go czepiać.
Mam trochę zastrzeżeń odnośnie do czarnego charakteru. Gdy już się wyjaśniło, kto jest owym złoczyńcą, czułam niedosyt. Zabrakło mi świadomości istnienia tej osoby podczas przebiegu akcji :D Jeśli to, co napisałam ma jakikolwiek sens :D Po prostu wolę, kiedy mogę sama pobawić się w typowanie antagonisty.
I co ja więcej mogę powiedzieć? Moim zdaniem mroczny marketing trochę zrobił tej książce kuku. Dla mnie to taka bardziej obyczajówka z elementami thrillerowymi i małym wątkiem paranormalnym. Całkiem zacna w odbiorze, ale nie budząca w sercu grozy :D
Długo mi się zeszło z napisaniem opinii o słynnym "Szeptaczu". Przeczytanie go też mi trochę czasu zajęło, ale nie dlatego, że był niestrawny. Po prostu trafiłam z nim na moment wyjątkowego czytelniczego niechcieja.
O tej książce było naprawdę głośno na Instagramie. Na początku spotykałam głównie entuzjastyczne recenzje. Później dała o sobie znać fala głosów...
18-letnia Aria jest córką jednego z najbardziej wpływowych członków chicagowskiej mafii. Dla polepszenia relacji z bossem nowojorskiej Cosa Nostry ojciec przyobiecał ją za żonę jego synowi. Zaręczyny odbyły się, gdy dziewczyna miała zaledwie 15 lat. Aktualnie Aria jest przerażona wizją poślubienia Luki Vitiello. Nie pomagają pogłoski o jego brutalności i wzbudzający podziw u mężczyzn fakt, że zabił pierwszy raz, gdy miał 11 lat. Poza tym bohaterka na własne oczy widziała, jak uciachał palec jednemu typkowi za znieważenie jej. Muszę wtrącić, że ta scena mnie rozwaliła. Bałam się, że może i swojej lubej coś później utnie :P
W każdym razie Arię paraliżuje wizja nocy poślubnej oraz tradycja kultywowana przez rodzinę męża, gdzie prześcieradło państwa młodych staje się obiektem publicznych oględzin. Rodzicie dopilnowali, aby bohaterka nie miała wcześniej styczności z chłopcami. Poza tym ona oraz jej siostry mają ochroniarza, więc o żadnych wyskokach nie ma mowy. Bohaterka jest totalnie zielona w kwestiach damsko-męskich.
Czy Aria przeżyje noc poślubną? Czy Luca nic jej nie utnie? I najważniejsze pytanie - jak ta dwójka odnajdzie się w małżeństwie?
"Złączeni honorem", mimo że to romans współczesny i w dodatku mafijny, przywodzą mi na myśl romanse historyczne. W nich bardzo często można spotkać motyw aranżowanego małżeństwa oraz niedoświadczone dziewice przeżywające katusze na myśl o zostaniu z oblubieńcem sam na sam ;)
Nie miałam nigdy wcześniej do czynienia z książkami, w których mafia jest tłem dla wydarzeń romansholicznych. Ostatecznie wcale mi to nie przeszkadzało. Wszystkie zależności i zasady funkcjonowania tego świata są dokładnie opisane, ale nie czułam się zdominowana przez jeden temat. Nie uważam też, że było jakoś specjalnie mrocznie, czy krwawo. Przeczytałam tę książkę szybko i naprawdę dobrze mi się ją czytało. Był jeden moment, kiedy Luca mnie bardzo zdenerwował. Kiedyś bym to przeżywała niczym mrówka okres. Teraz próbowałam wziąć ten epizod na logikę ;) Wyszło średnio, ale też nie myślałam o nim obsesyjnie przez resztę czasu, więc zaliczyłam wielki krok do przodu :D Pomijając Lukę, Aria również była momentami dość irytująca. Te jej rozkminy w stylu 'chciałabym, a boję się', niektóre reakcje i zmiany zdania stawały się powoli męczące. Z drugiej strony - czemu tu się dziwić, kiedy bohaterką jest nastolatka, która nie miała wcześniej większego kontaktu z płcią przeciwną. Także nawet kiedy coś mnie w zachowaniu bohaterów uwierało, dawałam radę jakoś przed sobą ich wytłumaczyć. No bo wiadomo, że wielki mafiozo powinien być zły, zdegenerowany i wysyłać innym ludziom zdechłe ryby. A Luca w sumie nie odbiegał w tej materii zbyt daleko od statystycznego bohatera romansu ;)Pozwoliło to w miarę sympatyzować z bohaterami oraz docenić nietypowe tło tej historii.
18-letnia Aria jest córką jednego z najbardziej wpływowych członków chicagowskiej mafii. Dla polepszenia relacji z bossem nowojorskiej Cosa Nostry ojciec przyobiecał ją za żonę jego synowi. Zaręczyny odbyły się, gdy dziewczyna miała zaledwie 15 lat. Aktualnie Aria jest przerażona wizją poślubienia Luki Vitiello. Nie pomagają pogłoski o jego brutalności i wzbudzający podziw...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Powiem Wam, że czułam się mega skonfundowana czytając "Jego Babeczkę". Podczas lektury 'Banana' bawiłam się bardzo dobrze. Z 'Wisienkami' było już gorzej - towarzyszyło mi dziwne wrażenie zakręcenia, jakby było coś niehalo z tłumaczeniem. Na szczęście autorka nadrobiła to humorem, który mnie akurat odpowiadał. Liczyłam, że 'Babeczka' okaże się lepsza i z niecierpliwością na nią wyczekiwałam. Potem kilka opinii mnie na jakiś czas przyhamowało i już się tak do niej nie paliłam. Po przeczytaniu mogę stwierdzić, że faktycznie nie było do czego. Normalnie smutek, żal i zawiedzione nadzieje :D
Najbardziej mnie w tej książce zirytowała irracjonalność. Wiem, że to z założenia nieskomplikowane romanse z wariackim humorem, ale już bez przesadyzmu. W tej części postacie poboczne zachowują się niczym banda zakutych pał. I nie rozumiem czemu akurat ludzie z poprzednich tomów muszą się tu kręcić i mieć najwięcej do powiedzenia. Wszyscy widzą wielką chemię między głównymi bohaterami i na wszelakie osobliwe sposoby próbują ich swatać. Wszyscy widzą, tylko ja nie. A to peszek! Na moje oko Emily i Ryan spotkali się, chwilę pogadali, on zaproponował jej pracę przy halloweenowych plakatach i wszystko. I raptem już miłość wisi w powietrzu. Wielkie zauroczenie chyba z tyłka wyjęte, bo inaczej tych głupot nazwać się nie da.
Książki z tego cyklu mają do siebie to, że są dość krótkie, więc uczucie między bohaterami zakwita szybko. Jednak tutaj romans głównej pary to jakiś ponury żart. W ogóle każdy ich kontakt jest mdły i nijaki. A końcówka już całkiem absurdalna i nieprawdopodobna. Plus ten cały plan związany z wyjazdem Emily na lotnisko. Jakby opracowali go agenci specjalnej troski. To wcale nie było, kurde, śmieszne. Tego swatania również nie mogę cały czas przeboleć. Humor, który mnie wcześniej bawił, osiągnął tutaj taki pułap, że wywołał jedynie chroniczny facepalm.
Aż mam ochotę powiedzieć 'Babeczko, oddawaj fartucha' :D
Powiem Wam, że czułam się mega skonfundowana czytając "Jego Babeczkę". Podczas lektury 'Banana' bawiłam się bardzo dobrze. Z 'Wisienkami' było już gorzej - towarzyszyło mi dziwne wrażenie zakręcenia, jakby było coś niehalo z tłumaczeniem. Na szczęście autorka nadrobiła to humorem, który mnie akurat odpowiadał. Liczyłam, że 'Babeczka' okaże się lepsza i z niecierpliwością na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Muszę przyznać, że odetchnęłam z ulgą. Wreszcie, po wielu dniach mroku, mogę pochwalić książkę! Październikowe lektury mocno dały mi w kość, skumulowały się z innymi sprawami i tak powstała mieszanka wpędziła mnie w wisielczy nastrój. Odechciało mi się czytać, a "Pan Romantyczny", który tak mocno wcześniej kusił, zaczął straszyć wizją obmierzłego żigolaka.
Miałam wcześniej do czynienia z dwiema książkami Leisy Rayven. I jak w jednej, tak i w drugiej coś mi nie grało. Z "Panem Romantycznym" postanowiłam spróbować na zasadzie 'aaa, dam jej jeszcze szansę' i było warto. Zdecydowanie okazał się on dla mnie najbardziej satysfakcjonującą historią autorki. Mam oczywiście kilka zastrzeżeń i nie zawaham się o nich napisać ;) Jednak w tym dennym momencie mojej egzystencji ta książka zrobiła mi dobrze. A w obliczu tego faktu nawet ja wady spycham na dalszy plan :D
Spodobało mi się, że to bohaterka obsadzona została w roli badboja, który bierze co się da i na drzewo nie ucieka. I tym razem facet musiał się starać i kombinować, by ją do siebie przekonać. A proces ten przebiegł bez ciągnących się w nieskończoność rozterek i wątpliwości - za co daję kolejny plus. Ponadto fach, którym trudnił się bohater nie okazał się w rzeczywistości czymś budzącym wielką odrazę.
Nie jest to specjalnie zawiła historia, ale ja cenię takie proste romanse pozbawione wielkich traum, dramatoz oraz wyolbrzymiania wszystkiego wokół. Tutaj relacja była nieco harlekinowa, napięcie między bohaterami pojawiło się od pierwszego wejrzenia. Ale ja to kupiłam i zaczęło między nami iskrzyć :D A za każdym razem, gdy Pan Romantyczny mówił do Eden 'Panno Tate', ściskało mnie w dołku :D W ogóle ich pierwsza rozmowa telefoniczna totalnie mnie rozbroiła, a była taka neutralna w sumie :D Naprawdę uwielbiam, kiedy czytany romans sprawia, że robi mi się ciepło na serduszku. Niektóre powieści są uważane za mega seksowne i gorące, a ja się czuję podczas lektury, jakbym przyswajała podręcznik o konserwacji maszyn rolniczych :P
Miałam wspomnieć o minusach - według mnie Max za szybko zakochał się w Eden. Noo i w ogóle był taki zbyt idealny we wszystkich dziedzinach. A kiedy ta dwójka się w końcu ze sobą spiknęła, zrobiło się zbyt słodko-pierdząco jak na mój gust. Mam wrażenie, że wiele historii się 'psuje', kiedy kończy się etap krążenia wokół siebie ;)
Ale ja tym razem spuszczam na to zasłonę milczenia i odrzucam patyk, którym dźgam rozczarowujące książki :P
Muszę przyznać, że odetchnęłam z ulgą. Wreszcie, po wielu dniach mroku, mogę pochwalić książkę! Październikowe lektury mocno dały mi w kość, skumulowały się z innymi sprawami i tak powstała mieszanka wpędziła mnie w wisielczy nastrój. Odechciało mi się czytać, a "Pan Romantyczny", który tak mocno wcześniej kusił, zaczął straszyć wizją obmierzłego żigolaka.
Miałam wcześniej...
Zamiast wziąć się i napisać tę opinię od razu, ja tradycyjnie przeżywałam jakiś konflikt wewnętrzny :D Zresztą przeżywałam go zanim jeszcze zaczęłam czytać "Rytuały wody".
W końcu to drugi tom Trylogii Białego Miasta! Następujący po epickiej "Ciszy białego miasta"! Do jasnej ciasnej! A co, jeśli okaże się do kitu? A może mnie okropnie wynudzi? Albo spodoba się wszystkim oprócz mnie? Będę wtedy skończona na bookstagramie!
Nom, mniej więcej takie emocje mi towarzyszyły, gdy zasiadałam do lektury :D I - prawdę mówiąc - przez jakiś czas było ciężko. Dużo informacji o celtyckich rytuałach, o miejscach kultu i wykorzystywanych w tym celu artefaktach plus nawiązania do kultury celtyberyjskiej. Ponadto pojawiające się często odniesienia do tomu pierwszego, którego szczegóły nieco wywietrzały mi z głowy. Doszło jeszcze irytujące biadolenie Krakena skupiające się głównie wokół jego związku z Albą. Jeśli chodzi o warstwę romansowo-obyczajową, to moim zdaniem autorka przesadziła. Ja jestem bardzo pro-romansowa, ale ileż można znosić jękolenie starego chłopa. Swoją drogą - Alba w tej części zaczęła okropnie działać mi na nerwy. Zapoczątkowała to chyba jej rozmowa z Esti, gdzie obydwie sobie szczebioczą o tym, że kochają się w Krakenie. Ciekawe, czy w prawdziwym życiu babki miłujące jednego typa spotykają się na takie pogaduszki? Mam wrażenie, że nie.
Automatycznie w mojej głowie pojawiła się myśl, że chyba ten Kraken to się z głupim przez ścianę macał, skoro nie dostrzegał nigdy uczuć Esti. Normalnie bym w tym nie drążyła, ale autorka sama zaczęła. Także ja mogę sobie teraz szipować kogo chcę! :D
Wątek kryminalny jest 'skromniejszy' niż w 'Ciszy', ale również wart uwagi. Tym razem dotyczy bezpośrednio przeszłości Krakena i jego przyjaciół. I chociaż osobę odpowiedzialną za wyrządzone zło dało się wychwycić, to ja tego nie zrobiłam. To znaczy - obiła mi się taka myśl o mózg, ale ją odrzuciłam :D
Nie wiem, co mi ta książka uczyniła, ale byłam bardzo niezadowolona z epilogu. Wypadł w moich oczach mega sztucznie i harlekinowo. Nie mam nic do Harlequinów, ale w tej historii mi to nie odpowiadało.
A po wszystkim poszłam na Goodreads i kopiowałam sobie hiszpańskie komentarze do tłumacza internetowego, żeby wyłapać jakieś spoilery odnośnie części trzeciej :D Bo ja, mimo wszystkich narzekań, jestem "Rytuałami" zachwycona! Po początkowych perturbacjach, udało mi się poczuć znowu klimat Vitorii. Tak mi to wszystko wlazło do głowy, że przez kilka dni nie mogłam się otrząsnąć. Na pewno 'Cisza' podobała mi się bardziej, ale podczas lektury obydwu czułam się jak zahipnotyzowana kobra :D
Zamiast wziąć się i napisać tę opinię od razu, ja tradycyjnie przeżywałam jakiś konflikt wewnętrzny :D Zresztą przeżywałam go zanim jeszcze zaczęłam czytać "Rytuały wody".
W końcu to drugi tom Trylogii Białego Miasta! Następujący po epickiej "Ciszy białego miasta"! Do jasnej ciasnej! A co, jeśli okaże się do kitu? A może mnie okropnie wynudzi? Albo spodoba się wszystkim...
Cały czas mam nadzieję, że Pani Gerritsen chciała nas sprankować tą książką :D Zwyczajnie nie przychodzi mi do głowy inne wytłumaczenie występujących w niej zjawisk.
Dostajemy płaską (nie mam tu na myśli braku biustu) i irytującą główną główną bohaterkę - Avę, która z powodu złego uczynku z przeszłości bierze tyłek w troki i opuszcza miasto. Następnie wynajmuje osobliwy, leżący nad morzem dom, gdzie ma zamiar dokończyć pisanie książki kucharskiej. W rzeczywistości codziennie otumania się tanim winem i obija o meble. Podczas nielicznych przebłysków trzeźwości rejestruje, że domostwo nawiedza nieżyjący od 150 lat właściciel - kapitan Brody. Ava się nie krępuje i w tempie ekspresowym wchodzi z nim w intymną relację. Nie przeszkadza jej ani trochę fakt, że ów jegomość najwyraźniej "50 twarzy Greya" ma w małym paluszku.
Najbardziej rozbawił mnie moment, kiedy duch zabrał bohaterkę do pokoju, na którego ścianach były rozwieszone pejcze i pałki policyjne. Ona się zastanawiała cóż ten zbokol jej uczyni przy pomocy tych pałek. Ja liczyłam, że trzaśnie ją przez łeb i może w ten sposób wbije tam choć trochę rozumu.
Pomijając fakt, że czytasz o dusznych seksach z elementami Greja, to są one tak nudne i niemrawe, że odczuwasz chęć pocięcia się suchą bułką.
Mam wrażenie, że seksy, które oferował nam "Straszny film" były na dużo wyższym poziomie :D I naprawdę dziwnie się czuję pisząc takie rzeczy :D Te pałki sprawiły, że umarłam trochę w środku.
Autorka chyba nie miała zamysłu na dalsze losy tego romansu z piekła rodem, więc wyszła z niego ostatecznie nietrzymająca się kupy beznadzieja. W międzyczasie pojawił się wątek z zaginięciem poprzedniej lokatorki domu wynajmowanego przez Avę. Jak możecie się domyślać - również nieudolnie poprowadzony i mało wiarygodny.
Kurde, czytałam kilka tomów cyklu o Rizzoli i Isles. Tam występują intrygi i zagadki na takim poziomie, że mucha nie siada. Nie rozumiem, dlaczego w "Kształcie nocy" Pani Tess zaserwowała nam wyłącznie wszelkiej maści idiotyzmy. Jestem tak rozczarowana, że mam ochotę wyć do księżyca. Nie spodziewałabym się takiej opowieści po nikim, serio! :D
Morał wywodzący się z tej historii brzmi - nie ufaj nikomu. Przybliżę na swoim przykładzie - wzięłam książkę lubianej autorki w ciemno i mnie srogo pokarało. Obecnie modne jest (albo już nie jest) wśród młodzieży określenie, że dane zjawisko wywołuje raka. Staram się nie używać tego typu sformułowań, żeby nie urazić czyichś uczuć. Ale w tym wypadku naprawdę ciśnie mi się ono na usta :/
Cały czas mam nadzieję, że Pani Gerritsen chciała nas sprankować tą książką :D Zwyczajnie nie przychodzi mi do głowy inne wytłumaczenie występujących w niej zjawisk.
Dostajemy płaską (nie mam tu na myśli braku biustu) i irytującą główną główną bohaterkę - Avę, która z powodu złego uczynku z przeszłości bierze tyłek w troki i opuszcza miasto. Następnie wynajmuje osobliwy,...
W hiszpańskim miasteczku Vitoria wybucha panika. Podczas obchodów lokalnego święta zostają odnalezione zwłoki dwójki młodych ludzi. Ofiary zostały rozebrane, a ich ciała upozowane w sposób, który do złudzenia przypomina serię zbrodni sprzed dwudziestu lat. I teraz następuje zagwozdka, ponieważ winny tamtych zbrodni odsiaduje wyrok i ma niedługo wyjść na swoją pierwszą przepustkę. Jest nim Tasio Ortiz de Zarate, który został wydany przez swojego bliźniaka - policjanta.
Nie mija wiele czasu, a dochodzi do kolejnego podwójnego mordu. Śledztwo prowadzi dwójka inspektorów - Unai zwany 'Krakenem' oraz Estibaliz.
Wkrótce osadzony Tasio nawiązuje kontakt z Krakenem. Twierdzi, że nie on zabijał 20 lat temu i chce pomóc inspektorowi rozwiązać zagadkę oraz oczyścić swoje imię.
Dostajemy w tej książce piekielnie inteligentnego mordulca z planem opracowanym na tip top. Ponadto całkiem ciekawie prowadzone śledztwo, bo choć akcja rozkręca się powoli, to policjanci nie miotają się bez sensu i nie klepią farmazonów. Nie ma krwistych opisów, pościgów, skoków z dachu, czy porachunków mafijnych - jakby ktoś liczył na takie atrakcje, to nie. Mimo to książka wcale nie jest nużąca.
Narracja z perspektywy prowadzącego śledztwo Unai jest przyjemna w odbiorze. Bez zbędnego dramatyzowania i biadolenia. Generalnie podczas czytania nie osnuwa człowieka kurz, ani pajęczyna. Sama intryga jest naprawdę świetnie skonstruowana i dopracowana.Wszystko dobrze się ze sobą łączy, jedno wynika z drugiego i nic między zębami nie zgrzyta.
Jak najbardziej mogę polecić "Ciszę białego miasta" i nie zrażajcie się wcale, że to 560 stronicowy grubas ;) Czyta się sprawnie i nie powinno nikogo zamęczyć. A najlepsze, że to pierwszy tom cyklu i wkrótce pojawią się dwa kolejne. Ja już się jaram! :D
W hiszpańskim miasteczku Vitoria wybucha panika. Podczas obchodów lokalnego święta zostają odnalezione zwłoki dwójki młodych ludzi. Ofiary zostały rozebrane, a ich ciała upozowane w sposób, który do złudzenia przypomina serię zbrodni sprzed dwudziestu lat. I teraz następuje zagwozdka, ponieważ winny tamtych zbrodni odsiaduje wyrok i ma niedługo wyjść na swoją pierwszą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Cofam się dziś do ostatniej rozczarowującej lektury z października.
Wokół Sadie powstało sporo szumu. Widziałam komentarze osób totalnie nakręconych, by ją przeczytać. Oryginalny pomysł na fabułę plus wysoka nota na Goodreads ostatecznie zachęciły mnie do sięgnięcia po ten tytuł.
I faktycznie zapowiadało się to naprawdę nieźle. Główna bohaterka - Sadie - znika niedługo po śmierci swojej młodszej siostry. Dziewczynka została zamordowana jednak policji nie udało się wykryć sprawcy. Kilka miesięcy później śladem Sadie zaczyna podążać West McCray, który prowadzi w radio audycję poświęconą małym miasteczkom w Ameryce. Przypadkowo podsłuchana na stacji benzynowej historia o dziewczynach oraz późniejsze naciski szefa sprawiają, że zaczyna nagrywać podcast zatytułowany The Girls. I tym właśnie przyciągnęła mnie do siebie ta książka. Uwielbiam filmiki i podcasty o sprawach kryminalnych. Najbardziej fascynują mnie opowieści o tajemniczych zaginięciach. Cierpię wręcz na permanentny niedobór tego typu materiałów. Dlatego thriller młodzieżowy zawierający taki motyw powinien mnie zdecydowanie usatysfakcjonować.
Niestety, ku mojemu wielkiemu żalowi, tak się nie stało. Nie porwała mnie ta książka. Sama historia Sadie jest bardzo smutna i wzbudza w czytelniku poczucie wielkiej niesprawiedliwości. Kibicowałam dziewczynie w jej misji, mającej na celu wymierzenie sprawiedliwości winnemu. Szkoda tylko, że od początku wiadomo kogo szuka nastolatka. Brakuje zaskoczenia, napięcia, nikt z nami nie pogrywa, nikt nie wpuszcza nas w maliny. Podczas czytania czekałam na jakieś tąpnięcie, zmianę kierunku. Akcja posuwała się wręcz za szybko, jakby obok mnie, a ja się w to nie wczuwałam. Dobrze by tej historii zrobiło, gdyby autorka poświęciła jej więcej miejsca i dopracowała przebieg wydarzeń.
Postać McCray'a i ten jego podcast również nie dodały oczekiwanego smaczku tej powieści. Swoją drogą - byłam zdziwiona, że taki tam facet odkrył znacznie więcej niż zaangażowana w poszukiwanie Sadie policja. Mimo wszystko wydawał mi się raczej płaskim osobnikiem i nie wzbudził we mnie żadnych emocji. W blurbie padają słowa o jego obsesji na punkcie odnalezienia bohaterki. Ja tam nie stwierdziłam żadnej obsesji. Gość uległ naleganiom szefa, potem rzeczywiście sprawa go wciągnęła, ale też bez przesadyzmu.
Nie jestem też fanką zakończenia, które pozostawiło mnie z jeszcze większym niedosytem.
Reasumując - pomysł na fabułę, Sadie i jej motywy oceniam na plus. Natomiast wykonanie nie zachwyca i pozycja ta nie zostanie w mojej pamięci na długo.
Cofam się dziś do ostatniej rozczarowującej lektury z października.
Wokół Sadie powstało sporo szumu. Widziałam komentarze osób totalnie nakręconych, by ją przeczytać. Oryginalny pomysł na fabułę plus wysoka nota na Goodreads ostatecznie zachęciły mnie do sięgnięcia po ten tytuł.
I faktycznie zapowiadało się to naprawdę nieźle. Główna bohaterka - Sadie - znika niedługo po...
Za "Kasztanowego ludzika" zabrałam się po męczącej i trwającej w nieskończoność lekturze "Wiedźmiego drzewa". I bardzo dobrze zrobiłam, ponieważ ta książka rewelacyjnie rozruszała mój zaśniedziały mózg.
Nie miałam pojęcia, że aż tak mi brakowało śledztwa i powalonego seryjnego mordercy! Chyba zamiast brodzić w tych wszystkich thrillerach psychologicznych, faktycznie powinnam pójść w bardziej kryminalne rejony.
"Kasztanowy ludzik" naprawdę przypadł mi do gustu. Nie nudził mnie, szybko mi się go czytało i przede wszystkim ciągnęło mnie, by czytać dalej. Nie odstręczał mnie fakt, że książka jest naprawdę solidnych rozmiarów. Znaczy się - przez jakiś czas robiłam uniki, ale gdy się już do niej przysiadłam, to poszłooo.
Pasowało mi tempo rozgrywających się wydarzeń, para prowadząca śledztwo była do zaakceptowania. Bardzo się cieszę, że nie przyszło mi czytać o jakichś partaczach, bo tego bym już chyba nie udźwignęła.
Postać mordulca również mi odpowiadała. I chyba się cieszę, że nie było jakichś dodatkowych rozdziałów z jego perspektywy, bo taki zabieg czasem wypada mocno dziwacznie. Pomysł z zostawianiem kasztanowych ludzików na miejscach zbrodni naprawdę kreatywny i taki jesienny :D Właśnie! Akcja rozgrywa się w październiku - liście lecą z drzew, kasztany spadają, a morderca zaczaja się na swoje ofiary. Jak ja kocham ten klimat! :D
Jeśli chodzi o minusy - miałam wrażenie, że kilka wątków się tak jakby urwało i nikt już nie powrócił do tematu. Zabrakło mi poza tym wyjaśnienia jednej dość istotnej kwestii. Albo ja to wytłumaczenie po prostu przegapiłam, lub nie zrozumiałam. W końcu nie każdy jest alfą i omegą :D Mamy też tutaj sporo do czynienia z krzywdą dzieci. A ja nie należę do wielbicieli takich wątków. Szczęśliwie udawało mi się nie brać tego zbyt mocno do siebie.
Jeśli macie chęć poczytać o niebezpiecznym psycholu, polecam Wam bardzo gorąco "Kasztanowego ludzika". Aktualnie panująca aura za oknem zdecydowanie pomoże wczuć się w klimat tej powieści :D
Za "Kasztanowego ludzika" zabrałam się po męczącej i trwającej w nieskończoność lekturze "Wiedźmiego drzewa". I bardzo dobrze zrobiłam, ponieważ ta książka rewelacyjnie rozruszała mój zaśniedziały mózg.
Nie miałam pojęcia, że aż tak mi brakowało śledztwa i powalonego seryjnego mordercy! Chyba zamiast brodzić w tych wszystkich thrillerach psychologicznych, faktycznie...
Dzisiaj będzie o książce, która mnie zachwyciła! Pewnie duży wpływ miał na to fakt, że nurzając się w thrillerach baaaardzo tęskniłam za dobrym romansem. A zwłaszcza za takim, gdzie bohaterowie drą ze sobą koty aż ziemia jęczy :D I "Punk 57" to wszystko ma. Jest chemia, szarpanina dosłownie i w przenośni, a najważniejsze - kryje się w tym głębszy sens. Bo wiecie - ogólnie ja nie lubię nadmiaru bezcelowych seksów w książkach. Zwłaszcza takiej mechanicznej kopulacji na zasadzie - kto, komu, gdzie, co i w jakiej kolejności zrobił. Nudne to jest do porzygu. W 'Punku' dużo chędożenia jest, to fakt. Rzekłabym, że niektóre sceny autorka mogła sobie, ekhem, odpuścić :P Bo dla mnie i tak najbardziej gorący jest moment w pustej klasie, gdzie wcale nie dochodzi do seksu. Taka to ze mnie dziwna istota :D
Ale do brzegu. O czym jest "Punk 57"? Nasi bohaterowie to Misha i Ryen. Od siedmiu lat piszą oni do siebie listy. Zapoczątkowała to akcja z wymianą korespondencji między ich szkołami w 5 klasie. Szkolna akcja dawno się zakończyła, lecz oni na tyle przypadli sobie do gustu, że pisali do siebie nadal. Przy tym, mimo że mieszkają 50 km od siebie, nigdy nie spotkali się na żywo. Umówili się również, że nie będą próbowali szukać się w mediach społecznościowych.
I tak ten układ sobie funkcjonuje. Aż do pewnego wieczora, kiedy spotykają się na imprezie kapeli Mishy. Chłopak dość szybko odgaduje tożsamość Ryen i jest bardzo zaskoczony. Na podstawie listów wyobrażał ją sobie jako nerdowatą kujonkę, a tutaj stoi przed nim gorąca laska. Laska, która nie ma pojęcia, że to on jest jej Mishą od listów. Skoncentrowany na Ryen bohater ignoruje natarczywe telefony od swojej siostry. W końcu co takiego ważnego mogło się stać...
Mijają trzy miesiące. Misha nie odpisuje, a Ryen czuje się bardzo samotna. Dziewczyna kreuje fałszywy obraz swojej osoby, otoczona jest fałszywymi przyjaciółmi. Wszystko po to, by nie odstawać i nie stać się obiektem drwin. Misha był jej odskocznią, jemu mogła napisać wszystko, on znał ją najlepiej. W międzyczasie w jej liceum trwa obława na 'Punka', który nocą wkrada się do środka i wypisuje na ścianach poruszające umysły uczniów hasła. Podejrzenia szybko padają na nowego chłopaka - Masena, który 6 tygodni przed wakacjami przenosi się do ich szkoły. I dosłownie na dzień dobry daje pokaz swojej antypatii do Ryen.
Już się nad chemią i przepychankami pozachwycałam, ale nie powiedziałam jeszcze o tym, że ta książka jest przede wszystkim dobrze napisana i wciągająca. Jest też frustrująca i daje do myślenia. Ukazuje prawdziwych bohaterów, którzy mają swoje słabości, potrafią postąpić wbrew sobie, by się nie wychylać i zdobyć poklask grupy. I chociaż człowiekiem miota, jak o tym czyta, to zapewne wielu z nas znalazło się w podobnej sytuacji. Tchórzliwa ulga, że tym razem to nie ja jestem osobą gnojoną. I bezwolne przyzwolenie na gnojenie kogoś innego.
Relacja hate-love w takiej otoczce naprawdę daje radę. I dlatego "Punk 57" bezapelacyjnie trafia na moją listę ulubieńców. Coś czuję, że za jakiś czas skuszę się na powtórkę, a zazwyczaj szkoda mi czasu na takie ekscesy :P
Dzisiaj będzie o książce, która mnie zachwyciła! Pewnie duży wpływ miał na to fakt, że nurzając się w thrillerach baaaardzo tęskniłam za dobrym romansem. A zwłaszcza za takim, gdzie bohaterowie drą ze sobą koty aż ziemia jęczy :D I "Punk 57" to wszystko ma. Jest chemia, szarpanina dosłownie i w przenośni, a najważniejsze - kryje się w tym głębszy sens. Bo wiecie - ogólnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Tadam. Oto kolejna książka, na której się ostatnio przejechałam. Winna jest tu moja głupota oraz najprawdopodobniej brak zdolności jasnowidzenia.
Po psychopacie od kasztanowych ludzików miałam chęć na uroczą młodzieżówkę. Spodziewałam się wątku romansowego na pierwszym planie. Skusiła mnie dodatkowo wzmianka o "Do wszystkich chłopców, których kochałam". Jest tam też wspomniany John Green, z którym jeszcze nie miałam do czynienia. Moja podświadomość mnie zawsze przed nim ostrzega. I to chyba dobrze, gdyż podejrzewam aktualnie, że nasze spotkanie mogłoby zaowocować moją traumą :D
Ale dobra, koniec tych banialuków. Fabuła "Frankly in love" rozbija się o to, że Frank jest synem koreańskiego małżeństwa, które lata temu przywędrowało do Stanów. Mimo że urodził się w Kalifornii, a kulturę i język koreański zna piąte przez dziesiąte, rodzice wymagają, by związał się z Koreanką. Niestety chłopak w międzyczasie zaczyna czuć miętę do dziewczyny ze szkoły i stara się tak manewrować, żeby mama i tata się o niej nie dowiedzieli. W tym celu umawia się z koleżanką, która ma identyczny problem, na odgrywanie przed starszyzną zakochanej pary.
Co tutaj może pójść nie tak?
Przyznam się Wam, że mnie ta historia zwyczajnie zdołowała. Chociaż nie od razu. Narratorem jest tutaj Frank, więc czyta się tę książkę całkiem przyjemnie. Występują w niej warte poruszenia tematy - izolacja, niedopasowanie, rasizm, poszukiwanie własnego ja.
I ja bardzo to doceniam, naprawdę. Miałam jednak odczucie, że to wszystko zaczyna się stawać coraz bardziej 'angstowe'. A im dalej, tym gorzej i bardziej przygnębiająco.
Nie podobał mi się zupełnie wątek romansowy. Bohater najpierw biadoli, bo nie może spotykać się z dziewczyną, z którą chce się spotykać. Swoją drogą - ich relacja to się chyba wzięła z kosmosu. Zresztą potem jest jeszcze weselej, gdyż nie trzeba dużo czasu, żeby Frankowi się odmieniło. Nagle (znowu ni z gruchy, ni z pietruchy) kocha koleżankę od udawanego związku, a tamtej mówi sajonara.
Wkurzali mnie strasznie rodzice Franka. Normalnie męczyło mnie czytanie o ich ograniczeniu, podejściu do ludzi innych narodowości, o tym, że Frank ledwo dogaduje się z ojcem, bo ten praktycznie nie zna angielskiego. Nie rozumiem też tego zafiksowania na Koreance dla synalka. Przecież oni nawet nie zadbali, by on choć mniej więcej władał językiem przodków. To było takie BEZ SENSU!
Wychodzi na to, że niektóre książki są po prostu dla mnie zbyt ambitne. Tak jak filmy na TVP Kultura :D Ale ja tam się nie wstydzę do tego przyznać. Wolę prostsze historie, urocze, słodkie i romantyczne. Akceptuję jedynie szczęśliwe zakończenia. Takie rzeczy mnie odprężają.
O zakończeniu "Frankly in love" nic dobrego powiedzieć nie mogę. Wydarzenia prowadzące do owego zakończenia mnie zwyczajnie przytłoczyły. A przesłanie płynące z tej powieści odbiło się od mojego tępego mózgu i ugodziło w drzewo :D
Tadam. Oto kolejna książka, na której się ostatnio przejechałam. Winna jest tu moja głupota oraz najprawdopodobniej brak zdolności jasnowidzenia.
Po psychopacie od kasztanowych ludzików miałam chęć na uroczą młodzieżówkę. Spodziewałam się wątku romansowego na pierwszym planie. Skusiła mnie dodatkowo wzmianka o "Do wszystkich chłopców, których kochałam". Jest tam też...
I znowu jestem maleńkim punkcikiem dryfującym samotnie na tle oceanu :D Do tej pory widziałam wyłącznie pozytywne opinie o 'Anonimowej dziewczynie", a ja nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu.
Niby dostałam tutaj rzeczy do podobania się:
- Manipulowanie na mistrzowskim poziomie.
- Odwracanie kota ogonem w taki sposób, iż bohaterka początkowo pełna pretensji zaczyna szukać winy w sobie.
- Masa obsesyjnych wynurzeń.
- Coraz dziwniejsze zadania wyznaczane bohaterce.
- Napięcie i poczucie osaczenia.
Aleee mnie ta historia po prostu nie kupiła. Może zabrakło jakiegoś twista, zaskoczenia, tajemniczego bohatera wyskakującego z okrzykiem 'buuu' i wywracającego wszystko do góry nogami. A może ta nasilająca się psychoza nie zrobiła mi dobrze :D Nie pomógł na pewno fakt, że nie polubiłam żadnej postaci. Główna bohaterka Jessica była mi w takim samym stopniu obojętna, co zeszłoroczny śnieg.
W pewnym momencie zaczęłam odczuwać znużenie i marzyłam, by mieć wreszcie tę historię za sobą. Gdy czytałam poprzednią książkę pań Hendricks i Pekkanen coś takiego było nie do pomyślenia. Do tej pory jestem wielką fanką "Żony między nami". Fanką "Anonimowej dziewczyny" absolutnie nie zostanę.
Tak sobie myślę, że chyba przesyciłam się thrillerami psychologicznymi. Gdy widzę jakiś nowy tytuł, lecę z wywieszonym ozorem. A powinnam przystopować, ponieważ coraz trudniej mnie zadowolić i zaskoczyć. Nagminne czytanie o ludzkich popierdzieleniach zaczęło wyłazić bokiem :D
I tak to. Chciałabym zasypać Was zachwytami i wiciem się w ekstazie, jednak zawsze działam tutaj zgodnie ze swoim sumieniem. A werdykt jest jaki jest - "Anonimowa dziewczyna" w moim książkowym światku nie zrobiła furory. Samo napisanie tych paru zdań o niej wyssało ze mnie resztki energii :D
I znowu jestem maleńkim punkcikiem dryfującym samotnie na tle oceanu :D Do tej pory widziałam wyłącznie pozytywne opinie o 'Anonimowej dziewczynie", a ja nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu.
Niby dostałam tutaj rzeczy do podobania się:
- Manipulowanie na mistrzowskim poziomie.
- Odwracanie kota ogonem w taki sposób, iż bohaterka początkowo pełna pretensji zaczyna...
Przeczytanie "Wiedźmiego drzewa" było nie lada wyzwaniem. Książka leżakowała u mnie długo. I wcale nie pomogły opinie, że nudna, słaba, a kilka osób to jej w ogóle nie skończyło :P Nie miałam wtedy kompletnie siły i nastroju, by obciążać swój umysł taką książką.
Ale dobra - czasem w życiu trzeba być kowbojem. Chwyciłam więc niedawno byka za rogi.
Zaparłam się i dotrwałam do końca. Czy było warto się z nią męczyć? Ani trochę :P "Wiedźmie drzewo" jest jak herbata parzona przez skąpca. Wiecie - lurowaty napar z zanurzonej po raz dziesiąty torebki.
Treści i mocy w tym nie ma za grosz. Akcja ciągnie się jak ból po flakach i nie dzieje się nic, o czym warto aż książkę pisać.
Czaszka w drzewie, a potem pozostałe kosteczki zostają znalezione dopiero około dwusetnej strony. Duże szczęście miał ten, kto dotarł do tego chwalebnego momentu nie obrastając mchem i pajęczyną.
Choć muszę powiedzieć, że potem robi się nieco lepiej. Kiedy już wiadomo kto sobie w owym drzewie spoczywał, główny bohater Toby próbuje poprowadzić śledztwo na własną rękę. Czytanie zaczęło mi iść dużo szybciej, nawet się pokrzepiająco poklepałam po plecach w stylu 'ooo, widzisz, stara, nie jest tak źle'. Ale przyszło rozwiązanie zagadki i mnie ono rozczarowało. Motyw był nieco inny niż obstawiałam, ale wykonanie i uczestnicy ci sami. Potwierdził się też ostatecznie fakt, że Toby jest irytującym i bezpłciowym glutem, który nic do tej historii nie wnosi. A na końcu to mu już całkiem odwala, jak ludziom w tych dziwnych horrorach, które kończą się w taki sposób, że ja nigdy nie rozumiem o co się rozchodzi.
Książka jest totalnie przegadana i zapewne mogłaby posłużyć jako dodatkowe wsparcie podczas leczenia bezsenności. Jeśli szukacie dobrego thrillera, to tutaj na pewno go nie zajdziecie. Czuję się dodatkowo zawiedziona i oszukana, bo naprawdę przez moment przeskakiwała między nami iskierka porozumienia. Jest mi też smutno, ponieważ straciłam na nią ponad dwa tygodnie. A ja mam już 30 lat i nie magę tak swoim czasem szastać!
Przeczytanie "Wiedźmiego drzewa" było nie lada wyzwaniem. Książka leżakowała u mnie długo. I wcale nie pomogły opinie, że nudna, słaba, a kilka osób to jej w ogóle nie skończyło :P Nie miałam wtedy kompletnie siły i nastroju, by obciążać swój umysł taką książką.
Ale dobra - czasem w życiu trzeba być kowbojem. Chwyciłam więc niedawno byka za rogi.
Zaparłam się i dotrwałam...
Chciałabym powiedzieć Wam parę słów na temat książki "Zbrodnia i Karaś" Aleksandry Rumin. Dosłownie parę słów, ponieważ nic więcej nie mam do powiedzenia. Narzekałam, na "Zbrodnię po irlandzku", że była nieśmieszna, a teraz mi trochę wstyd. Gdybym przeczytała najpierw Karasia, być może śpiewałabym inaczej. Bo, kurde, on to dopiero był nieśmieszny. I do tego bezsensowny. Muszę sobie zapamiętać, by spierdzielać w popłochu, gdy inni piszą, że coś było zabawne :D Jak już kiedyś pisałam - mam chyba mocno specyficzne poczucie humoru. Ale dobra, ja tam je lubię. A jeśli ma to oznaczać, że z niektórych książek po prostu się nie pośmieję to trudno. Może jakoś przeboleję tę niebywałą stratę ;)
W 'Karasiu' rozchodzi się o to, że dwie panie sprzątaczki znajdują w łazience na terenie uniwersytetu ciało jednego z profesorów. I jest to całkiem martwy Ernest Karaś. Jak się okazuje ów jegomość był zwykłą mendą społeczną i wiele osób miało motyw, by pomóc mu w przeprawie na tamten świat. Wychodzi na to, że było ich aż dziesięć. Każde z nich przebywało w budynku, gdy Karaś witał się ze Świętym Piotrem. I teraz zaczyna się przybliżanie sylwetek wszystkich tych ludzi po kolei. Potem niewiele się dzieje. Mija jakiś czas i spotykamy naszych podejrzanych ponownie. I znowu mamy omówioną każdą personę z osobna plus ich aktualizacje życiowe. Ja się serio pytam, gdzie to zawrotne tempo i inne obiecane pierdoły? Dla mnie ta książka ma przedziwną fabułę - ciągnące się w nieskończoność opisy bohaterów i zero akcji. Nie wygląda mi ona na komedię kryminalną, kryminał komediowy, czy cokolwiek innego. Mnie 'Karaś' nie porwał, wynudził i jestem na nie.
Chciałabym powiedzieć Wam parę słów na temat książki "Zbrodnia i Karaś" Aleksandry Rumin. Dosłownie parę słów, ponieważ nic więcej nie mam do powiedzenia. Narzekałam, na "Zbrodnię po irlandzku", że była nieśmieszna, a teraz mi trochę wstyd. Gdybym przeczytała najpierw Karasia, być może śpiewałabym inaczej. Bo, kurde, on to dopiero był nieśmieszny. I do tego bezsensowny....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jak zapewniał wieszcz Liroy - 'Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz! NADCIĄGA GRABARZ!'
No i doczekaliśmy się książki o grabarzach :D Swoją drogą, ja zawsze myślałam, że grabarz to ten człowiek, który kopie i zakopuje. A tutaj mamy trochę o funkcjonowaniu zakładu pogrzebowego, o organizacji ceremonii, odbieraniu samotnych zwłok z miejsca zejścia, a nawet współpracy z policją.
W sumie określiłabym "Nekrosytuacje" jako zbiór anegdot okołopogrzebowych. Książka składa się z krótkich opowiastek, z których każda traktuje o innym przypadku. W niektórych dominuje czarny humor - na przykład wtedy, gdy rodzina zmarłego zażyczyła sobie, by podczas ceremonii w tle leciał utwór "I believe I can flay". Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że denat popełnił samobójstwo skacząc z okna. Normalnie się oplułam, gdy o tym przeczytałam :D Albo kiedy skłóceni brat i siostra wdali się w regularną bijatykę tuż nad trumną. Zdecydowanie nie brakuje tutaj wszelakich ekscesów z udziałem rodzin i krewnych. Przypomniał mi się jeszcze kandydat na pracownika, który koniecznie chciał zostać sam na sam z nagimi zwłokami :D
Są też momenty do wzruszenia i zadumy. Szczególnie poruszyła mnie historia o pani, która zamówiła wcześniej swój pogrzeb i nie chciała, by informować o nim jej synów, ponieważ ważne z nich persony i nie mają czasu.
Lektura "Nekrosytuacji" była naprawdę ciekawym doświadczeniem. Podobał mi się podział na pojedyncze opowiastki, ponieważ dzięki temu nie wiało nudą. Doceniam także fakt, że książka mimo osobliwej tematyki jest wyważona. Nie miałam wrażenia, że autor robi sobie heheszki z cudzego nieszczęścia. Uważam wręcz, że takie weselsze wstawki były tutaj naprawdę potrzebne. Przyznam Wam się jednak, że liczyłam na garść ciekawostek o przygotowywaniu zwłok. Wiem - jestem dziwna :D
Jak zapewniał wieszcz Liroy - 'Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz! NADCIĄGA GRABARZ!'
No i doczekaliśmy się książki o grabarzach :D Swoją drogą, ja zawsze myślałam, że grabarz to ten człowiek, który kopie i zakopuje. A tutaj mamy trochę o funkcjonowaniu zakładu pogrzebowego, o organizacji ceremonii, odbieraniu samotnych zwłok z miejsca zejścia, a nawet współpracy z...
Podczas swojego ślubnego przyjęcia Eve rzuca się z klifu do morza. Wszystko wygląda i wskazuje na samobójstwo. Policja ma jednak wątpliwości. Detektywi prowadzą dochodzenie, a jednocześnie trwają poszukiwania ciała kobiety.
Świeżo owdowiały mąż Richard jest zdruzgotany. Wspiera go najlepsza przyjaciółka jego żony - Rebecca. Kobieta jest przekonana, że Eve naprawdę zginęła, Richard jednak ma wątpliwości. Bohater próbuje samodzielnie poskładać w całość informacje o żonie. I zrozumieć motywy, które nią kierowały. Rebecca tymczasem zaczyna otrzymywać niepokojące SMS-y, i wiadomości na Facebook'u których autorką rzekomo jest Eve.
Lubię książki Jenny Blackhurst, ponieważ potrafi ona utrzymać moje zainteresowanie. Gdy historia już się rozkręci, czuję się przywoływana, by czytać dalej. I zawsze mam ochotę, by podejrzeć zakończenie :P
W "Noc, kiedy umarła" mamy rozdziały poświęcone Eve - od jej wczesnego dzieciństwa do teraźniejszości. A także rozdziały w narracji pierwszoosobowej z perspektywy Rebekki (Becky).
Mimo że Eve to jeden wielki bałagan, najwięcej sympatii czułam właśnie do niej. Chociaż większość jej decyzji była zwyczajnie głupia i samolubna. Bardzo mnie wciągnęła historia jej zakazanego związku z Jamesem. A także opisy życia w bogactwie, ale z chorą na ciężką depresję matką i temperamentnym ojcem. Wydarzenia dotykające rodzinę Evelyn plus ich późniejsze następstwa, to wielkie pasmo nieszczęść. Dlatego sklasyfikowałabym tę książkę raczej jako dramat rodzinny niż thriller.
Postać Becky nie przypadła mi do gustu. To po prostu taka miękka buła bez swojego zdania. Zamiast zacząć wreszcie żyć własnym życiem, ona nie potrafi odkleić się od Eve. Nie ma własnych zainteresowań, snuje się za nią jak cień. Nawet przed ślubem Eve i Richarda ciągle spotykają się we trójkę. Rebecca zawsze odpuszcza, schodzi z drogi, już na wstępie rezygnuje z chłopaka, bo wie, że nie ma szans z oszałamiającą urodą przyjaciółką. A przecież poza tą relacją też istnieje życie, inni ludzie, zajęcia i rozrywki.
Tradycyjnie - liczyłam na bardziej spektakularne zakończenie. Zabrakło mi jakiejś takiej bomby zrzuconej na bohaterów. Bo wyszło najprościej, jak się dało. W sensie - wszystko mi wskazywało na dane rozwiązanie i rzeczywiście okazało się ono faktem.
Za to nie wiem, co myśleć w związku z jednym wątkiem. Czy jest on do zaakceptowania, czy nie bardzo. Kontrowersyjny motyw, taki trochę z "Trudnych spraw" autorka wprowadziła :D Aż zaczęłam sobie szukać o takich sytuacjach w internecie :D
Podczas swojego ślubnego przyjęcia Eve rzuca się z klifu do morza. Wszystko wygląda i wskazuje na samobójstwo. Policja ma jednak wątpliwości. Detektywi prowadzą dochodzenie, a jednocześnie trwają poszukiwania ciała kobiety.
Świeżo owdowiały mąż Richard jest zdruzgotany. Wspiera go najlepsza przyjaciółka jego żony - Rebecca. Kobieta jest przekonana, że Eve naprawdę zginęła,...
Sage przyjeżdża na studia do oddalonego 3000 mil od domu Melview. Z powodu braku pieniędzy dziewczyna trzyma dobytek i spędza noce w swoim samochodzie. Aby choć trochę podreperować stan finansów projektuje i wytwarza biżuterię, którą potem sprzedaje na etsy. Jednak to cały czas za mało, więc chce zatrudnić się przy katalogowaniu w uniwersyteckiej bibliotece. Sage liczy na spokojną pracę w samotności, ponieważ boi się mężczyzn. Nie może się skupić, gdy któryś stoi lub siedzi zbyt blisko. Problematyczny jest nawet uścisk dłoni. Zdarzają jej się też niespodziewane ataki paniki.
W międzyczasie bohaterka poznaje April, z którą szybko się zaprzyjaźnia. Na horyzoncie pojawia się też brat April - Luca. Chłopak, choć wygląda na cynicznego badboja, traktuje Sage z dużym zrozumieniem. Mimo że ona kilka razy zwyczajnie ucieka na jego widok.
Czy z tej mąki będzie chleb? :D
Muszę się Wam do czegoś przyznać - chyba wolę książki, w których traumy bohaterów dotykają lżejszej tematyki :/ Aczkolwiek, wziąwszy pod uwagę problemy bohaterki i to, co dzieje się w jej głowie, "Jednak mnie kochaj" czyta się błyskawicznie i lekko.
Gdy dowiedziałam się, że ta historia nie kończy się na jednym tomie, byłam zawiedziona. Po przeczytaniu jak najbardziej rozumiem konieczność 'rozbicia' jej na dwie części. Ogromny plus dla Pani Kneidl za poważne podejście do tematu. Nic mnie tak nie wkurza, jak sytuacje, gdy autorka bierze na tapetę życiowe dramaty, a potem je spłaszcza i ośmiesza. Tutaj się tak nie dzieje :) Mamy dokładnie przedstawioną sytuację Sage - krok do przodu, dwa kroki do tyłu, rola specjalisty oraz uświadomienie sobie, że bez jego pomocy ani rusz.
W "Jednak mnie kochaj" trochę wadzi mi to, że cały czas mamy do czynienia z narracją Sage. Mam przez to wrażenie, że innych bohaterów jest za mało, wydają mi się trochę nijacy. Może w następnym tomie coś się zmieni w tej materii? Ja na pewno po niego sięgnę, ponieważ historia urywa się w takim momencie, że inaczej postąpić nie wypada :D
Łatwiej mi też wtedy będzie wydać werdykt, bo na razie jednak bardziej przypadły mi do gustu książki Pan Iosivoni i Kasten :P
Sage przyjeżdża na studia do oddalonego 3000 mil od domu Melview. Z powodu braku pieniędzy dziewczyna trzyma dobytek i spędza noce w swoim samochodzie. Aby choć trochę podreperować stan finansów projektuje i wytwarza biżuterię, którą potem sprzedaje na etsy. Jednak to cały czas za mało, więc chce zatrudnić się przy katalogowaniu w uniwersyteckiej bibliotece. Sage liczy na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"River" Samanthy Towle okazał się dla mnie naprawdę pozytywnym zaskoczeniem :) Tradycyjnie wyobrażałam sobie traumy nie z tej ziemi, masę seksu plus wszystkie obcykane już schematy. Mimo to zdecydowałam się na tę książkę, bo liczyłam, że a nóż widelec okaże się dobra :P
Bohater początkowo jest strasznym bucem. Ignoruje przywitanie Carrie, potem z premedytacją przejeżdża po jej rozsypanych zakupach. Dodatkowo klnie jak szewc i zachowuje się tak bardzo odpychająco, jak tylko może. River nie lubi ludzi i ma swoje powody. Ja na ogół ludzi również nie lubię, więc przybijam z nim wirtualną piąteczkę :D
Carrie to dziewczyna, która postanawia uciec od męża sadysty. Decyduje się na ten krok wkrótce po tym, gdy odkrywa, że spodziewa się dziecka. Wyjeżdża do Teksasu i wynajmuje dom, który sąsiaduje z 'hacjendą' Rivera. Bohaterka pragnie móc wreszcie żyć bez strachu i przemocy.
Kiedy ta dwójka wspólnymi siłami pomaga bezdomnemu psu, zawiązuje się pomiędzy nimi coś na kształt kruchej przyjaźni.
Zdecydowanie nie jest to książka oparta na seksie, czy bezustannym fantazjowaniu o nim. River bardzo pomaga Carrie i powoli wydobywa swoje ludzkie cechy na na światło dzienne. Stopniowo zaczyna im coraz bardziej na sobie zależeć, ale żadne z nich się nie wychyla. Obydwoje mają za sobą paskudną przeszłość, więc ich relacja wypadła w moich oczach naprawdę logicznie.
Uważam, że ta historia mogłaby być nieco dłuższa. Niektóre wątki nie zostały pociągnięte, są też spore przeskoki czasowe. A ja chciałabym móc poczytać o nich więcej, ponieważ sprawiały mi przyjemność ich rozmowy i przekomarzanki.
Jestem rozczarowana zakończeniem. Było ono do przewidzenia, ale spodziewałam się jednak czegoś więcej. Wyszło strasznie drętwo, szybko, wręcz nierealnie. Dosłownie szast prast i po krzyku.
Miałam też odczucie nierealności, gdy po ucieczce od męża wszystko w życiu Carrie zaczęło od razu iść jak z płatka. No trochę trudno w to uwierzyć :D Aleee - ja jak zawsze jestem cyniczna i podejrzliwa :D
Te dwie rzeczy faktycznie zgrzytały, ale reszta bardzo przypadła mi do gustu. Nie spodziewałam się niczego specjalnego, a dostałam dobrą historię. Momentami wzruszającą, ale też ciepłą i zabawną. Na pewno nie żałuję czasu, który z nią spędziłam :)
"River" Samanthy Towle okazał się dla mnie naprawdę pozytywnym zaskoczeniem :) Tradycyjnie wyobrażałam sobie traumy nie z tej ziemi, masę seksu plus wszystkie obcykane już schematy. Mimo to zdecydowałam się na tę książkę, bo liczyłam, że a nóż widelec okaże się dobra :P
Bohater początkowo jest strasznym bucem. Ignoruje przywitanie Carrie, potem z premedytacją przejeżdża...
Gdy zobaczyłam egzemplarz "Nieidealnie dopasowanych" na żywo, nie mogłam przestać zachwycać się okładką. Jest urocza! To fakt niepodlegający dyskusji. Aż się bałam zacząć czytać, aby sobie nie zepsuć tego pierwszego wrażenia.
Zrobiłam do niej podejście z myślą, że te 240 stron poleci szybko nawet z moim niechciejem czytelniczym. I miałam rację - treść nie obciąża mózgownicy i wchodzi piorunem. Bohaterowie są całkiem przyjemni - mieszkająca naprzeciwko siebie dwójka przyjaciół, którzy praktycznie cały czas wolny spędzają we własnym towarzystwie. Mają nawet klucze do swoich mieszkań, z którego on korzysta, by zakradać się i wyżerać jedzenie z jej lodówki. Bohaterka - Willow - pracuje u swojej mamy w firmie zajmującej się dobieraniem ludzi w pary. Aktualnie rodzicielka rozmyśla nad sprzedażą biznesu, albo przekazaniu go młodszej córce - Aspen. Aspen jest szaloną hipiską, ale za to ma intuicje i swatanie wychodzi jej dobrze. Willow natomiast nie posiada tego daru. Chcąc pokazać, że nie jest ostatnią ofermą i zatrzymać posadę, podejmuje się znalezienia oblubienicy dla wyżej wymienionego przyjaciela - Reida. Trzeba nadmienić, że on nie jest tym faktem uszczęśliwiony. Raczej przerażony, ponieważ związki to nie jego bajka. Przez nieudane i toksyczne małżeństwo rodziców uważa, że nie powinien zakładać rodziny, bo wtedy wyjdzie na światło dzienne czający się w jego duszy mrok. Albo jakoś tak ;)
Relacja tej dwójki jako przyjaciół jest naprawdę sympatyczna. Gorzej zaczyna się to prezentować, kiedy pojawia się między nimi nieodparte przyciąganie. Sytuacja rozwija się zbyt dynamicznie, a właściwie dostajemy coś z niczego. Ciężko wcześniej wyczuć między nimi jakieś romansowe inklinacje, czy fizyczne zainteresowanie. A potem bach, mamy lawinę i zaczynamy pędzić na łeb, na szyję. Dochodzą do tego ich życiowe pragnienia, które ciężko pogodzić, a zaserwowane przez autorki rozwiązanie tej kwestii w ogóle mnie nie przekonało. A końcówka i epilog były dla mnie już na maxa ciężkostrawne chociaż ja uwielbiam słodycze ;)
Przeczytałam w życiu całkiem sporo romansów i niestety "Nieidealnie dopasowani" mnie niczym nie zaskoczyli. Wydawało mi się, ze to wszystko gdzieś już było. Poza tym książka jest krótka i pewnie dlatego akcja między Willow i Reidem rwie jak kulig z kopyta. Wydaje mi się, że lepiej ocenią ją osoby, które nie czytają często takich słodkich romansów, dla mnie na tle innych to zdecydowanie średniaczek. Takie 5,5 gwiazdki na 10 ;)
Gdy zobaczyłam egzemplarz "Nieidealnie dopasowanych" na żywo, nie mogłam przestać zachwycać się okładką. Jest urocza! To fakt niepodlegający dyskusji. Aż się bałam zacząć czytać, aby sobie nie zepsuć tego pierwszego wrażenia.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZrobiłam do niej podejście z myślą, że te 240 stron poleci szybko nawet z moim niechciejem czytelniczym. I miałam rację - treść nie obciąża mózgownicy...