-
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński4 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać2 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać8 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać5
Biblioteczka
2020-03-27
2021-06-28
2021-06-01
2021-05-06
2018-08-04
2018-04-23
Czy domestic noir, thriller małżeński i inne koszmary spod znaku relacji małżeńsko-rodzinnych kiedykolwiek mi się znudzą? Może kiedyś. Ale ten czas jeszcze nie nadszedł.
„Żona między nami” była jedną z głośniejszych premier początku tego roku. Rywalizowała w tym samym tygodniu z mocno promowaną „Kobietą w oknie”, razem je recenzowano i siłą rzeczy walczyły o podium na listach bestsellerów. Obydwie traktują o kobietach (kiedyś były dziewczyny, teraz mamy żony i kobiety), a podszyta niepokojem historia kręci się wokół intrygi, która może mieć śmiertelnie poważne konsekwencje. Przynajmniej tak się wydaje tytułowej bohaterce. Obserwując wydawniczo-czytelniczy „buzz”, zdaje się, że potyczkę popularności wygrała „Kobieta w oknie”, ale czy to znaczy, że A.J. Finn jest lepszy od duetu Pekkanen-Hendricks? Każda z tych powieści ma elementy, w których radzi sobie albo lepiej, albo gorzej niż rywalka. „Kobieta w oknie” rozpoczyna się nieśpiesznie, autor cierpliwie zagęszcza atmosferę, buduje na kartach powieści psychikę głównej bohaterki i gdzieś pomiędzy tymi elementami tka intrygę, która w finale ujawnia wszystkie oplatające Annę nici i nitki. To powieść, która w dużej mierze opiera się na klimacie i tworzeniu obrazów – mamy widzieć miejsca, sceny, mamy czytać ją jak film (zresztą sam autor ustami bohaterki odwołuje się do filmów). A omawiana „Żona między nami”?
Będziesz przekonany, że wiesz wszystko.
Będziesz przekonany, że to historia chorobliwie zazdrosnej kobiety i jej obsesji dotyczącej nowej wybranki byłego męża.
Będziesz przekonany, że to historia kobiety, która ma poślubić ukochanego mężczyznę.
Będziesz przekonany, że pierwsza żona była katastrofą i mąż po prostu się jej pozbył.
Będziesz przekonany, że znasz motywy, historię, anatomię relacji.
Przekonaj się, że nie wiesz niczego.
Odważne. Czy to oznacza, że Pekkanen i Hendricks mają tyle dodatkowych asów w rękawie, że nie boją się zdradzić tak dużo? Wydawca mógłby przecież zdecydować się na klasyczny opis, który wskazywałby właśnie, że to opowieść o kobiecie, która ma obsesję na punkcie byłego męża i jego nowej wybranki. A jednak zdecydowano się na inne rozwiązanie. Intrygujące. Pomysłowe. W skomplikowane, (eks)małżeńskie perypetie wprowadza nas Vanessa, która nie radzi sobie w życiu i obsesyjnie rozmyśla o swoim byłym mężu i jego nowej wybrance. Richard chce zapomnieć o byłej żonie i rozpocząć nowe życie z piękną narzeczoną, ale nad ich szczęściem wisi cień. Nellie oczyma wyobraźni widzi siebie w białej sukni u boku Richarda, ale trudno rozpocząć nową wspólną przyszłość, gdy przeszłość coraz głośniej puka do drzwi… Tyle musicie wiedzieć. I tyle wystarczy.
„Żona między nami” wciągnęła mnie w grę – chciałam przekonać się, jakie sekrety skrywa, jak bardzo mogę się mylić w ocenie. W trakcie lektury tworzyłam kolejne scenariusze, niektóre absolutnie szalone i próbowałam rozsupłać relację żona-mąż-kochanka. Gdy myślałam, że już wszystko odkryłam, przekonałam się, że był to jedynie wierzchołek góry lodowej. Autorki żonglują perspektywami, próbują zwodzić czytelnika i wprowadzają kolejne zwroty akcji. Bohaterowie igrają z ogniem, a pisarki igrają z nami. I trudno ukryć satysfakcję, gdy przewidzimy ich kolejny ruch. Udało mi się rozgryźć niektóre zwroty akcji, ale nie powiedziałabym, że było to banalnie proste czy przewidywalne. Pekkanen i Hendricks przez całą powieść podrzucają drobne okruchy prawdy, łatwe do przeoczenia informacje, które zaczynają mieć sens dopiero wtedy, gdy je odpowiednio odczytamy. Niewątpliwie próby domyślenia się, o co chodzi i kto macza w tym wszystkim palce, są częścią zabawy. Nie jest to powieść (jak na przykład „Za zamkniętymi drzwiami” B.A. Paris), która bazowałaby na czystych emocjach, nie przyszpila do stron strachem i szybszym biciem serca - raczej stawia na literackiego twistera, a kolejne zwroty coraz mocniej mieszają nam w głowie. Wielu recenzentów krytykuje ich natłok oraz splot okoliczności, ja za to widzę tu okazje, które autorki postanowiły wykorzystać. Jeśli gdzieś dało się wywrócić historię do góry nogami, to na pewno spróbowały coś z tym zrobić. Nie zawsze umiejętnie, bo finał jest za bardzo naciągany, a pewne wydarzenia mogły być rozegrane inaczej. Jest w tym trochę amerykańskiego efekciarstwa, ale na szczęście nie jest tak źle, by pozostawić duży niesmak.
Jednak żeby nie było tak słodko, mam też wrażenie, że część tych wspomnianych asów pochodzi z talii innych autorów.
„Żona między nami” po części mocno polega na rozwiązaniach, które już wcześniej widzieliśmy, przez co elementy kiedyś budzące zaskoczenie, teraz nie wywołują już takiego mocnego efektu. Autorki z jednej strony starają się stworzyć ciekawą historię, poruszyć nowy obszar w relacjach żona-mąż, ale z drugiej niszczą swoje wysiłki, sięgając do ogranych motywów i rozwiązań, które już się opatrzyły. Wymieńmy tutaj chociażby główną bohaterkę, Vanessę, która lubi zaglądać do kieliszka i obsesyjnie rozmyśla o byłym mężu. Jej zachowanie sprawia, że trudno darzyć ją sympatią i obserwujemy jej wysiłki z politowaniem. Zachowuje się, jakby była niezrównoważona i nietrudno pomyśleć o Rachel, „Dziewczynie z pociągu” Pauli Hawkins, czy rywalce, Annie z „Kobiety w oknie” A.J. Finna. Sylwetka bohaterki, która w założeniu miała wprowadzać w błąd, być tą, której nikt nie wierzy, nieważne czy to czytelnik, czy inna postać, teraz jest gwarantem tego, że coś rzeczywiście jest nie tak, że to ona ma rację. Mamy jej nie ufać, a chyba ufamy najmocniej. Zrobiła się z tego taka łopatologiczna wersja psychologii odwróconej. Trzeba oddać autorkom to, że próbują wykorzystać ten schemat na swoją korzyść, oferując całkiem zgrabne wytłumaczenie, ale właściwie nie musiały tak mocno na nim polegać. To, co udało się Hawkins w przypadku Rachel, raczej nie da się powtórzyć. Musimy znosić uzależnienia i nieporadność bohaterki, świetnie zdając sobie sprawę, że jest w tym drugie dno. W tej powieści dzieje się tyle, że takie wprowadzenie jest w ogóle niepotrzebne, a późniejsze wydarzenia tylko uwypuklają zbędność tego zabiegu. Vanessa równie dobrze mogłaby być sympatyczną, perfekcyjną panią domu, uroczą duszą towarzystwa, religijną społecznicą, uduchowioną joginką... Na pierwszy rzut oka. Można tak fantazjować w nieskończoność. W tej powieści tak wiele dzieje się na pierwszy rzut oka, a pozory mylą, więc dlaczego by nie pociągnąć tego dalej? Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, alkoholizm zrobił się nudny, to foreshadowing*, którego nie potrzebujemy. Szczególnie w tej powieści – trzeba by żyć w absolutnej niewiedzy na temat najpopularniejszych thrillerów małżeńskich ostatnich lat, by nie rozpoznać gotowych konstrukcji i nie przewidzieć, do czego one prowadzą. Oczywiście, można spróbować tłumaczyć, że autorki z premedytacją sięgnęły po sztampowe elementy, żeby nadać im nowe życie i stworzyć zaskakujące zwroty akcji, tyle że nieszczególnie daleko od tej sztampowości odeszły, zarówno kreując postać Vanessy, jak i jej byłego męża, Richarda, oraz anatomię ich relacji. Trudno być zaskoczonym, jeśli mamy za sobą lekturę wspomnianej „Dziewczyny z pociągu” oraz „Za zamkniętymi drzwiami”.
Niecierpliwie wyczekiwałam „Żony pomiędzy nami”, skuszona tajemniczą zapowiedzią, która zdradziła wszystko, nie mówiąc nic. Zupełnie jak główna bohaterka. Historia Vanessy, Richarda i Nellie nie odmieni raczej oblicza gatunku, ale gwarantuje kilka godzin zaangażowania w brudne gry małżeńskie, czyli to, dla czego sięgamy po thrillery małżeńskie. Jest to powieść i dobra, i przeciętna, w której rewelacja sąsiaduje ze sztampowością, zaskoczenie z rozczarowaniem. Zapewnia rozrywkę, ale nie robi takiego wrażenia jak Gillian Flynn czy B.A. Paris.
A tymczasem wracając do wspomnianej na początku rywalizacji - jeśli lubicie zagadkę, w której niebagatelną rolę odgrywa klimat, wygra A.J. Finn, jeśli za to oczekujecie wszystkich możliwych twistów i zwrotów akcji, duet Pekkanen i Hendricks będzie dla was najlepszym wyborem.
_______
* to foreshadow – zapowiadać, zwiastować. Twórca filmu bądź powieści pokazuje odbiorcy pewne elementy, które będą miały znaczenie dopiero w późniejszym czasie. Sugeruje, co się wydarzy, ale odbiorca często nie zdaje sobie z tego sprawy i dopiero patrząc wstecz, jest w stanie dostrzec ukryty sens pewnych rzeczy/wydarzeń.
Czy domestic noir, thriller małżeński i inne koszmary spod znaku relacji małżeńsko-rodzinnych kiedykolwiek mi się znudzą? Może kiedyś. Ale ten czas jeszcze nie nadszedł.
„Żona między nami” była jedną z głośniejszych premier początku tego roku. Rywalizowała w tym samym tygodniu z mocno promowaną „Kobietą w oknie”, razem je recenzowano i siłą rzeczy walczyły o podium na...
2018-04-30
UKRYTY W CIEMNOŚCI
Ciche kroki, szczekanie psa, szelest zarośli, jęk drewnianego parkanu, metaliczny szczęk ogrodzenia, zduszony oddech.
Stłumiony wystrzał. Głuche uderzenie.
Dwanaście morderstw. Pięćdziesiąt gwałtów. Blisko 120 włamań. Dekady poszukiwań, kilometry przebytych dróg, milion niewiadomych. I jedna książka.
Golden State Killer obserwował domy i włamywał się do nich po zmroku. Obudzone ofiary oślepiał światłem latarki i groził im bronią. Najpierw atakował samotne kobiety, później przeszedł do par. Zdarzało się, że świadkami zbrodni były dzieci.
Włamywacz, gwałciciel, morderca działający na terenie północnej i południowej Kalifornii w latach 70. i 80. Policja znalazła na miejscu zbrodni jego DNA, ale nigdy nie powiązano go z żadną osobą. Podejrzani pojawiali się i znikali, pula rosła i malała. GSK pozostał nieuchwytny przez blisko czterdzieści lat. Aż do teraz.
HISTORIA OBSESJI I POSZUKIWAŃ MORDERCY Z GOLDEN STATE
W nocy nie mogłam zmrużyć oka. Miałam wrażenie, że moje zmysły nieznośnie wyostrzyły się, każdy dźwięk wybrzmiewał z siłą wystrzału, każdy szelest niepokoił, każdy błysk światła kojarzył się z włączoną latarką. Jak zasnąć, gdy masz wrażenie, że ktoś cię obserwuje? To absurd, bo rozsądek podpowiadał, że nikogo tam nie ma, że przecież mieszkasz w kilkupiętrowym budynku, więc jak ktoś miałby wejść przez okno? To dobre pytania i racjonalne odpowiedzi powinny mnie uspokoić, ale jedno spojrzenie na szafkę nocną wskazało winowajcę – książkę McNamary. Sprawa GSK paraliżuje rozsądek. Jak słusznie zauważono w I’ll Be Gone in the Dark, większość morderców atakuje w pewnego rodzaju odosobnieniu – boczne drogi, lasy, wabią swoje ofiary do dobrze znanych im miejsc, które mogą kontrolować. Morderca z Golden State wkradał się w nocy do domów, gwałcił i mordował. Robił to wielokrotnie, często na stosunkowo niewielkim obszarze. Terroryzował pojedyncze osoby, jak i całe rodziny. Umykał sąsiadom i detektywom. Uderzał tam, gdzie czujemy się najbardziej bezpiecznie, żerował na przekonaniu, że po przekręceniu klucza w zamku, świat zostaje po drugiej stronie progu. I’ll Be Gone in the Dark mrozi krew w żyłach i działa na wyobraźnię jak mieszanka Minduntera, Manhunt: Unabombera i Making a Murderer, karmiąc się wciąż rosnącym uwielbieniem dla thrillerów i true crime (do którego niedługo dołoży swoją cegiełkę – HBO zakupiło prawa do serialu dokumentalnego [1]). To książka, od której nie sposób się oderwać, nawet mimo zastraszającej ilości informacji. Historia, która rozpoczyna się w latach 70. i 80. i trwa aż dotąd, do 2018 roku, nie tylko opisuje działalność seryjnego mordercy, ale śledzi też rozwój nauki, która, jak wierzyła autorka, pomoże go schwytać, i jednocześnie zatrzymuje w czasie obraz amerykańskiego przedmieścia. Śledztwo i nauka przeplatają się z ludzkim życiem i dramatami ukrytymi w czterech ścianach domów i niepowtarzalnym klimatem ówczesnej Kalifornii. Przyznaję, natłok nazwisk, miejsc, dat, rozbudowane odwołania do zagadnień kryminalistyki i kryminologii oraz powracanie do różnych etapów śledztwa sprawiają, że lektura I’ll Be Gone in the Dark stawia przed czytelnikiem wyzwanie. Żmudne śledztwo przelewa się czasem na karty książki, co nie ułatwia czytania, tak samo jak zaburzona w niektórych miejscach chronologia. To są dwa najpoważniejsze (i jedyne) elementy, które sprawiają, że tytuł nie otrzyma ode mnie najwyższej możliwej oceny. Ilość informacji tłumaczy fakt, że sprawa Golden State Killer złożona jest z trzech osobnych śledztw, dotyczy setek pokrzywdzonych i rozciąga się na całą Kalifornię, podlegając różnym organom. Podobnie można wytłumaczyć uporczywe powracanie do niektórych elementów – wraz z rozwojem kryminalistyki oraz pojawieniem się Internetu, śledczy zyskiwali dodatkowe narzędzia i mogli analizować dowody pod nowymi kątami. Fantastyczne pióro McNamary przeprowadza nas przez cięższe ustępy, podsycając zaciekawienie i zmuszając do przewracania kolejnych stron; wady, które wymieniłam, zostały zrodzone również przez smutne okoliczności i muszę przyznać, że trudno podejść mi do nich z całkowitym obiektywizmem. Michelle niespodziewanie zmarła w trakcie pisania I’ll Be Gone in the Dark, książkę dokończyli jej najbliżsi współpracownicy, korzystając z artykułów, policyjnych akt, gotowych rozdziałów, notatek i transkrypcji wywiadów. Można sobie tylko wyobrazić, jak niezwykły byłby to tytuł, gdyby autorce było dane go dokończyć, skoro już w takiej formie jest świetny.
McNamara oddaje głos ofiarom, świadkom, zawodowym i amatorskim śledczym, a także… sobie. Nie znika z tekstu, staje się bohaterką tak samo jak oni, dzieląc się osobistymi anegdotami i świadomie „spowiadając się” ze swojej obsesji oraz zwątpienia, które nierzadko jej towarzyszyło. Fascynacja true crime, która wyrosła z nierozwiązanego morderstwa dziewczyny z sąsiedztwa, którą znała nastoletnia Michelle, stała się jednocześnie jej powołaniem - i końcu obsesją, gdy napotkała cold case związany z mordercą, któremu później nadała miano, teraz znane na cały świat - Golden State Killer. Można by się zastanawiać, czy taka wyraźna obecność autorki nie zaszkodzi prowadzonemu przez nią śledztwu, czy jej zaangażowanie nie wpłynie na odbiór historii, ale z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że oprócz tytanicznego wysiłku przy gromadzeniu informacji, piekielnej inteligencji, determinacji i zdolności dedukcji oraz talentu pisarskiego, osobowość Michelle jest tym, co stanowi o wyjątkowości I’ll Be Gone in the Dark. To ona związuje ładunkiem emocjonalnym czytelnika wraz ze śledztwem. Oczywiście współczujemy ofiarom, przeraża nas i budzi wściekłość działanie mordercy, frustrują popełniane przez policję błędy, ale jawna obecność autorki nadaje książce jeszcze bardziej ludzki wymiar. To nie jest beznamiętna relacja z pola walki, suchy zapis faktów. Autorka podąża śladami GSK, wertuje niekończące się stosy akt, rozmawia, obserwuje, koresponduje z użytkownikami forów dla detektywów-amatorów, szuka nowych informacji, tworzy hipotezy. Wierzy w potęgę nauki i researchu. Poświęca kolejne ustępy na próby stworzenia portretu mordercy, na wejrzenie w jego psychikę. Coraz mocniej zanurza się w ciemności, w której ukrywa się morderca z Golden State. I ma tego świadomość. Absolutną rewelacją są anegdoty o chłopcu i kocie czy odtwarzaniu zbrodni, które przytacza autorka, a które po części stają się punktem wyjścia do powracającej refleksji na temat mroku, z którego czerpią zarówno zabójcy, jak i ci, którzy próbują ich powstrzymać. Ta płaszczyzna wzbogaca historię mordercy z Golden State, udowadniając, że dobro i pragnienie sprawiedliwości mogą przetrwać lata, a niektórzy są dla nich gotowi wkroczyć w głąb koszmaru.
Gdy dotarłam do końca książki, byłam bliska łez. Z ulgi, że do całej tej pracy sprawiedliwość dopisała swoje postscriptum. Z nadzieją, że ci, którzy przetrwali, odnajdą teraz choć trochę spokoju. Z żalu, że Michelle tego nie doczekała. Z przeraźliwego smutku, że świat stracił tak niesamowitą osobę.
POSTSCRIPTUM
"Pewnego dnia, już niedługo, usłyszysz samochód zatrzymujący się przed twoim domem i gasnący warkot silnika. Usłyszysz kroki przed drzwiami. Zadzwoni dzwonek. (…)
To będzie twój koniec.
„Zamilkniesz na zawsze, a ja zniknę w ciemności.” zagroziłeś kiedyś swojej ofierze.
Otwórz drzwi. Pokaż swoją twarz.
Wyjdź do światła."[2]
Igła w stogu siana szukana w ciemności.
Michelle McNamara prawie ją znalazła.
"Nie dbam o to, czy akurat ja go schwytam. Chcę tylko, by na jego nadgarstkach zacisnęły się kajdanki, a za plecami zatrzasnęła się więzienna krata."[6]
_______
1] Informacje o serialu: http://deadline.com/2018/04/michelle-mcnamara-ill-be-gone-in-the-dark-true-crime-book-docuseries-hbo-1202360109/
2] I’ll Be Gone in the Dark, Michelle McNamara, str. 328, tłumaczenie własne
3] Michelle zmarła 21 kwietnia 2016 roku, a 25 kwietnia 2018 roku prokurator okręgowy Anne Marie Schubert ogłosiła na konferencji prasowej, że zatrzymano podejrzanego w sprawie.
4] Dla zainteresowanych, polskojęzyczne artykuły na temat:
Wprost: https://www.wprost.pl/swiat/10120459/slynny-golden-state-killer-zlapany-byly-policjant-odpowie-za-12-morderstw-i-45-gwaltow.html
TVN: https://www.tvn24.pl/wiadomosci-ze-swiata,2/kalifornia-zatrzymano-podejrzanego-o-seryjne-morderstwa-w-latach-70-i-80,832473.html
Materiał Niediegetyczne na YT: https://www.youtube.com/watch?v=p3IT8f3kEQg
I garść anglojęzycznych:
Oryginalny artykuł Michelle będący podstawą książki: https://archive.li/20171020222155/http://www.lamag.com/longform/in-the-footsteps-of-a-killer/
Strona Michelle: http://truecrimediary.com/
Guardian: https://www.theguardian.com/us-news/2018/apr/26/golden-state-killer-dna-genealogy-websites
Relacja kobiety, której matka została zamordowana przez GSK: https://www.goodhousekeeping.com/life/a19515171/golden-state-killer-survivor-interview/
Wikipedia: https://en.wikipedia.org/wiki/Golden_State_Killer
Czteroodcinkowy materiał o GSK na Investigation Discovery: https://www.investigationdiscovery.com/tv-shows/golden-state-killer-its-not-over/
Crimefeed: http://crimefeed.com/2018/04/golden-state-killer-suspect-arrested-police-to-announce-capture-of-joseph-james-deangelo/
5] Tweet Jensena:
https://twitter.com/Billyjensen/status/989130609737035779
6] I’ll Be Gone in the Dark, Michelle McNamara, str. 318, tłumaczenie własne
UKRYTY W CIEMNOŚCI
Ciche kroki, szczekanie psa, szelest zarośli, jęk drewnianego parkanu, metaliczny szczęk ogrodzenia, zduszony oddech.
Stłumiony wystrzał. Głuche uderzenie.
Dwanaście morderstw. Pięćdziesiąt gwałtów. Blisko 120 włamań. Dekady poszukiwań, kilometry przebytych dróg, milion niewiadomych. I jedna książka.
Golden State Killer obserwował domy i włamywał się...
2018-02-05
Zaczęłam się już gubić w metodach na dobre życie. Paradoksalnie kolejne idee prostego życia trochę nam to życie… skomplikowały. Na półkach wciąż pojawiają się nowe pozycje, które zachwalają radość przez prostotę, porządkowanie przestrzeni, cieszenie się chwilą czy wyliczają kolejne metody na życie pełnią życia. Mamy slow, minimalizm, hygge, ikigai, konmari i pewnie jeszcze pięć innych, o których zdążyłam zapomnieć. Jak wśród nich wybrać najlepszą dla siebie? Gdzie są podstawy, jeśli nie wiesz, od czego zacząć? Do tej pory multitasking był zaletą, dążenie do równowagi obowiązkiem, nie mieć czasu wręcz wypadało, bo jeśli masz czas, to znaczy, że coś tam jeszcze możesz upchnąć, i grzechem było nieposiadanie listy zadań składającej się z co najmniej dziesięciu punktów. A potem przyszła fala spokoju i minimalizmu, i przyniosła ze sobą różne, choć w swoim sednie podobne metody na lepsze życie. Jedną z nich jest „Prostota” Brooke McAlary, która wprowadza w podstawy „wolnego” życia.
„Prostota” jest niepozorną książką – stosunkowo niewielki format oraz objętość kryją w sobie rady i refleksje związane z życiem bez pośpiechu, którym towarzyszą fotografie z prywatnego albumu autorki. Całość okraszono spokojnymi, kojącymi kolorami, głównie różnymi odcieniami niebieskiego, szarością i bielą. „Prostota” jest podzielona na trzy segmenty: rytuały, rytmy oraz jestem tu i teraz. Autorka wprowadza nas do każdego zagadnienia, opisując jego wpływ na nasze codzienne życie, po czym przechodzi do ćwiczeń, podając szacowany czas na jego wykonanie oraz kolejne etapy, które trzeba wziąć pod uwagę. Pojawiają się m.in. ćwiczenia na opróżnienie głowy, na skupianie się na jednej czynności, planowanie dnia, odłączaniu się od elektroniki i Internetu, tworzeniu krótkich list zadań oraz odpowiednim rozpoczynaniu i kończeniu dnia. Jestem tu i teraz z kolei stawia czytelnikowi wyzwanie – wyzwanie uważności. Do tej pory autorka przedstawiała szczegóły, teraz przeszła do ogółu, który leży u podstaw prostoty. Brooke pokazuje, jak cieszyć się życiem, nawet gdy codzienność daje nam w kość, dlaczego dążenie do równowagi za wszelką cenę jest szkodliwe, jak nie przenosić szkodliwych wzorców ze starego stylu życia. Wprowadzenie zmian nie może wiązać się ze stresem i pogonią za minimalistycznym perfekcjonizmem, bo wtedy prostota traci sens.
Nie jest to książka, która wywróciła mój świat do góry nogami, nie jest specjalnie odkrywcza i nie oferuje mądrości, na które nikt nigdy wcześniej nie wpadł. O takiej prostocie jest w stanie pomyśleć każdy z nas. ALE i to bardzo ważne ale – nie każdy z nas potrafi wcielić ją w życie. Niby chcemy zmiany, niby wiemy, że trzeba ruszyć w kierunku przeciwnym do stresu, natłoku zajęć, przedmiotów i szaleńczej gonitwy, niby króluje minimalizm, ale jakoś nie wiemy, jak zrobić ten pierwszy krok. I tutaj z pomocą przychodzi „Prostota”, która zachęca do zmian od najmniejszych, podstawowych kroków. Pokazuje bardzo łatwe, szybkie do przyswojenia i wcielenia w życie metody, które ułatwią codzienność – począwszy od organizacji poranka, aż do wieczornego spoczynku. Jest to taki „poradnik zero”, dla totalnych nowicjuszy slow life i minimalizmu. Dla osób, które znają te idee, książka będzie pewnie jedynie zbiorem oczywistości.
Nie traktuję tego jako wady, ale sama chętnie poczytałabym więcej o życiu samej autorki w stylu slow. Więcej prywatnych anegdot na pewno ubarwiłoby lekturę, ale rozumiem również, dlaczego autorka była tak oszczędna i konkretna. Ot, prostota. Ktoś, kto chce uprościć swoje życie, zwolnić, raczej nie ma czasu na zagłębianie się w kilkaset stron opowieści i porad, z których dopiero musi wydobyć to, co najważniejsze. Sama McAlary adresuje prostotę „Prostoty” słowami: „To mała książeczka. Celowo się nie rozpisywałam; wiem, że jesteście zajęci i zmęczeni nerwowym życiem”.* Nie chce dorzucać czytelnikowi kolejnej cegiełki, podczas gdy on szuka sposobu, by się pozbyć już posiadanego nadbagażu. Autorka ma świadomość, że życie czytelnika wypełnione jest pracą, czasem spędzonym z rodziną, pasją, domowymi obowiązkami – jej codzienność wygląda podobnie.
„Prostota” zmienia codzienność od podstaw. Nie tylko kładzie nacisk na działania, które ułatwiają życie, ale także uczy wdzięczności, pozytywnego myślenia i uważności. Kilka minut może wpłynąć na cały dzień, dlatego warto dobrze wykorzystać ten czas. Brooke McAlary udowadnia, że każdy z nas ma narzędzia, by zmienić swoje życie i wcale nie trzeba rewolucji, by lepiej żyć.
________
*Prostota. Siła codziennych rytuałów, B. McAlary, tłum. Bożena Kosowska, str. 14
Zaczęłam się już gubić w metodach na dobre życie. Paradoksalnie kolejne idee prostego życia trochę nam to życie… skomplikowały. Na półkach wciąż pojawiają się nowe pozycje, które zachwalają radość przez prostotę, porządkowanie przestrzeni, cieszenie się chwilą czy wyliczają kolejne metody na życie pełnią życia. Mamy slow, minimalizm, hygge, ikigai, konmari i pewnie jeszcze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-20
Od „TO” Stephena Kinga, przez Stranger Things, do „Meddling Kids” Edgara Cantero, na długo przed nimi i pewnie jeszcze długo po nich, popkultura wychowuje kolejne dzieciaki, które zaprzyjaźniają się, tworząc paczkę kumpli na całe życie i razem rozwiązują zagadki, mniej bądź bardziej mrożące krew w żyłach. Dorośli zazwyczaj z pobłażaniem podchodzą do dziecięcej fantazji, do potworów w szafie i pod łóżkiem, do kształtów czających się wśród drzew – ale te dzieciaki z paczki dorastają i stają się dorosłymi, którzy wiedzą, że nie wszystko da się zrzucić na karb fantazji, a czasem rzeczywistość w swym okrucieństwie przekracza najgorsze koszmary.
Rok 1986 na zawsze zapisał się w pamięci Eddiego i jego przyjaciół. Dzieciaki dzieliły czas między szkołę i zabawę w sennym angielskim miasteczku, prowadząc normalne życie. Do czasu. Świat dorosłych brutalnie upomniał się o nie, gdy Anderbury wstrząsnęła seria dramatycznych wydarzeń. Zło zalęgło się na ulicach miasteczka, obierając sobie za symbol niewinną dziecięcą zabawę – rysowanie ludzików kredą. Spirala przemocy doprowadziła do śmierci i pozostawiła mnóstwo pytań. Teraz, w roku 2016, dorosły już Eddie znów wraca myślami do tragedii sprzed lat, gdy otrzymuje wiadomość z kredowym ludzikiem – symbolem dawnego koszmaru. Początkowo wraz z przyjaciółmi traktuje to jako makabryczny żart. Jednak śmierć jednego z kumpli jest już jak najbardziej prawdziwa. Eddie musi rozwiązać zagadkę, która kryje się w przeszłości, inaczej może być następny…
„Kredziarz” już na wstępie sięga po dobrze nam znane elementy. Mamy grupę dobrych, dorosłych przyjaciół, będących w dzieciństwie świadkiem wydarzenia, które mocno na nich wpłynęło. Dziecięca fantazja zderzyła się z brutalnością dorosłego świata i musieli przyjąć do wiadomości coś, czego wtedy właściwie nie byli w stanie pojąć. Teraz, bogatsi w lata przeżyć i doświadczeń oraz inną perspektywę, na nowo zmagają się z konsekwencjami tamtych wydarzeń. Jako dzieci reprezentowali dość stereotypową paczkę: dziewczyna, która bardzo chciała być chłopczycą, głośny chłopak z nadwagą, dobry kumpel każdego, chłopak z aparatem na zębach i zwyczajny chłopak z sąsiedztwa, zazwyczaj główny bohater. Oczywiście nie zapominajmy o nemezis, czyli bandzie łobuzów, która skutecznie uprzykrzała życie naszej paczce. Jednak trzeba oddać C.J. Tudor to, że stara się wykorzystać te sylwetki na własny użytek. Co prawda ten sam efekt osiągnęłaby, gdyby bohaterowie mieli w sobie więcej oryginalności, ale pójdźmy inną drogą i załóżmy, że celowo sięgnęła po schemat, by nadać mu własny „twist”, coś podkreślić. Jeśli spojrzymy na to w ten sposób, możemy dojść do wniosku, że autorka chciała pokazać nam, co może się stać z tymi typowymi dzieciakami, gdy przydarzą im się rzeczy, które nigdy nikomu nie powinny się przydarzyć. Gdy przemocą odbierze im się niewinność i pozostawi blizny. Czy wtedy można żyć dalej jak gdyby nigdy nic, czy może ten uraz rzutuje na dalsze losy? Tudor skłania się ku przekonaniu, że ten ślad pozostaje, ale owocuje na różne sposoby, nie zawsze pozostawiając niezmienione sympatyczne, dzielne i dobre dzieciaki, jak to czasem przedstawiają inni autorzy.
Niestety, ale choć patrzymy w głąb ciemności, a z jej trzewi coś łypie na nas złowrogo, to wyjąwszy kilka scen, zło trzyma się raczej na bezpieczny dystans. W „Kredziarzu” nie brakuje scen, od których włos się jeży na głowie, ale zło jest głównie pokazane poprzez działania – nie ma głębszej warstwy psychologicznej (choć w przypadku głównego bohatera całkiem nieźle zaznaczono jego portret). Widzimy zachowania, ale nie zaglądamy do głów, przynajmniej nie w takim stopniu, który by mnie satysfakcjonował. Dzieją się straszne rzeczy, autorka nam je pokazuje dość obrazowo, ale nie obnaża psychiki osób, które do tego przykładają rękę. Wielka szkoda, bo właśnie to doskonale uzupełniałoby „Kredziarza”, określanego przecież thrillerem psychologicznym. A tak mamy wiele białych plam między zachowaniem bohaterów a ważnymi dla akcji wydarzeniami. To właśnie tam, między umysłami ofiar i oprawców tkwi odpowiedź na źródło zła, które nawiedziło miasteczko. Autorka mogłaby nieco dokładniej zbadać rzeczywistość, którą stworzyła.
Intryga w „Kredziarzu” jest poprowadzona poprawnie – są sceny, które niemal sięgają ideału, dzięki klimatycznym zwrotom akcji, ale są także wypełniacze, wątki mające potencjał, który porzucono gdzieś po drodze. Autorka chyba trochę się pogubiła, bo zaczynała budować klimat, potęgowała makabrę, coraz dynamiczniej przeplatała przeszłość z teraźniejszością i igrała z czytelnikiem (czy to wydarzyło się naprawdę? Czy to rzeczywistość a może zjawisko nadprzyrodzone?), po czym na pewien czas odwiesiła na haczyk wszystko to, co nie miało bezpośredniego związku z odkryciem tożsamości mordercy i przypomniała sobie o wątkach pobocznych w ostatniej chwili, starając się zmieścić wyjaśnienia w finałowych rozdziałach. Są one dość niedbałe, przez co można odnieść wrażenie, że nie mają zupełnie żadnego związku z opowiadaną historią. Bohaterom coś się przydarza, ale z tego nic nie wypływa, nie popycha akcji do przodu, po prostu jest. Nie wyprowadza w pole przy rozwiązywaniu zagadki, jest raczej przypadkowym elementem w kolażu. Takim łataniem fabuły autorka zdecydowanie nie wyświadczyła sobie przysługi i choć mają one klimat, stanowiąc migawki z miasteczka ogarniętego złem – chcę czegoś więcej niż luźno powiązane ze sobą sceny, nieważne jak świetne by one nie były w pojedynkę. To trzeba jeszcze raz powtórzyć: w „Kredziarzu” nie brakuje mroku. To wielki plus. Na dzieciństwie bohaterów nie pojawia się rysa - ono zostaje rozniesione w proch. Tudor udowodniła, że interesuje ją ta gorsza strona świata, złowieszcza, ohydna, budząca wstręt, ale jeszcze musi zbudować na tym zwartą historię.
Podejrzewam, że jest to bardzo subiektywne odczucie, ale im dłużej myślę o pewnych sytuacjach, w które wplątali się bohaterowie (bądź też zostali wplątani), tym bardziej uświadamiam sobie, jak straszne one były. Czuję się jak jeden z tych powieściowych dzieciaków, który zobaczył coś, sam do końca nie wie co, i dopiero z czasem zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, co to tak naprawdę było. Oczywiście są też wydarzenia, które przerażają od razu, ale zastanawiam się, w jakim stopniu było to celowe zagranie. Warto wspomnieć też o zakończeniu. Wisienka na torcie. Nawet jeśli sama powieść wzbudza letnie – w porywach do ciepłych – uczucia, to dla takich zakończeń warto poświęcić jej czas. Autorka zaskakuje podwójnie, oczywiście nie powiem jak, ale w moim odczuciu finał ratuje całość. Pani Tudor udało się przedłużyć żywotność książki poza czas lektury, co jest niewątpliwie dużym osiągnięciem. Nie jest to „TO” Kinga, ale i chyba nawet nie ma takich ambicji, by sięgnąć tego kalibru. Jest za to w moim odczuciu lepsza od Ruth Ware, a to już coś jak na debiutantkę.
Debiut C.J. Tudor okrzyknięto powieścią 2018 roku. W styczniu. To na pewno kapitalna reklama, ale i bardzo wysoko zawieszona poprzeczka. O ile „Kredziarz” w moich oczach nie jest tak niezwykłą powieścią, jak się ją prezentuje, potraktuję te zachwyty jako kredyt zaufania na przyszłość – może się okazać, że autorka swoją drugą powieścią przeskoczy poprzeczkę i spełni wszystkie pokładane w niej oczekiwania.
Od „TO” Stephena Kinga, przez Stranger Things, do „Meddling Kids” Edgara Cantero, na długo przed nimi i pewnie jeszcze długo po nich, popkultura wychowuje kolejne dzieciaki, które zaprzyjaźniają się, tworząc paczkę kumpli na całe życie i razem rozwiązują zagadki, mniej bądź bardziej mrożące krew w żyłach. Dorośli zazwyczaj z pobłażaniem podchodzą do dziecięcej fantazji, do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-02-01
Widzisz, jak oddech w powietrze się zmienia
Po lekturze „Jeszcze jednego oddechu” długo zastanawiałam się, czy powinnam w ogóle recenzować ten tytuł. Jest we mnie jakaś niechęć do komentowania i oceniania tytułów skupiających się na cudzym życiu w takim stopniu, jak ma to miejsce w „Jeszcze jednym oddechu”. Bo niby jak w ilości gwiazdek zamknąć cudze przeżycia, emocje i dylematy?
O czym tak naprawdę traktuje „Jeszcze jeden oddech” – jaki ładunek kryje się w tej bądź co bądź niepozornej książce?
Dla mnie jest to poruszająca historia poświęcenia, siły i przede wszystkim – miłości.
Paul kochał naukę, kochał żonę Lucy i córkę Cady, przyjaciół, życie i swoją pracę. Był erudytą, który wciąż zdobywał wiedzę. Na równi pasjonowała go medycyna i literatura, choć to tej pierwszej oddał serce. Była to na pewno odwzajemniona miłość, bo jak możemy przeczytać w notce biograficznej o neurochirurgu: studiował na Uniwersytecie Stanforda, gdzie uzyskał tytuł magistra literatury angielskiej i licencjat z biologii człowieka. Ukończył studia magisterskie z historii i filozofii oraz medycyny na Uniwersytecie Cambridge, a także, z wyróżnieniem medycynę w Yale School of Medicine, gdzie został przyjęty do krajowego stowarzyszenia medycznego najlepszych absolwentów. Następnie wrócił do Stanford i zdobył specjalizację z neurochirurgii. Pracując w ramach stypendium podoktorskiego z zakresu neuronauki, otrzymał za swoje badania najwyższą nagrodę Amerykańskiej Akademii Chirurgii Neurologicznej. Niech mi ktoś powie, że to nie jest imponujące.
W trakcie swojej kariery Paul wielokrotnie spotykał się z osobami ciężko chorymi i nierzadko przekazywał im diagnozy, które zwiastowały żmudne i trudne leczenie, nie zawsze zakończone sukcesem. Leczył pacjentów cierpiących na zaawansowanego raka, ratował ofiary wypadków, cierpienie i śmierć towarzyszyły mu niemal każdego dnia. Na szpitalnym korytarzu rozpacz mieszała się z nadzieją i radością, gdy ktoś otrzymał drugą szansę na życie.
To również historia lekarza, który stał się pacjentem, gdy w wieku 36 lat zdiagnozowano u niego IV stadium raka płuc.
Od wspomnień dzieciństwa, poprzez studia, do początku i rozkwitu kariery, aż do jego śmierci towarzyszymy autorowi (a później jego żonie), który w obliczu ciężkiej choroby i świadomości nierównej walki, próbuje odnaleźć ukojenie w pisaniu. Nauka spotyka się z poetyckim zacięciem, gdy przelewa na papier opowieści ze swojego życia oraz z sal operacyjnych. Patrzy na chorobę i chorego zarówno z perspektywy lekarza, jak i pacjenta, opisuje życie rodzinne, przyjaźnie oraz swoją pasję do literatury. Poddaje refleksji życie, śmierć, pasję i powołanie, obserwuje świat i szuka sensu w istnieniu – oraz w przemijaniu. Stara się mądrze celebrować życie i jednocześnie przygotować do śmierci, a pomagają mu w tym jego dotychczasowe przeżycia, spotkania z pacjentami i wewnętrzna wrażliwość.
Paul z godnością przeżył dany mu czas i z godnością odszedł, jednak to pogodzenie się z losem nie było błyskawiczne. Miał plany i marzenia, kochającą rodzinę, z którą chciał zostać jak najdłużej i wspaniałą karierę – ostatnie, czego moglibyśmy się spodziewać po spełnionym człowieku, to poddanie się bez walki. Był czas na szok, zaprzeczenie, żal, smutek i dojrzewanie do zaakceptowania sytuacji. On też musiał nauczyć się tej akceptacji. Ktoś mógłby pomyśleć, że Paul zmierzy się z chorobą… inaczej. W końcu mówimy o osobie, przed którą medycyna nie miała zbyt wielu tajemnic. Może istnieć w nas takie naiwne przekonanie, że wyróżniany doktor Kalanithi zmierzy się z chorobą inaczej niż ten przysłowiowy Kowalski. Jednak świadectwo Paula uświadamia, że stopień wykształcenia, zasobność portfela, uprawiany zawód, tysiąc innych elementów ma tak naprawdę niewiele do powiedzenia, gdy w grę wchodzi stanie twarzą w twarz ze śmiercią. Tak samo cierpimy, tak samo boimy się, targają nami podobne uczucia. Ciężko chorujący lekarz staje się pacjentem, który przekonuje się, że o swojej chorobie tak naprawdę wie niewiele. Jakkolwiek wyświechtany może być to frazes, to chyba liczy się tylko jeden element – drugi człowiek. Czy w tych trudnych chwilach mamy przy sobie kogoś, kto potrzyma nas za rękę. Głównie dlatego tak duży ładunek emocjonalny kryje w sobie posłowie od Lucy. Małżeństwo również miało kłopoty, kryzysy i stało przed poważnymi dylematami, które zrodziła dramatyczna sytuacja. Lucy i Paul musieli przewartościować swoje życie i zrobili to mimo przeszkód – razem. „Miłość – ale banał!”, mógłby ktoś powiedzieć, jednak miłość jest tak często przytaczana nie dlatego, że jest banalnym frazesem, ale dlatego, że jest to po prostu prawda.
„Jeszcze jeden oddech” to książka, którą w dużej mierze ocenia się przez pryzmat własnych refleksji i emocji. Patrząc trzeźwym okiem, mogłabym napisać, że chciałabym przeczytać coś więcej na temat tej kwestii czy tamtego zagadnienia. Jednak za każdym razem, gdy przychodziła mi do głowy ta myśl, że czegoś było za mało, od razu wyobrażałam sobie ciężko chorego autora, który nie miał ani siły, ani czasu, by cyzelować każdy rozdział. Głównie z tego powodu przyjmuję „Jeszcze jeden oddech” takim, jakim jest – pewnie Paul chciałby coś dopisać, coś poprawić, może przemyśleć, ale nie było mu to dane. Jednak to „nieskończenie” budzi mnóstwo emocji, jest jak wypowiedź przerwana w pół słowa. Wzrusza, ale i niesie pocieszenie, bo Paul pokazał, że każdy czas można dobrze wykorzystać i znaleźć ukojenie tam, gdzie wcześniej była rozpacz.
„Jeszcze jeden oddech” to książka o wielkiej sile i jeszcze większej godności. O odchodzeniu w zgodzie ze sobą i ze światem. To świadectwo życia w cieniu śmierci i opowieść o miłości, która pozwala nie tylko przetrwać, ale po prostu żyć – nawet jeśli to życie stopniowo liczone jest w latach, potem w miesiącach, aż wreszcie w tygodniach i dniach…
Widzisz, jak oddech w powietrze się zmienia
Po lekturze „Jeszcze jednego oddechu” długo zastanawiałam się, czy powinnam w ogóle recenzować ten tytuł. Jest we mnie jakaś niechęć do komentowania i oceniania tytułów skupiających się na cudzym życiu w takim stopniu, jak ma to miejsce w „Jeszcze jednym oddechu”. Bo niby jak w ilości gwiazdek zamknąć cudze przeżycia, emocje i...
2016-12-07
Zabójcza chemia
Sporą grupę czytelników zelektryzowała wieść, że Stephenie Meyer wydaje nową książkę dla dorosłych. Po „Intruzie”, który stanowił flirt ze SciFi, autorka postanowiła podzielić się swoją miłością do powieści szpiegowskiej. Wierni fani nie kryli zdziwienia, a wielu przeciwników nie mogło poskromić swojej ciekawości, bo zapowiedź nie zdradzała powrotu znanej Meyer. Thriller szpiegowski? Zabójcza agentka? Zero miłości na horyzoncie? Czy aby na pewno mówimy o autorce, która zasłynęła serią romansów paranormalnych? Okazuje się, że tak.
W kategorii opowieści szpiegowskich nie ma chyba bardziej typowej historii, niż ta o agencie pracującym dla sekretnej organizacji rządowej, na którego to wspomniana agencja wydaje wyrok śmierci. Dlaczego? Czy nie posłuchał rozkazów, przeszedł na ciemną stronę mocy czy może… stał się niewygodnym świadkiem? Zmuszony do ucieczki, absolutnie nikomu nie ufając (no, może z kilkoma wyjątkami), postanawia rozwikłać intrygę. Wszyscy wiemy, co będzie później – pościgi, wybuchy, tropienie spisku na szczytach władzy, a gdzieś po drodze (opcjonalnie) ognisty romans. Zemsta jest za to obowiązkowa. Czas ucieka, rośnie liczba trupów, ilość nabojów w magazynku się nie kończy. Finalnie dochodzi do konfrontacji. Właśnie po te „typowości” sięgnęła Meyer w swojej drugiej powieści kierowanej do dorosłych czytelników.
Dziś ma na imię Alex i ma ciemne włosy. Jutro będzie blondynką Jessie o niebieskich oczach. Wczoraj była kobieca, dziś jest nastoletnią chłopczycą. Zmienia wygląd, styl, tożsamość, adres. Niegdyś była najlepszą chemiczką pracującą w tajnym laboratorium na usługach rządu, teraz jest zwierzyną, którą próbują upolować inni agenci. Wydano na nią wyrok śmierci i od tamtej chwili walczy o życie. Dobrze wyszkolona i zdeterminowana, nie zamierza stać się łatwym celem.
W życiu Alex nie zmieniło się tylko jedno: nadal jest zabójczo skuteczna.
Wiedza jest jej bronią.
I zamierza wykorzystać ją, by zemścić się na tych, którzy zapragnęli jej śmierci.
Uwielbiam opasłe tomy, przez które można przedzierać się godzinami. Im dłużej mogę zostać w wykreowanym przez autora świecie, tym lepiej. Dlatego sama nie wierzę, że to piszę, ale „The Chemist” jest… za długie. Zdecydowanie za długie. Przy „The Chemist” dłużyzny w „Intruzie" to ledwie mgnienie oka. To przegadana powieść, pełna niepotrzebnie drobiazgowych opisów, które hamują akcję i nie pozwalają na budowanie napięcia. Wcześniejsze powieści Meyer łączy wiele, a jednym z tych elementów jest zarzut, że autorka niepotrzebnie opisuje do bólu przyziemne czynności. Buduje wokół nich całe rozdziały, jakby jedzenie płatków z mlekiem czy przygotowanie łatwego obiadu było czymś tak niewyobrażalnie egzotycznym dla czytelnika, że bez drobiazgowego opisu nie byłby w stanie sobie tego wyobrazić. Dobrze wiemy, że bohaterowie muszą jeść, spać, kąpać się, słowem: robić wszystko to, czego zazwyczaj domaga się ciało, ale czy za każdym razem trzeba nam to pokazywać? Meyer nie napisze, że bohaterka poszła wziąć prysznic. I kropka. Meyer opisze, że bohaterka obejrzała łazienkę, która wyglądała tak i tak, że były takie i takie kosmetyki do mycia, że zrobiła to i tamto… To tylko przykład, ale takich sytuacji jest mnóstwo. Taką przyziemność można by było przełknąć w powieści obyczajowej, ale jak po raz kolejny czytam o tym, że bohaterowie robią radosne nic w powieści, która z definicji ma trzymać w napięciu i oferować zawrotną akcję, to mi ręce i powieki opadają. I ziewam. Na litość wszystkich literackich bogów, to powieść firmowana jako „gripping page-turner”*! Gdy sięgam po thriller czy powieść szpiegowską, to na pewno nie robię tego po to, żeby czytać o tym, jak tajny superagent siedzi na kanapie i zmienia kanały w tv – i na dodatek autor nie opisuje tego w dwóch zdaniach, ale w dwóch rozdziałach. Na pewno nie sięgam też po taką powieść po to, żeby czytać, jak wspomniany agent ukrywa się, a ktoś inny odwala za niego całą brudną robotę. Ja chcę być w centrum wydarzeń, Stephenie Meyer – niekoniecznie. Nie da się nie zauważyć, że Meyer, mimo deklarowania wielkiej miłości do powieści szpiegowskiej, lepiej czuje się w romansie, który zresztą jest bazą tworzonych przez nią historii („Saga Zmierzch”, „Intruz”, a teraz „The Chemist”). Flirtuje z gatunkami, ale tak naprawdę nie potrafi oderwać się od swoich korzeni, co widać dobitnie w epilogu „The Chemist”. Autorka stroni od tworzenia skomplikowanej intrygi, ale za to z uporem wraca do wątku romantycznego. Stara się oferować zakochanym jak najwięcej kradzionych chwil, tworząc sceny normalnego życia. Podczas gdy jeden z bohaterów poza kadrem wykonuje niebezpieczną misję, o której dowiadujemy się jedynie ze strzępków rozmów telefonicznych, główna bohaterka i jej ukochany przesiadują na farmie, która jest ich tymczasowych schronieniem i najwięcej czasu zajmuje im opieka nad psami oraz robienie maślanych oczu do siebie nawzajem. To bezczelny spoiler, ale musicie wiedzieć, co na was czeka, gdy sięgniecie po powieść opisywaną jako wciągającą i trzymającą w napięciu. Jak nietrudno zgadnąć, jakiekolwiek napięcie i dynamizm akcji zostały na tym etapie zarżnięte i później, tuż przed finałem, próbowano je wskrzesić.
Czy wspominałam, że wielką rolę w powieści odgrywa romans? Uściślając, jest to instalove, czyli miłość nieposkromiona, nieokiełznana, natychmiastowa, od pierwszego wejrzenia, która uderza w bohaterów niczym piorun już przy pierwszym spotkaniu. Co prawda okoliczności ich zapoznania są nietypowe, ale najwyraźniej dla tej autorki nie istnieją okoliczności tak nietypowe, żeby nie dało się z nich stworzyć okazji do flirtu. Teoretycznie ten flirt mogłoby się udać, gdyby Meyer miała większe doświadczenie i sprawniej poruszała się po gatunku. Niestety, w tej relacji również brakuje napięcia, silniejszych emocji – ta miłość zupełnie nie przekonuje, a wręcz prowokuje pytania „po co autorka wplotła taki wątek? Co miała na myśli? Co miał on wnieść do historii?”. Myślę, że pisarka chciała na siłę połączyć dwie różne historie, zastosować swoje ulubione rozwiązania, ale to, co sprawdziło się w książce X, niekoniecznie sprawdzi się w książce Y, tak odmiennej gatunkowo. Pierwsza próba w roli szpiega skończyła się rozpaczliwym godzeniem tego, co znane z tym, co nowe. „The Chemist” byłoby lepsze, gdyby Meyer nie była taka „meyerowa” i lepiej przemyślała całą intrygę. Najwyraźniej jest to pisarka, która w każdym gatunku będzie szukała tego, w czym czuje się pewnie. O ile „Intruz” przez porównanie stał się lekkostrawnym romansem w konwencji SF, o tyle podobny eksperyment nie udał się w „The Chemist”. Tu ciężkostrawne jest wszystko: i romans, i ujęcie powieści szpiegowskiej. Uwielbienie dla Jasona Bourne’a może i jest niezłą inspiracją, ale to na pewno niewystarczający materiał na całą powieść. W ogólnym rozrachunku wyszło tak, że autorka miała jakiś tam pomysł na intrygę, wiedziała, jak chce zacząć i skończyć, ale pozostał jeszcze jeden malutki problem… Trzeba to ze sobą połączyć. Łatanie romansem i niczym konkretnym gigantycznych dziur w historii zaowocowało niemal pięćsetstronicową powieścią, która mogłaby być krótsza o 1/3 (albo i nawet więcej). To zabójcze dla thrillera i nie ratują tego naprawdę udane elementy, jak sceny walk czy działalność chemiczki Alex i cała otoczka związana z jej pracą.
Wypadałoby pochwalić Meyer za to, że próbuje czegoś nowego, ale zastanawiam się, dlaczego autorka nie próbuje swoich sił w gatunku, który najwyraźniej jest jej przeznaczony – romansie współczesnym. Widać, że w każdej historii dąży do miłości, że w budowaniu związanych z nią wątków czuje się najbardziej komfortowo. Moglibyśmy zaprzeczać, ale „Saga Zmierzch” miała w sobie to coś, co porwało tłumy i zaowocowało drugim fenomenem w postaci „Pięćdziesięciu twarzy Greya” E.L. James. Nawet fani „Intruza” ciągle czekają na kolejne tomy, które niegdyś zapowiadano. „The Chemist”, mimo że jest przysłowiową inną bajką, nie ma w sobie tej samej iskry, która zainteresowałaby czytelnika, zaangażowała go w historię i pozwoliła jej trwać w kolejnych tomach.
______________
* Powieść, która mocno wciąga, trzyma w napięciu i nie można się od niej oderwać. Czytelnik w zawrotnym tempie przewraca kolejne strony, żeby dowiedzieć się, co dalej.
Zabójcza chemia
Sporą grupę czytelników zelektryzowała wieść, że Stephenie Meyer wydaje nową książkę dla dorosłych. Po „Intruzie”, który stanowił flirt ze SciFi, autorka postanowiła podzielić się swoją miłością do powieści szpiegowskiej. Wierni fani nie kryli zdziwienia, a wielu przeciwników nie mogło poskromić swojej ciekawości, bo zapowiedź nie zdradzała powrotu znanej...
2016-10-01
Kintsugi znane także jako kintsukuroi to rodzaj japońskiej sztuki naprawiania rozbitych przedmiotów. Popękana ceramika nie jest wyrzucana tylko ratowana, a pęknięcia są wypełniane specjalną mieszanką z użyciem złotego bądź srebrnego pyłu. Roztrzaskane naczynia otrzymują drugie życie i niejednokrotnie zyskują na wartości. Składanie fragmentów na nowo za sprawą złota przekłada się na myśl, zgodnie z którą błędy, potknięcia i załamania oraz radzenie sobie z nimi stają się ważnym elementem historii, nie zaś czymś, co przesądza o wartości i przekreśla przyszłość. Pęknięcia przestają być ukrywane, a stają się pięknym świadectwem przeżyć.
Mojżesz już przed narodzinami nie miał łatwego życia. Jego matka była narkomanką, a on przyszedł na świat z piętnem – stał się dzieckiem cracku, kompletną osobą złożoną z pęknięć. Porzucony w koszu na pranie, od zawsze był tym „innym”. Osierocony, opuszczony, przerzucany z domu do domu przez ludzi, którzy go nie chcieli, z nikim nie potrafił nawiązać bliższego kontaktu. Szukał swojego miejsca na świecie, za przewodnika mając swój niezwykły artystyczny talent. W końcu droga poprowadziła go do pewnego miasteczka, gdzie jego los odmieni się na zawsze… Siedemnastoletnia Georgia jest silna i zdecydowana, ma plany na przyszłość i z całego serca kocha pracę z końmi na farmie rodziców. Ranczo jest jej miejscem na ziemi. Pewnego dnia na farmie pojawia się tajemniczy nastolatek, który ma pomagać mieszkańcom w codziennych zajęciach. Dziewczyna próbuje się do niego zbliżyć, zajrzeć w głąb przez pęknięcia, ale to nie takie łatwe – nie, gdy cały świat ostrzega ją przed nim, nie, gdy Mojżesz próbuje wyrwać się z uścisku jej cierpliwości. Jednak serce Georgii nie zamierza się poddać.
W rozbitym życiu Mojżesza pojawia się ktoś, kto chce wypełnić pęknięcia. Tym złotem staje się Georgia.
Moja znajomość z Amy Harmon nie rozpoczęła się od fajerwerków. Iskrzenia od pierwszego wejrzenia też nie było. Oczekiwania zbudowane na cudzych pieśniach pochwalnych postawiły przed autorką wyzwanie, któremu… nie sprostała tak do końca. Z drugiej strony trudno też mówić o porażce. Historia stworzona przez Harmon niewątpliwie ma swój urok i łączy pomysłowe rozwiązania, które nieczęsto pojawiają się w romansach, jednak czegoś mi zabrakło… Tym czymś są emocje. Relacja Mojżesza i Georgii, szczególnie w pierwszej części powieści, przechodzi od nieśmiałego flirtu do istnej eksplozji. Tylko że ja tego nie zauważyłam – a raczej nie odczułam. Widzimy starania Georgii, która próbuje wślizgnąć się w pęknięcia powstałe w murze, który zbudował wokół siebie Mojżesz. Widzimy Mojżesza, który zmaga się ze swoją przeszłością i z potrzebą bycia kochanym. Widzimy młodych ludzi połączonych uczuciem tak silnym, że mogą mu się tylko poddać. Jednak wszelkie czyny i podszyte romantyzmem sytuacje nie niosą ze sobą żadnych silniejszych uczuć. Autorka próbuje pokazać niezwykłość tej relacji, ale nie za bardzo jej to wychodzi. Gdyby nie wzniosłe słowa i mówienie wprost, jak bardzo się kochają, to ta miłość mogłaby czytającemu umknąć. Początek i rozkwit tej relacji pod kątem emocjonalnym zupełnie mnie nie przekonuje. Jak nam romans… to jest dość beznamiętnie. Chyba panuje jakaś plaga, bo mogłabym przysiąc, że już kiedyś pomyślałam tak o innej książce.
U Amy Harmon podobało mi się wszystko to, co romansem nie było. Na całe szczęście mam z czego wybierać. Pomysł na historię ratuje „Prawo Mojżesza”, maskując niedociągnięcia wątku romantycznego. Jest ciekawie, odrobinę paranormalnie, a nawet… kryminalnie. Delikatność przeplata się z rozpaczą, piękno z desperacją, a wszystko łączy ze sobą duchowość, co nadaje historii niezwykłe barwy. Pomysłowości zdecydowanie Harmon nie brak. Życie Mojżesza staje się tłem dla perypetii ludzi poturbowanych przez los, zagubionych bądź skrzywdzonych. Jego dar otwiera nowe ścieżki w losach bohaterów, ujawnia dawno pogrzebane tajemnice, a także… koi. Jednak za spokój, który przynosi, Mojżesz musi zapłacić wysoką cenę. W obliczu ostrzeżenia widniejącego na okładce (historia bez szczęśliwego zakończenia) nie sposób nie snuć domysłów na temat tego, co może przydarzyć się bohaterom – a biorąc pod uwagę smutek, który kryje się na kartach powieści, łatwo o czarne myśli. Odniosłam wrażenie, że śledzenie osobnych ścieżek Mojżesza i Georgii było ciekawsze niż ich wspólna opowieść. Może wzięło się to z faktu, że nie przekonała mnie ich relacja? To interesujące, że przekonali mnie do siebie jako jednostki, ale nie jako para. Ich dorastanie, przechodzenie przez osobiste piekło i w konsekwencji stawanie się innymi osobami było interesujące. Mamy do czynienia z metamorfozami, które opierają się nie tylko na zakazanym uczuciu – rolę odgrywa wiele czynników, można powiedzieć, że są one kompleksowe.
„Prawo Mojżesza” to słodko-gorzka opowieść, która przez rozpacz wznosi bohaterów ku nadziei. To nie tylko historia Mojżesza i Georgii – to przede wszystkim historie ludzi, których spotkali na swojej drodze, to paleta uczuć i mozaika losów, której elementy połączyły pęknięcia wypełnione przez miłość.
Amy Harmon musi się jeszcze trochę postarać, by zjednać sobie moją sympatię, jak zrobiły to Colleen Hoover i Mia Sheridan, dlatego niecierpliwie czekam na polskie wydanie „Making Faces”, które, o ile się nie mylę, jest jej najpopularniejszą powieścią.
Kintsugi znane także jako kintsukuroi to rodzaj japońskiej sztuki naprawiania rozbitych przedmiotów. Popękana ceramika nie jest wyrzucana tylko ratowana, a pęknięcia są wypełniane specjalną mieszanką z użyciem złotego bądź srebrnego pyłu. Roztrzaskane naczynia otrzymują drugie życie i niejednokrotnie zyskują na wartości. Składanie fragmentów na nowo za sprawą złota...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-08-05
Potter…
Potter, Potter.
Co my tu mamy?
Mamy tych, którzy okrzyknęli „Przeklęte dziecko” udanym powrotem do świata czarodziejów, a w opozycji do nich stoją twierdzący, że to tylko fanfiction niskich lotów. Burza emocji, jaka rozpętała się po premierze książki, nie jest niczym nadzwyczajnym, jeśli weźmiemy pod uwagę nerwowe oczekiwanie wiszące w powietrzu od dobrych kilku miesięcy. Dla wielu osób seria o Harrym Potterze jest kultowa, spędzili z nią niemalże 20 lat* i, tak jak ja, traktują ją jako nieodłączną część swojego dzieciństwa. O tym, że magia Harry’ego nie gaśnie, przekonałam się osobiście, w trakcie odliczania kolejnych minut w koszmarnie długiej kolejce, która rozciągała się wzdłuż ulicy tylko po to, by zawinąć się za rogiem i ciągnąć dalej. Nagini nie mogłaby się równać z takim wężykiem. Widziałam dorosłych, nastolatki i dzieci, widziałam kostiumy, których nie powstydziliby się prawdziwi czarodzieje, widziałam emblematy Hogwartu, okulary z charakterystycznymi oprawkami, różdżki, białe sowy i walizki. Wielu przypłynęło na fali nostalgii, inni dopiero stawiają pierwsze kroki w świecie magii.
Owiana tajemnicą opowieść w końcu trafiła do moich rąk.
J.K. Rowling, John Tiffany i Jack Thorne to trio stojące za sztuką „Harry Potter i przeklęte dziecko: część 1 i 2”. Pisarka, reżyser i dramaturg (a nie jak zdarza się to przedstawiać machinie marketingowej – sama Rowling) odważyli się na ryzykowny eksperyment; słowa wieńczące siódmy tom serii „wszystko było dobrze” dla wielu czytelników były i nadal są definitywnym pożegnaniem z historią Pottera. Pozostali, po części z ciekawości, po części z tęsknoty za magicznym światem, postanowili zajrzeć do krainy-po-szczęśliwym-zakończeniu. Czy może być coś więcej? Czy powinno być coś więcej?
„Przeklęte dziecko” podejmuje opowieść w tym samym miejscu, w którym skończył się epilog „Insygniów śmierci”. Dziewiętnaście lat spokoju… dobiegło końca. Nad światem czarodziejów ponownie zbierają się czarne chmury, a w centrum zamieszania, jak zawsze, znajdują się Potter, Granger, Weasley oraz Malfoy. Borykając się z pracą, problemami rodzinnymi i przeszłością, która tak naprawdę nigdy nie odeszła, zdają się nie zauważać, że ich pociechy wkroczyły w wiek, który, przynajmniej dla nich, był przełomowy. Nastoletni Albus Potter zmaga się z ciężarem rodzinnego dziedzictwa, którego nigdy nie chciał – tak samo, jak nie chce być porównywany ze swoim słynnym ojcem. Trudno stać w cieniu „tego Pottera”, szczególnie jeśli nie ma się zadatków na bohatera. Scorpius Malfoy również boryka się z rodzinnym dziedzictwem – a raczej plotkami na jego temat. Niepodobny do swojego ojca, który również zaznaczył swój ślad w historii Hogwartu, po raz pierwszy Malfoy jest tym, z którym nikt się nie liczy. Ich ścieżki przecinają się w zaskakującym punkcie, pociągając za sobą splot nowych przygód i dylematów, jednocześnie eksplorując dawne historie, których źródła kryją się głęboko w przeszłości. Bo gdy Potter i Malfoy chcą coś udowodnić, to nikt ich nie powstrzyma.
Nowe pokolenie wkroczyło do Hogwartu, a w ślad za nimi podążyło zło…
Ósmy tom ma w sobie sporo z nostalgicznego spojrzenia wstecz pomieszanego z igraniem z ideą „co by było, gdyby…” – co by było, gdyby pewne wydarzenia potoczyły się inaczej, co by było, gdyby bohater X spotkał się z bohaterem Y, z kolei całość jest podlana pozornie nieskrępowanym fantazjowaniem na temat dorosłości ukochanego trio. Jak na kolejny tom przystało, opowieść jest zakorzeniona w Hogwarcie, niezmiennie będącym stałym punktem w losach bohaterów – tych nowych i tych starych. Autorom nie brakuje fantazji, a większość ich pomysłów sprawiała, że parskałam śmiechem. Szczególnie jednej dużej rewelacji nie dało się przyjąć na serio. Myślę, że w tym tkwi słaba strona „Przeklętego dziecka” – w dobie fanfiction nikogo nie dziwi dopisywanie nowych historii, łączenie w pary bohaterów i opowiadanie losów ich potomstwa. Jednak w przypadku opowieści określonej mianem oficjalnego ósmego tomu oczekiwałam czegoś więcej niż „kombinowania” i budowania osi opowieści wokół postaci, której życiorys jest jakby żywcem wyjęty z fanfiction nastoletniego czytelnika, niezbyt wprawionego w literackim rzemiośle. W przeciwieństwie do poprzednich siedmiu tomów, ósemka cechuje się bardzo nierównym poziomem. Mamy do czynienia ze zderzeniem magii Rowling z jakimiś dziwnymi, nie do końca udanymi pomysłami, jakby ilość i jakość bawiły się w przeciąganie liny i w ogólnym rozrachunku to ilość wygrała. W trakcie lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ta burza pomysłów nie była w wystarczającym stopniu przemyślana i uporządkowana. Część z nich można by zmienić, z części zrezygnować, bo w obecnej wersji ta kakofonia rozpisana na stronach „Przeklętego dziecka” nie jest czymś, co pasuje mi do stylu Rowling i tego, jak prowadzi historie. Jak pisałam wcześniej, „Przeklęte dziecko” na szczęście zawiera w sobie iskry dobrze znanej potterowskiej magii i to dzięki niej otrzymujemy dość oryginalną i wciągającą historię. Powiem szczerze, że nie chciałam się z nią rozstawać, nawet mimo tych niedociągnięć. Na kartach scenariusza co rusz odnajdujemy perełki w postaci nawiązań do poprzednich tomów, więc znajomość serii jest niezbędna. Ożywianie wspomnień sprawia, że łza się w oku kręci i na dodatek zyskujemy nową perspektywę na wydarzenia, o których myśleliśmy, że już niczym nas nie zaskoczą. Wyobraźnia czytelników nabiera barw kilkukrotnie w trakcie lektury, ale w moim przypadku fantazjowanie pobudził w szczególności wątek poświęcony alternatywnej rzeczywistości. Choć niejednokrotnie, szczególnie w ostatnich tomach, seria mierzyła się z tematem mroku i zła, to ósmy tom pozwolił zajrzeć nam do świata, który przeraża i jeży włosy na głowie, ale także… ciekawi. Nie mogłam oprzeć się myśli, że chciałabym poczytać coś więcej na ten temat, chciałabym, by Rowling napisała o nim osobną powieść. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ryzykowne myślenie, ale wizja alternatywnego tomu, utrzymanego w takim klimacie… kusi.
Niezaprzeczalnie kryje się w „Przeklętym dziecku” potterowski klimat, ale nie wiem, czy jest go wystarczająco dużo, by móc z lekkim sercem powiedzieć „tak, to godny ósmy tom!”, bo „Przeklęte dziecko” godną kontynuacją serii bywa – we fragmentach dialogów, niektórych interakcjach pomiędzy bohaterami, kreacji postaci (absolutnie cudowny Scorpius, do którego należy ten tom), zdaniach, które brzmią jak sentencje spod pióra Rowling czy opowieściach, które po raz kolejny rzucają swój czar. Jednak czy tylko częściowy powrót do domu, jak wielu fanów nazywa Hogwart, jest grą wartą świeczki? Umysł mówi nie, ale napędzane nostalgią serce twierdzi, że było warto, nawet dla tych kilku chwil, jeśli nie dla całości. Można sobie tylko wyobrażać, ile zyskuje ta historia, gdy zostaje wzbogacona o kostiumy, muzykę, scenografię, efekty specjalne, grę aktorską; wszystko, co składa się na magię teatru, z którą mogą obcować szczęśliwcy. Jeśli pojawi się nagranie sztuki na DVD, będę ostatnią, która krzyknie „skok na kasę”, a pierwszą, która je kupi. Bo kto nie chciałby zobaczyć westendowej sztuki?
Nie da się ukryć, że świat Pottera to świetny biznes. Czerpiąc informacje z Pottermore, możemy dowiedzieć się, że oprócz Special Rehearsal Edition, czyli pierwszej wersji scenariusza, zostanie opublikowane także wydanie Definitive Edition, czyli wersja finalna. W 2017 roku, z okazji dwudziestolecia „Kamienia filozoficznego” na brytyjskim rynku pojawią się cztery wydania pierwszego tomu – każde wydanie związane z jednym z domów Hogwartu. Reedycja „Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć” zyska bonusowy materiał, ponadto dzięki nowym edycjom drugie życie zyskają „Quidditch przez wieki” i „Baśnie barda Beedle'a”.
Czy naprawdę jest nam to potrzebne?
Kilka godzin później, gdy mijałam tę samą księgarnię, kolejka do kas nadal wyglądała imponująco, a tworzyli ją ciągle pojawiający się, nowi czytelnicy.
________
*pierwsze wydanie (brytyjskie) powieści „Harry Potter i kamień filozoficzny” pojawiło się na rynku w 1997 roku.
Potter…
Potter, Potter.
Co my tu mamy?
Mamy tych, którzy okrzyknęli „Przeklęte dziecko” udanym powrotem do świata czarodziejów, a w opozycji do nich stoją twierdzący, że to tylko fanfiction niskich lotów. Burza emocji, jaka rozpętała się po premierze książki, nie jest niczym nadzwyczajnym, jeśli weźmiemy pod uwagę nerwowe oczekiwanie wiszące w powietrzu od dobrych kilku...
2016-06-08
Zachody słońca już nigdy nie będą takie same.
Promyczek to jedna z tych historii, która zapowiada się niepozornie, sprawiając wrażenie zwyczajnej, może i nawet przeciętnej. Jest ona i jest on, mnóstwo tajemnic oraz miłość, której nikt się nie spodziewał. Można by rzec: klasyka New Adult. Nawet okładka pierwszego wydania stawia na prostotę, jakby chciała powiedzieć „ech, jestem taka skromna, nieefektowna…”, ale z drugiej strony sprawia, że zaczynamy się zastanawiać – co się pod nią kryje? Na tle konkurencji, która albo walczy o to, by się wyróżnić za wszelką cenę, albo już w tej pogoni wpada w wizualne schematy, Promyczek jakby twierdzi „cieszę się, że jestem, nie potrzebuję krzykliwych ozdobników, prostota stanowi o moim uroku”.
I to jest prawda.
Cała ta przeciętność, zwyczajność, niepozorność, którą widzimy na pierwszy rzut oka i możemy odczuć na początku lektury, szybko znika, idealnie splatając się z przesłaniem powieści. To nie jest piękna wydmuszka, która łowi na ciekawą oprawę, nie oferując niczego więcej. Ta historia garściami czerpie z optymizmu i wewnętrznej siły, i choć bohaterowie przeżywają trudne chwile, wiele trudnych chwil, to u jej podstaw leży właśnie godne radzenie sobie z problemami. To, co w przypadku innych powieści mogłoby znudzić, pogrzebać potencjał, u Holden sprawdza się znakomicie. Zwyczajne życie studentki i grupy jej przyjaciół składa się na urokliwą historię podszytą poważniejszą tematyką oraz emocjami, które w trakcie lektury coraz bardziej dają o sobie znać.
Kate przeprowadza się do małego miasteczka, gdzie rozpoczyna studia i znajduje pracę. Wspierana przez najlepszego przyjaciela, muzyka Gusa, dzielnie radzi sobie z przeciwnościami losu, a jej postawa i urok osobisty zjednują jej sympatię kolejnych osób. Jedną z nich jest Keller Banks. Żadne z nich nie planuje zakochać się bez pamięci, ale miłość ma własne plany wobec Kate, Kellera oraz ich przyjaciół… Grupa młodych ludzi skupiona wokół Promyczka wspiera siebie nawzajem, radząc sobie z obecnymi problemami oraz tymi, które przyniosła przeszłość. Marzenia, nadzieje i plany stanowią podstawę ich codzienności. A kim jest tajemniczy Promyczek? To Kate – niesamowicie ciepła osoba o nietuzinkowym spojrzeniu na świat. Energiczna dziewczyna kryje w sobie mnóstwo siły i muszę przyznać, że dawno nie spotkałam się z taką bohaterką. Jest fantastyczna! Odrobinę zadziorna, gdy wymaga tego sytuacja, ale przede wszystkim empatyczna, wrażliwa i zawsze patrzy na jasną stronę życia. Chciałabym się z nią zaprzyjaźnić i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać nad kubkiem z kawą. Nie sposób jej nie pokochać i będzie szczególnie bliska tym, którzy tak jak ona stawiają na dobro – w sobie i w innych. Nie tylko Kate jest świetnie wykreowaną bohaterką. Pozostałe postacie, przyjaciele dziewczyny, są równie barwni, co na dłuższą metę budzi nadzieję na to, że drugi tom, w którym uwaga skupia się na Gusie, będzie równie dobry. Do takich osób – nawet jeśli są fikcyjne – chce się wracać.
Nie jest to powieść, która oferuje zawrotne tempo; śledzimy życie Kate dzień po dniu i odnajdujemy swoje miejsce w jej świecie. Akcja bywa nieśpieszna, nie pędzi na złamanie karku, nie buduje niesamowitego napięcia i jeśli już pojawia się jakichś dramat, to nie ma przesytu złych emocji i popadania w skrajności. Tutaj nie epatuje się tragedią dla samego epatowania. Niektórzy bohaterowie przechodzą przez, można by rzec, piekło, ale oni tego tak nie odbierają – i dzięki temu my też inaczej do tego podchodzimy. Oni szukają sposobu na to, jak z godnością znosić to, co im się przydarza, kiedy pozwolić sobie na złe emocje, a kiedy po prostu cieszyć się życiem. Pobrzmiewa w tym echo Maybe Someday oraz Confess Colleen Hoover, gdzieś z tyłu okładki przemyka John Green, znajdzie się też miejsce dla Jojo Moyes, choć ona zerka z innej półki. Holden znajduje dla siebie miejsce pomiędzy historiami – najlepszymi historiami, warto dodać i dotrzymuje im kroku. Opisuje zwyczajne życie, które nas urzeka.
Promyczek to pełna ciepła, urokliwa historia, której podstawą jest ogromna miłość, jaką można darzyć drugiego człowieka i w swojej zwyczajności udowadnia, że to w codziennym życiu można znaleźć najwięcej inspiracji, siły i wzruszeń. Nawet pomimo smutku potrafi podnieść na duchu. Bohaterowie powieści nie szukają piękna – to ono odnajduje ich i przy odpowiedniej postawie pozwala zachwycić się tym, co do tej pory mogło wydawać się nieciekawe w swej oczywistości. Kim Holden odwołuje się do tego, co jest bliskie każdemu z nas i zwraca uwagę na niezwykłe dary, które być może są dla nas tak oczywiste, że aż nam spowszedniały. Nieustannie towarzyszy jej refleksja: czy to, co traktujemy jako pewnik...
Kolejne zachody słońca.
Rozmowy z bliskimi.
Słuchanie muzyki razem z ukochaną osobą.
Drobiazgi nieperfekcyjnej codzienności.
…nie jest przypadkiem najcenniejsze?
P.S. Kim Holden dostałaby taryfę ulgową za uwielbienie 30 Seconds To Mars (wrzeszczący Leto i The Kill). Sęk w tym, że wcale żadnej taryfy nie potrzebuje.
Taka jest dobra :)
Zachody słońca już nigdy nie będą takie same.
Promyczek to jedna z tych historii, która zapowiada się niepozornie, sprawiając wrażenie zwyczajnej, może i nawet przeciętnej. Jest ona i jest on, mnóstwo tajemnic oraz miłość, której nikt się nie spodziewał. Można by rzec: klasyka New Adult. Nawet okładka pierwszego wydania stawia na prostotę, jakby chciała powiedzieć „ech,...
2016-05-28
To nowe piekło.
Nowy wymiar koszmaru.*
Według mitu, raz na kilka miesięcy mrok miał okrywać Persefonę. Odchodziła od świata wiosny żyjącej w kwiatach, rozkwitającego życia i blasku dnia, a witał ją świat wiecznej nocy, sekretów otulonych w ciemność i gwiazd skrzących się w oddali. Ci, którzy ją tracili – rozpaczali, a ci, którzy ją przyjmowali, świętowali. Rozdarta pomiędzy skrajnościami, nie należała do nikogo i należała do wszystkich. Uprowadzona, zwabiona podstępem, przekazywana z rąk do rąk pieczęć umowy pomiędzy bogami.
Według mitu… ale to wcale nie było tak.
Kolejny retelling, kolejne spojrzenie na historię Persefony i Hadesa. Tym razem spleciono ją z baśnią o Pięknej i Bestii, którą poznaliśmy we „Dworze Cierni i Róż". Sarah J. Maas sięga do tego, co znane i można by pomyśleć, że brakuje jej pomysłów na oryginalną opowieść, ale w tym przypadku zupełnie nie o to chodzi. „A Court of Mist and Fury” to dowód na to, że jej wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Persefona znała zarówno światło, jak i cień. Która z tych krain była jej bliższa? Jaką decyzję podjęłaby, gdyby otrzymała szansę na decydowanie o sobie? A gdyby w jej historii pojawiła się nić, której nikt wcześniej nie dostrzegał? Maas tworzy zupełnie nową historię, wywracając do góry nogami to, czego do tej pory byliśmy pewni. Nie tyle czerpie z mitu, ile inspiruje się tym, co mogłoby być. Wszelkie nawiązania są tak subtelne, że nie ma mowy o znudzeniu i przewidywalności (bo skoro to retelling, to na pewno konstrukcja historii jest taka sama i nic mnie nie zaskoczy). Podobnie było w pierwszym tomie - podstawa została pokryta warstwami oryginalnych rozwiązań i trzeba było dokopać się naprawdę głęboko, by znaleźć źródło inspiracji.
Tutaj tradycyjnie powinno pojawić się nakreślenie fabuły oraz tłumaczenie anglojęzycznego opisu, ale ponieważ „Dwór Cierni i Róż” wydano w Polsce stosunkowo niedawno, wprowadzenie do drugiego tomu byłoby naszpikowane niewybaczalnymi spoilerami. Wystrzegajcie się opisów i streszczeń „A Court of Mist and Fury”, jeśli pierwszy tom macie dopiero w planach, albo jesteście w trakcie lektury, bo naprawdę zepsujecie sobie całą frajdę.
Maas nad wyraz zręcznie kreuje klątwy, może dlatego one jej samej nie dotykają. Słaby drugi tom? Syndrom kontynuacji albo środkowej powieści? Nie, nie i nie. W tym przypadku, i piszę to z pełnym przekonaniem, „A Court of Mist and Fury” jest lepsze od „Dworu Cierni i Róż”. Obawiałam się, czy autorka podoła, czy będzie miała pomysł na dalszą kreację świata i poprowadzenie wątków, ale teraz już wiem, że w przypadku tej autorki nie ma się czego obawiać. Właściwie to nawet doszłam do wniosku, że Maas dopiero teraz rozwinęła skrzydła, że od początku miała konkretną wizję, którą pragnęła zrealizować i już pierwszy tom pisała podekscytowana z myślą „już nie mogę się doczekać, aż zabiorę ich w głąb świata Fae”! A czego w tym świecie nie ma… Są prastare opowieści, namiętności rujnujące dwory, zabójcze intrygi – i mnóstwo barw. Kraina Fae jest niesamowicie zróżnicowana, barwna i tętni od magii. Tyle w niej baśniowości, ile okrucieństwa. Lektura tej powieści to w gruncie rzeczy wyprawa oferująca mnóstwo wrażeń i trudno opowiedzieć o niej komuś, kto jeszcze jej nie przeżył. Z kolei ci, którzy mają ją za sobą, są niczym tykające bomby, bo tłamszą w sobie wszystkie te uczucia i przemyślenia, i wybuchają wtedy, gdy spotkają drugą bombę.
Podczas recenzowania pierwszego tomu nieśmiało zaliczyłam serię do gatunku New Adult fantasy – w grę wchodził przede wszystkim wiek bohaterki oraz subtelna erotyka. Druga część zdaje się mocniej podkreślać swoją przynależność gatunkową. Nie ma mowy, żeby określać ją jako Young Adult, nie przy tym napięciu erotycznym, flircie czy scenach seksu. Rzecz jasna nie jest to erotyk pełną gębą, Maas raczej rzuca garść odważniejszych „momentów” i nie zgrywa drugiej E.L. James, ale nie da się ukryć, że jest doroślej, namiętniej, a między bohaterami iskrzy i o tym iskrzeniu można by długo opowiadać. Niektóre sceny są wręcz ciężkie od emocji i pożądania, w pełni przekonując nas, że ta para jest dla siebie stworzona. Chemia napędza historię i nim się spostrzeżemy, jesteśmy tak zaangażowani w losy Fae, że i nasze serca zaczynają mocniej bić.
Po tym, co ją spotkało, Feyre nie mogłaby być tą samą osobą. I nie jest. „A Court of Mist and Fury” to również plejada interesujących bohaterów, wśród których prym wiedzie dziewczyna, której największą zbrodnią była walka o przetrwanie. Feyre zmieniła się – jest złamana, ale stara się być silna. Musi odnaleźć swoje miejsce wśród wiekowych, doświadczonych graczy, którzy nie obawiają się kruchości ludzkiego życia. Przemiana dziewczyny, wyraźnie zaznaczona na kartach powieści, na pewno zjedna jej kolejnych sympatyków. Feyre nie już jest bezwolną marionetką, nie jest Persefoną wyrywaną z rąk do rąk przez siły wyższe. Drugi tom wielu bohaterom upływa pod znakiem metamorfoz. Ci, których znamy, zmieniają się, gdy na scenę wkraczają nowe postacie. Niektórych możecie w ogóle nie poznać. Ach, ten dreszczyk emocji związany z dwulicowością, fascynującymi intrygami i kolejnymi tajemnicami! Wasza sympatia i niechęć będą wystawione na ciężką próbę, uwierzcie mi na słowo.
I nadszedł finał… Finał, który sprawił, że miałam ochotę rwać włosy z głowy i nie mogłam zasnąć w nocy, bo obmyślałam plan machiny umożliwiającej podróże w czasie. Żądam trzeciego tomu tu i teraz! Cudowne, upiorne, perfekcyjne (jak cała powieść) zakończenie jest idealnym zwieńczeniem „A Court of Mist and Fury”. Emocje sięgają zenitu, a ciekawość i ekscytacja związane z trzecim Dworem to najlepsza rekomendacja.
Z czytelników, którzy skończyli „A Court of Mist and Fury”, Sarah J. Maas może stworzyć sobie nowy dwór: Dwór Kaca Książkowego, który to będzie najpotężniejszym dworem we wszystkich krainach wyobraźni. Nie wiem, jak wytrzymam do premiery trzeciego tomu (no dobrze, wiem – zachomikowałam dotychczas wydane tomy „Szklanego Tronu” i na czas oczekiwania będą jak znalazł). Kapitalna kontynuacja udanego „Dworu Cierni i Róż” w pełni zaspokaja czytelniczy apetyt, jednocześnie budząc głód kolejnych tomów.
____________________
*„A Court of Mist and Fury” str. 599, tłumaczenie własne.
To nowe piekło.
Nowy wymiar koszmaru.*
Według mitu, raz na kilka miesięcy mrok miał okrywać Persefonę. Odchodziła od świata wiosny żyjącej w kwiatach, rozkwitającego życia i blasku dnia, a witał ją świat wiecznej nocy, sekretów otulonych w ciemność i gwiazd skrzących się w oddali. Ci, którzy ją tracili – rozpaczali, a ci, którzy ją przyjmowali, świętowali. Rozdarta...
2016-02-26
Ahoj przygodo!
Trzaski pokładowych desek, jęki napinanych lin, łopot żagli i zapach soli roznoszony przez wiatr. Naprzeciw przygodzie, dalej niż za horyzont, ku lądom nieznanym, skrywającym skarby, o jakich nawet nie śnili. Trudy wyprawy okupione widmem przyszłego bogactwa. To wszystko znają… piraci. Bitwy morskie i rum mają we krwi, tak samo, jak opowieści o grabieżach i niebezpieczeństwie niestrudzenie podążającym ich śladem. Dla wielu żegluga wiąże się z wolnością, ale nie dla młodego Nicholasa. Życie na morzu ma posmak ucieczki, a jego kajdany sięgają daleko poza największe wody.
Zupełnie inne życie zna Henrietta „Etta” Spencer. Żyjąca w Nowym Jorku nastolatka przygotowuje się do debiutu. Utalentowana skrzypaczka otrzymała szansę, która może przyczynić się do rozkwitu jej kariery. Etta żyje muzyką i żyje dla muzyki, wplata melodie w swoją codzienność i swoimi wysiłkami próbuje zwrócić uwagę zdystansowanej matki. Dziewczyna jest przekonana, że dobrze zna swoją przeszłość i stara się, by przyszłość potoczyła się wymarzonym torem. Ma wielkie plany i będzie o nie walczyć ze wszystkich sił. Nawet wtedy, gdy los postawi przed nią niewyobrażalne zadanie.
Etta jest kluczem do wolności, Nicholas jest kluczem do zrozumienia. Jest tylko jeden problem: Nicholas żyje w 1776 roku, a Etta jest jak najbardziej współczesną dziewczyną.
Dzieli ich czas – połączy ich czas.
Alexandrę Bracken poznałam dzięki „Mrocznym umysłom”, które były interesującą młodzieżówką i zasiały ziarna ciekawości związane z jej dalszą twórczością. Zaowocowały one, gdy zapowiedziano dylogię „Passenger” i „Wayfarer”. Chociaż nigdy zbytnio nie przepadałam za motywem podróży w czasie, to jednak coś sprawiło, że „Passenger” trafił na moją listę tytułów, którym nie zdołałam się oprzeć. Czy to była miłość od pierwszego wejrzenia? Nie ukrywam, to jeden z tych przypadków, gdy na wespół z rozbudowanym opisem, przekonała mnie oprawa graficzna. Swój wkład miał też wszechobecny entuzjazm czytelników. Nie dało się też nie zauważyć, że statki, piraci i w niektórych przypadkach związana z nimi podróż w czasie to nieśmiało rodzący się trend. Wydane w tym samym czasie „The Girl from Everywhere” Heidi Heilig opiera się na podobnych założeniach, Lisa Maxwell w „Unhooked” pożeglowała w mrocznej rejony retellingu „Piotrusia Pana”, zresztą podobna idea przyświecała też Briannie Shrum i „Never Never”, z kolei pirat Czarnobrody spotkał miłość swojego życia w „Blackhearts” Nicole Castroman, a Emily Skrutskie wysłała statek prosto w paszcze morskich potworów w „The Abyss Surrounds Us”.
Nie pozostaje nic innego, jak tylko zawołać: ahoj przygodo!
„Pasaż (passage):
i. szybko następujące po sobie dźwięki,
ii. morska wyprawa, podróż, rejs,
iii. przejście z jednego miejsca do drugiego, poprzez przestrzeń i czas.
W jedną katastrofalną noc, genialna wirtuozka skrzypiec, Etta Spencer, traci wszystko co zna i kocha. Wepchnięta do obcego świata przez nieznajomego, Etta jest pewna tylko jednego: podróż oddaliła ją nie tylko mile, ale i lata od domu. Na dodatek odziedziczyła spadek, o którym nic nie wie od rodziny, o której istnieniu nie miała pojęcia. Do teraz.
Nicholas Carter jest zadowolony z życia na morzu, wolny od Ironwoodsów i niewoli, jakiej zaznał z ich rąk. Jednak wraz z przybyciem na jego statek nieoczekiwanej pasażerki, pojawiają się też więzi z przeszłością, od której nie może uciec i rodziny, która nie zamierza pozwolić mu odejść. Teraz Ironwoods szukają skradzionego przedmiotu o nieopisanej wartości i są przekonani, że tylko Etta, pasażerka Nicholasa, potrafi go odnaleźć. By ją chronić, młody pirat musi dołożyć starań, by dziewczyna odnalazła i zwróciła im skarb – bez względu na to, czy tego chce, czy nie.
Wspólnie Etta i Nicholas wyruszają w niebezpieczną podróż przez wieki i kontynenty, układając w całość wskazówki pozostawione przez tajemniczego podróżnika, który zrobi wszystko, by ukryć skarb przed rodziną Ironwoodsów. Zbliżając się do odkrycia prawdy o swoich poszukiwaniach i niebezpiecznej grze, w którą grają Ironwoodsowie, zdradzieckie siły grożą rozdzieleniem Etty nie tylko z Nicholasem, ale i z drogą powrotną do domu… Na zawsze.”
tłumaczenie: własne, opis: Wydawnictwo Disney-Hyperion
„Passenger” to młodzieżowe ujęcie powieści przygodowo-awanturniczej z wyraźnie zaznaczonym motywem podróży oraz elementami fantastyki. Bohaterowie od pierwszej do ostatniej strony nie otrzymują ani chwili wytchnienia; w pogoni za skarbem rozwiązują zagadki i trafiają do nieznanych krain. Podróż poprzez miejsca i czas nacinają intrygi, rodzinne tajemnice oraz pojedynki z przeciwnikami. Atmosfera historii odrobinę przypomina tą znaną z serialu „Łowcy skarbów”, filmach o Indianie Jonesie czy „Miłości, szmaragdu i krokodyla” Zemeckisa. Nawet te romansowo-przygodowe elementy budzą skojarzenia z „Mumią” Sommersa, choć opowiadają one zupełnie inne historie. Nawet możemy puścić oczko do „Piratów z Karaibów”. Mamy miłość, mamy skarb, mamy tajemnicę i oczywiście – mamy przeciwnika, którym jest ktoś jeszcze oprócz czasu.
Choć bohaterów gonią dni, to trzeba też przygotować się na reguły. Dużo reguł. Bracken wikła się w wyjaśnienia związane z podróżowaniem w czasie, ostrożnie stąpa w sąsiedztwie paradoksów, starając się nie wpaść w pułapki własnej historii. O potknięcia nietrudno, gdy rozpoczyna się grę z epokami, miejscami i różnymi wersjami różnych płaszczyzn czasowych. Bohaterowie spotykają się na wielu etapach życia, przeskakują pomiędzy liniami, dokładając kolejne potencjalne problemy dla Bracken. Historia mogłaby upaść z hukiem, ale konstrukcja stworzona przez autorkę dała radę ją utrzymać. Pochłonięta przez powieść, nie zauważyłam żadnych znacznych niedociągnięć czy też nieścisłości. Wielu czytelników zwraca uwagę na dość wolne tempo akcji, co w połączeniu z informacją, że bohaterowie wciąż i wciąż gnają do przodu, rodzi pewien paradoks. Jednak w tym przypadku rzeczywiście ma to miejsce. Bracken przykłada uwagę do detali, cudownie odmalowując kolejne miejsca, poświęca uwagę myślom bohaterów i ich refleksjom, więc pomiędzy całym tym działaniem, pojawiają się fragmenty, które wręcz zatrzymują czas. Autorka stara się zaznaczyć ducha każdej epoki, do której trafiają postacie, ubiera ich perypetie w kolejne warstwy słów, co sprawia, że płyniemy przez miejsca, umysły i czas. Czasem leniwie dryfujemy, czasem prujemy przez fale. Jednak jeśli dla kogoś liczy się tylko zawrotne tempo, szczególnie budowane kosztem introspekcji i szczegółowości świata przedstawionego, to powinien się dwa razy zastanowić, zanim sięgnie po „Passenger”. Mnie zauroczyła ta dbałość o szczegóły; fakt, że mogłam zatrzymać się na chwilę i wraz z Ettą i Nicholasem obejrzeć nieistniejące już światy. Wiodący bohaterowie to interesujący duet. Etta nie jest damulką w opałach; to silna, odważna i zdeterminowana dziewczyna, która podejmuje wyzwania rzucane jej przez los. Nie brakuje również niesamowicie poruszającej historii związanej z Nicholasem, która skłania do refleksji. Osadzając akcję w przeszłości, Bracken nie zignorowała zasad kierujących ówczesnymi społeczeństwami, pomiędzy wersami przemycając między innymi wzmianki o sytuacji kobiet i Afroamerykanów. To kolejny szczegół, który wzmacnia poczucie, że ta przeszłość i poszczególne daty to nie są dekoracje rzucone ot tak i mają znaczenie, wpływają na historię. Jest coś niedzisiejszego w „Passenger” i właściwie trudno mi wskazać, co to takiego (pomijając oczywiście płaszczyznę czasową). Może to atmosfera wypływająca ze specyficznego stylu Bracken, może to romans, który, choć nieodłączny w Young Adult, to jednak nie jest takimi typowymi nastoletnimi westchnieniami. Rodem z filmu przygodowego, ubarwia historię. W niektórych aspektach przypomina związek Ricka O'Connella i Evelyn Carnahan albo Jacka Coltona i Joan Wilder. Gdy oni dopiero przekomarzają się i z trudem łączą siły, my już wiemy, dokąd zmierza ta relacja. Maskowanie zainteresowania niechęcią – bo tak się zawsze zaczyna, bo ona go nie lubi, bo jest nieokrzesany, bo pochodzi z innego świata i ma jej tylko pomóc; wszelkiej maści perypetie i przygody, które zbliżają ich do siebie… i w końcu rozkwit uczucia. Taki jest urok tych historii.
Pięknie wydany „Passenger” zawiera równie barwną i klimatyczną opowieść. Alexandra Bracken zaskakuje w nowym wcieleniu, z wyczuciem komponując wielką przygodę, w której harmonijnie splatają się historia, podróż w czasie i miłość. Gdy przyszłość zaczyna zmieniać przeszłość, nie zwlekajcie i podążajcie za Ettą i Nicholasem, niech porwie was strumień historii stwarzanej na nowo.
Ahoj przygodo!
Trzaski pokładowych desek, jęki napinanych lin, łopot żagli i zapach soli roznoszony przez wiatr. Naprzeciw przygodzie, dalej niż za horyzont, ku lądom nieznanym, skrywającym skarby, o jakich nawet nie śnili. Trudy wyprawy okupione widmem przyszłego bogactwa. To wszystko znają… piraci. Bitwy morskie i rum mają we krwi, tak samo, jak opowieści o grabieżach i...
2016-03-01
Gdy myślimy o procesach czarownic, to od razu pojawia się pierwsze skojarzenie: amerykańskie miasteczko Salem. To nim karmią się filmy, seriale i powieści, rozbudzając wyobraźnię kolejnych osób. Przeprowadzone w 1692 roku egzekucje stały się symbolem polowań na czarownice, które trwały od XIV do XVIII wieku. W różnych zakątkach świata łapano i oskarżano rzekome wiedźmy, poddawano je torturom i skazywano na śmierć. Ofiarami były przede wszystkim kobiety, ale mężczyźni również ginęli w mękach. Śladów czarów i konszachtów z diabłem doszukiwano się wszędzie, od nieodpowiedniego znamienia na skórze do podejrzanego powodzenia w życiu. Plotki, pomówienia – wystarczyło, że wróg oskarżył cię o czary szybciej, niż ty jego. Strach przed Złym sprawiał, że ludzie sami stawali się źli, tworząc niewinnym piekło na ziemi. Mrożące krew w żyłach metody przesłuchań i wykorzystywane narzędzia stanowią świadectwo koszmaru, który wypełzł z niespokojnych umysłów i stworzył nową rzeczywistość. Przerażająca codzienność ówczesnych oskarżonych wcale się nie skończyła. W niektórych rejonach świata przetrwała wiara w czary, a wraz z nią oskarżenia. Nawet kilkuletnie dzieci mogą paść ofiarą brutalnych egzorcyzmów i wypędzenia z domu.
Gdy poznajemy sylwetki poszczególnych skazańców, zaczynamy oddalać się od popkulturowej fantazji i przybliżamy do dramatów realnych osób. Taka myśl przyświecała Luz Gabás, autorce znanej dzięki powieści „Palmy na śniegu”. Łącząc fikcję z faktami historycznymi, ułożyła historię kobiet, które, choć w rzeczywistości nie istniały, mówią głosami prawdziwych osób. Zainspirowały ją dokumenty Rady z 1592 roku, pochodzące z pirenejskiej prowincji Huesca, w których niewiele miejsca poświęcono procesowi czarownic. Losy kobiet zamknięte w krótkiej liście złożonej z nazwisk nie dawały jej spokoju – co przyczyniło się do bestialskiego mordu? Kim mogły być ofiary? Splot jakich okoliczności przyczynił się do polowania? Te myśli stały się drogowskazami dla autorki, prowadząc ją przez historię XVI wieku wprost na francusko-hiszpańskie pogranicze fikcji i rzeczywistości, gdzie powołała do życia „Czarownice z Pirenejów”.
Brianda z Lubicha i Brianda z Madrytu – łączy je imię, dzieli kilka wieków. Jedna z nich jest szesnastowieczną dziedziczką, druga nowoczesną panią inżynier. Ich ścieżki nigdy nie powinny się przeciąć, a jednak ślady stóp zaczynają się pokrywać, gdy Brianda przyjeżdża do górskiego miasteczka Tiles. Kobieta szuka w rodzinnych stronach odpoczynku od stresu związanego z pracą, a zamiast tego znajduje… tajemnice ukryte w lasach i wiekowych budynkach. Sny i nieznośne uczucie niepokoju prowadzą ją nowymi drogami, w których drzemie dramatyczna historia miłości, poświęcenia i zdrady. Los stawia na jej trasie tajemniczego Corso; mężczyzna zdaje się kluczem do zrozumienia dręczących ją wizji. Brianda coraz mocniej zagłębia się w przeszłość i ponad czasem podaje rękę swojej imienniczce. Choć zasłona dzieląca światy staje się coraz cieńsza, to echo wojny domowej i złowieszcze wyroki inkwizycji zagłuszają głos kobiety, która od stuleci chce zostać wysłuchana. Jakie sekrety skrywa umysł Briandy – co takiego wydarzyło się w Tiles?
Luz Gabás mnie zaskoczyła. Sięgając po „Czarownice z Pirenejów” spodziewałam się na wskroś współczesnego romansu okazjonalnie okraszonego nawiązaniami do przeszłości. Za to nie spodziewałam się takiego rozmachu, tak wciągającej i poruszającej opowieści mocno osadzonej w historii tamtejszego regionu. Prowadzenie dwóch płaszczyzn czasowych to zabieg popularny, jednak dość niewdzięczny. Zdarza się, że jedna ze stron rozpycha się na kartach powieści kosztem tej drugiej; opowiadając swoją historię, pożera całą uwagę czytelnika - a nawet autora, który rozwija kolejne wątki, angażuje się w opowieść i druga z płaszczyzn staje się jedynie dopowiedzeniem, miejscem na dopiski, które wypełniają białe plamy pomiędzy rozdziałami. Gabás kreuje obydwie płaszczyzny, przeszłość i teraźniejszość, opierając je na podobnych filarach: romansie, rodzinie i magii. Subtelne wpływy wątków nadprzyrodzonych splatają obydwie części. Nie ukrywam, że w tym przypadku to przeszłość przemawia mocniejszym głosem. Losy Briandy z Lubicha odmalowano z większym rozmachem; barwna opowieść obejmuje rozmaite konflikty, nawiązując do historii regionu i kładzie silny nacisk na przedstawienie całej społeczności, której częścią jest Brianda. Śledzimy ścieżki kolejnych bohaterów, podążamy ich śladami, wkraczając w coraz posępniejszy i mroczniejszy klimat. Byłam zrozpaczona takim a nie innym obrotem spraw, niemal rwałam włosy z głowy i złorzeczyłam; ileż cierpienia można zgotować drugiemu człowiekowi, jak chora może być żądza władzy i jak wielka podłość! Czytelnik domyśla się, w jakim kierunku zmierza historia, ale nie może przygotować się na porażającą bezsilność, gdy historia z przeszłości dobiega końca. To zżycie się w dużej mierze zawdzięczamy bardzo dobrze wykreowanej bohaterce; dziedziczka Brianda jest silną i odważną kobietą, która walczy o swoje szczęście wbrew ówczesnym zasadom. Jej zaradność i postępowość jest nietypowa jak na niewiastę w szesnastowiecznym patriarchalnym społeczeństwie, zaś sposób, w jaki stawia czoła przeciwnościom, czyni z niej fascynującą postać. Współczesność nie tyle blednie, ile ustępuje przeszłości pola w niektórych kwestiach. Emocje płynące z części historycznej naprawdę ciężko ubrać w słowa – ciężko również rywalizować z takim ładunkiem. Gdy zestawiamy ze sobą te same filary, widzimy nie tylko odpryski czasu i przenikających się historii, ale także niedociągnięcia. Przede wszystkim teraźniejszy romans sprawia wrażenie wymuszonego, właśnie takiego dopowiedzenia, żeby czytelnicy wiedzieli, że coś jest na rzeczy. Miłość z przeszłości to rdzeń poruszającej, dramatycznej historii, a jej współczesny odpowiednik wydaje się taki… beznamiętny. Spisuje się nieźle jako podkreślenie lustrzanego odbicia między „wtedy” i „teraz”, ale w pojedynkę nie daje sobie rady. Relacja nowoczesnej Briandy i jej wybranka jest dość chaotyczna, składa się raczej z wybiórczych scen, które powinny stać się częścią czegoś większego – czegoś, co przekonałoby mnie, że uczucie rzeczywiście jest potężniejsze niż czas. Zdecydowanie lepiej radzą sobie interakcje głównej bohaterki z innymi postaciami. Przyjaźń i zacieśnianie więzi rodzinnych rozwijają się w odpowiednim tempie i dodają kolorytu perypetiom kobiety. Drugoplanowe postacie wyróżniają się głównie swoimi tajemnicami, których rozwiązanie pochłania naszą uwagę, będąc niewątpliwą zaletą części współczesnej. „Czarownice z Pirenejów” mogłyby składać się tylko z historii Briandy z Lubicha. Rozumiem, skąd ta potrzeba autorki, by odwołać się do dwóch płaszczyzn czasowych i sam pomysł pochwalam, ale wykonanie pozostawiło we mnie uczucie niedosytu. Dreszczyk emocji związany z odkrywaniem kolejnych tajemnic i powiązań był nieoceniony, ale nie mógł zalśnić pełnym blaskiem. Przeszłość zdominowała teraźniejszość, nie zostawiając wystarczająco dużo miejsca na dialog.
„Czarownice z Pirenejów” to spojrzenie na sylwetki silnych kobiet, które wykraczały daleko poza ograniczenia narzucane im przez społeczność oraz czas. Z podniesioną głową mierzyły się z przeciwnościami, walczyły o miłość i pozostawiały ślady, które przetrwały do dziś. Luz Gabás przedarła się przez wieki ciemnoty, podłości, krzywdy i niezrozumienia i wyciągnęła z popiołów prawdziwie poruszającą opowieść.
Gdy myślimy o procesach czarownic, to od razu pojawia się pierwsze skojarzenie: amerykańskie miasteczko Salem. To nim karmią się filmy, seriale i powieści, rozbudzając wyobraźnię kolejnych osób. Przeprowadzone w 1692 roku egzekucje stały się symbolem polowań na czarownice, które trwały od XIV do XVIII wieku. W różnych zakątkach świata łapano i oskarżano rzekome wiedźmy,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-16
Czy istnieją historie, z których się wyrasta? Taka myśl przyszła mi do głowy, gdy skończyłam lekturę „Lady Midnight” zwanej w polskim wydaniu „Panią Noc”. Można wyrosnąć, ale wspominać z rozrzewnieniem, można też wyrosnąć i bez emocji podchodzić do czegoś, co niegdyś dostarczało mnóstwo przeżyć. W tym przypadku to chyba będzie ta druga opcja. Pomimo często mieszanych uczuć względem cyklu, którymi zdążyłam też obdarzyć ekranizację i ostatnio – serial, byłam bardzo podekscytowana nadchodzącą premierą „Lady Midnight”. Świat Nocnych Łowców wciągnął mnie, stał się moim gigantycznym guilty pleasure i gdy rozsądek mówił „nie czekaj na kolejny tom”, serce wrzeszczało „patrz, już przedsprzedaż!”. Tym bardziej dokucza myśl, że z grzesznej przyjemności zostały tylko grzeszki autorki.
Przeniesienie akcji do Los Angeles i postawienie na młodsze pokolenie Nocnych Łowców miało odświeżyć oblicze cyklu. Dzieci Mrocznej Wojny, Emma Carstairs i Jules Blackthorn mieli przejąć pałeczkę po osławionej parze: Clary Fairchild i Jace Herondale. Mieliśmy wkroczyć do świata, w którym nadal żywe jest wspomnienie wielkiej bitwy i krzywda ofiar. Miało być porywająco. A jak było w rzeczywistości? Mój entuzjazm opadał z każdym kolejnym rozdziałem, przez finał przedarłam się bez większych emocji, a dodatkowe opowiadanie dotyczące dorosłych bohaterów „Darów Anioła” w dużej mierze rozminęło się z moimi oczekiwaniami. Nie ukrywam, powieść skończyłam raczej z przymusu i było mi wszystko jedno, jak zostanie rozwiązana intryga. Skąd takie odczucia? Przecież do tej pory to była lekka, łatwa i przyjemna rozrywka. Cóż, nadal tak jest, tyle że seria wpadła już w rutynę i doskonale wiemy, co na nas czeka. A to już nie bawi. Clare nie zaskakuje, tkwiąc w pułapce sprawdzonej formuły. To romans pomiędzy bohaterami X i Y (często jeszcze Z) jest najważniejszy, stając się nośnikiem całej historii. Ich rozterki, rozstania i powroty, mniej bądź bardziej sekretne schadzki zamieniają całą serię w telenowelę. Czy ona będzie z nim? Czy on będzie z nią? Kogo wybierze? Kogo nie wybierze? Czy wrócą do siebie? Każdy musi mieć jakiegoś partnera (a najlepiej to dwa obiekty westchnień), z którym przeprowadza długie rozmowy na temat swoich uczuć. Nie zapominajmy też o zakazanej miłości, która podgrzewa atmosferę; zakochani nie mogą mieć zbyt łatwego życia, bo nie byłoby o czym pisać. Autorka chyba mocno wzięła sobie do serca modę na shipping*, dostarczając nastoletnim czytelnikom mnóstwo opcji – niech mają wybór, komu i w jakiej konfiguracji chcą kibicować. To zaczyna niebezpiecznie przypominać stylistykę fanfiction, gdzie w wielu (ale nie wszystkich) przypadkach pairingi** odgrywają dużą rolę. Nie da się też zignorować faktu, że to wszystko już było w dwóch poprzednich seriach – kłopotliwe trójkąty miłosne, siła zakazanej miłości, tajemniczy związek, bolesna zdrada. Trudno ekscytować się tym samym po raz kolejny - ja tego nie potrafię.
Nie wiem, jakim cudem Clare nadal panuje nad ilością bohaterów. „Lady Midnight” to dom dla postaci z serii „Mroczne Intrygi”, „Dary Anioła” i „Diabelskie Maszyny”. Autorka nie może się powstrzymać, by nie szepnąć słówka na temat tego, co słychać u starych bohaterów, choć wszyscy doskonale wiemy, że żyją w jednej z wariacji na temat obrzydliwie cukierkowego „długo i szczęśliwie” – bo przecież za nic nie można złamać serc fanów. Odważne rozwiązania? Morderczy rajd, którego nie powstydziłby się George R.R. Martin, a przynajmniej twórcy serialu „The 100"? Nic w tym stylu. Imiona i wspomnienia zalewają karty powieści i choć mieszkańcy Instytutu w Los Angeles są nowi, to nie można oprzeć się wrażeniu, że oni i ich perypetie to odpowiedzi na postacie i wątki z dwóch poprzednich serii. Według niektórych czytelników Emma jest damską wersją Jace’a, a Clary mogłaby podać rękę Julesowi; coś w tym jest, bo gdyby Clare zrobiła to samo, co Stephenie Meyer w „Życiu i śmierci”, to na miejscu Clary i Jace’a z powodzeniem mogliby stanąć Emma i Jules. Doszukiwanie się odpowiedników wśród innych też nie jest trudne; sama zastanawiam się, czy to niektóre z moich typów są na wyrost, czy może autorka posiada sprawdzony przepis na budowanie charakterów w grupie przyjaciół i za nic nie chce z tego zrezygnować.
Pomysł na intrygę jest interesujący, to trzeba Clare oddać. Wyżej napisałam, że było mi wszystko jedno, jak zostanie rozwiązana – to też prawda. Cierpliwość czytelnika ma swoje granice i gdy musi on brnąć i brnąć, i brnąć przez kolejne rozdziały wypełnione tymi samymi rozmowami o niczym, przyziemnymi czynnościami i dylematami jeszcze jednej pary, to w końcu zostaje pokonany. Historia demonicznego spisku i nawiązania do klasyki literatury sprawiają wrażenie drugorzędnego zagadnienia; czegoś, co powołano do życia, by relacje bohaterów miały swoje tło. O, to dobre określenie – dla Clare najważniejsze jest rozwodzenie się nad miłostkami, ale dla zachowania pozorów, bohaterowie muszą zajmować się czymś jeszcze poza sobą nawzajem. W tym utonęły ciekawe rozwiązania mogące stanowić o oryginalności „Lady Midnight”. Ciężko wyszarpać z tej opowieści dreszczyk emocji i powiew świeżości, a rekompensata za wysiłek okazuje się grą niewartą świeczki. Ta historia byłaby dynamiczna i ciekawsza, gdyby uwagę skupiono na tym, co nowe, niepowtarzalne i nieopisywane dotychczas na milion różnych sposobów. Gdyby tylko Clare położyła większy ciężar na przygodę, gdyby nie tworzyła w nieskończoność nowych bohaterów albo w zamian pozwoliła odejść starym, gdyby oczyszczono treść z wszelakich dłużyzn… Nie wiem, skąd ta potrzeba, by każdy następny tom rozgrywający się w świecie Nocnych Łowców był grubszy niż poprzednie, ale to nie jest opowieść na 674 stron (w zapowiadanym polskim wydaniu ma być 688 stron). Pomińmy litościwie fakt, że akcja potrzebuje ponad 200 stron, by nabrać jako takiego tempa, a i później często przez dłuższe chwile nie dzieje się nic godnego uwagi. Sporo miejsca zajmują wyjaśnienia dotyczące… właściwie wszystkiego, co może sugerować, że Clare chce w ten sposób przyciągnąć nowych czytelników, jednocześnie zadowalając starych nawiązaniami do przeszłości. Niestety, zagłaskiwanie wszystkich na śmierć nie działa – gdy po raz kolejny pojawiała się wzmianka o wydarzeniach z „Miasta Niebiańskiego Ognia” albo z innych tomów, miałam ochotę wywrócić oczami. Autorka naprawdę nie potrafi odpuścić i do bazy złożonej z poprzednich serii dorzuca nowych bohaterów i nowe elementy ze świata Nocnych Łowców. Powstaje niekończąca się plątanina nawiązań i powiązań, w której oryginalna historia jest jedynie cienką nicią. Nie pomaga też zamiłowanie do opisywania niepotrzebnych drobiazgów. Nie wystarczą wzmianki, że bohaterowie jedzą śniadanie, wspólnie oglądają film na kanapie, idą kupić ubrania czy przygotowują się do przyjęcia, Clare opisuje wszystko krok po kroku. Przez to naprawdę ciekawe i ważne zagadnienia muszą z anielską cierpliwością torować sobie drogę do czytelnika. Różnie postrzegana odmienność i niepełnosprawność, kwestionowanie zasad w imię własnych przekonań czy przedwczesne dorastanie i spoczywająca na barkach odpowiedzialność to świetne zagadnienia do eksplorowania w literaturze młodzieżowej, bez konieczności tworzenia nastoletniej telenoweli.
Może to jeden z tych przypadków „to nie ty, to ja”, który najczęściej wykorzystuje się w kontekście zerwania. Może to moja wina, bo liczyłam na coś nowego, elektryzującego, a przecież to już dziesiąta (!) odsłona. Oczekiwanie wyższego poziomu to naiwność, na którą sobie pozwoliłam. A może to jednak nie ja, tylko „Lady Midnight” jest winna? Jakoś nie wyobrażam sobie wyrastania z szaty Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, więc może nasz wiek nijak ma się do poziomu powieści? Chyba że chodzi o to, żeby wiedzieć, kiedy przestać, zostawiając trochę magii w niedopowiedzeniach. Wspomniane opowiadanie zatytułowane „A Long Conversation”, dołączone do pierwszego wydania powieści uświadomiło mi, że niektórym bohaterom lepiej dać spokój i nie cofać pożegnań wypowiedzianych w finale. Choć cieszyłam się na spotkanie z postaciami z „Darów Anioła”, to teraz uważam, że dopisywanie kolejnych perypetii to nie był najlepszy pomysł. Z sentymentu zrobił się przesyt, a magię rozcieńczono do ostatniej kropli. Chyba rzeczywiście lepiej pozostawić mały niedosyt, by czytelnicy na własną rękę mogli fantazjować dalej. Takie dopisywanki mogą trwać w nieskończoność, bo przecież zawsze da się coś powiedzieć. Jednak czy to ma sens? Gdyby jeszcze stała za tym interesująca historia – wtedy mogłabym to zrozumieć, jednak autorka wrzuca bohaterów w miałkie opowiadania o nieznaczących wydarzeniach.
W przyszłości chyba już nie sięgnę po nową książkę Clare, bo nie ma mi ona nic nowego do zaoferowania. Oceny nie będzie, bo może rzeczywiście w międzyczasie, nim się spostrzegłam, wyrosłam ze swojego stroju Nocnego Łowcy i najzwyczajniej w świecie przestałam być targetem powieści. Czas mi się przenieść do nowych światów i ustąpić miejsca młodszym adeptom.
Podobno, oprócz „Mrocznych Intryg”, autorka planuje jeszcze dwie trylogie - „The Last Hours” oraz „The Wicked Powers”. Ciekawe, czy nadal będą je napędzały miłostki bohaterów, czy może objawią się rzeczywiste pomysły.
____________
*Shipping - w dużym skrócie jest to łączenie w pary fikcyjnych bohaterów albo rzeczywistych celebrytów i gorące kibicowanie tej relacji; dotyczy związków, które faktycznie istnieją, bądź też są jedynie wytworem wyobraźni fanów, którzy pragną, by dane postacie/osoby nawiązały ze sobą relację. Shipping często znajduje ujście w fanfiction, które pozwala fanom na realizowanie własnych scenariuszy związanych z ulubioną parą.
**Pairing - nie ma shippingu bez pairingu; to połączenie bohaterów w relacji, która faktycznie ma miejsce w książce/filmie/serialu albo stanowi odejście od oryginalnego związku, albo eksploruje relację, która nie istniała w pierwowzorze.
Czy istnieją historie, z których się wyrasta? Taka myśl przyszła mi do głowy, gdy skończyłam lekturę „Lady Midnight” zwanej w polskim wydaniu „Panią Noc”. Można wyrosnąć, ale wspominać z rozrzewnieniem, można też wyrosnąć i bez emocji podchodzić do czegoś, co niegdyś dostarczało mnóstwo przeżyć. W tym przypadku to chyba będzie ta druga opcja. Pomimo często mieszanych uczuć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-13
Kosmos jest dla twórców kopalnią pomysłów. Wśród trendów filmowych i czytelniczych, które pojawiają się i znikają, on zdaje się nieporuszony. Walka o przetrwanie, najazdy obcych, dorastanie, romans, zbrodnia, podróż w nieznane, ratowanie planety, diagnozowanie człowieczeństwa, naukowe dywagacje o podróżach międzyplanetarnych; każda grupa widzów i czytelników ma galaktykę skrojoną na swoją miarę. I tak od lat.
Zarówno wśród nie tak dawno wydanych oraz dopiero zapowiadanych książek można wymienić: „Illuminae” Amie Kaufman i Jaya Kristoffa, „Inherit the Stars” Tessy Elwood, „On the Edge of Gone” Corinne Duyvis, „Beyond the Red” Avy Jae, „Hold Back The Stars” Katie Khan, „Mirror in the Sky” Aditi Khorana, „The Loneliness of Distant Beings” Kate Ling, „Pitch Dark” Courtney Alamedy, „Facsimile” Vicki L. Weavil, „Starflight” Melissy Landers, „Unearthed” Amie Kaufman i Meagan Spooner. I tak przez następne lata.
Wymieniana dwukrotnie Amie Kaufman, autorka rozmiłowana w kosmicznych historiach, stanowi połowę duetu odpowiadającego za trylogię „Starbound”. „These Broken Stars” zapowiadane w Polsce jako „W ramionach gwiazd”, to powieść młodzieżowa z elementami space opery i romansu. Kaufman i Spooner wrzucają czytelnika w sam środek międzyplanetarnej podróży – a tak dokładniej to trafiamy na prom Ikar, imponujący, największy statek jaki do tej pory nosiła galaktyka. Na pokładzie przebywa cały przekrój społeczeństwa, od celebrytów i bogaczy, przez polityków i żołnierzy, aż na zwykłych robotnikach kończąc. W tym tłumie znajduje się również Lilac, dziedziczka niewyobrażalnej fortuny i oczko w głowie swojego ojca oraz Tarver, odznaczony medalami żołnierz, który do tej pory tłumił rebelie na odległych planetach. Ich ścieżki krzyżują się przypadkiem na bankiecie i poza tym krótkim spotkaniem nie powinni liczyć na nic więcej. Uprzywilejowana, niemal arystokratyczna pozycja Lilac ma wiele mrocznych stron, które komuś takiemu jak pochodzący z ludu Tarver mogą przynieść zgubę. Jednak przewrotny los (a może coś bardziej złowieszczego?) sprawia, że te dwie osoby, które pod żadnym pozorem nie mogą być ze sobą, zostają na siebie skazane. Ikar rozbija się na obcej planecie, grzebiąc ciała pasażerów. Lilac i Tarver cudem uchodzą z życiem, ale dla nich to dopiero początek walki…
Lilac LaRoux i Tarver Merendsen. Księżniczka i żołnierz. Blichtr i plac boju. Ona jest córką najbogatszego człowieka w galaktyce, on został bohaterem wojennym. Znamy takie historie; spotykają się dwa światy, a to oczywiście rodzi zakazany romans. Czy te opowieści mogą jeszcze ciekawić? Mogą, jeśli tylko są tak świetnie opisane jak we „W ramionach gwiazd”. Pozornie schematyczny scenariusz miłości łączącej dwa światy, w rękach Kaufman i Spooner nabiera uroku. Opis może sugerować „insta-love” czyli cukierkową i dozgonna miłość od pierwszego wejrzenia. Tego mocno się obawiałam i dlatego zwlekałam z sięgnięciem po „W ramionach gwiazd”. W tym przypadku raczej nie możemy mówić o natychmiastowym zauroczeniu. Autorki stopniowo rozwijają relację Lilac i Tarvera, która jest mocno powiązana nie tylko z ich obecnymi przeżyciami, ale także z doświadczeniami z przeszłości. Do tego związku można się w pełni przekonać, tak jak z czasem przekonują się do siebie bohaterowie. Sylwetki Lilac i Tarvera również mogą zapowiadać powtórkę z rozrywki zamkniętą w wyżej wymienionych hasłach. Bogata, rozpieszczona jedynaczka, która w dziczy będzie bała się… złamanego obcasa. Zaprawiony w bojach żołnierz, który natychmiast się w niej zakocha, pomimo paskudnego charakteru. Tyle że… to nie jest prawda. Kaufman i Spooner stworzyły interesujących bohaterów, których ukształtowała przeszłość. Żyją z konsekwencjami podjętych niegdyś decyzji, skrywają tajemnice i wszelkie schematy noszą jak maski. Autorki wyszły od najbardziej typowych sylwetek, jakie tylko można znaleźć w literaturze Young Adult, po czym zaczęły eksperymentować, uwiarygadniając te charaktery, dodając im indywidualnych rys. To kolejny dowód na to, że nawet najbardziej wyświechtane elementy powieści młodzieżowych można poddać renowacji.
Obawiałam się lektury „W ramionach gwiazd” z jeszcze jednego powodu: romans i para nastolatków przedzierająca się przez pustkowie. To z jakiegoś powodu zasugerowało, że czeka na mnie brnięcie z punktu A do punktu B okraszone zachwytami, westchnieniami i miłostkami. Przyszła mi nawet do głowy myśl „co takiego ciekawego może wydarzyć się po drodze”? Jednak skoro autorki rozprawiły się z moimi poprzednimi obawami, to chyba w tym przypadku nie było inaczej? I tak, i nie. Rzeczywiście podstawą historii jest podróż, Lilac i Tarver przemierzają planetę w poszukiwaniu ratunku i faktycznie spotkamy po drodze trochę miłostek, ale z drugiej strony – dużo naiwności było w moim myśleniu, że nie da się tego ciekawie opisać. W trakcie podróży mnożą się kolejne pytania dotyczące feralnego lotu, prawdziwej roli bohaterów, ich przeszłości oraz przyszłości i miejsca, w którym się znaleźli. Brnięcie szybko zamienia się w przygodę. Choć tempo akcji może nie należy do najszybszych, a na wszelkie twisty i dramatyczne zwroty trzeba trochę poczekać, to spójny i plastyczny język duetu Kaufman&Spooner, interesujący bohaterowie i wiszący nad nimi niepokój kreują wciągającą opowieść, z którą trudno było mi się rozstać. Otrzymałam sporo odpowiedzi, ale nadal mam wiele pytań związanych ze światami, które wprowadzono do „W ramionach gwiazd”. Na szczęście pisarki nie zamierzają opuścić tej części kosmosu: drugi i trzeci tom mają rzucić nowe spojrzenie na wszelkie konflikty i wplątanych w nie bohaterów.
Może to zabrzmi osobliwie, ale wśród moich skojarzeń dotyczących powieści, najsilniejsze jest połączenie „Titanica” Camerona z serialem „The 100” Rothenberga. Nie jest to hasło, które umieściłabym na okładce książki albo wykorzystała w kampanii promocyjnej, bo nie rozciąga się ono na całą historię, ale z pewnością uwypukla pewne elementy. Chyba wszyscy (większość?) zna historię Jacka Dawsona i Rose DeWitt Bukater, których w trakcie tragicznego rejsu połączyło wielkie uczucie. On był artystycznie utalentowanym nikim, ona była piękną, bogatą i nieszczęśliwą arystokratką żyjącą w złotej klatce. Nie powinni się spotkać, a już na pewno nie powinni się pokochać. Wypisz wymaluj – Lilac i Tarver. Ikar staje się dla bohaterów takim Titanikiem. Olśniewający, wielki, obiecujący niezwykłą podróż. Gdy prom kosmiczny rozbija się na obcej planecie, wkraczamy w klimaty znane właśnie z „The 100”. Nieznane, groźne otoczenie skrywające sekrety staje się wyzwaniem dla bohaterów, którzy muszą walczyć o przetrwanie. Nieposkromiona natura staje się tłem dla rozwijających się relacji, ale wszelkie zauroczenia w takich okolicznościach muszą radzić sobie nie tylko ze złamanymi sercami. Jak już mówiłam, ta mieszanka skojarzeń nie rozciąga się na całą historię, bo Kaufman i Spooner idą drogą własnej wizji. A, „W ramionach gwiazd” i „Titanic” mają jeszcze jeden punkt wspólny: i jedno, i drugie sprawiło, że się wzruszyłam. Tego się zupełnie nie spodziewałam, bo początkowo nie odebrałam historii Lilac i Tarvera jako tej, która będzie w stanie zakręcić łzą w oku. Najwyraźniej zżyłam się z bohaterami mocniej, niż chciałabym się do tego przyznać.
Zwlekałam z sięgnięciem po „W ramionach gwiazd” – a nie powinnam. Obawiałam się zderzenia ze wszystkimi drażniącymi elementami literatury młodzieżowej, a znalazłam, cóż… gwiazdę? Z pewnością pierwszy tom trylogii pióra Amie Kaufman i Meagan Spooner może pretendować do tego tytułu. O wielu powieściach mówi się, że są wciągające – ta mnie pochłonęła, tak samo jak entuzjastycznie przeze mnie przyjęte „Six of Crows” Leigh Bardugo. To zupełnie odmienne światy, ale przyjemność płynąca z lektury była taka sama.
Wsiadajcie na pokład (choć może niekoniecznie promu o nazwie Ikar), zapnijcie pasy i przygotujcie się do podróży na obcą planetę. Zalecam zapoznanie się z podręcznikiem do survivalu wsuniętym w oparcie fotela stojącego przed wami. Ci, którzy boją się latać, mogą oderwać swoje myśli przy lekturze romansu. Pani w trzecim rzędzie wolałaby horror? Dreszczyk emocji również zapewnimy.
Po prostu kosmos.
Kosmos jest dla twórców kopalnią pomysłów. Wśród trendów filmowych i czytelniczych, które pojawiają się i znikają, on zdaje się nieporuszony. Walka o przetrwanie, najazdy obcych, dorastanie, romans, zbrodnia, podróż w nieznane, ratowanie planety, diagnozowanie człowieczeństwa, naukowe dywagacje o podróżach międzyplanetarnych; każda grupa widzów i czytelników ma galaktykę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-10
Zaginieni. Lista nazwisk, galeria twarzy, zbiór osób w różnym wieku, o różnym wyglądzie, pochodzących z różnych środowisk i domów, które różnią się zamożnością. Kilkuletnie dziewczynki i chłopcy, nastolatki, dojrzałe kobiety i mężczyźni w sile wieku, staruszki – za każdym z nich stoi jakaś historia. Niektórzy znikają, bo uważają, że tak będzie dla nich lepiej. Inni przeżywają koszmar uprowadzenia. Wypadki, utrata pamięci, chęć rozpoczęcia życia od nowa, cudza zbrodnia – powody można mnożyć, tak samo jak losy ukryte za plakatami „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Ci, którzy pozostali, cały czas są dręczeni niepewnością: czy żyją? Co się z nimi stało? Czy kiedykolwiek wrócą?
Ci, którzy pozostali, stali się bohaterami powieści „Ostatni dzień roku” Katarzyny Misiołek. Matka, ojciec, mąż, młodsza siostra – każde z nich staje w obliczu niewyobrażalnego, gdy znika Monika. Kobieta wychodzi z domu, pozornie tylko na chwilę, ale już nie wraca. Pozostają domysły i ślady zwyczajnego życia. Młodsza siostra Moniki, studentka Magda, bo to na niej skupia się powieść, traci grunt pod nogami. Policyjne śledztwo jej nie wystarcza, dlatego na własną rękę próbuje odnaleźć Monikę. W trakcie kolejnych dni zamienia swoje życie w desperackie poszukiwania, chwytając się każdego, nawet najbardziej niedorzecznego tropu. Choć gorąco wierzy w szczęśliwe zakończenie, to jednocześnie próbuje znieczulić się na kilka sposobów, by oderwać się od nieznośnej codzienności. Zaginięcie Moniki odsłania pęknięcia i wyrwy w życiu rodzinnym, niedbale załatane tajemnicami, do tej pory skrzętnie ukrywanymi w czterech ścianach domu. Autorka przygląda się rodzinie, która dla Magdy była przystanią, ostoją ciepła, bezpieczeństwa i spokoju – przynajmniej tak się dziewczynie wydawało. W obliczu dramatu wszystko staje pod znakiem zapytania: czy naprawdę znamy tych, których kochamy? Czy rodzinne więzi są w stanie znieść każdą próbę?
„Ostatni dzień roku” to smutek. Bohaterowie są spowici w jego opary, zaciągają się melancholią, próbując zdusić pustkę, która pozostała po zaginięciu Moniki. Każde z nich na swój sposób radzi sobie z trudną sytuacją, przez co mamy wgląd w całą paletę zachowań: od desperackich poszukiwań, przez udawaną normalność złożoną z zaprzeczeń, aż po dzielenie się ze wszystkimi swoimi przeżyciami. Katarzyna Misiołek eksploruje postawy osób stojących w obliczu nie-żałoby, nie-tragedii, nie-traumy, które przecież jest żałobą, tragedią i traumą. Nie wiedzą, co mają czuć, bo przecież zaginiona to nie znaczy martwa, zaginiona za minutę może zapukać do drzwi i przecież życie musi toczyć się dalej. Takie wieczne odwlekanie w uwierzenie, które łatwo zrozumieć – dla nich zaginiona żyje tak długo, jak długo w to wierzą. Te postawy, obok wielkiej niewiadomej związanej z Moniką, stanowią siłę napędową powieści. Pochłaniamy kolejne rozdziały, bo chcemy wiedzieć, co stało się ze starszą z sióstr i jak autorka zakończyła historię. Zatapiamy się w smutku, bezradności i frustracji bohaterów, utożsamiając się z którymś z nich.
Magda, układając na nowo życie zaginionej siostry, rwie własne na strzępy. Szamocze się z codziennością, a czytelnik szamocze się z oceną bohaterki. Wiele z jej decyzji i zachowań można zrozumieć, ale wiele to nie znaczy wszystkie. Zaginięcie ukochanej siostry, rodzinne tajemnice i związana z tym utrata poczucia bezpieczeństwa może tłumaczyć chęć wywrócenia swojego życia do góry nogami. Wtedy już nic nie było pewne; runęły wszelkie podstawy, na których się opierała, więc co jej pozostało? Jednak nie mogłam zignorować wrażenia, że niektóre z sytuacji, głównie te związane z Magdą, niepotrzebnie ubarwiono; w pewnym momencie na kartach powieści zaczęły ze sobą rywalizować dwa dramaty – Moniki i Magdy. Nagromadzenie kłopotów, tajemnic i zwrotów akcji postawiło przed autorką niełatwe zadanie i nie jestem pewna, czy w pełni sobie z tym poradziła. Niektóre zagadnienia są opisane nader wyczerpująco, pisarka zagląda do umysłów bohaterów i śledzi ich perypetie krok po kroku; inne z kolei są sygnalizowane i dość szybko porzucane, choć zwiastują ważne zmiany, które jednak nie nadchodzą. Drobiazgowość jednej płaszczyzny w niektórych momentach niebezpiecznie ociera się o nudę, z kolei druga jest pobieżna i brakuje pomiędzy nimi złotego środka.
„Ostatni dzień roku” nie tyle działa na wyobraźnię, co wręcz ją atakuje. Temat zaginięć towarzyszy nam niemal każdego dnia, czasem pojawiając się w kontekście medialnych śledztw. Widzimy na ekranie twarze kolejnych zaginionych, słyszymy kolejne hipotezy, może nawet poznajemy fragmenty losów. Stając się obserwatorem cudzego dramatu, mimowolnie zaczynamy myśleć o własnych bliskich. Jak człowiek może tak po prostu… zniknąć bez śladu? Katarzyna Misiołek zbudowała na tym pytaniu poruszającą historię, dotykając czułych strun każdego człowieka. Trudna opowieść rodziny złączonej przez bolesne tajemnice i tragedię, która może przydarzyć się każdemu, ale nikomu nie mieści się to w głowie.
Zaginieni. Lista nazwisk, galeria twarzy, zbiór osób w różnym wieku, o różnym wyglądzie, pochodzących z różnych środowisk i domów, które różnią się zamożnością. Kilkuletnie dziewczynki i chłopcy, nastolatki, dojrzałe kobiety i mężczyźni w sile wieku, staruszki – za każdym z nich stoi jakaś historia. Niektórzy znikają, bo uważają, że tak będzie dla nich lepiej. Inni...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czy błędy mają datę ważności? Czy jest taki termin, po którym stwierdzamy „dobrze, błąd przeterminował się, czas o nim zapomnieć”? Kiedy puszczamy w niepamięć; jak dużo czasu potrzebujemy, żeby wybaczyć? Choć rzeczywistość może poddać testowi nasze przekonanie, to jesteśmy w stanie powiedzieć, czego nigdy byśmy nie wybaczyli i nie zapomnieli – i z drugiej strony, sami wiemy, o którym własnym błędzie nigdy nie zapomnimy i nigdy go sobie nie wybaczymy. Ale co z błędami, które z czasem zaczynają się zacierać? Kiedy stwierdzamy, że już nadszedł czas, żeby odpuścić, i jak ma się do tego sam kaliber błędu? Kto lub co tak naprawdę nadaje błędom wagę – umowa społeczna i opinia publiczna, moralność, prawo? Popełniamy różne błędy z różnymi skutkami, czasem konsekwencje są wymierzone tylko w nas, czasem dotykają kogoś innego. A gdy w grę wchodzą inni i jeśli ktoś nie chce zapomnieć o naszym błędzie, czy nawet nie chce go wybaczyć, to kiedy my możemy żyć, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło?
To pytania, które od kilkunastu lat towarzyszą Avivie Grossman. Aviva, jako młoda stażystka w sztabie kongresmena, nawiązała romans ze swoim żonatym szefem. Związek rozkwitał w sekrecie… Niezupełnie. Aviva anonimowo prowadziła bloga, na którym opisywała kulisy pracy dla polityka oraz swoje życie miłosne. Nie szczędziła również pikantnych szczegółów. Gdy romans wyszedł na jaw, dziennikarze rzucili się na skandal, spragnieni gorących nowinek. I dostali je, gdy znaleziono bloga Avivy. Nietrudno było połączyć opisywane intymne wydarzenia z sylwetkami studentki i polityka. Cała Ameryka miała coś do powiedzenia na ten temat. Wiadomości telewizyjne i serwisy internetowe zdawały się w nieskończoność tworzyć kolejne materiały. Najgłośniejsza była opinia, że studentka uwiodła wpływowego polityka, żeby zrobić karierę przez łóżko. To ona chciała zniszczyć jego karierę, rodzinę, reputację i dotychczasowy dorobek. To ona była puszczalską karierowiczką, to ona była doświadczoną w łóżku uwodzicielką, krytykowaną za wygląd. I w końcu - to ją źle wychowała matka. Podczas gdy na Avivę wylewano kolejne wiadra pomyj, uniemożliwiając jej normalne życie, kongresmen wydał łzawe oświadczenie, żona stanęła za nim murem, a jego polityczna kariera rozkwitała dalej bez przeszkód. Aviva też musiała jakoś dalej żyć. Zmieniła nazwisko, przeniosła się na drugi koniec Stanów i ze wszystkich sił próbowała nie budzić przeszłości. Ona jednak zawsze znajdzie sposób, szczególnie gdy ma się rezolutną córkę, własne dawne niespełnione marzenia i ambicje, a popełniony błąd jest na wyciągnięcie jednego kliknięcia.
Szkarłatna litera na piersi, głośny romans w świecie polityki – czy to nie brzmi znajomo? Skojarzenia nasuwają się same: romans Billa Clintona i Moniki Lewinsky oraz związany z nim skandal. Obydwoje mieli z tego powodu poważne problemy, ale na dłuższą metę tylko jedno z nich ucierpiało. Clinton odbudował swoją karierę, nawet mimo dodatkowych zarzutów o molestowanie i byciu wielokrotnie przyłapanym na kłamstwie. Tymczasem Monika długo nie mogła znaleźć pracy, nikt nie traktował jej poważnie, była zrównywana z ziemią za sprawą niewybrednych żartów i komentarzy na temat wyglądu. Stała się celebrytką, choć korzystanie z tego statusu nie bardzo jej się przysłużyło, tworząc błędne koło: nie mogła prowadzić normalnego życia, a jedyna szansa na zarobek tkwiła w tym, co zniszczyło jej życie. Wiele osób również kwestionowało jej motywacje do ciągłego powracania w światła fleszy. W końcu Lewinsky na pewien czas wyjechała ze Stanów, po czym powróciła i teraz działa jako aktywistka działająca na rzecz ofiar przemocy psychicznej i fizycznej (anti-bullying). Świat od 20 lat zna ją jako „that woman”.
Romans i skandal obyczajowy, w skutek którego tylko jedna osoba mogła prowadzić dalej normalne życie, a druga miała to życie kompletnie zrujnowane, stał się centralnym punktem powieści „Wzloty i upadki młodej Jane Young”. Czerpiąc ze sprawy Clinton-Lewinsky, a także kilku innych głośnych zdrad, Gabrielle Zevin stworzyła powieść skłaniającą do refleksji, która w dobie ruchu #metoo dokłada swoją cegiełkę do dyskusji o seksualności oraz zmieniającym się rozkładzie sił w relacjach damsko-męskich – bo choć ruch ten rzeczywiście powstał w czasie rosnącej fali oskarżeń o molestowania i gwałty, to od tamtego czasu zrodził również dyskusje na inne tematy, nie tylko dotyczące przemocy seksualnej. Zevin uwypukla podwójne standardy, które między innymi dyktują to, jak postrzegane są osoby w sytuacji skandalu obyczajowego. Nawet gdy nie znamy dokładnie okoliczności, to gdy pojawiają się doniesienia o romansie, nie patrzymy na winowajców przez ten sam pryzmat. To nie są dwie dorosłe osoby, które zrobiły coś, czego nie powinny. Zawsze jest ktoś absolutnie potępiony i ktoś, kto próbuje się wybielić, czy nawet jest wybielany przez opinię publiczną. Aviva jest przedstawiana jako ta zła, rozbijaczka małżeństw, która z premedytacją zapolowała na żonatego mężczyznę. Kongresmena Aarona usprawiedliwia się za to: stresująca praca, problemy małżeńskie, chwila słabości, która została wykorzystana. Gdyby surowość w ocenach miała być fair, ktoś powinien zapytać, dlaczego mężczyzna, będący głową rodziny, który przyrzekał wierność i uczciwość jednej kobiecie, postanowił nawiązać intymne relacje z inną? Dlaczego ta młoda dziewczyna miała czuć się bardziej zobowiązana wobec rodziny kochanka niż on sam, skoro to jej zarzucamy, że rozbiła rodzinę, ale nie kierujemy takich samych oskarżeń pod jego adresem – w końcu to jego działania rozbiły jego rodzinę? Czy starszy, doświadczony, posiadający pozycję, prestiż i władzę mężczyzna nie wykorzystał przypadkiem tej młodej dziewczyny? A gdyby odwrócić sytuację: gdyby zamężna pani polityk wdała się w romans z młodym stażystą, jak mogłyby brzmieć opinie na ten temat? Oczywiście autorka nie twierdzi, że zdradę i romans należy pochwalać, że tylko jedna ze stron jest winna, a druga nie. Zastanawia się tylko nad tym, na jakiej podstawie obarczamy winą, gdy nie znamy wszystkich faktów, co nami kieruje przy wydawaniu opinii, jaką rolę odgrywa wiek, płeć i pozycja, i czy są one ważniejsze od prawdy. Podwójne standardy obejmują również konsekwencje czynu. Aviva od kilkunastu lat nie może zapomnieć o tym, co zrobiła i chociaż ułożyła sobie życie, to widmo tego błędu cały czas nad nią wisi i może jej zagrozić, o czym zresztą traktują „Wzloty i upadki…”. Za to kongresmen nie ma takich zmartwień. Dlaczego w jednym przypadku błąd już dawno się przedawnił, ale w drugim ciągle jest żywy, jakby to było wczoraj? Aviva i Aaron są inaczej traktowani, i znowu tutaj pojawiają się pytania o to, co ma na to wpływ; czy to jeden czynnik, czy jest ich wiele i czy któryś z nich dominuje.
Historia Avivy to również historie kobiet, które stały się jej bliskie. Obserwujemy matkę Avivy, Rachel, jej córkę, Ruby, oraz żonę kongresmena, Embeth – każda z nich inaczej zmaga się z konsekwencjami romansu Avivy i Aarona, oferując nowe spojrzenie na problem. Przeżycia każdej z nich są również zamknięte w różnych sposobach narracji: oprócz klasycznego narratora pierwszo- i trzecioosobowego, pojawiają się rozdziały w całości ujęte w e-mailach czy ustępy w stylu „wybierz swoją drogę”, gdzie przy każdej ważnej decyzji pojawiają się różne wersje konsekwencji, uzależnione od wyboru. Ta różnorodność i skupienie się na kilku perspektywach wcale nie odciągają uwagi od samej Avivy, wręcz przeciwnie – podkreślają jej przeżycia i problemy, z którymi musiała się zmagać przez całe dorosłe życie. Udowadniają, że za twarzą z okładki brukowca kryje się ktoś, człowiek, który czuje. Aviva to również ambitna studentka, dziewczyna z marzeniami, kochająca córka, a w końcu młoda matka. Zevin pochyla się również nad tym, czy opinia publiczna postępuje słusznie, ciągle na nowo karząc za błąd, skazując w pewnym sensie na dożywocie upokorzeń. O ile Embeth, Rachel i Ruby stanowią dobre tło dla Avivy, o tyle jako jednostki, zdarza im się ginąć w historii. Niektóre poświęcone im wątki pozostawiono bez rozwiązania, w sferze domysłów, inne po prostu urwano, przez co powieść sprawia wrażenie niedopracowanej. Gdyby autorka zdecydowała się oddać im głos na nieco dłużej, „Wzloty i upadki…” nic by na tym nie straciły. Byłby to dzięki temu bogatszy portret kobiet stających w obliczu wyzwania, które jednocześnie może zamienić się w szansę, by zdefiniować siebie na nowo.
Bez moralizatorstwa, za to opierając się na aktualnych problemach, „Wzloty i upadki młodej Jane Young” zadają mnóstwo pytań i zmuszają do szukania odpowiedzi. „Żadna kobieta nie jest samotną wyspą”, zdaje się mówić Gabrielle Zevin. Matki, córki, siostry, znajome i nieznajome – każda z nas opowiada historie innych kobiet. Tylko od nas zależy, jakich słów będziemy do tego używać w świecie, który często bezrefleksyjnie ma już wyrobioną opinię na nasz temat.
Czy błędy mają datę ważności? Czy jest taki termin, po którym stwierdzamy „dobrze, błąd przeterminował się, czas o nim zapomnieć”? Kiedy puszczamy w niepamięć; jak dużo czasu potrzebujemy, żeby wybaczyć? Choć rzeczywistość może poddać testowi nasze przekonanie, to jesteśmy w stanie powiedzieć, czego nigdy byśmy nie wybaczyli i nie zapomnieli – i z drugiej strony, sami...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to