Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Wróć przed zmrokiem Riley Sager
Ocena 7,5
Recenzja Dowód na to, że o nawiedzonych domach nie napisano jeszcze...

Riley Sager wkroczył na amerykański rynek thrillerem „Ocalałe” czerpiącym z tradycji spływającego krwią slashera, skupiając się na archetypicznej postaci „ostatniej ocalałej” (z ang. final girl), czyli dziewczyny, której jako jedynej udaje się obronną ręką wyjść z masakry. Dało to...

Avatar
Natalia-Lena Czytaj więcej
Okładka książki Kurs tańca dla niezakochanych Nicola Yoon
Ocena 7,2
Recenzja Do (od)kochania jeden krok, czyli komedia romantyczna o...

W tańcu wiemy, jaki będzie nasz kolejny krok, za to w życiu – niekoniecznie. Obieramy różne drogi, nie wiedząc, co czeka na ich końcu. A gdybyśmy jednak posiadali taką umiejętność? Gdybyśmy potrafili przewidzieć, dokąd doprowadzą nas kolejne kroki, co zrobilibyśmy z taką wiedzą? W...

Avatar
Natalia-Lena Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Millennium. John Wick. Lucy. Czarna Wdowa?

Podczas lektury „Loba Negra. Czarnej Wilczycy” miałam sporo skojarzeń z filmami (również ekranizacjami) z pograniczna kryminału i sensacji. Choć powieść Juana Gomeza-Jurado nie jest kopią żadnego z nich, to zręcznie łączy elementy, które w ten czy inny sposób przyciągają do powyższych tytułów.

„Antonia siedzi przed szachownicą. (…) Goniec Antonii ma szansę na szach-mat. Czerwone grają i wygrywają. Prosta decyzja. Nie dla Antonii”.*

Pierwszy i drugi tom trylogii o Antonii Scott spina intryga, w którą wpleciono dwie odrębne sprawy kryminalne. W przypadku „Czarnej Wilczycy” można jednak dostrzec, że „sprawa dnia” wysuwa się na prowadzenie, odstawiając na boczny tor kwestie, które były wiodące w „Czerwonej Królowej”. Autor mimochodem nawiązuje do nich, głównie poprzez myśli Antonii, ale zabrakło mi bardziej konsekwentnego podejścia do elementów, które w finale „Czerwonej Królowej” rozpaliły wyobraźnię czytelników. Teraz na dłuższą chwilę musieliśmy zapomnieć o sprawie dręczącej Scott i zagłębić się w świat mafii, korupcji, gangsterskich porachunków i międzynarodowego podziemia przestępczego. Być może finał trylogii rzuci nowe światło na to, czego dowiedzieliśmy się w „Czarnej Wilczycy”, może nowa perspektywa będzie miała ogromne znaczenie, ale na razie czuję trochę niedosytu, jeśli chodzi o to, jak autor pociągnął jeden z ważniejszych wątków „Czerwonej Królowej”.

Choć sama „Czarna Wilczyca” nie jest przez to w żadnej mierze złą powieścią. Wciąga jak dobre kino akcji, nie pozwalając się oderwać od książki. Tym razem duet Scott i Gutiérrez trafia w sam środek mafijnego półświatka, próbując rozwikłać sprawę śmierci mafijnego skarbnika, działającego pod przykrywką biznesmena, i tajemnicze zniknięcie jego żony. Pisarz umiejętnie żongluje sensacją, obyczajowością w warstwie psychologicznej oraz kryminałem, kreując kolejne haczyki, które wbijają się w czytelnika i nie puszczają – aż do ostatniej strony. Kolejny rozdział jest jak kolejny odcinek, który włączamy od razu, bo bardzo chcemy wiedzieć, co się dalej wydarzy… i tak niepostrzeżenie upływa nam cały sezon. Jak na oglądaniu „Domu z papieru”.

W moim odczuciu w drugim tomie akcja jest dynamiczniejsza – choć nadal mamy do czynienia z kryminalną grą w szachy – bo stawka rośnie, a wraz z nią poziom brutalności i rozmach intrygi, która zatacza coraz szersze kręgi, zmuszając bohaterów nie tylko do wytężonego myślenia, ale przede wszystkim do działania. Brzmi to dość interesująco, jeśli weźmiemy pod uwagę, że pierwszy tom traktował o „morderstwie niemożliwym”, więc jak tu pójść dalej? Odpowiedź na to pytanie jest krwawa. Mroczna. I piekielnie wciągająca. Narrator z sardonicznym poczuciem humoru, nawiasem mówiąc jeden z lepszych punktów powieści, czasem pozwala odetchnąć po ciężkich chwilach, a czasem jego cięte uwagi podkreślają powagę bądź absurd sytuacji. Informacje związane z różnymi obszarami hiszpańskich realiów czy bohaterami pobocznymi mogą przywodzić na myśl powieści Larssona, choć Gomez-Jurado robi to na mniejszą skalę, raczej w formie ciekawostek, które mają za zadanie nakreślić szersze tło. Co na pewno się jeszcze autorowi udaje, to zachęcenie czytelnika do główkowania, wciągnięcie go do sprawy jako kolejnego konsultanta (tutaj wyobraźcie sobie tablicę ze zdjęciami, notatkami i innymi dowodami przypiętymi pinezkami, a wszystko to połączone nitkami w różnych kolorach).

„ – To nie jest Dziad z Workiem – mówi Mentor. – Czarną Wilczycę wysyłają po to, by zabiła Dziada z Workiem”.

Przy mnogości elementów, które trzeba dopasować do układanki, łatwo popełnić błąd i tym błędem jest dla mnie podejście do tytułowej postaci. Uważam, że tkwiący w niej potencjał nie został wykorzystany, a wręcz poświęcono go na rzecz kolejnego zwrotu akcji. I to właściwie niezbyt potrzebnego. Być może, ponownie, trzeci tom rzuci na nią nowe światło – choć w to wątpię, mimo że autor uwielbia wyciągać kolejne niespodzianki z rękawa – jednak nie wiem, co musiałoby się stać, by oferowało to satysfakcję. Bo widmo kontynuacji nie może też stać się wytrychem do wszystkiego i o ile rzucenie nowego światła na sprawę kryminalną prowadzoną przez Scott i Gutiérreza byłoby jeszcze do przełknięcia, o tyle potencjalne próby nadania nowego znaczenia wątkowi Czarnej Wilczycy byłyby… drażniące. Dlaczego? Dlatego, że o ile śledztwo było ciekawe, oferowało sporo emocji i wystawiło bohaterów na jeszcze cięższą próbę, więc odsłonięcie nowych tajemnic stanowiłoby do niego ubarwiający dodatek, o tyle przedstawienie Czarnej Wilczycy było dość miałkie, więc byłoby w tym mniej ubarwiania, a więcej próby odratowania tego, co wypadło zbyt blado.

Chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli napiszę, że czekam na trzeci tom. Finał „Czarnej Wilczycy” i główna intryga rozpoczęta w „Czerwonej Królowej” rozbudziły mój czytelniczy apetyt i jestem żywo zainteresowana tym, jak zakończy się główna sprawa Scott i Gutiérreza. Tytuł trzeciego tomu zwiastuje, że raczej nie będę zawiedziona.

„Niech Bóg chroni winnego przed gniewem Antonii Scott”.***

Recenzja powstała w ramach przedpremierowej akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN.

_____________________
Cytaty z powieści:
*strona 8
**strona 328
***strona 210

Millennium. John Wick. Lucy. Czarna Wdowa?

Podczas lektury „Loba Negra. Czarnej Wilczycy” miałam sporo skojarzeń z filmami (również ekranizacjami) z pograniczna kryminału i sensacji. Choć powieść Juana Gomeza-Jurado nie jest kopią żadnego z nich, to zręcznie łączy elementy, które w ten czy inny sposób przyciągają do powyższych tytułów.

„Antonia siedzi przed szachownicą....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niezwykle barwnie odmalowane realia, które odbieramy wszystkimi zmysłami.

Po lekturze „Malowane henną” pozostają w pamięci nie tylko wartko opowiedziane losy bohaterki, która próbuje wyznaczyć własną ścieżkę przez życie, ale także – a może przede wszystkim – aromaty, widoki, dźwięki, a nawet faktury. W świat wykreowany przez Joshi bardzo łatwo się zanurzyć, bez względu na to, czy opisuje małą wioskę, czy wielkie, tętniące życiem miasto, w którym zderzają się skrajności. Od biednych zaułków po pełne przepychu posiadłości, autorka przeprowadza nas przez historie hinduskich kobiet, które pochodzą z różnych kast, mają różne rodziny, różne zajęcia i mieszkają w pozornie odmiennych światach, ale łączą je podobne radości, bolączki i sekrety, które wnoszą się ponad tymi podziałami.
Losy Lakszmi i osób, które hennistka napotyka na swojej drodze, nakreślono na tle przemian, którym ulegają Indie – starające się pogodzić postęp, wolność i zmieniające się role z tradycją, przesądami i kastowymi podziałami.

Namalowana henną misterna i barwna opowieść o kobiecych losach i skrywanych tajemnicach, które potrafią zarówno dzielić, jak i zbliżać do siebie.

Niezwykle barwnie odmalowane realia, które odbieramy wszystkimi zmysłami.

Po lekturze „Malowane henną” pozostają w pamięci nie tylko wartko opowiedziane losy bohaterki, która próbuje wyznaczyć własną ścieżkę przez życie, ale także – a może przede wszystkim – aromaty, widoki, dźwięki, a nawet faktury. W świat wykreowany przez Joshi bardzo łatwo się zanurzyć, bez względu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Najsłynniejszy amerykański seryjny morderca, o którym nigdy nie słyszeliście

„Każdy mógł się stać ofiarą Israela Keyesa”. [1]

Dziennikarka śledcza Maureen Callahan w „Drapieżniku” buduje opowieść o seryjnym mordercy Israelu Keyesie wokół tajemniczego zaginięcia osiemnastoletniej dziewczyny, mieszkanki Anchorage na Alasce. Samantha Koenig zniknęła 1 lutego 2012 roku; pracowała jako baristka w stojącej przy drodze budce z kawą i nie wróciła do domu po skończonej zmianie. Gdy policja wszczęła śledztwo, kolejne dowody i tropy doprowadziły do odkrycia jednej z najbardziej wstrząsających spraw w historii kryminologii i kryminalistyki.
W dobie popularności true crime, kolejnych seriali i dokumentów Netfliksa oraz rozmaitych podcastów, wszelkiej maści przestępcy, zabójcy i seryjni mordercy na dobre zagościli w mainstreamie – i najwyraźniej nigdzie się nie wybierają. Im gorsza i bardziej demoniczna postać, tym zdaje się budzić większe zainteresowanie. Dlatego tak mocno zastanawia paradoks (nie)popularności Israela Keyesa, o którym niby jest coraz głośniej, określa się go mianem jednego z najsłynniejszych, najgorszych, ale jakby cały czas pozostaje w cieniu. Dlaczego tak jest? Zainspirowała artykułem na temat Israela Keyesa, dziennikarka Maureen Callahan postanowiła przeprowadzić własne śledztwo, a na podstawie zebranych materiałów napisała „Drapieżnika” – opowieść o zbrodni, złu i równie zepsutym systemie, który ma z nim walczyć. Podejście Callahan do tematu różni się nieco od tego, co mogliśmy zobaczyć w „Obsesji zbrodni” Michelle McNamary. McNamara była mocno obecna w narracji, emocjonalnie związana z historią; książka traktowała zarówno o niej, jak i o pasjonujących ją sprawach. Była bohaterką tak samo jak Golden State Killer, którego nieubłaganie ścigała. Callahan z kolei stara się zupełnie zniknąć w opowiadanej historii, skupiając się na chronologicznym przedstawieniu śledztwa i będąc jedynie medium, które przekazuje nam historię Israela Keyesa. Jest mocno przywiązana do konkretów i raczej nie snuje opowieści, zagłębiając się w licznych dygresjach. Rekonstrukcja śledztwa widzianego oczami funkcjonariuszy z wykorzystaniem transkrypcji przesłuchań przeplatana jest ustępami poświęconymi opracowaniom na temat natury zła i psychopatii, które autorka analizuje w kontekście postępowania Keyesa. Zagłębia się również w jego życiorys, odtwarzając kroki, które doprowadziły go do upadku.

„Wiecie, jak już mówiłem – oczywiście nie macie powodów, żeby mi ufać – ale mogę wam powiedzieć, że nikt tak naprawdę mnie nie zna, nikt nigdy mnie nie znał, nie ma nikogo, kto wiedziałby o mnie wszystko. Chodzi o to, że składam się z dwóch różnych ludzi. I jedyną osobą, która wie o tym, co wam opowiadam, jestem ja sam”. [2]

Od „Drapieżnika” naprawdę trudno się oderwać, mimo że w niektórych momentach wręcz brniemy przez mentalne bagno, zagłębiając się w kolejne zbrodnie Keyesa. Choć odpycha ciężar popełnionych przestępstw, nieubłagana ciekawość sprawia, że „Drapieżnik” staje się lekturą na jedno popołudnie. Gdy już nam się wydaje, że doszliśmy do ściany, że w tej historii nie może być już nic gorszego, dziwniejszego i bardziej absurdalnego, mrożącego krew w żyłach, kolejny rozdział udowadnia nam, że poprzednie odkrycia bledną przy następnych, poznawanych wraz z rozwojem śledztwa. Warto jednak zwrócić uwagę, że autorka stara się nie epatować przemocą, choć jednocześnie nie ukryta okrucieństwa mordercy. Israel Keyes jest równie odstręczającym, co piekielnie interesującym… zjawiskiem. Sprawia wrażenie człowieka opętanego przez wszystkich najgorszych seryjnych morderców, jest jak fikcyjna postać, która powstała ze zlepków największych zwyrodnialców, najbardziej wyrachowanych przestępców, najmocniej zaburzonych psychopatów. Nazywany w książce „jednym procentem z jednego procenta” [3] , nawet w przypadku osób zainteresowanych kryminalnym dziennikarstwem śledczym (true crime), Keyes jest określany jako jeden z najbardziej przerażających seryjnych morderców. Przerażają nie tylko jego działania, przygotowania i metody, ale i trudny do uchwycenia profil psychologiczny. Wpisując się w niektóre zachowania opisane w fachowej literaturze, Keyes jednocześnie wymyka się interpretacji przez pryzmat dotychczasowej wiedzy. Jego postać będzie jeszcze długo fascynowała śledczych i stawiała kolejne pytania o popełnione przez niego zbrodnie. Jest to człowiek będący przerażającą i mroczną zagadką, która zdaje się nie mieć jednego pewnego rozwiązania. W pewnym sensie nadal jest to nieuchwytny drapieżnik i pozostanie nim już chyba na zawsze.
„Drapieżnik” to nie tylko studium psychiki potwora. Maureen Callahan przygląda się działalności policji, biurokracji i nierównej walce ze zmową milczenia tworzoną przez system. Tytuł budzi poczucie niedosytu, ale trzeba być ostrożnym w ferowaniu wyroków, dlaczego tak jest. Autorka starała się udokumentować zbrodniczą działalność Keyesa, posiadając wówczas stosunkowo niewiele (jak na rozmiary opisywanej sprawy) oficjalnych materiałów. Sama dziennikarka otwarcie pisze o tym, jak długą walkę musiała stoczyć o to, by otrzymać od organów ścigania jakiekolwiek dokumenty. W moim odczuciu niedosyt wynika właśnie z faktu, że „Drapieżnik” to wierzchołek góry lodowej, która ciągle jest odkrywana. Callahan również ma tego świadomość. To, do czego udało jej się dotrzeć, odsłania rozmiary potwornych dokonań Keyesa, jednocześnie dając do zrozumienia, że to może być tylko początek. Jednak, jak udowadnia przesłuchanie podcastu True Crime Bullsh** autorstwa Josha Hallmarka [4] , o Keyesie dało się powiedzieć coś więcej, w oderwaniu od samego śledztwa, głównie przez pryzmat jego bliskich i konsekwencji, które ich dotknęły. Myślę, że mocne skupienie na śledztwie w niektórych momentach zawęziło spojrzenie Callahan tylko do działań funkcjonariuszy i prawnej strony historii. W „Drapieżniku” zabrakło też wkładki ze zdjęciami, które dokumentowałyby opisywane miejsca, przedmioty, dowody i inne oraz map z wyznaczonymi trasami; możliwe jednak, że Callahan dysponowała niewielką ilością fotografii, które mogłyby ilustrować tytuł – dopiero ósmego maja tego roku [5] FBI opublikowało część dowodów w sprawie, a miało to miejsce już rok po amerykańskiej premierze książki. Na pewno dodatek w postaci zdjęć wzmacniałby wydźwięk tytułu, uderzając w czytelnika z siłą huraganu, w szczególności, gdy widzi się twarze osób, o których do tej pory tylko się czytało. W sieci można znaleźć m.in. opisane na początku „Drapieżnika” nagranie z monitoringu; oglądając je już po lekturze książki, byłam absolutnie wstrząśnięta, a to i tak mało powiedziane. Połączenie książki Callahan z oglądaniem nagrań z przesłuchania Keyesa oraz innych dostępnych materiałów audiowizualnych budzi niepokój, który trudno opisać słowami.

„Skoro istniał Israel Keyes, to po nim mógł pojawić się ktoś jeszcze bardziej diaboliczny. Musieli zrozumieć siły, które stworzyły Keyesa – pierwszego niepodrabialnego seryjnego mordercę dwudziestego pierwszego wieku”. [6]

„Drapieżnik” to punkt obowiązkowy dla fanów true crime i jednocześnie trampolina do własnych dalszych poszukiwań. Studium zła oraz fascynująca i przerażająca opowieść o człowieku mianowanym amerykańskim drapieżnikiem, który stanowił wyzwanie dla nawet najbardziej doświadczonych profilerów i śledczych. Książka, którą pochłania się błyskawicznie i historia, której nie da się zapomnieć, nieważne jak bardzo staralibyśmy się wyprzeć szczegóły zbrodni Keyesa z pamięci. Jeszcze długo po lekturze każdy będzie czuł się nieswojo na samą myśl o potworze opisanym przez Callahan i wzdrygał się, gdy tylko usłyszy jego głos utrwalony na taśmach.
__________
1. Str. 331
2. Str. 136
3. Str. 221
4. Podcast Hallmarka [eng.]: https://www.our-americana.com/tcb
5. 8 maja 2020 roku FBI opublikowało fotografie części dowodów i lokacji. Obszerny artykuł z nowymi dowodami w sprawie [eng.]: https://www.cbsnews.com/news/israel-keyes-fbi-evidence-serial-killer-unknown-victims-48-hours/
Oraz dodatkowe nowe zdjęcia: https://edition.cnn.com/2013/08/13/justice/gallery/israel-keyes-fbi/index.html
6. Str. 218 - 219

Najsłynniejszy amerykański seryjny morderca, o którym nigdy nie słyszeliście

„Każdy mógł się stać ofiarą Israela Keyesa”. [1]

Dziennikarka śledcza Maureen Callahan w „Drapieżniku” buduje opowieść o seryjnym mordercy Israelu Keyesie wokół tajemniczego zaginięcia osiemnastoletniej dziewczyny, mieszkanki Anchorage na Alasce. Samantha Koenig zniknęła 1 lutego 2012 roku;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,



Na półkach: ,

Alex North mógłby podać sobie rękę z C.J. Tudor. I nie mówię tutaj tylko o podobieństwie tytułów czy szat graficznych książek. Między dzielącymi ich różnicami możemy znaleźć podobne zainteresowanie mrokiem kryjącym się pod dziecięcą wyobraźnią, upiorną nostalgią, która powraca w dorosłym życiu, by prześladować bohaterów. „Szeptacz”, podobnie jak „Kredziarz”, poprzez niewinne symbole i wyliczanki zamienia potwory z szafy i spod łóżka w realne zagrożenie, a strachy z dzieciństwa rosną wraz ze swoją ofiarą. W przypadku Northa odczułam jednak większe zainteresowanie wielowątkowością, wielogłosowością wśród bohaterów i mocniejszy skręt w kierunku kryminału, w przeciwieństwie do Tudor, która czuje większe przywiązanie do głównego bohatera i „dreszczyku” grozy. Nie da się jednak ukryć, że Tudor rośnie konkurencja.

Na pewno trzeba oddać „Szeptaczowi” to, że jest sprawnie opowiedzianą, ciekawą historią, w której wątki kryminalne mieszkają się z paranormalnymi i obyczajowymi, z naciskiem na te rodzinne. Wręcz najmocniejszą stroną jest to, o czym opowiada autor – a nie jak to robi. Choć to przede wszystkim opowieść o zbrodniach, to można zauważyć, jak ważny dla Northa jest temat rodziny – przewija się on przez całą powieść, dotykając wszystkich postaci, stanowiąc spoiwo dla pozostałych płaszczyzn. Stworzył fabułę, którą uznaję za całkiem dobrą, mimo pewnego zarzutu pod jej adresem. Wpleciony w całokształt zamysł pokazuje wizję pisarza od wciągającego początku do niepokojącego końca. Możemy zauważyć, że „Szeptacz” to w gruncie rzeczy kilka przeplatających się ze sobą historii, z których każda ma potencjał do bycia tą pierwszoplanową. Każdy ma coś do powiedzenia, każdy ma swoje miejsce na pajęczynie tkanej przez mordercę. Obserwujemy sprawę Szeptacza z kilku perspektyw, które nie tylko się uzupełniają, ale i pozwalają Northowi, wzorem filmu „The Boy” Williama Brenta Bella, bawić się niejednoznacznością wydarzeń, przesuwając granice między realnością a zjawiskiem nadprzyrodzonym. Wiele wydarzeń można odczytać dwojako, w zależności od tego, kto jest ich świadkiem. Nic nie jest tak do końca oczywiste. Spodobało mi się to igranie z czytelnikiem, bo dzięki niemu sama zaczęłam wątpić, czy na pewno dobrze odczytałam niektóre sytuacje i dopowiadałam sobie pewne elementy. Rozkładając „Szeptacza” na części pierwsze, można jednak zauważyć, że są takie sytuacje, w których autor niemal zagonił się w ślepy róg i sięgnął po „boską interwencję”, rodzaj cudownego rozwiązania, które pozwoliło mu wybrnąć. Staje się to takim progiem zwalniającym w historii, która przecież powinna nabierać rozmachu. Na szczęście zdarza się to na tyle rzadko, by nie rzutować na odbiór całości, ale jednak pojawiają się takie małe rozczarowania, gdy intryga natrafia na rozwiązanie w stylu „bo tak” i idzie dalej.

Jeśli chodzi o wspomniane „jak” autor to robi, to przyznam, że miałam problem ze wciągnięciem się w klimat historii. Obiecane dreszcze zjawiały się w nielicznych momentach, a chwile grozy są właśnie tylko chwilami. Niestety. North zapowiada mrok, sięga do niego – i bardzo szybko się wycofuje. Nim zdążymy dobrze zanurzyć się w ponurą atmosferę, wyrywa nas na światło dnia. Nie do końca eksploruje ciemność tkwiącą w bohaterach i ich działaniach. Jest kilka takich scen, które udowadniają, że North, gdyby chciał, mógłby nieodwracalnie ściąć czytelnikom krew w żyłach. I nawet nie mówię tutaj o epatowaniu brutalnością, bo to przecież też nie gwarantuje odpowiedniej atmosfery. Mówię o odpowiednim dawkowaniu napięcia, kładzeniu nacisku na odpowiedniej elementy w odpowiedniej chwili, umiejętnym konstruowaniu scen. Odniosłam wrażenie, że autor równie „beznamiętnie”, rzeczowo opisuje policjantkę wykonującą mozolny research, jak i człowieka, który właśnie wkracza w sam środek koszmaru i za chwilę dokona przełomowego odkrycia. W tej materii autorowi naprawdę wiele nie brakuje – być może tak zaangażował się w tworzenie perspektywy każdego bohatera i rozwijanie intrygi, że nie dał sobie czasu na stopniowanie poczucia grozy.

Debiut Aleksa Northa ukazuje kogoś, kto potrafi snuć opowieści, musi tylko jeszcze nauczyć się otaczać je odpowiednią atmosferą. Myślę, że z czasem autorowi uda się znaleźć ten złoty środek, dzięki czemu zło czyhające w ciemnościach jego powieści stanie się nie tylko realne, ale i upiorne.

Alex North mógłby podać sobie rękę z C.J. Tudor. I nie mówię tutaj tylko o podobieństwie tytułów czy szat graficznych książek. Między dzielącymi ich różnicami możemy znaleźć podobne zainteresowanie mrokiem kryjącym się pod dziecięcą wyobraźnią, upiorną nostalgią, która powraca w dorosłym życiu, by prześladować bohaterów. „Szeptacz”, podobnie jak „Kredziarz”, poprzez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Ta historia rozpoczyna się, jak wiele innych, od martwej dziewczyny”*

Tuż przed polską premierą „Sadie” postanowiłam odświeżyć sobie historię sióstr Sadie i Mattie, którą poznałam już jakiś czas temu. Jakie było moje zdziwienie, gdy podczas ponownej lektury powieści zalały mnie równie silne emocje co za pierwszym razem i do tego z coraz szybciej bijącym sercem pochłaniałam kolejne rozdziały. To chyba udowadnia, że tematyka poruszona w powieści oraz to, w jaki sposób opisała ją Courtney Summers, niesie ze sobą ładunek emocjonalny, który zdaje się niewyczerpany.

Amerykański wydawca powieści, Wednesday Books, wydaje powieści z kategorii crossover, czyli przeznaczone dla starszych nastolatków i dorosłych. „Sadie” to w moim odczuciu najlepsza powieść z tej półki, z którą miałam do tej pory do czynienia, a i trzyma poziom w zestawieniu z thrillerami w ogóle. Summers napisała książkę, która mogłaby trafić na dorosłą półkę i to wcale nie byłaby pomyłka. Wychodząc ze słusznego założenia, że nastolatki żyją w tak samo brutalnym świecie jak dorośli, Summers nie owija w bawełnę, ukazując brzydotę rzeczywistości. Nie ma tutaj za grosz infantylizmu, a poruszane problemy nie mają daty ważności – dorośli z powodzeniem mogą zmierzyć się z kalibrem zagadnień opisanych w „Sadie” i odkryć, że ta „literatura młodzieżowa” wcale nie daje im taryfy ulgowej.

„Zawsze jest więcej historii do opowiedzenia” zdaje się mówić Courtney Summers, dotykając źródła niepokoju i niepewności, z którego czerpią wszyscy twórcy true crime. W „Sadie” kapitalnie ujmuje to poczucie niewiedzy, które wisi nad każdym dokumentem tego typu, nieważne czy mówimy o Netfliksowych Schodach, Making a Murderer, The Keepers, Niewinnym człowieku, Evil Genius, Taśmach winy, Castingu na JonBenét, Amandzie Knox, Rozmowach z mordercą: Taśmach Teda Bundy'ego, Zaginięciu Madeleine McCann czy HBO i Sprawie przeciw Adnanowi Syedowi, Kto zabił Garretta Phillipsa? czy Kocham Cię, teraz umieraj czy kultowym już podcaście Serial. Nieważne, jak dużo wiemy na temat danej sprawy, zawsze istnieje taki obszar, który jest poza naszym zasięgiem. Czy to tożsamość sprawcy, jego motywy, przebieg zbrodni, to, co mogło się wydarzyć na długo przed nią i konsekwencje na długo po niej – chyba nikt nigdy nie może postawić kropki z poczuciem, że zna całą historię. I Summers rewelacyjnie przekuła to w fikcję, mówiąc nam wszystko i jednocześnie pozostawiając z poczuciem, że i tak wiemy za mało. Poza tym ta fikcja jest bardzo boleśnie prawdziwa. Taką historię można by opowiedzieć w dokumencie jako realną. Ta „prawdziwość” to cecha, do której wracamy w „Sadie” za sprawą formy podcastu The Girls, w którym prowadzący West McCray prowadzi dziennikarskie śledztwo kilka miesięcy po zniknięciu Sadie. Podczas gdy w teraźniejszości dziennikarz odtwarza kolejne kroki dziewczyny, w sąsiadującej z nim perspektywie Sadie poznajemy jej historię z pierwszej ręki. Niewiadoma z przeszłości zderza się z obecną niewiadomą, tworząc opowieść, której naprawdę nie da się odłożyć. W przypadku seriali mówi się o tzw. binge watching, czyli pochłanianiu bez przerwy kolejnych odcinków serialu, gdy historia jest tak dobra i wciągająca, że nie sposób się od niej oderwać. „Sadie” ma tą jakość. Kolejny rozdział to kolejny odcinek serialu, który musimy obejrzeć, kolejny odcinek podcastu, który musimy wysłuchać.

Courtney Summers potrafi rewelacyjnie nakreślić bohaterów w zaledwie kilku zdaniach. Nieważne, czy mówimy o perspektywie Westa, gdzie poznajemy kolejne osoby poprzez ich wypowiedzi w podcaście, czy w perspektywie Sadie, która postrzega rzeczywistość poprzez swoje doświadczenia. Bliscy i świadkowie nabierają charakterystycznych cech; poprzez manierę wypowiedzi, zachowanie i usposobienie nadaje się im indywidualnego kolorytu. To składa się na galerię interesujących postaci. Skoro postacie drugoplanowe i epizodyczne są tak dobrze wykreowane, to nic dziwnego, że pierwszy plan jest taki świetny. Sadie to bohaterka kompletna, równie silna, co poturbowana przez los. Żarliwie poszukująca prawdy, odważna i zmuszająca czytelnika do współodczuwania. Jej psychika nosi ślady tego, co ją spotkało i kładzie się cieniem na tym, jak podejmuje decyzje. A West, choć raczej stoi w cieniu, dając głos innym, równocześnie zaznacza swoją obecność, prowadząc z Sadie dialog poprzez czas. Zdarzało się, że czułam się sfrustrowana i bezsilna, bo nie mogłam powiedzieć mu, gdzie ma szukać kolejnych śladów, w jakim kierunku patrzeć.

Po lekturze byłam niespokojna i miałam problem z tym, by „przetrawić” to, czego byłam świadkiem. Tak chyba najlepiej określić lekturę „Sadie” – to nie to, co przeczytałam, ale czego byłam świadkiem. Towarzyszymy Sadie, towarzyszymy Westowi i ze ściśniętym gardłem zagłębiamy się w mrok, trzymając się nadziei, że wszystko będzie dobrze. A przynajmniej choć trochę lepiej, bo wątpię, że w życiu okaleczonych przez los bohaterów może kiedykolwiek być po prostu „dobrze”. To powieść drogi, historia dorastania i podróż przez małe amerykańskie miasteczka, skrywające wielkie sekrety. Autorka umiejętnie podejmuje trudną tematykę, przelewa na karty powieści mnóstwo emocji i do tego bez przerwy trzyma czytelnika w napięciu, co sprawia, że „Sadie” to powieść, która w takiej formie chyba nie mogłaby być lepsza.

Równie dobre, jak najlepsze true crime od Netfliksa.

____________
*tłumaczenie własne, „Sadie” Courtney Summers, str. 1

„Ta historia rozpoczyna się, jak wiele innych, od martwej dziewczyny”*

Tuż przed polską premierą „Sadie” postanowiłam odświeżyć sobie historię sióstr Sadie i Mattie, którą poznałam już jakiś czas temu. Jakie było moje zdziwienie, gdy podczas ponownej lektury powieści zalały mnie równie silne emocje co za pierwszym razem i do tego z coraz szybciej bijącym sercem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Internet to istna kopalnia niewyjaśnionych historii. Każda z nich owocuje niezliczoną ilością dyskusji, podcastów i filmików na YouTube, najczęściej budząc grozę i stawiając pytania o to, ile jeszcze nie wiemy. Opętanie Anneliese Michel, tajemnicza śmierć Elisy Lam w hotelu Cecil czy brutalny atak na Payton „Bellę” Leutner to tylko trzy przykłady w oceanie tajemniczych zjawisk i wydarzeń. Z biegiem lat różne hipotezy i opinie nakładają się w licznych warstwach na każdą historię, próbując wyjaśnić, co tak naprawdę się stało – i przez dążenie do prawdy, czasem jeszcze bardziej utrudniając dotarcie do niej. Od zjawisk nadprzyrodzonych po prawdziwe zbrodnie, nakręca się spirala strachu i niezrozumienia. I tutaj wkracza na scenę Richard MacLean Smith, autor podcastu „Unexplained” oraz książki o tym samym tytule. Zajmując się tajemnicami, które nigdy nie zostały wyjaśnione do końca, oferuje swoje spojrzenie na nie i stara się dotrzeć do źródeł.

„Niewyjaśnione” zaskoczyło mnie, bo w trakcie lektury nastąpiło zderzenie moich oczekiwań z zamysłem Smitha na książkę. Sięgając po ten tytuł, spodziewałam się przede wszystkim czegoś „z dreszczykiem”. Część wydarzeń przytoczonych w opisie już znałam, ale ciekawiło mnie, jak przedstawi je Smith. Wokół nich narosło mnóstwo mitów i hipotez, jedne straszniejsze od drugich, nakręcając spiralę grozy. Okazało się jednak, że „Niewyjaśnione” szybko przeszło od opowieści „z dreszczykiem” do opowieści „na serio”. Wszelkie miejskie legendy, creepypasty, niewyjaśnione wydarzenia i teorie spiskowe stanowią dla autora punkt wyjścia do rozważań na temat Internetu i technologii, filozofii i religii, astronomii i fizyki, psychologii, geografii, antropologii... Choć zjawiska są określane jako nadprzyrodzone czy tajemnicze i nauka nie potrafi jednoznacznie ich wyjaśnić, to jednocześnie autor próbuje za sprawą nauki jak najmocniej zbliżyć się do granicy, za którą kryje się niewyjaśnione. Pokazuje, jak daleko możemy sięgnąć rozumem i ten margines dalej, którego już nie obejmujemy. Przytacza pokrótce wyniki badań, fragmenty rozpraw naukowych, teorie, które z pełną powagą zestawia z frapującymi tajemnicami. Tłumaczy, co jego zdaniem prawdopodobnie może leżeć u źródła tych historii, dlaczego one w ogóle powstały i jak wpływają na ludzi, oraz dlaczego w większości przypadków nie możemy mieć stuprocentowej pewności co do ich prawdziwości. Oczywiście Smith porusza się trochę w obszarze „gdybania”, powtarzając jedno wielkie „być może”, więc nawet wspierając się tym, co sprawdzone i potwierdzone, „Niewyjaśnione” nie oferuje żadnych kategorycznych odpowiedzi. Ukazanie nieznanego przez pryzmat znanego jest na pewno ciekawym sposobem na ujęcie tematu, ale w wywodach autora podpartych nauką przechodzenie od zagadnienia do zagadnienia na zasadzie dygresji często kończy się wyrzucaniem z szybkością karabinu maszynowego kolejnych cytatów pochodzących z różnych źródeł i przytaczania suchych faktów, przez co dość trudno się przedrzeć. Nie chodzi tutaj o szczególne wyzwanie intelektualne, ale raczej o styl autora, który świetnie snuje opowieści, ale trochę gubi się, gdy przechodzi do własnych wywodów. Nadal próbuje opowiadać z werwą, przedstawiając analizy i wnioski wyciągnięte z researchu związanego z danym „strasznym” wydarzeniem, ale widać różnicę między jedną a drugą częścią każdego rozdziału. Opowieści niewyjaśnione czytałam ze sporym zainteresowaniem, mimo że sporą ich część już znałam i w przytaczanych przez autora rewelacjach nie znalazłam nic nowego.

Osoby zainteresowane tematem zauważą, że wśród poruszanych historii autor wziął na warsztat te, które są szczególnie popularne w sieci i najmocniej rozbudzają wyobraźnię, stanowiąc już „klasykę” wśród niewyjaśnionych. Każda z nich (m.in. UFO, opętanie, reinkarnacja, tajemnicze zgony w hotelu, duchy) to zaledwie wierzchołek góry lodowej w swojej kategorii i według Smitha stanowi dobrą reprezentację. Wystarczy zajrzeć na fora, podcasty czy portal YouTube, by znaleźć materiały od fachowców i amatorów, którzy opowiadają o danym przypadku, analizują dostępne dowody i przedstawiając swoją opinię na temat tego, co mogło się wydarzyć – a później w „zobacz także” znajdziemy dziesiątki podobnych historii, jedna mroczniejsza od drugiej. Smith, poza próbą wytłumaczenia istnienia każdej z kategorii, stara się też zbiorczo opisać, dlaczego racjonalne wyjaśnienia i rozwiązania zagadek nie są akceptowane przez wszystkich i dlaczego w wielu przypadkach zawsze coś nie daje nam spokoju. A to z kolei owocuje niekończącą się podróżą w głąb teorii spiskowych, miejskich legend, opowieści o duchach i tajemniczych spraw kryminalnych.

„Niewyjaśnione” nie jest może najstraszniejszą książką na świecie (parafrazując hasło z okładki), ale stanowi interesujące i niepozbawione dreszczyku wprowadzenie do zagadkowej części naszej rzeczywistości. W wielu momentach kreuje atmosferę niepewności i strachu, ale i sięga do nauki, próbując to nieznane choć trochę okiełznać. Próba uchwycenia fascynacji, która w dużej mierze wypływa z Internetu, mogła skończyć się fiaskiem, bo wiele takich prób szybko się dezaktualizuje, obraca w starocie, które trącą myszką. Smith zapobiegł temu, zamieniając niewyjaśnione w symbol, który próbował wytłumaczyć za sprawą nauki i własnego doświadczenia, podkreślając jego uniwersalność. Opowieść o Slender Manie i konsekwencjach wiary w niego można by w przyszłości zamienić na inną, a mimo to refleksje Smitha pewnie nie straciłyby na znaczeniu.

Choć niepozbawione potknięć, „Niewyjaśnione” stanowi zajmującą próbę odpowiedzi na pytanie, dlaczego nadprzyrodzone ciągle rywalizuje z racjonalnym i tak wiele tajemnic wymyka się rozumowi, choć zdawać by się mogło, że odpowiedzi są na wyciągnięcie ręki.

Internet to istna kopalnia niewyjaśnionych historii. Każda z nich owocuje niezliczoną ilością dyskusji, podcastów i filmików na YouTube, najczęściej budząc grozę i stawiając pytania o to, ile jeszcze nie wiemy. Opętanie Anneliese Michel, tajemnicza śmierć Elisy Lam w hotelu Cecil czy brutalny atak na Payton „Bellę” Leutner to tylko trzy przykłady w oceanie tajemniczych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trzydziestoletnia Stella jest specjalistką od ekonometrii i ma zespół Aspergera. Znajdując się na spektrum autyzmu, świetnie radzi sobie w codziennym życiu, ale ma problem z nawiązywaniem intymnych relacji, w tym rozumieniem niuansów w relacjach damsko-męskich. To wyzwanie ma według jej analitycznego umysłu tylko jedno rozwiązanie – korepetycje z miłości. Stella postanawia wynająć zawodowca, by nauczył ją wszystkiego o związkach i bliskości. Przeglądając profile panów do towarzystwa, znajduje idealnego kandydata. Michael jest przystojnym żigolakiem, który rozpieszcza kobiety, chociaż jego życie zupełnie nie rozpieszczało. Gdy Stella składa mu propozycję, Michael jest zaskoczony i zaintrygowany. On miałby udzielać lekcji miłości, zamiast oferować jednonocne romanse? Biznesowy układ jest jasny i przejrzysty, składa się nawet z miłosnego planu lekcji, więc Michael i Stella są przekonani, że wszystko pójdzie zgodnie z (nomen omen) planem. Jednak czy można się nauczyć miłości… bez uczuć?

Helen Hoang głosami czytelników pokonała w konkursie Goodreads Choice Awards Colleen Hoover, która od trzech lat była w tym plebiscycie bezkonkurencyjna (najlepszy romans w latach 2015-2017, w 2018 zajęła drugie miejsce) czy E.L. James. To znaczące osiągnięcie dla debiutantki na półce romansów, bo raz, że musiała rywalizować z innymi debiutantkami, a dwa – musiała zmierzyć się z gigantkami, które mają za sobą wsparcie rzeszy wiernych czytelniczek. Dlaczego zdecydowały się one oddać swoje głosy właśnie na „Więcej niż pocałunek?”.

Autorka otwarcie napisała, że od dłuższego czasu myślała o stworzeniu nowej wersji Pretty Woman, tyle że z zamienionymi rolami. Biorąc pod uwagę to, że jej inspiracją jest film z 1990 roku, można zadać sobie pytanie, ile z atmosfery pierwowzoru przemycono na karty powieści? Tutaj ujawnia się pierwszy składnik z przepisu na sukces Hoang. Autorka nie tylko zaczerpnęła z komedii romantycznej, którą chyba można już określić mianem kultowej, ale i odświeżyła formułę, dodając do niej elementy bezpośrednio nawiązujące do obecnych trendów w opowiadaniu historii miłosnych. „Więcej niż pocałunek” to i komedia romantyczna, i erotyk, i powieść obyczajowa. Po słodkiej, uroczej scenie ekran się nie zaciemnia, by potem pokazać nam „dzień po”, sceny łóżkowe opisano bez pruderii. Autorka otwarcie sygnalizuje, że nie będzie stronić od erotyki, cielesności, zaczynając dość śmiało. Na dodatek położono nacisk na szacunek i zgodę na bliskość (ang. consent), co może się wydawać niewinnym drobiazgiem, ale pobrzmiewa w nim echo ciągle trwających dyskusji o seksie i seksualności. Taka mieszanka gatunkowo-tematyczna bez problemu zdobyła serca czytelniczek, bo autorka wzięła to, co najlepsze i sprawdzone z całego spektrum opowieści o miłości. Hoang w ogóle dobrze radzi sobie z odświeżaniem elementów, które można by określić mianem wyświechtanych. Wielokrotnie widzieliśmy już romanse przedstawiające relację kobieciarza, samca-alfa z trudną przeszłością i pracoholiczki-bizneswoman. Michael i Stella z pewnością wpisują się w te role, ale ich kreacje jednocześnie udowadniają, że obranie takiego punktu wyjścia nie musi skończyć się jednowymiarowym, sztywnym schematem. W przeciwieństwie do Pretty Woman, autorka nie trzyma się też kurczowo motywu Kopciuszka, co nadaje dodatkowego kolorytu portretom postaci. Główni bohaterowie nie są siłą wpychani do szufladek, które by ich ograniczały, za to płynnie łączą różne cechy, zazwyczaj przypisywane różnym rolom. Widzimy Stellę i Michaela na różnych etapach relacji, co jednocześnie odsłania kolejne obszary ich charakterów i zmieniającą się dynamikę w związku.

Relacja bohaterów nie jest jedynym tematem, wokół którego kręci się historia. Hoang eksploruje również życie bohaterów pod kątem niezwiązanym z romansem. Ważną rolę odgrywają rodziny bohaterów (rodzina Michaela jest absolutnie niezwykła!), ich osobiste historie, perypetie i problemy. Michaela i Stellę definiuje zdecydowanie więcej niż tylko ich relacja, a ich osobne przeżycia wzbogacają wspólną perspektywę. Wśród kreacji bohaterów jako jednostek pojawia się kolejna zaleta powieści. „Więcej niż pocałunek” to powieść wpisująca się w nurt own voices (własne głosy); są to historie, w których opisywane zagadnienia pochodzą wprost z życia autora, przedstawiają perspektywy często marginalizowanych osób. Hoang, która jako dorosła została zdiagnozowana z zespołem Aspergera, oczami głównej bohaterki przedstawia życie osoby znajdującej się na spektrum autyzmu. To nadaje powieści bardzo interesującą płaszczyznę, bo romanse rzadko decydują się na różnorodność, na przedstawienie osób, o których w takim kontekście nieczęsto się mówi, zupełnie jakby nie było dla nich miejsca w historiach miłosnych. Stella co prawda bardzo dobrze funkcjonuje w codziennym życiu, cierpiąc prawdopodobnie na łagodniejszą odmianę zespołu, ale biorąc pod uwagę to, że Hoang odzwierciedliła w powieści część własnych przeżyć, to trudno mieć do niej pretensje, że wykreowała właśnie taką bohaterkę.

„Więcej niż pocałunek”, mimo wielu pochwał, nie przeprowadzi rewolucji na półce romansów. Helen Hoang sprawnie porusza się po gatunku, wybierając i łącząc to, co najlepsze, ale nie wykracza znacząco poza te ramy. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko tyle, że w powieści obecna jest spora doza przewidywalności. Konstrukcja fabuły „Więcej niż pocałunek” jest znana, sprawdzona – i nie bójmy się tego słowa – schematyczna. Najważniejsze zwroty akcji rozgrywają się według formuły komedii romantycznej i byłby to o wiele poważniejszy zarzut, gdyby nie zakrywały go interesujące, pomniejsze wątki, sylwetki postaci i atmosfera powieści. Chociaż finał perypetii Stelli i Michaela nie zaskakuje, to dotarcie do niego stanowi jedną z najprzyjemniejszych ostatnio lektur.

„Więcej niż pocałunek” to solidna propozycja dla fanek gatunku, w niewymuszony sposób łącząca lekkość i urok komedii romantycznej z erotyczną pikanterią oraz interesującą parą w roli głównej. Popularność debiutu Helen Hoang nie dziwi, bo autorka wie, co robi – i jak widać, robi to całkiem dobrze. Podczas gdy Stella szuka wzoru na miłość, pisarka znalazła wzór na udaną powieść romansową.

Trzydziestoletnia Stella jest specjalistką od ekonometrii i ma zespół Aspergera. Znajdując się na spektrum autyzmu, świetnie radzi sobie w codziennym życiu, ale ma problem z nawiązywaniem intymnych relacji, w tym rozumieniem niuansów w relacjach damsko-męskich. To wyzwanie ma według jej analitycznego umysłu tylko jedno rozwiązanie – korepetycje z miłości. Stella postanawia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Joe Goldberg pracuje w księgarni, Guinevere Beck jest aspirującą pisarką. Gdy ich ścieżki krzyżują się, on zakochuje się po uszy, a ona z czasem jest coraz mocniej zauroczona facetem, który tak bardzo różni się od jej byłych. Joe jest niemal uszyty na miarę jej marzeń. Wprost są sobie pisani.

Cały problem z tym, że to Joe pisze ich historię.

I to wcale nie jest historia miłosna.

Książki takie jak „Ty” nie bez powodu nazywane są page-turnerami. Są to powieści, które czyta się błyskawicznie, zupełnie jakby wbrew ich objętości, i „Ty” zdecydowanie należy do tej kategorii. Ta historia przyszpila czytelnika i nie pozwala mu się oderwać – i co ciekawe, robi to w wielu formach. Według doniesień Netfliksa, w pierwszym miesiącu od premiery serial „Ty” obejrzało 40 milionów widzów. Historia Joego i Beck przyciągnęła gigantyczną publiczność, otwierając sobie drogę do drugiego sezonu. Jak to określono w jednym z artykułów „opowieść o obsesji stała się nową obsesją”. Wcale mnie to nie dziwi, bo jest coś uzależniającego w zagłębianiu się w pokręcone zakamarki zepsutych umysłów, nieważne, czy mówimy o true crime, czy o fikcji, a „Ty” to przede wszystkim widziana oczami psychopaty opowieść o obsesji i nieświadomym wpadaniu w zabójcze sidła. Caroline Kepnes zmusza nas do zagłębienia się w monolog wewnętrzny mężczyzny, który dla otoczenia jest normalnym, zwyczajnym facetem, niewyróżniającym się z tłumu, ale dla nas, zatopionych w toksycznym strumieniu jego świadomości, jest diabłem wcielonym. Towarzyszymy Joemu, który w imię miłości jest w stanie zrobić wszystko, a rozwój związku z Beck jednocześnie odsłania skalę jego zaburzeń. Balansując między dwoma drastycznie odmiennymi twarzami Joego, autorka kreuje fascynujący thriller psychologiczny, w którym właściwie sam czytelnik staje się bohaterem. Tak samo jak reszta jesteśmy osaczeni i manipulowani. Kepnes bardzo dobrze wykorzystała perspektywę Joego jako narratora niegodnego zaufania, bo poznając świat jego oczami, nie mamy pewności czy i jak oceniać inne postacie, sytuacje i zachowania. Perspektywa Joego, jego opinie i refleksje nie są z założenia negowane. Świat wokół niego nie jest kryształowy i on zdaje się to zauważać. Kepnes stworzyła bohatera, który, choć zły, jednocześnie może mieć rację w niektórych sprawach, może znaleźć z kimś wspólny język – i to budzi dyskomfort, który nie opuszcza nas ani na chwilę.

Caroline Kepnes oddała głos potworowi i jestem pod naprawdę dużym wrażeniem, jak dobrze sobie z tym poradziła. Perspektywa Joego poraża; po skończeniu książki, nadal zastanawiam się, co ją inspirowało i jak była w stanie przemówić jako Goldberg. Można „Ty” trochę zarzucić, to powieść, która zmusza na przymknięcie oka na fabularne zbiegi okoliczności i nad wyraz dogodne dla historii rozwiązania, ale trudno zaprzeczyć, że Joe to piekielnie (w każdym znaczeniu tego słowa) wyrazisty bohater. Jego myślenie jednocześnie odstręcza i fascynuje; od szyderczych obserwacji przez wulgarność po gęste bagno zepsutych myśli, słuchamy go, wiedzeni chorą ciekawością, po czym kręcimy głową z niesmakiem. Jednocześnie Joe zaskakuje trafnymi refleksjami i potrafi rozbawić, co wzbogaca jego charakter. Istnieje jako postać nie tylko przez pryzmat bycia psychopatą. Poniekąd na to liczyłam, gdy sięgałam po „Okrutne pragnienie” Araminty Hall. Porównując te dwa tytuły w kontekście kreacji głównego bohatera oraz przedstawienia tego, jak postrzega świat, widać jak odmiennie podeszły do tego autorki, choć przecież czerpały z takich samych elementów. Joe jako psychopata na pewno lepiej radzi sobie z przywdziewaniem maski i wcielaniem się w rolę. Nie jest co prawda kameleonem rangi Teda Bundy’ego, ale ma w sobie ten pierwiastek charyzmy, za którym skrywa się potwór. Dobre skonstruowanie perspektywy bohatera-narratora ma w przypadku tej serii niebagatelne znaczenie, bo to ona dźwiga na swoich barkach ciężar całej powieści, a nawet potrafi zasłonić potknięcia na innych płaszczyznach. Joe powróci w trzech tomach - drugi, „Hidden Bodies”, miał już premierę w Stanach a autorka poinformowała, że pracuje nad trzecią i czwartą książką. Czy pokręcony, mroczny umysł Joego jeszcze czymś nas zaskoczy? Mam nadzieję, że tak, że autorka postanowi dalej eksplorować jego psychikę, zamiast powtarzać wyuczone mechanizmy. Wiemy już, do czego jest zdolny stalker Joe, więc czas na przesunięcie granicy w najmniej oczekiwaną stronę i ukazanie go w innej roli.

„Ty”, tak samo jak psychika Joego, wpada ze skrajności w skrajność. Mamy do czynienia z niejednokrotnie zaskakującą, mroczną i wciągającą powieścią, ale na „Ty” trzeba czasem spojrzeć przez palce i… nie zadawać zbyt wielu pytań. Fabuła powieści w pewnej części żąda od nas, byśmy po prostu uwierzyli w to, co się dzieje, przyjęli wszystkie sytuacje takimi, jakimi są i może za mocno nie dociekali. Czy to psuje przyjemność z lektury? Szczerze mówiąc – nie. Postać Joego wiele wynagradza, ale nie można jednak pominąć milczeniem niektórych cudownych zbiegów okoliczności, przeoczeń innych na korzyść głównego bohatera i wyjaśnień, które trzymają się całości tylko za sprawą jednej cienkiej nitki. Kepnes czasem aż za bardzo ułatwia Joemu życie, wymyślając coś na poczekaniu. W założeniu główny bohater jest tym oczytanym, inteligentnym stalkerem, który chwyta ukochaną w tkaną z rozmysłem pajęczą sieć, ale część planu Joego to czysta przypadkowość pomieszana z naciąganymi rozwiązaniami. Zupełnie jakby na każdy świetny zwrot akcji musiał przypadać jeden przeciętny element. Zgadzam się, że działania głównego bohatera są przerażające, ale prawdziwa groza wyłania się z sytuacji, które rzeczywiście zostały zaplanowane przez zbrodniczy umysł. Wtedy mamy to poczucie sytuacji bez wyjścia, kompletnej władzy Joego nad życiem Beck.

Historię Beck i Joego otrzymaliśmy w dwóch wariantach: książkowej oraz serialowej, dostępnej na Netfliksie; ponieważ wiele osób często zastanawia się, jak ma się ekranizacja do książki, warto zwrócić uwagę na pewne zagadnienia. Interesujące są podobieństwa i różnice wynikające również z użytego medium. Serial oferował wizualną ucieczkę od mroków umysłu Joego, dyskomfort łatwiejszy do zniesienia w szerokim kadrze. Chociaż patrzymy na świat z perspektywy głównego bohatera i narratora, to jednocześnie mamy szansę, by zrobić krok w tył. Nie jest nam tak ciasno w tym zepsuciu. Pierwowzór w postaci powieści to historia bez filtra i bez zahamowań. Zbliżenie. Klaustrofobiczna klatka, z której nie ma ucieczki. Książkowe „Ty” krępuje perspektywą Joego, zmuszając do wysłuchiwania monologu, który budzi gęsią skórkę. Tutaj nie możemy odetchnąć, zrobić kilku kroków w tył. O ile w serialu stoimy obok Joego, o tyle w książce jesteśmy nim. To chyba największa (i jedna z niewielu znaczących) różnica, która narzuca to, jak odbieramy różne wersje tej historii, w jaką atmosferę się zagłębiamy.

Czy pod skórą idealnego partnera może wrzeć toksyczna mieszanka? Czy idealny związek może być wyreżyserowaną zbrodnią? Zaczynając od sceny, która równie dobrze mogłaby pochodzić z komedii romantycznej, Caroline Kepnes wypacza znaczenie każdego gestu, wyznania i decyzji, które łączą „zakochanych”. Przesuwając ciężar na najniższe instynkty, odkrywa kolejne kręgi piekła skrywające się pod normalnością – pierwszy z nich to media społecznościowe i codzienny live stream życia, podczas gdy po drugiej stronie ekranu stoi Joe i pragnie, by to wszystko było perfekcyjne.

Perfekcyjne piekło w nieperfekcyjnym, ale diabelnie wciągających thrillerze ze świetnym głównym bohaterem.

Joe Goldberg pracuje w księgarni, Guinevere Beck jest aspirującą pisarką. Gdy ich ścieżki krzyżują się, on zakochuje się po uszy, a ona z czasem jest coraz mocniej zauroczona facetem, który tak bardzo różni się od jej byłych. Joe jest niemal uszyty na miarę jej marzeń. Wprost są sobie pisani.

Cały problem z tym, że to Joe pisze ich historię.

I to wcale nie jest historia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,



Na półkach: , ,

Kiedy myślę o żonie… zawsze myślę o jej głowie. Wyobrażam sobie, że rozbijam jej śliczną czaszkę, prostuję zwoje mózgu, usiłując uzyskać odpowiedzi. Zasadnicze w każdym małżeństwie pytania. „O czym myślisz? Jak się czujesz? Co my sobie nawzajem zrobiliśmy?”
Nick Dunne w scenie otwierającej film Zaginiona dziewczyna

Skojarzenia z powieścią Gillian Flynn oraz ekranizacją Davida Finchera nie wzięły się tylko z polecenia, które widnieje na okładce Okrutnego pragnienia. Araminta Hall uderza w swojej powieści w znajome tony, w których pobrzmiewają echa relacji Nicka i Amy oraz zacięcie Flynn do przemycania na stronicach swoich książek komentarzy społecznych. Jednak powieść „w duchu Flynn” nie oznacza, że Hall kopiuje koleżankę, bo takim stwierdzeniem wyrządziłabym jej krzywdę. Ona raczej wpisuje się w pewien nurt klimatem, konstrukcją historii i bohaterów. Jednak, co warto zaznaczyć, w tym przypadku uczeń nie przerósł mistrza – choć i nie poległ zupełnie na placu boju.

Araminta Hall z perspektywy głównego bohatera i jednocześnie narratora Mike’a snuje opowieść o żarliwym uczuciu łączącym mężczyznę z piękną Verity. Mike wspomina czasy, gdy jako kochankowie zatracali się w łączącym ich uczuciu, prowadząc grę, która dodatkowo podnosiła temperaturę w ich związku. Dla takiego pożądania i pragnień można było stracić głowę. Mike był przekonany, że są sobie z Verity pisani na wieczność. Nadal jest o tym przekonany, mimo że Verity odeszła i planuje ślub z innym. Dla Mike’a to tylko nowy etap ich związku, nowy etap gry, w której stawka stała się wyższa.

Obsesyjna „miłość” i toksyczne relacje ciągle pozostają w obszarze zainteresowań twórców. Wystarczy chociażby przytoczyć serialowy hit Netflixa, TY (You), oparty na dylogii autorstwa Caroline Kepnes. Księgarz Joe Goldberg jest równie kontrowersyjny co fascynujący na swój toksyczny sposób i tymi śladami podąża Mike. Obserwując bohatera, zastanawiamy się, co motywuje jego działania – wyrachowanie? Czyste zło? Upośledzona inteligencja emocjonalna oraz inne zaburzenia psychiczne? A może jest trybikiem w machinie manipulacji? Hall stara się budować historię na niejednoznaczności, co dotyczy zarówno intrygi, jak i samych bohaterów. Podobał mi się ten zamysł, by prowadzić grę nie tylko wśród bohaterów, ale i z samym czytelnikiem. Choć mamy wgląd w relację Mike’a i Verity, to nadal pozostajemy tylko postronnym obserwatorem, który wyrabia swoją opinię na podstawie zeznań osób niegodnych zaufania. Okrutne pragnienie można z pewnością określić mianem page-turnera. W trakcie lektury przewracałam kolejne strony, pochłonięta opowieścią Mike’a. Jakiekolwiek zarzuty można mieć wobec tej powieści, to chyba nie da się zaprzeczyć, że jest ona w stanie wciągnąć (i nie puścić, tak do końca). Co było dla mnie dość zaskakującym odkryciem, to fakt, że Okrutne pragnienie jest dość… grzeczne. Jak na powieść, która rozgrywa się wokół erotycznej gry. Spodziewałam się bardziej gęstej atmosfery, zagłębiania się w kolejne warstwy związku, rosnącego napięcia, bo cała historia aż prosi się o pogłębiony mrok, zapuszczenie się w ciemniejsze zakamarki psychiki bohaterów. Choć napięcie jest obecne, to nie przypominam sobie chwili, w której sięgnęłoby ono zenitu. Akcja toczy się raczej nieśpiesznie, a zwroty akcji raczej nie szokują. Jest w niej dużo takiej zwyczajności. Autorka konfrontuje się z naszymi oczekiwaniami, jakby chciała udowodnić, że otoczkę powieści tworzymy sami, dorabiając ideologię do historii Mike’a i Verity, doszukując się drugiego dna tam, gdzie go nie ma. Słysząc o tej historii, liczyłam na mrok, ale może tak naprawdę w takich historiach nie kryje się nic więcej i kolorytu dodają im teorie komentujących, artykuły w brukowcach, szczegóły podkoloryzowane przez innych. Może sami chcemy, by kryło się tam większe zło niż w rzeczywistości? I taki komentarz Hall do tego, przez jaki pryzmat postrzegamy i komentujemy medialne, kontrowersyjne sprawy mógłby się udać, gdyby nie to, że sama trzyma kilka srok za ogon. Pogrzebała sporo potencjału w ostatniej części powieści – a może nie tyle pogrzebała, co poświęciła jedno kosztem drugiego. Jak możemy przeczytać w posłowiu, które odsłania kulisy powstania powieści, autorka bardzo chciała przekazać pewną obserwację w historii Mike’a i Verity, pochylić się nad bliskimi jej prawdami, skomentować zjawiska społeczne. Można odczuć w trakcie czytania finału, że to właśnie ta myśl przyświecała jej najmocniej. Autorka ma pełne prawo do poruszania wybranych zagadnień, ale w tym przypadku ta chęć do przekazania czegoś, stała się silniejsza niż skupienie na intrydze. Oczywiście jedno z drugim da się jak najbardziej połączyć, ale u Hall wyszło z tego lekkie moralizatorstwo połączone z rozwiązaniem intrygi, które tylko częściowo udźwignęło spoczywający na nim ciężar. Finał w założeniu miał namieszać w głowie czytelnika, pozostawić go z uczuciem niepokoju i gorzką refleksją, i robi to, oferując jednocześnie ogromny niedosyt. Z tej intrygi można by „wycisnąć” zdecydowanie więcej, bo ta finałowa niejednoznaczność jest jednak bardziej oczywista, niż powinna być, taka toporna, a autorka narzuca nam swoją perspektywę. Okrutne pragnienie nie udźwignęło wszystkich płaszczyzn, które mu narzucono.

Pochwałę Gillian Flynn potraktuję jako błogosławieństwo na przyszłość.

„Musimy pracować nad prawdą i ją naginać. Inni mogą widzieć to inaczej, ale, kochanie, okrucieństwo w naszym wydaniu to miłość, tylko inaczej nazwana.”*
___________
*Okrutne pragnienie, Araminta Hall, tłum. Katarzyna Rosłan, str. 352

Kiedy myślę o żonie… zawsze myślę o jej głowie. Wyobrażam sobie, że rozbijam jej śliczną czaszkę, prostuję zwoje mózgu, usiłując uzyskać odpowiedzi. Zasadnicze w każdym małżeństwie pytania. „O czym myślisz? Jak się czujesz? Co my sobie nawzajem zrobiliśmy?”
Nick Dunne w scenie otwierającej film Zaginiona dziewczyna

Skojarzenia z powieścią Gillian Flynn oraz ekranizacją...

więcej Pokaż mimo to