-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant7
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński6
Biblioteczka
Ale ta książka była dziwna! Nastawiłam się we własnej głowie na jakieś morderstwa i fruwające flaki, a tu nic z tych rzeczy. Ale i tak zdarzały się momenty, kiedy autorowi udawało się mnie nieźle wystraszyć. Końcówki niektórych rozdziałów wywoływały realne ciarki na plecach.
Wielkie ze mnie strachajło, ale podczas czytania książek rzadko miewam takie stany! A tu serio było mi dziwnie i jakoś nieswojo. Jeszcze to nocne łazikowanie po opuszczonym szpitalu psychiatrycznym. No ludzie! :D
Nie wiem, jak ubrać swoje wrażenia w słowa, żeby tu za bardzo nie spoilerować. Najgorsze jest pisanie o tego typu książkach, bo naprawdę łatwo chlapnąć za dużo i zepsuć komuś zabawę. Generalnie mamy psychologa dziecięcego - Pietra Gerbera. Jest on nazywany 'usypiaczem dzieci', ponieważ specjalizuje się w terapii przez hipnozę. Pewnego dnia odzywa się do niego psycholożka z Australii i wręcz wciska mu dorosłą pacjentkę, która jest przekonana, że w dzieciństwie zamordowała swojego młodszego brata. Ale nie pamięta okoliczności tegoż okropnego czynu. Gerber początkowo się wzbrania, bo on zajmuje się maluczkimi, a to dorosła baba. Jednak ostatecznie zgadza się spróbować pomóc Hannie Hall. Kobieta okazuje się delikatnie mówiąc mocno zwichrowaną i niepokojącą personą, a wspomnienia dotyczące jej dziecięcych lat jeżą włosy na głowie. Dodatkowo zdaje się wiedzieć o samym terapeucie rzeczy, którymi on nie podzielił się nawet z małżonką. Jej wizje podczas hipnozy tak przeplatają się z aktualnymi wydarzeniami, że Gerber chcąc nie chcąc w coraz większym stopniu staje się ich uczestnikiem.
Poplątane to wszystko - człowiek ma wrażenie, ze większość to nierealne, pokręcone majaki. A ostatecznie historia idealnie stapia się w całość. I wszystko jest naprawdę dobrze przemyślane. Nie zauważyłam żadnych dziur fabularnych, czy bezsensownego kręcenia. Mam zastrzeżenia co do zakończenia, bo choć fanką epilogów nie jestem, tak tutaj by mi się przydał. I chciałabym dokładnego nakreślenia o co biegało z tą Hanną! Czy ona serio była tą 'wyjątkową dziewczynką' i zauważała więcej niż pospolity człek, czy może chodziło o coś, czego ja nie zatrybiłam :P Kiedyś często podczas oglądania horrorów miewałam takie epizody. Wyświetlają się napisy, a ja siedzę i 'ale co?', "ale jak?". Najgorzej, gdy osoba, z którą oglądasz ma podobnie i obydwoje musicie do końca życia tkwić w nieświadomości. Tutaj liczę, że może jednak ktoś mnie poratuje :D
Ale ta książka była dziwna! Nastawiłam się we własnej głowie na jakieś morderstwa i fruwające flaki, a tu nic z tych rzeczy. Ale i tak zdarzały się momenty, kiedy autorowi udawało się mnie nieźle wystraszyć. Końcówki niektórych rozdziałów wywoływały realne ciarki na plecach.
Wielkie ze mnie strachajło, ale podczas czytania książek rzadko miewam takie stany! A tu serio było...
Nie jestem fanką Samanthy Young, a do bliższego przyjrzenia się tej książce skusił mnie kolor okładki. Dość szybko miałam pewność, że będę tego srogo żałować. Od początku denerwował mnie styl, jakiś roku bardziej infantylny niż zazwyczaj. Mam na myśli 'uśmiechnęłam się promiennie" i tego typu kwiatki. Jeszcze powinno być 'zrobiłam lekki makijaż i zeszłam na śniadanie'. Nie wiem, czemu te promienne uśmiechy mnie rozeźliły, ale tak było, przysięgam! I czy na przykład można uśmiechnąć się pochmurnie? No chyba nie. Dobra, nieważne :P
Potem pierwsze spotkanie bohaterów. Evie uratowała psa Roane'a przed kołami samochodu, a ten natychmiast zaczął patrzeć na nią z zachwytem. Czyli zaskakujący wątek romantyczny mamy odhaczony. Tak, to była ironia. I wtedy już serio cała się najeżyłam i negatywnie nastawiłam. I wiecie co? Postaci poboczne i wątki ich dotyczące uratowały tę historię. Mamy kuzynkę Roane'a, która jest tłamszona i kontrolowana przez apodyktyczną ciotkę. Na szczęście dzięki zachętom i pomocy życzliwych osób zaczyna się buntować i walczyć o swoje. Świetnie zapowiadał się wątek dwójki zakochanych wywodzących się ze zwaśnionych rodzin, ale autorka go trochę skopała. Duży plus daję za klimat miasteczka, do którego przybywa główna bohaterka. Księgarnia, pub będący miejscem codziennych spotkań, a nawet fakt, że wszyscy mieszkańcy się znają. Young ma na swoim koncie jeden cykl małomiasteczkowy, ale dla mnie był on szalenie nudny i niestrawny. Ta książka jest dużo fajniejsza. I choć główni bohaterowie są dla mnie do samego końca bezpłciowi, to otoczenie i inne osoby pomagają się na to nie wkurzać. Reasumując - jestem zadowolona, że nie była to kolejna historia, która jedynie zszargała moje nerwy. Wiadomo - trochę śmiechłam, kiedy bohaterka nagle jedną rozmową porozwiązywała wszystkie problemy i wieloletnie animozje, ale dobra niech jej tam będzie. Powieść momentami wywoływała u mnie błogi nastrój i tylko to się liczy!
Nie jestem fanką Samanthy Young, a do bliższego przyjrzenia się tej książce skusił mnie kolor okładki. Dość szybko miałam pewność, że będę tego srogo żałować. Od początku denerwował mnie styl, jakiś roku bardziej infantylny niż zazwyczaj. Mam na myśli 'uśmiechnęłam się promiennie" i tego typu kwiatki. Jeszcze powinno być 'zrobiłam lekki makijaż i zeszłam na śniadanie'. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mam problem z "Podkręconym rzutem". A raczej chodzi o to, że nie zachwyciła mnie szczególnie, a porusza ważne tematy, więc może wypadałoby ją pochwalić :P Doceniam, że nie jest to wyłącznie miła i przyjemna opowiastka. Autorka opisuje radzenie sobie z traumą, odrzuceniem, emocje nastolatki, która nie może pogodzić się z rozwodem rodziców. Pokazuje też, że zawsze warto o siebie walczyć i szukać pomocy. Chociaż wydaje się, że pozostawione własnemu biegowi sprawy z czasem same się wyprostują. to nie zawsze tak jest. A przeważnie i tak rzutują one na różne aspekty dalszej egzystencji danej osoby.
Bohaterowie nie mają łatwo. Lotus zmaga się ze swoimi demonami z dzieciństwa. Postanawia na początek dać sobie spokój z facetami i przygodnym seksem, gdyż wzmagają u niej jedynie poczucie wewnętrznej pustki.
Kenan ma za sobą paskudny medialny rozwód. Żona zdradzała go z jego kumplem należącym do tej samej drużyny koszykarskiej, więc tym bardziej mężczyzna czuje się ośmieszony. Jego czternastoletnia córka mimo wszystko cały czas wierzy, że rodzice pogodzą się i wrócą do siebie.
Akurat wtedy ścieżki Lotus i Kenana znowu się przecinają. Para natykała się na siebie już kilka razy w przeszłości i podobno iskry aż fruwały w powietrzu. To jest trzeci tom cyklu, więc możliwe, że tak było ;) Teraz mają się tylko przyjaźnić, bo Lotus dała sobie na wszystkie inne rzeczy bana. I tutaj moim zdaniem jest już słabo. Ich relacja i ta podkreślana na każdym kroku wielka chemia mnie nie przekonała. Nie odczuwałam jej. Spory czas się nudziłam, potem było lepiej, ale też nie czytałam z zapartym tchem. Kenan głównie cały czas zachwycał się urodą Lotus, różnymi częściami jej ciała, tatuażami i tak przy każdym spotkaniu z nią. Bohaterka mimo wszystko nie wzbudziła we mnie większego entuzjazmu. Może to przeciwwaga dla ciągłych achów i ochów bohatera :P Początkowo motyw z jej mocami i voodoo klimatami odziedziczonymi po prababce mi nie wadził, ale potem poszło to już w przesadę, by pod koniec osiągnąć poziom totalnego absurdu. Coś jak babka Bella z cyklu o Stephanie Plum, tylko bez proroczego oka :D Końcówka książki to niestrawne nagromadzenie dramatycznych wydarzeń i bajdurzenia. No i jak na historię o sportowcu, zdecydowanie zbyt mało sportu w niej było.
Mam problem z "Podkręconym rzutem". A raczej chodzi o to, że nie zachwyciła mnie szczególnie, a porusza ważne tematy, więc może wypadałoby ją pochwalić :P Doceniam, że nie jest to wyłącznie miła i przyjemna opowiastka. Autorka opisuje radzenie sobie z traumą, odrzuceniem, emocje nastolatki, która nie może pogodzić się z rozwodem rodziców. Pokazuje też, że zawsze warto o...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wychodzi na to, że zbyt wiele sobie obiecywałam po tej książce. Nastrój mam słaby, więc komedia kryminalna była naprawdę kuszącą perspektywą. Zresztą dawno nic w tym klimacie nie czytałam, a kiedyś lubiłam. Szczególnie, że staruszkowie potrafili w takich historiach nieźle dawać czadu.
I nie chodzi o to, że książka okazała się beznadziejna, tragiczna i do niczego. Dla mnie to typowy średniak. Przeczytasz - spoko, nie przeczytasz - twoje życie nie będzie przez to uboższe. Nie była to absorbująca lektura, przy której zapominałam o bożym świecie. Początkowo myślałam, że się rozkręci i niektóre nic niewnoszące rozdziały traktowałam z pobłażaniem. Na szczęście - im dalej, tym mniej takiego typowego pitolenia o niczym. Niestety, jeśli chodzi o rozkręcenie, to następuje ono moim zdaniem dopiero w pobliżu rozwiązania zagadki. Z tego powodu kilka razy odkładałam "Morderców tropimy w czwartki". Potem do nich wracałam, ale z coraz większą niechęcią. Jednak, kiedy zaczęło się więcej dziać, resztę doczytałam już ciągiem. Czy nie można było tak od razu?
Narracja prowadzona jest w lekkim, gawędziarskim tonie. Humor w sumie występuje, ale jest on zdecydowanie zbyt słaby, abym skręcała się ze śmiechu. Od czasu do czasu można uśmiechnąć się pod nosem i to tyle. Główni bohaterowie są dość oryginalni i zbyt wiele im nie mogę zarzucić. Zwłaszcza Elizabeth jawi nam się jako dość charyzmatyczna postać. Ale będę szczera - liczyłam na dużo więcej odpałów w ich wykonaniu. I oczywiście na to, że ubawię się przednio podczas czytania o ich przygodach. Zasiadając do lektury miałam w głowie obraz Babci Mazurowej z cyklu o Stephanie Plum. Niestety ta czwórka się do niej nie umywa.
Pojawiło się też coś, o czym absolutnie nie chciałam czytać. Mam tu na myśli trochę rozkmin o życiu i śmierci. Nie ma ich dużo i w innym momencie swojego życia pewnie bym wcale nie zwróciła na nie uwagi. Aktualnie trochę mnie zdołowały.
Na wątek kryminalny nie narzekam, gdyż ostatecznie nie okazał się najgorszy. Natomiast to całe tropienie morderców, które powinno być najmocniejszą częścią tej powieści, mnie nie porwało. Niektóre rzeczy przychodziły dziadkom zdecydowanie zbyt szybko i łatwo. I jak wyżej wspominałam - spodziewałam się, że będzie przy tym dużo śmiechu.
Wychodzi na to, że zbyt wiele sobie obiecywałam po tej książce. Nastrój mam słaby, więc komedia kryminalna była naprawdę kuszącą perspektywą. Zresztą dawno nic w tym klimacie nie czytałam, a kiedyś lubiłam. Szczególnie, że staruszkowie potrafili w takich historiach nieźle dawać czadu.
I nie chodzi o to, że książka okazała się beznadziejna, tragiczna i do niczego. Dla mnie...
Pierwsze spotkanie z Penelope Ward zaliczone. I jakie płyną z niego wnioski? Sama do końca nie wiem :P
Jak już nieraz wspominałam - coraz ciężej o to, bym została czymś zaskoczona przez romans. Tutaj również takie wydarzenie nie miało miejsca. Historia Raven i Gavina kojarzyła mi się mocno z telenowelami, które oglądałam razem z mamą w dzieciństwie. Syn bogatego państwa zakochany w służącej, zła matka antagonizująca ich związek, szantaże, rozstania, złamane serduszka. Myślę, że większość z Was zna te klimaty i nieraz kibicowała Luz Maryi, czy innej Milagros :P
Książka została podzielona na dwie części. W pierwszej bohaterowie mają po 20 lat. Pznają się, kiedy on wraca do domu na wakacje, a ona akurat dorabia sobie pomagając matce, która służy u nich w domu. Między młodymi wybucha wielkie uczucie, nad którym niestety od początku wiszą czarne chmury. Część druga zaczyna się po 10 latach, kiedy Gavin powraca do domu, aby nawiedzić ciężko chorego ojca i znowu spotyka na swojej drodze Raven, która jest teraz pielęgniarką i sprawuje aktualnie opiekę nad jego staruszkiem.
Nie jestem fanką motywu zakazanej miłości, dlatego liczyłam, że bardziej przypadnie mi do gustu druga połowa książki. Jednak wcale tak nie było. Wyczekiwałam na eskalację tłumionego pożądania, awantury, burze z piorunami, a ci dwoje zachowywali się grzecznie i powściągliwie jak u cioci na imieninach. Założę się, że główni bohaterowie telenoweli zdążyliby w tym czasie wszcząć bójkę, spaść ze schodów i znacznie uszczuplić kolekcję rodowej porcelany. A tutaj tak kulturalnie. Nie spodobało mi się to! :P
Tak się dzieje, kiedy człowiek zaczyna oglądać zbyt dużo Warsaw Shore...
Ale powróćmy do "Dnia, w którym powrócił" ;) Nie uważam, że to beznadziejna książka, strata czasu, życia, czy innych rzeczy. Przeczytałam ją szybko, autorka ma przyjemny styl, moje zwoje nie ucierpiały - nie mam się tutaj do czego przyczepiać. Po prostu dla mnie historia była przewidywalna i mnie nie porwała. Serio, jakby Pani Ward za inspirację posłużył zlepek scenariuszy najpopularniejszych telenowel z lat 90. Zabrakło mi też więcej ognia i temperamentu w głównych bohaterach. Za to bardzo na plus oceniam postać Weldona, który wniósł tam trochę luzu w drugiej części.
Pierwsze spotkanie z Penelope Ward zaliczone. I jakie płyną z niego wnioski? Sama do końca nie wiem :P
Jak już nieraz wspominałam - coraz ciężej o to, bym została czymś zaskoczona przez romans. Tutaj również takie wydarzenie nie miało miejsca. Historia Raven i Gavina kojarzyła mi się mocno z telenowelami, które oglądałam razem z mamą w dzieciństwie. Syn bogatego państwa...
Lubię książki Jenny Blackhurst i zapoznałam się ze wszystkimi, które zostały u nas wydane. Traktowałam je jako pewnik, gdyż czyta się je szybko, autorka ma ciekawe pomysły i nie jedzie na jednym schemacie. Każda jej książka wyróżnia się na tle wcześniejszych. "Ktoś tu kłamie" również nie przypomina mi jej pozostałych pozycji. I jest to pierwsze dzieło Pani Blackhurst, które nie przypadło mi do gustu :P
Już na wstępie skonfundowała mnie liczba przewijających się tutaj bohaterów. Akcja zaczyna się na pikniku szkolnym, gdzie mamy tabun bab, ich mężów i dzieciaków. Odłożyłam książkę na jakiś tydzień, aby to wszystko przetrawić. Gdy do niej wróciłam, nadal nie wiedziałam kto jest kim. I - szczerze mówiąc - naprawdę sporo czasu upłynęło zanim zakodowałam sobie w głowie imiona tych ludzi. Może wydziwiam, ale bardzo mnie to męczyło. Zazwyczaj szybko zżywałam się z bohaterami w tych książkach, a tu na każdym kroku musiałam grzebać za nimi w odmętach pamięci. Sorry, ale wiek już chyba nie ten :D Choć może z drugiej strony jest to dobre ćwiczenie przeciwko sklerozie. Kto wie :D
Nie dość, że nie mogłam zapamiętać tych wszystkich osobników, to ich dodatkowo nie polubiłam. Bo to taka klika z bogatego osiedla, gdzie każdy pozuje na wielką personę, a tak naprawdę kłamkolą na każdym kroku i mają mnóstwo brudnych sekrecików.
Na plus mogę zaliczyć pomysł z podcastem, bo je lubię i fajnie kiedy ich motyw pojawia się również w książkach. Chociaż to za dużo powiedziane, bo to druga książka z podcastem w tle, która mi się nie podobała, a więcej nie czytałam :D Aleee dobra, nie czepiajmy się szczegółów. Dobrze, że autorki czerpią z różnych źródeł. Oceniam pozytywnie także końcowe wywlekanie na wierzch tajemnic bohaterów. Większość zaserwowanych przez Blackhurst objaśnień mnie zaskoczyła.
Niestety głównie zapamiętam "Ktoś tu kłamie", jako ciągnącą się historię, w którą nie umiałam się wpasować. Wolę kiedy 'dramat' rozgrywa się w mniejszym gronie. Wtedy mogę przynajmniej w jakimś stopniu zintegrować się z występującymi w nim postaciami. A tutaj sobie tak skakałam od jednego, do drugiego i było mi coraz bardziej wszystko jedno.
Lubię książki Jenny Blackhurst i zapoznałam się ze wszystkimi, które zostały u nas wydane. Traktowałam je jako pewnik, gdyż czyta się je szybko, autorka ma ciekawe pomysły i nie jedzie na jednym schemacie. Każda jej książka wyróżnia się na tle wcześniejszych. "Ktoś tu kłamie" również nie przypomina mi jej pozostałych pozycji. I jest to pierwsze dzieło Pani Blackhurst, które...
więcej mniej Pokaż mimo to
Myślałam, że "Nasze idealne małżeństwo" będzie powieścią podobna do "Mojej doskonałej żony" Samanthy Downing, którą Wydawnictwo Mando zaproponowało czytelnikom w ubiegłym roku. Pewnie przez tę zbieżność tytułów. Tym razem jest zupełnie inaczej. Nie ma dwójki ludzi oddających się swemu osobliwemu hobby :P 'Małżeństwo' klimatem przypomina mi "Za zamkniętymi drzwiami" i kolejną książkę zahaczającą o żonę - "Żona między nami".
Główną bohaterką jest mocno poturbowana przez życie Ellie. Po tragicznej śmierci córeczki, zdradzie, bolesnym rozwodzie i problemach z uzależnieniem chce spróbować powrócić do zwyczajnej egzystencji. I praktycznie jak na pstryknięcie palcami - spotyka faceta - Martina. Gość prezentuje się nienagannie, ma gadane i nie śmierdzi. Czego można chcieć więcej?! Mimo kilku niewyjaśnionych sytuacji dotyczących osoby nowego absztyfikanta Ellie coraz bardziej się angażuje. Zresztą szybko docierają do kolejnej bazy, którą jest ślub w Vegas, a w dalszych planach kluje się wyprawa do Australii i wymarzone żyćko oczywiście.
Cieszę się, że "Nasze idealne małżeństwo" okazało się jednym z bardziej dynamicznych thrillerów. Dużo się dzieje, cały czas lekturze towarzyszy wrażenie, że coś jest mocno nie halo. Muszę przyznać, że początkowo nie mogłam się w tę historię wciągnąć. Zaczęłam się już stresować, że trafiłam na kolejną książkę, gdzie ludzie tylko łażą, gadają pierdoły i smęcą bez sensu. Na szczęście później wszystko się rozkręciło w intrygującym kierunku i ostatecznie naprawdę mi się ta historia podobała. Doczepię się jedynie do tych 30-40 stron, które mnie nudziły, a dalej już nie mam do czego i nawet nie chcę. No może jeszcze fakt, że bohaterka bierze leki na główkę i tankuje przy nich duże ilości alko ;) Występujący na dużą skalę motyw w thrillerach z ostatnich kilku lat. Ogólnie mam wrażenie, że ta powieść jest zbitkiem znanych motywów, ale dobrze ogranych i mimo wszystko wypada odświeżająco na tle innych podobnych tytułów. I naprawdę doceniam to, że nie jest przegadana i męcząca. Kiedy już się w tę historię wsiąknie, chce się ją doczytać do końca na jednym wdechu ;)
Myślałam, że "Nasze idealne małżeństwo" będzie powieścią podobna do "Mojej doskonałej żony" Samanthy Downing, którą Wydawnictwo Mando zaproponowało czytelnikom w ubiegłym roku. Pewnie przez tę zbieżność tytułów. Tym razem jest zupełnie inaczej. Nie ma dwójki ludzi oddających się swemu osobliwemu hobby :P 'Małżeństwo' klimatem przypomina mi "Za zamkniętymi drzwiami" i...
więcej Pokaż mimo to