-
ArtykułyRękopis „Chłopów” Władysława Stanisława Reymonta na liście UNESCOAnna Sierant1
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 21 czerwca 2024LubimyCzytać406
-
ArtykułyWejdź do świata, który przyspiesza bicie serca. Najlepsze kryminały w StorytelLubimyCzytać1
-
ArtykułyW poszukiwaniu autentyczności. Idea przewodnia i pierwsi goście 16. Festiwalu Conrada ogłoszeniLubimyCzytać1
Biblioteczka
2011-03-08
2017-02-01
2019-02-17
Książka jest w zasadzie kompilacją artykułów, które ukazywały się w dodatku "Newsweek Polska" i pismach "Kronos" oraz "ALBO albo" (2009-11), ale teksty zostały opracowane na nowo tak, że wpasowano je bez szwów w 5 jej części (Wolność od: dzieciństwa, doskonałości, zdrowia, szczęścia i wolności) tak, iż zachowany jest wątek ciągłego opowiadania - każdy kolejny rozdział nawiązuje wprost do następującego po nim. Oprócz licznych odniesień do teorii i terapii różnych kierunków psychologii, autor posługuje się również przykładami z literatury, w dodatku akurat tej, którą bardzo cenię (m.in. "Kwartet aleksandryjski" Lawrence Durrella czy "Pod wulkanem Malcolma Lowry'ego, "Fikcje" Borgesa, dzienniki Máraia, Celana i Améry'ego), przy czym zawsze ostatnią instancją pozostają dla niego teorie Hillmana, które mnie w niczym nie wydają się ani przełomowe, ani nowe. Wychodzi z nich raczej starożytny, stoicki dystans i sceptycyzm wobec wszelkich mód i ideologicznych pomysłów psychologii. Książkę w krótkim wstępie poleca prof. Zofia Rosińska.
I Dzieciństwo
Freudyzm, behawioryzm i akolici Hellingera uważają, że dzieciństwo i jego traumy mają decydujący wpływ na osobowość człowieka, wręcz determinują go w jego późniejszym życiu. Hillman, Mindell i Jung przeciwnie - są zdania, że to mit, a traumy pomagają kształtować charakter i pogłębiają doświadczenie rzeczywistości. A jeśli ktoś, jako dorosły, wciąż cierpi z powodu zdarzeń z dzieciństwa, to nie dlatego, że naprawdę skrzywdziła go rodzina, lecz winien jest temu bzdurny mit, w który ów człowiek uwierzył, że wszystkie jego nieszczęścia stamtąd się biorą. Hillman, nawiązując do Junga i jego pojęcia akauzalnej synchroniczności zdarzeń między snami, fantazjami, symbolami a światem materialnym (Jung stworzył ją dzięki rozmowom z przyjaciółmi - fizykami Richardem Wilhelmem i Wolfgangiem Pauli), przejmuje jego propozycję, by sny i rzeczywistość psychiczną traktować jako rzeczywistość "tak jakby" - gdyż psychologicznie jest ona prawdziwa. Ludzie w życiu - swoim lub obserwowanym - pragną mitu: losu bohatera, który ma szansę zabić smoka, zdobyć księżniczkę i pół królestwa (czyli w dzisiejszych kategoriach zrobić karierę, wydać płytę itp.). Ale w żerujących na tej potrzebie programach TV (np. Idol, Big Brother, Taniec z gwiazdami, Jak oni śpiewają itp.) nie ma zwycięzców - kto z nich zrobił karierę, kogo dziś pamiętamy? Bo też te programy nie są po to, by naprawdę kogoś promować - to tylko żerowanie na micie.
II Doskonałość
Podobnie złudnym mitem jest przekonanie, że możemy zrobić wszystko z ciałem, by dostosować się do jakiegoś ideału. Dążenie do nadmiernej estetyzacji było nieobce również nazistom (myślę, że modę Hillman też byłby skłonny uznać za nazizm). Botoksy jednak zamrażają rysy "a przecież trupie stężenie do domena śmierci", zaś życie to różnorodność, głosi Hillman. Nadmierna estetyzacja prowadzi do represji - zaprzeczenia własnej męskości lub kobiecości, albo własnego wyglądu. To też próba wyparcia faktu, że czas przemija a my z nim. Zdaniem Hillmana istnieją obecnie 3 dziedziny, pozornie od siebie odległe, które po cichu flirtują z eugeniką, ponieważ starają się przekonać ludzi, że można wypracować "algorytm życia" - wzór pozwalający przewidzieć wszelkie stany i zachowania człowieka: psychoanaliza (pseudonauka), księga I-Ching, i neuronauka (twierdząca, że o wszystkich naszych działaniach decyduje jedynie chemia w mózgu). Na podobnej zasadzie działają szarlatani - autorzy licznych poradników uczących jak osiągnąć szczęście i bogactwo, a także jak nie mieć raka. Ich zdaniem wystarczy pozytywne myślenie, bo świat jest projekcją umysłu: lękiem przed chorobą przyciągasz do siebie chorobę, a pozytywnym myśleniem - jacht i jaguara. Jednak optymizm to okłamywanie samego siebie. Wiara w możliwość osiągnięcia doskonałości i raju na ziemi (np. za pomocą LSD) - podobnie. Człowiek nie tęskni naprawdę do szczęścia, lecz poszukuje głębi, a dostęp do niej umożliwiają nie raje, lecz traumatyczne zdarzenia w życiu, ponieważ "dusza i królestwo podziemne (śmierć) są ze sobą tożsame"(s.111). Kapitalistyczne bożki cywilizacji Zachodu - zysk, siła, sprawność, doskonałość - sprawiają, iż jest ona ślepa na empatię i poszanowanie ludzkich granic. Utraciła duszę. Utraciła łączność ze światem, zapatrzona w cielca młodości. I ani miłość, ani przyjaźń, ani małżeństwo nie są rajem - przeciwnie, to właśnie w nich możemy być najboleśniej zdradzeni i zranieni. Warto być tego świadomym, nie idealizować ani siebie, ani innych.
III Zdrowie
Arnold Mindell w swej praktyce terapii założył nierozdzielność ciała od psyche, i to, że ciało poprzez specyficzny kod komunikuje duszy, czego człowiekowi brak. Hillman uważa także, że np. depresja ma sens, ponieważ konfrontuje wszechmogące w swym przekonaniu ego ze śmiercią ("Depresja wybija nas z automatycznego życia", Hillman). Właściwe przeżywanie depresji pozwala odkryć głębię własnej świadomości. A to, co daje ludziom prawdziwe wsparcie, to bycie razem (na przykład po katastrofach, jak w Nowym Orleanie czy NYC) - nie kanapowe terapie traum prowadzone przez psychologów. Większość ludzi potrzebuje oparcia w innych, zwłaszcza po katastrofach, ale ostatnim człowiekiem jakiego potrzebują jest psycholog.
IV Szczęście
Nie istnieje poznanie przedzałożeniowe - zawsze nim, każdą praktyką steruje wcześniejsza teoria, jakiś światopogląd. Praktyczność doświadczenia zależy od kultury, tj. od praktyki, jaka jest przez nią ukształtowana. Rzeczywistość także oglądamy "przez idee" (te są jak okulary 3D, przez które patrzymy w kinie na ekran - rzeczywistość jest wtedy inna, niż widziana gołym okiem). A tych jest wiele. Dlatego, by nie przywiązywać się do żadnej teorii czy ideologii Hillman nawołuje: "patrz przez rozmaite filozofie i psychologie jak przez szybę, na której ktoś wyrysował piękne widoki, zamiast zatrzymywać na tych obrazach wzrok". Dajemy się bowiem bardzo łatwo zmanipulować, jeśli tylko ktoś powie, że coś zostało przygotowane przez specjalistów, w dodatku specjalnie dla nas. Wiele analiz psychologicznych "działa" na zasadzie horoskopów: to tzw. efekt Barnuma, szalbierza cyrkowca, który wzbogacił się na ludzkiej łatwowierności: on też miał coś dla każdego. Są też psychologowie, którzy uprawiają propagandę polityczną, obwiniając ludzi za ich biedę czy bezrobocie, jak cytowana przez Stawiszyńskiego "terapeutka" z "Wysokich obcasów".
W kolejnym eseju autor przywołuje Junga, który twierdził, że wybitna literatura jest w stanie dać lepszą filozoficzną i psychologiczną diagnozę, niż wszystkie podręczniki. I z tego powodu najważniejszą książką XX w. powinien być "Kwartet aleksandryjski" Durrella, w którym przedstawiona jest Justyna - miotająca się pomiędzy kochankami kobieta. Ponieważ pragnie ona miłości wyobrażonej, fantomowej, żaden mężczyzna nie potrafi jej zaspokoić. Znali to już starożytni. Hillman za klasycznymi Grekami dzieli dziedzinę Erosa na 3 elementy: himeros-fizyczne pożądanie w danej chwili, anteros-miłość wzajemna, pothos-tęsknota za czymś nieuchwytnym, idealizacja, której nie da się spełnić. Ale "pothos" to właściwie nie miłość, ponieważ o milości może mówić tylko ten, kto doznał miłosnego zawodu, rozbicia ideału miłości. By miłość poznać, trzeba złożyć swój ideał w ofierze - dopiero wtedy może powstać prawdziwa bliskość między partnerami.
V Wolność
W podobny sposób jak depresja działa zdrada małżeńska - wstrząsa podstawami istnienia rodziny - jak w "Annie Kareninie" Tołstoja - i może być szansą dla małżonków, by się naprawdę poznać i zbliżyć. Czyli to odwrotność tego, co postulują i reklamują psychoterapeuci: konieczność "usunięcia wszelkich napięć w relacjach międzyludzkich".
Jeśli chodzi o różnicę między Hillmanem i psychologią (Freud,Jung) w stosunku do marzeń sennych, to nie zaleca on tłumaczenia snów ani na wyparcia, ani na symbole. Uważa, że sny odnoszą się zawsze do duszy - obrazami mówią o naszej śmierci, ale nie fizycznej, lecz duchowej, która jest związana z dojrzałością i głębią. Hillman apeluje, by ich nie tłumaczyć na język świadomości, lecz "trzymać się obrazu". "Stosunek współczesnej kultury do snów jest odbiciem jej stosunki do śmierci", powiada Hillman. Stawiszyński zaś stawia tezę, że dziś psychologia stała się religią, a to przez Junga, który w swej "Odpowiedzi Hiobowi" kazał Bogu dokonać autopsychoterapii. Broniąc się następnie przed słusznym zarzutem gnostycyzmu ze strony Bubera, przeniósł fenomen wiary w Boga do... świata psychicznego (rzeczywistość "jak gdyby") - więc poza fizykę i metafizykę. Dziś bogiem wielu ludzi stało się "silne, asertywne, radzące sobie w każdej sytuacji ja", zaś jego liturgią - psychoterapia (s.263-4)...
Następnie - odwołując się do "Dziennika" Sándora Máraia - autor referuje stosunek Hillmana do samobójstwa, którego broni. Nie tyle może fizycznego samobójstwa (choć uważa, że człowiek ma do niego prawo), lecz doświadczenia, jakim jest przeżycie śmierci. Otwiera ono przed każdym bezpośrednie doświadczenie tragizmu. To warunek sine qua non odrodzenia się duszy: "Przemiana zaczyna się tam, gdzie nie ma nadziei", powiada Hillman. (s.276) Dlatego psychoterapeuci, perorujący o konieczności pozbycia się wszelkich negatywnych emocji i wybaczania wszystkim (krzywdzącym i sobie samemu), to dla niego szkodliwi prostacy: nikt nie ma prawa żądać od ofiar wybaczenia ich oprawcom (przykłady Celana i Améry'ego).
Sposób, w jaki dziś w kulturze Zachodu traktuje się zmarłych (śmierć w szpitalu, oddzielenie przez firmy pogrzebowe od rodziny, skupienie się wyłącznie na ciele, by wyglądało "jak żywe") jest podobny pod pewnym względem do pornografii. Oba podejścia kompletnie usuwają metafizyczny i psychiczny aspekt zarówno śmierci, jak i miłości.
Wydało mi się pewną niekonsekwencją ze strony autora (a może to Hillman?) najpierw utyskiwanie na fakt, że kryzys religii spowodował wzrost przypadków rozszczepienia osobowości i schizofrenii (s.168), a następnie utrzymywanie, iż "bajki o sensie śmierci", czyli religijne koncepcje zaświatów, to tylko szkodliwy lukier, odsuwający nas od bezpośredniego doświadczania tragedii śmierci. Najwyraźniej Hillman faworyzuje w swej koncepcji religie politeistyczne, które jakoby wciąż są matrycą naszej psychiki, pomimo 2000 lat chrześcijaństwa.
Książka jest w zasadzie kompilacją artykułów, które ukazywały się w dodatku "Newsweek Polska" i pismach "Kronos" oraz "ALBO albo" (2009-11), ale teksty zostały opracowane na nowo tak, że wpasowano je bez szwów w 5 jej części (Wolność od: dzieciństwa, doskonałości, zdrowia, szczęścia i wolności) tak, iż zachowany jest wątek ciągłego opowiadania - każdy kolejny rozdział...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-12-29
"Jeśli science fiction jest literaturą przedstawiającą pomysły, ekstremalne science fiction przedstawia pomysły ekstremalne."
Doprawdy nie rozumiem, w czym zebrane w tej antologii opowiadania mają być ekstremalne... Co zrobiło takie wrażenie na autorze wyboru, Mike'u Ashleyu? To, że niemal u wszystkich autorów widać fascynację nanotechnologią? Że opowiadają o ekstremalnych perspektywach czasowych (miliardy lat do przodu)? Że ludzie w nich pozbywają się cielesności, płci, pozostając jedynie w sferze wirtualnej?
A może tym, że chyba we wszystkich zamieszczonych tu opowiadaniach przedstawiono społeczeństwa, w których jednostka i indywiduum zostały całkowicie odrzucone na rzecz świadomości kolektywnej, która, jak w systemach totalitarnych, decyduje arbitralnie o ich życiu i śmierci tylko ze wzgl. na przydatność tych jednostek dla ogółu? Poza tym jeszcze zagęszczenie pomysłów technologicznych i wątków zaczerpniętych z nauk ścisłych bywa tu na tyle ekstremalne, że przeciętnemu czytelnikowi może to stwarzać problemy z rozumieniem, o co właściwie chodzi. Zadziwiająca jest w znacznej większości tych opowiadań pozycja wszechobecnej i wszechdostępnej biblioteki.
Jak zwykle w antologiach, poziom zebranych utworów nie jest równy. Mnie najbardziej podobały się środkowe opowiadania: "Świat pomiędzy", "Tydzień Solomona Gursky'ego" i "Dywany Wanga".
B.Vallance: Nowi ludzie (The New Humans, 1909) ******
Historyjka opowiadana jak w 18 w., kiedy wymyślano niestworzone podróże - jak przygody Guliwera. Podkreśla to dodatkowo naiwna stylizacja, jakoby opowieść była odnaleziona w porzuconym na pustyni dzienniku, którego autor, Montmerency Merrick, dotarł do ukrytego za niedostępnym łańcuchem gór w Afryce osiedla potomków naukowców, którym zakazano eksperymentowania na ludziach, więc usunęli się poza zasięg cywilizacji. Odizolowawszy się, wymyślili sobie prawa spoza tradycyjnej moralności, za nadrzędne prawo przy arbitralnym uśmiercaniu dzieci i członków swej społeczności uznając wyłącznie eugenikę. Pozostawszy wyłącznie w swym gronie, eksperymentowali do woli na sobie i swych rodzinach, doprowadzając członków społeczności do pozbycia się kośćca, by dowolnie móc zmieniać ich galaretowatą postać. Ponieważ seks jest przyczyną zbrodni, ludzie rozmnażają się tam przez podział lub składają jaja, płeć zmieniają dowolnie, ale zachowali podział na mężczyzn i kobiety - ze wzgl. czysto sentymentalnych. Wszystko podporządkowane jest oszczędności i absurdalnym założeniom naukowym. W parlamencie nikt nikogo nie słucha: argumenty są nieważne - i tak każdy musi głosować na swoją partię. Przy czym najgorszym przestępstwem jest chęć odejścia od powyższych "osiągnięć". Autor najwyraźniej przewidział stosunki społeczne w komunizmie.
Clifford D. Simak: Stwórca (The Creator, 1932-8) ****
Kilka miliardów lat wprzód pod gasnącym Słońcem wśród skarlałej rasy ludzkiej, oczekującej zagłady lub spełnienia się absurdalnych legend o odrodzeniu się ludzkości dożywa swych lat wynalazca-psycholog, który niegdyś z inżynierem, kolegą ze studiów, po latach eksperymentów i wyrzeczeń skonstruował maszynę czasu, jaka przeniosła ich do...laboratorium Boga. Nie trafili tam zresztą sami, dotarły tam jeszcze 2 inne ekipy kosmitów - dzieci tego samego stwórcy, z którymi jednak nie sposób się porozumieć. Zgodnie z niektórymi wyobrażeniami ze Starego Testamentu Bóg wyglądał jak stożek światła i był bogiem egotycznym, zazdrosnym (i małostkowym) i stojącym poza czasem... Okazał się jednocześnie naukowcem wykorzystującym maszyny (do syntezy wszystkiego), eksperymentatorem decydującym arbitralnie o stworzeniu lub zniszczeniu swych dzieł. Odkrywszy boski spisek, zmierzający do zniszczenia ich świata, goście w laboratorium buntują się i unieszkodliwiają chwilowo Boga, ale wskutek zadania maszynie czasu błędnych danych lądowania podczas ucieczki, koleś ląduje za daleko w przyszłości... Teraz może już tylko czekać na zbliżający się kres świata ze skarlałymi ludźmi, którzy obwołali go bogiem.
Ramotka, bez żadnego zaczepienia w nauce, czysta wyssana z brudnego palca fantastyka.
Theodore Sturgeon: Dziewczyna z bebechami z żelaza *******
(The Girl Had Guts, 1956)
Biohorror międzygalaktyczny, który mógł zainspirować scenarzystę "Obcego", ze znakomitym wyczuciem suspensu i elementami humoru. Rutynowa ekspedycja na planetkę Mullygantz II natrafiła na nieznaną formę życia, która ostatecznie okazała się przenośnym żołądkiem, szukającym nowego żywiciela w sytuacji zagrożenia nosiciela. Wydarzenia opowiada uczestnik wyprawy, prosty i dość jurny kapitan Gargan. Ma dość jednoznaczne poglądy na seks pozamałżeński: "Jeśli jesteś singlem, jesteś całkowicie wolna. Jeśli jesteś mężatką, jesteś całkowicie zobowiązana. Jeśli jesteś mężatką i coś zaczyna cię swędzieć, masz wolny wybór - albo nią pozostajesz i niczego nie drapiesz, albo rzucasz małżeństwo w cholerę i drapiesz do woli. Jeśli jesteś singlem, szanujesz więzy małżeńskie." (s.106) Ale jeśli już drapiesz, to lepiej to traktować jako zabawę, niż się potem zadręczać poczuciem winy. I generalnie ludzie sobie z tym radzą, narrator jednak zdaje się przestrzegać przed ekologami, czyli biologami - ci są generalnie szurnięci... (s.109)
Harlan Ellison: Świat pomiędzy (The Region Between, 1970) ***********
Historia Baileya, gościa, który miał w sobie boski pierwiastek: gen sprzeciwu i niezadowolenia. Zabawne, że cała historia zaczyna się od jego eutanazji na życzenie, a później obserwujemy jego bujne życie po śmierci na niechcianej służbie u Sukuba, międzygalaktycznego handlarza duszami poprzez miliardy lat... Dla mnie najbardziej odjechany i najciekawszy koncept tej książki. Niezła orientacja autora w problemach nauki, olbrzymia wyobraźnia, przewrotny humor. Nawet typografia musiała się podporządkować koncepcji autora.
Ian McDonald: Tydzień Solomona Gursky'ego *********
(The Days of Solomon Gursky, 1998)
Sol (nomen omen, gdy będzie odtwarzał postać króla-słońce w szesnastowiecznej Francji), tytułowy bohater, inżynier korporacji zajmującej się nanotechnologią, w trakcie wyczynowej wycieczki rowerowej ze swą narzeczoną Eleną przez góry Sierra de la Sangre de Cristo (ok.1200 m n.p.m) w Meksyku łamie ośkę, co prowadzi do nader dramatycznych wypadków, sięgających miliardy lat w przyszłość...A wszystko zaczyna się od zmonopolizowania przez jego szefa, Adama Teslera, procesu klonowania - wymuszanej na ludziach za wielkie pieniądze nieśmiertelności. Każdy z kolejno przedstawionych 7 dni tygodnia to - jak w Biblii - eon w życiu Sola. Spora wyobraźnia, inspiracja mitologią Blake'a (Urizen, Ulro itp.), kabalistyką i książkami fizyka Franka J. Tiplera, niezgorsza orientacja w problemach fizyki połączona z chwilami niestandartowym, gwarowym słownictwem (autor przekładu pochodzi najwyraźniej z Poznania...), całkowicie konfigurowalni ludzie... A wszystko to oscyluje wokół miłości do jednej kobiety.
Greg Egan: Dywany Wanga (Wang's Carpets, 1996) ********
Jest rok ok. 4500. Jedna z tysięcznych załóg transludzi - sklonowanych Ziemian, wysłanych w kosmos dla poszukiwania obcego życia, natrafia na obcą inteligencję - wbrew temu, co twierdzi antropokosmologia, aksjomatycznie utrzymując, że wszelka inteligencja pochodzi tylko od ludzi. Ci transludzie należą akurat do stronnictwa polis Carter-Zimmerman, które uznało, iż cielesność jest ważną tradycją (mimo, że zamienili ją na oprogramowanie). Dlatego w dobrym tonie jest powracanie od czasu do czasu do niewygodnej cielesności, ale rodzaj ciała i płeć są już całkowicie dowolne ("konwencja względności seksualnej weszła w modę w 23 wieku", s.326;). Dlaczego? Ano ponieważ "fizyczny wszechświat ma trzy wymiary plus czas. (...) Zabawy w wyższe wymiary przeznaczone są dla wyznawców solipsyzmu". (s.334) Są naukowcami, więc nie są wierni aksjomatom, zgodnie z zasadą, że "nie ma Jedynej prawdziwej Ścieżki, na którą niewiernych trzeba zapędzać kopniakami".(s.310) Większość życia ekspedycja spędza w symulacjach, łączenie się w pary jest czasowe - kiedy strony się pokłócą, wymazują na żądanie partnera wspomnienia. Możliwe jest także scalenie umysłów - całkowite i niezależne od płci, zaś różnice wieku (np. rodziców i dzieci) liczy się przy tak długich okresach co najwyżej w procentach. Poprzez zabarwienie skóry, jak poprzez ikony na facebooku, można komunikować rozmówcy kilka standardowych emocji i nastrojów. Każdy naukowiec od razu publikuje w tzw. egzobycie, który potem poprzez Bibliotekę jest dostępny każdemu i tłumaczony automatycznie na wszystkie języki.
A tu okazuje się, że odkryte w morzu planety Orfeusz jednokomórkowe algi złożone z cukrów układają się wg systemu formalnego Hao Wanga...Co świadczy o tym, że się komunikują, ale tylko ze sobą - nie interesując się nic a nic badaniem świata dokoła nich. Czyli solipsyści. Co jest sensem takiego wsobnego bytu, bytu który zamyka się w sobie, jak ofiara rzeczywistości wirtualnej?
James Patrick Kelly: Misja *******
O Madzie z Kolebki (czyli Ziemi), o bombach tożsamościowych i o wartości komentarza dnia 23 czerwca 19834004 roku...(no cóż, "w gospodarce zorientowanej na przyciąganie uwagi liczy się tylko publiczność", s.362) Czyli jak być w związku z własnym statkiem kosmicznym i odlecieć z nim w kosmos (pomimo tego, iż "większość Inteligencji Zależnych nie umie opowiadać dowcipów, ale też nie potrafi popełniać zbrodni", s.355), a jednocześnie znaleźć i wychować sobie faceta, urodzić 50 dzieci i zaludnić opustoszałą w międzyczasie Ziemię. Obowiązują Trzy Uniwersalne Prawa:
1. Niezależne istoty rozumne powinny mieć wolność zachowania indywidualności,
2. mają też wolność manipulacji swą strukturą molekularną,
3. oraz wolny dostęp do szlaków czasowych (podczas i nadczas).
Greg Bear: Mechanizm osądu (Judgment Engine, 1995) *****
W opowiadaniu Beara otrzymujemy obraz ludzkości w przyszłości po tym, jak ta "w ciągu wieku zrzuciła ograniczenia narzucone przez biologię i stała się formami społeczno-umysłowymi, te zaś łączyły się, tworząc Biblioteki, znajdujące się na szczycie hierarchii". A w opowiadaniu jesteśmy świadkami jak przeciw siłom kierującym taką Biblioteką buntują się młodzi adepci i pierwiastek żeński. Występują oni przeciw ideologii Centrali Nauczycieli, jaka stworzyła Naszość, rodzaj jedynej partii kierującą się autorytarnym przekonaniem, iż "w systemach podlegających prawom czasu, w których zachodzą dynamiczne zmiany, niemożliwe jest zaistnienie ostatecznego etycznego rozwoju" a więc "zwiększenie komplikacji bytu (a w efekcie przyrost inteligencji) prowadzi do nieuzasadnionego niszczenia bytów podrzędnych" (s.411) - czyli że błędy są nieuniknione a sprawiedliwość nierealna, że jedne narody żerują na innych i to jest naturalne (to już zgodne z ideologią nazistów). Innymi słowy znana zasada każdej rewolucji: "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą". Zasada ta jest wpajana młodym na siłę na zasadzie aksjomatu, wszelkie inne poglądy traktując jako błąd. Jednym z trybutariuszy Naszości jest nauczyciel, którego przodkiem był Wasilij - apodyktyczny i egotyczny naukowiec i profesor, który był bardziej lojalny wobec swej formacji społecznej niż żony. Na chwilę przed Ostatecznym Przejściem, czyli jakimś rodzajem Sądu Ostatecznego, którym kieruje Koordynator Przejścia, okazuje się, że ów Koordynator jest związany ze świadomością żony Wasilija, Elizawiety, jaka się z nim rozwiodła i pamięta ich małżeństwo jako traumę. A ponieważ Wasilij nie był zdolny do miłości - więc i całe z niego czerpiące dziedzictwo - Naszość - skazana jest na zagładę - nie dostąpi zbawienia, nie przejdzie przez ucho igielne... No chyba, że Elizawieta jeszcze raz poczuje los kobiety radzieckiej i się ugnie. Trudno się oprzeć wrażeniu, że nie mówi się tu o mocarstwowym i agresywnym bycie i działaniu współczesnej Rosji oraz o dziedzictwie twórców państw autorytarnych, tyle że w wymiarze fantastyki.
Jerry Oltion: Nażarci ***
Jakiś pierd - anglosaski, fekalny żart.
"Jeśli science fiction jest literaturą przedstawiającą pomysły, ekstremalne science fiction przedstawia pomysły ekstremalne."
Doprawdy nie rozumiem, w czym zebrane w tej antologii opowiadania mają być ekstremalne... Co zrobiło takie wrażenie na autorze wyboru, Mike'u Ashleyu? To, że niemal u wszystkich autorów widać fascynację nanotechnologią? Że opowiadają o...
2018-01-26
"Spotkaliśmy się z J. wieczorem w restauracji przy plaży Copacabana w Rio de Janeiro."
Książka o szamańskim poszukiwaniu opiekuna i radzeniu sobie z własną niewiarą w siebie i niezadowoleniem z własnego życia, w tym z wygasaniem miłości do partnerki, przesiąknięta terminologią ezoteryczną i okultystyczną ("wojownik światła", alchemiczny motyl - symbol przemiany, "rytuały" Crowleya o paramasońskim charakterze itp.) i praktykami New Age (channeling). Dlatego dla jednych to bełkot, dla innych - zagubionych więc wciąż "poszukujących" - historia terapeutyczna, jakie pisał i Hesse, jakimi mogą też być mity lub stare legendy.
Zgodnie z deklaracją autora, historia ta to opisany po kilku latach, ubarwiony nieco fantazją epizod autobiograficzny (książka napisana na początku 1992 roku, podróż miała się odbyć jesienią, między 9.09. a 17.10.1988, po napisaniu "Alchemika"). Paulo wraz z drugą (w innych źródłach biograficznych: czwartą) żoną Chris (malarką Cristiną Oiticica), która obawia się go puścić samego, ponieważ jej partner ma tendencje autodestrukcyjne, wybiera się na pustynię (tu: Mojave w USA), by spędzić tam 40 dni - niczym dawni prorocy czy sam Jezus - w celu spotkania swego anioła stróża. Ma mu pomagać młody...czarownik. Podczas tej podróży Paulo wyrzeka się swej przeszłości, w której w latach 70ych oddawał cześć Bestii, przewodząc czarnym mszom i pisząc dla Raula Seixasa (ale też dla innych brazylijskich wykonawców, jak Maria Bethania - nota bene muzyka całkiem ciekawa, np. płyty Krig-ha, Bandolo!, O Rebu, Gita) teksty piosenek inspirowane satanizmem, m.in. książkami Aleistera Crowleya (zresztą, Beatlesi też go czytali: to o nim pisze Coelho jako o Bestii, sportretowanej na okladce płyty "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band"). Wyznaje, że nie wierzył w istnienie Zła, lecz to go fizycznie dosięgło i był wobec niego całkowicie bezradny - dlatego zaczął szukać opieki "po drugiej stronie mocy". Jednak czyni to, co ciekawe, w ten sam szamański sposób. Zamienił czarną magię na białą, nie wiem po co miesza do tego religię (modlitwy, odwołania do Biblii). Jego podejście to synkretyzm magiczno-religijny, sam przyznaje się na swej oficjalnej stronie do neopogaństwa spod znaku wicca. I nawet jeśli można by się zgodzić z tym, co pisze o miłości:
"Jeżeli chcemy najpierw pozbyć się swoich wad, żeby dopiero potem spełniać marzenia, nigdy nie dotrzemy do bram Raju. Jeżeli jednak pogodzimy się z własnymi niedoskonałościami i mimo wszystko uwierzymy, że zasługujemy na szczęście, otworzymy ogromne okno, przez które w nasze życie wkroczy Miłość. Nasze słabości znikną jedna po drugiej, ponieważ ludzie szczęśliwi patrzą na świat z Miłością, a jej siła odnawia wszystko, co istnieje we Wszechświecie." (s.184-5),
to pozycja Miłości w tym światopoglądzie nie ma tu nic wspólnego z chrześcijaństwem. Trudno mi uwierzyć w szczerość tych enuncjacji - być może tak samo, jak nie wierzył w Zło, praktykując jego kult, teraz postępuje z Dobrem i Miłością. Podejrzewam - nie bezpodstawnie, - że to maska (Coelho pisze w powieści, że błogosławieństwo samego udawania, grania "świętego teatru" w rytuałach, kiedy gra się role ludzi mocnych i uduchowionych, pozwala psychologicznie podnieść się człowiekowi we własnych oczach, podczas gdy ta sama "praca" z niskimi uczuciami i złem, jak w satanizmie, powoduje, że "aktorzy" zaczynają wierzyć, że są gorsi, niż myśleli, por.s.128). W najlepszym razie ta zamiana mocy to próba ucieczki od praktykowanego okultyzmu, podyktowana strachem. Lub chęcią zysku, bo czarostwo, zwłaszcza na Zachodzie, staje się coraz bardziej modne. Kluczem powodzenia tego typu książek jest to, co Coelho pisze tu o zasadzie Wielkiej Bestii (Crowley): "jak wiadomo ludzie czują szczególny respekt wobec tych,co rozprawiają o sprawach zrozumiałych tylko dla wybranych" (s.95).
Efekt terapii wypadł, wydaje się, dla autora pozytywnie: nie zmienia wciąż pracy, nie porzuca kobiet - wciąż z żoną są razem (a pisze w powieści, że zamierzał to zrobić). Zrozumiał bowiem (ach!), jak odróżnić zadurzenie od miłości: "Zadurzyć się to stworzyć sobie w sercu czyjś wyidealizowany obraz.(...) Miłość to dzielenie świata z drugą osobą".(s.169) Proste, prawda? A na następnej stronie: "Pewnie zadurzę się jeszcze nie raz", przyznał uczciwie. Nie czuł się winny. Nie jest źle czasem się zadurzyć. To dobra sprawa, urozmaicenie, przypływ adrenaliny.
Miłość natomiast to coś zupełnie innego. Za miłość warto zapłacić każdą cenę i nie należy rozmieniać jej na drobne. (s.170). Ale, ale, na jakie drobne? Nie na te zadurzenia? Co się więc zmieniło w podejściu Paula? Nie porzucać, tylko mieć sobie inne kobiety równolegle? A żona ma przecież swoją "ścieżkę wybaczenia". Połączyć magię z religią? Czemu nie. A wszystko to, bo "anioł mu powiedział":
Dobrze, jeżeli się trzymasz jednego,
a od drugiego ręki swej też nie odejmiesz (Koh 7,18),
Więc Paulo to zrozumiał po swojemu: panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, trochę religii, trochę magii, trochę miłości, ale i trochę zadurzenia.
Że u Koheleta jest ciąg dalszy tego zdania:
bo kto się boi Boga,
tego wszystkiego uniknie.
jakoś mu umknęło. Wybieramy sobie, co nam się podoba i wtedy jest git. Ale to przecież "anioł" mu tak poradził. Trzeba było 40 dni w poszukiwaniu cudu na pustyni. Cóż, każdy ma taki cud, na jaki sobie zasłuży.
Można jednak powiedzieć, że zadanie, jakie prowadzi narratora Paulo podczas jego podróży przez pustynię ma uniwersalne znaczenie dla zmiany każdego życia: "Zerwać pakt. Przyjąć przebaczenie. Zrobić zakład."
Innymi słowy: zerwać z codzienną rutyną, przebaczyć sobie, postanowić coś nowego. Może nic, co istotne, nie jest odkrywcze?
"Spotkaliśmy się z J. wieczorem w restauracji przy plaży Copacabana w Rio de Janeiro."
Książka o szamańskim poszukiwaniu opiekuna i radzeniu sobie z własną niewiarą w siebie i niezadowoleniem z własnego życia, w tym z wygasaniem miłości do partnerki, przesiąknięta terminologią ezoteryczną i okultystyczną ("wojownik światła", alchemiczny motyl - symbol przemiany,...
2018-11-08
"Stopniowo uświadomił sobie, że koń zniknął."
Znakomicie opowiedziana historia fantasy odwołująca się jednak mocno do historii - przeszłości Wlk. Brytanii i Skandynawii z przełomu VIII-IX w. Wszystkie nazwy autor co prawda zmienia, pozostawiając tylko tropy do tych historycznych. Dzięki temu zabiegowi nikt nie potrzebuje kojarzyć i konfrontować ukazanych ludów i wydarzeń z realną historią Europy. Ale szarada jest dość prosta. Łupieżczy Erlingowie (wikingowie) od lat najeżdżąją coraz lepiej organizujących obronę kraju Anglcynów (już raczej Anglo-Sasów niż Brytów) i zwaśnionych między sobą Cyngaelów (Celtów, czyli Walijczyków i Szkotów). Kult Dżada (ang. Jadd - brzmi niemal jak Jezus w wersji jawajskiej: Jah lub może Judejczyk, nawet jeśli jego symbolem jest słoneczny dysk zamiast krzyża) odwołujący się do światłości dnia i pokoju jednoznacznie można skojarzyć z chrześcijaństwem. Król Aeldred przypomina Egberta - pierwszego króla Anglo-Sasów, który połączył rozproszone wcześniej prowincje angielskie, stara się też usilnie ucywilizować swój kraj na wzór starszych i bogatszych prowincji Południa (m.in. sąsiada zza morskiej cieśniny - Ferrieres, czyli Francji; w jednym miejscu nazwany jest z imienia król Carloman/I/, który miał umrzeć 25 lat wcześniej, zaś obecny władca /Karol WIelki/ walczy na zachodzie z powodzeniem z władcami Al-Rassanu, czyli z Maurami). Ale, jak już wspomniałem, odwoływanie się do prawdziwej historii nie jest tu wcale potrzebne, ponieważ Kay rozwija opowieść jak sagę, dodając jej tylko odcieni, czerpiąc z odmiennych wierzeń, charakteru i tradycji tych 3 ludów.
Fascynujący jest obraz świata duchów - tworzonych na obraz i podobieństwo bóstw skandynawskich (Ingavin i Thünir to zamienniki Thora i Odyna, Fella, wersja Freii; pojęcia nazywane autentycznymi skandynawskimi pojęciami - volur to kapłanki magii miłosnej Freii, seiðr - wikińska magia) lub celtyckich (święte lasy, Orszak królowej elfen, spruagh, imię Cafall - "wierzchowiec", imię ulubionego psa króla Artura).
Autor tworzy bardzo koherentną wizję świata, motywacje jednostek są zrozumiałe i uzasadnione. Ciekawy pomysł, z którym spotykałem się już w literaturze fantastycznej (m.in. Žamboch w "Wylęgarni", Poul Anderson w "Zaklętym mieczu"), że nowa wiara wypiera starą nie dlatego, iżby tamta była mniej prawdziwa, lecz przez coraz mniejszą liczbę wierzących i zapominanie lęku przed dawnymi bóstwami. To je osłabia, tracą moc, skrzydła (i tym samym zdolność latania), w końcu usuwa je to w niebyt. Wierzący w nowego boga mają wątpliwości, nie jest od nich wolny także najwyższy kapłan Cyngaelów, Ceinion z Llywerth, który nie potępia nikogo, ponieważ sam wie, że nie istnieje całkiem fałszywa wiara. Tak mówi w pewnym momencie do króla Aeldreda: "Wierzę, że to, co mówi nam doktryna...staje się prawdą. (...) Że nauczając jej, pomagamy jej stać się istotą świata Dżada. Jeśli obok naszego świata istnieje pół-świat, duchy, moce, to...nadchodzi ich koniec. To czego nauczamy, będzie prawdą, częściowo dlatego, że my tego nauczamy."(s.358) I tak może być z każdą wiarą, także polityczną, niezależnie od tego, czy jest dobra, czy zła, niestety.
Mimo, że na początku książki natykamy się na 2-stronicowy (częściowy!) spis postaci, nie jest on w gruncie rzeczy do czytania potrzebny. Autor tak zręcznie prowadzi narrację, że świetnie wszystkie postaci na bieżąco kojarzymy. Co najwyżej po przeczytaniu można na to spojrzeć, by sobie przypomnieć imiona. Świetna - sprawnie i ładnie językowo opowiedziana - opowieść, oparta na celtyckich wierzeniach i historii średniowiecznego podboju Anglii przez Anglo-Sasów. Temat i czas podobne do "Zaklętego miecza" Poula Andersona, jednak Anderson pisze baśń rodem z sag i mitów - akcja toczy się w dużej mierze w świecie bogów i elfów, którzy posługują się ludźmi trochę jak marionetkami. Chrześcijaństwo tam dopiero przychodzi, gdy tu mamy narrację opartą na rozsądku i wierze w nowego Boga i to ludzie dzierżą życie w swych rękach, choć odwołują się do "pół-świata".
Nawet jeśli to tylko rozrywka, jest ona całkiem niezła. Szkoda tylko, że ze źródeł, z jakich korzystał autor, by poznać świat wikingów i dawnej Anglii (nazwiska podaje w posłowiu) chyba zupełnie NIC nie zostało przetłumaczone na polski...
"Stopniowo uświadomił sobie, że koń zniknął."
Znakomicie opowiedziana historia fantasy odwołująca się jednak mocno do historii - przeszłości Wlk. Brytanii i Skandynawii z przełomu VIII-IX w. Wszystkie nazwy autor co prawda zmienia, pozostawiając tylko tropy do tych historycznych. Dzięki temu zabiegowi nikt nie potrzebuje kojarzyć i konfrontować ukazanych ludów i wydarzeń z...
2018-10-25
"- Cóż takiego oni w tym widzą, co?"
No właśnie: co takiego ludzie widzą w podróżowaniu? Zwłaszcza do sztucznych, turystycznych rajów, które w gruncie rzeczy są tylko fabrykami obsługującymi niewybredne masy ludzkie, żądne doświadczenia raju na ziemi z jednej strony, z drugiej zaś źródłem niezłego zarobku dla wąskiej grupy rządzących biznesem turystycznym, którzy cynicznie eksploatują zasoby naturalne i kulturę lokalną, przerabiając je na nieautentyczny "produkt turystyczny".
Lodge w swej powieści miesza dwa porządki, w których obietnica raju gra istotną rolę. Jeden mówi o raju na ziemi, jaki obiecuje reklama i turystyka, a którego chcą zażyć (choćby tylko w dwa tygodnie swego urlopu) pragmatyczni racjonaliści. Drugi to raj eschatologiczny, obietnica wiecznej szczęśliwości po śmierci, jaką składa wiernym religia (tu głównie teologia katolicka), lecz który trudno połączyć z rozumem.
Autor na hawajską plażę Waikiki, do centrum masowej turystyki w stylu amerykańskim wysyła Bernarda Walsha - ukrywającego się przed życiem byłego księdza, który utracił wiarę, teraz wykładowcę teologii - z misją pomocy swej ciotce Ursuli w uporządkowaniu jej spraw doczesnych, w tym w pojednaniu się ze skłóconą i niepotrafiącą ze sobą rozmawiać irlandzką rodziną. Okazuje się, że pomysł taki nie musi być wcale sztuczny i wymyślony. Akcja rozwija się naturalnie, a najlepsze, obok nienachalnego humoru, są szczere rozmowy bohaterów o erotyce i teologii. Narracja w dużej części książki jest prowadzona w formie pamiętnika Bernarda, który przedstawia w nim swoje niespełnione, pełne porażek i zahamowań życie oraz aktualne wydarzenia. W swym klimacie, jeśli chodzi o czas dzieciństwa i dorastania, ów pamiętnik jest bardzo podobny do tego, co opisał Joyce w "Portrecie artysty z czasów młodości" - paternalizm i skrytość w stosunkach rodzinnych, kurczowy, niepogłębiony katolicyzm, zahamowania wobec erotyzmu, silny lęk przed grzechem to, zdaje się, wspólne doświadczenie wielu Irlandczyków. Swą spowiedź literacką bohater czyni nadzwyczaj szczerze i bez zahamowań, co ma uzdrawiające, terapeutyczne działanie nie tylko na postaci występujące w powieści, lecz wywiera niewątpliwie wrażenie również na czytelniku, który z zadowoleniem obserwuje przyśpieszoną socjalizację byłego księdza przez erotykę. Bo jego irlandzki purytanizm i wstydliwość szybko znikają, gdy podda się przyjacielskiej, lecz fachowej terapii jeszcze młodej pani psycholog ("Może psycholodzy zajmą w przyszłości miejsce księży. Może już się tak stało.", s.126) po przejściach - energicznej Yolandzie Miller. Równie wyzwalające są szczere rozmowy rodzinne. Autor, podobnie jak jego bohater Bernard, mówi o sobie, że jest "katolikiem-agnostykiem". I w ogóle wiele wskazuje na to, że powieść "Co nowego z raju" zawiera wątki autobiograficzne. Również wymyślone miasto Rummidge nosi charakterystyczne cechy rodzinnego Birmingham, gdzie pisarz się urodził i mieszka. Sama powieść wpisuje się w główny nurt tematyczny prozy Lodge'a (seks i katolicyzm, lekka satyra na środowiska uniwersyteckie).
Autor z dużym znawstwem, ciepłą ironią i humorem pisze o zawiłościach i modach współczesnej, nie tylko katolickiej teologii, nie rezygnując też wcale z pełnego życzliwości podejścia do człowieka, jego wątpliwości, słabości i pragnień. Kulminuje to chyba w sytuacji na mszy, kiedy ksiądz prosi tych, którzy z różnych względów (np. rozwód, niesakramentalny związek) nie mogli przystąpić do komunii, by podeszli po błogosławieństwo... Aż dziwne, że pod koniec lat 80tych, kiedy toczy się akcja powieści, są jeszcze w Europie tacy ludzie, jak Bernard Walsh. Z drugiej strony właśnie ta jego niebywała współcześnie prostolinijność i uczciwość wywiera najgłębsze wrażenie właśnie na ludziach "tego świata". Co zaś do samej religii i jej losów we współczesnym świecie, to autor konstatuje, że tym, co wielu ludziom dziś z niej pozostaje, to już nie wiara, lecz jedynie "potrzeba religijna", jak pisał o tym teolog Cutter, zasadzająca się na potrzebie wierzenia, iż skoro zostaliśmy tak skrzywdzeni, poniżeni, unieszczęśliwieni w życiu na ziemi, to musi być jakieś inne życie, choćby po śmierci, które nam te cierpienia wynagrodzi. Tylko, jeśli wstawimy tę frazę w Credo, jak to dla żartu czynił Bernard ze studentami teologii: "Wierzę w potrzebę religijną..." zamiast w jednego Boga, to rzeczywiście chyba można "pęc ze śmiechu"...
Najmocniejszy dla mnie tekst tej książki to zdanie (a mówi żona do męża): "Nigdy nie okazałeś mi nawet odrobiny tego współczucia, które masz dla niej".
No to "aloha": witaj, żegnaj, kocham cię.
P.S. Tłumacz chyba przedobrzył, pisząc o "Zakonie świętego Kolumby": święty Kolumba opat z Hy, ani też żaden inny Kolumban (Starszy lub Młodszy) nie są patronami żadnego zakonu. Tu chodzi o Zakon Rycerzy Kolumba - Krzysztofa Kolumba. A tego, jak dotąd, nie obwołano świętym...(s.271).
"- Cóż takiego oni w tym widzą, co?"
No właśnie: co takiego ludzie widzą w podróżowaniu? Zwłaszcza do sztucznych, turystycznych rajów, które w gruncie rzeczy są tylko fabrykami obsługującymi niewybredne masy ludzkie, żądne doświadczenia raju na ziemi z jednej strony, z drugiej zaś źródłem niezłego zarobku dla wąskiej grupy rządzących biznesem turystycznym, którzy cynicznie...
2018-01-08
"Zadźwięczał telefon."
Pierwszy horror Mastertona, napisany w 1974 roku, wkrótce po ślubie. Z Polką. Wielu obcokrajowców zmaga się z tą traumą, ale akurat Wiescka (Wiesia) z pewnością nie była inspiracją jego utworów. Co cieszy. Widzę jednak, że powieść ta mogła 20 lat później inspirować innych autorów - polskich ("Domofon" Miłoszewskiego - blokada budynku przez złą moc) i nie tylko polskich ("Wylęgarnia" Žambocha - koncepcja powiązania mocy duchów czy sił nadnaturalnych z ludzką wiarą w nie: im więcej ludzi w niego wierzy, tym demon potężniejszy). Każda istota żywa, ale też góry, jeziora, kamienie oraz wytwory ludzkie mają swego manitou, który działa zgodnie z naturą tej istoty lub rzeczy. To podstawa wierzeń indiańskich i założenie wstępne powieści. Bo "Prawdziwa magia tworzona jest przez sposób, w jaki człowiek posługuje się swym otoczeniem." (s.106)
W kwestii klęski Indian w walce z białymi też tu mamy jasną koncepcję: Blade twarze miały o wiele słabszą magię, niż indiańska, ale tak olśnili Indian cudami swej techniki, że ci stracili wiarę we własną magię - no i wtedy musieli ulec... Zdaje się, że tak samo padał przemysł krajów socjalistycznych po przejściu na kapitalizm. Technika przejmuje siłę magii, również wyrażającą się w wierze w samego siebie.
Siłą "Manitou" jest bez wątpienia humor i wątek indiańskich wierzeń. Powieści opierające intrygę na seansach spirytystycznych uważam a priori za ramotki cofające nas w lata 20e, ale tu bohater - stosunkowo młody szarlatan Erskin - jest na tyle racjonalny i dowcipny, że musi budzić sympatię. Jego rezerwa wobec magii od razu nam mówi, że jest zawodowcem: zna się na ludziach i na rynku usług, a to w jego zawodzie jest najważniejsze. Jest też bezpośredni, jak prawdziwy Amerykanin. I ma równie amerykański, nabożny stosunek do wiedzy bibliotecznej, bowiem informacji na temat wszystkiego, w tym: Indian, magii, okultyzmu szuka przede wszystkim w książkach (choć nieco zaskakująca wydała mi się wzmianka autora o "indiańskiej literaturze" - zbyt wiele jej chyba nie było?). Masterton posiadł zdolność sugestywnego i bardzo zwięzłego charakteryzowania sytuacji i postaci, np.: "Dr Hughes był niewysokim mężczyzną, wyraźnie zmęczonym i wyglądającym tak, jakby gwałtownie potrzebował weekendu w górach". Dzięki temu akcja szybko staje nam przed oczyma. A to pozwala nam "wyświetlić sobie film w głowie" - z pewnością lepszy, z ciekawszymi postaciami i efektami, niż to, co co zrobił w 1978 roku reż. Girdler (trudno się oprzeć wrażeniu, że horrory starzeją się najszybciej).
"Zadźwięczał telefon."
Pierwszy horror Mastertona, napisany w 1974 roku, wkrótce po ślubie. Z Polką. Wielu obcokrajowców zmaga się z tą traumą, ale akurat Wiescka (Wiesia) z pewnością nie była inspiracją jego utworów. Co cieszy. Widzę jednak, że powieść ta mogła 20 lat później inspirować innych autorów - polskich ("Domofon" Miłoszewskiego - blokada budynku przez złą moc) i...
2015-11-22
Дай мне позитива, лучик солнца дай,
Как хорошо, ещё удача подыграй!
Милая барышня дай, дай, дай
Мне надежду снять с тебя одежду! (БоуДя)
Opowiadania Dienieżkinej przypominają mi trochę "Pierwszy krok w chmurach" Hłaski - traktują o tym samym, trudnym wieku przechodzenia z dzieciństwa w dorosłość i jest w nich podobny nihilizm i brutalność zetknięcia się z "prawdziwym życiem" i obojętnością świata. Ale ponieważ jest to 50 lat później, a w Rosji właśnie rozpadł się cały system, głównie polityczno-ekonomiczny, ale nie funkcjonuje już także "moralność socjalistyczna", przekaz jest siłą rzeczy inny, w wielu aspektach bardziej dosadny. Seks jest nowym fetyszem, dzieci pozostawione są same sobie, a romantyczne resztki wiary w miłość giną jak ryby wyrzucone na brzeg. Nie ma tu miejsca dla słabych i wrażliwych - jeśli nie poradzisz sobie sam, rozdziobią cię mewy. W odróżnieniu od debiutu Hłaski dodatkowym zwornikiem opowiadań rosyjskiej autorki jest muzyka - dziś nieodłączny element życia każdego młodego człowieka. Niemal każde z nich zaczyna się takim muzycznym mottem, odwołania do rosyjskich i amerykańskich piosenek, głównie zespołów końca lat 90tych, jak Zemfira, Delfin, Zdob Si Zdub, Bloodhound Gang, Radiohead czy Foo Fighters pojawiają się również w tekście. A jest to o wiele ambitniejsza muzyka i lepsze teksty, niż te, których słuchają dziś studenci w Polsce. Lata 90te to w rosyjskiej kulturze okres rockowego boomu, jaki gdzie indziej miał miejsce w końcu lat 60tych, nie dziwi więc, że akcja większości opowiadań, gdy już rozgrywa się w środowisku studentów (w Rosji przeciętnie 16-23 rok życia), toczy się wokół imprez z kolegami, tworzącymi zespoły muzyczne i starającymi się żyć życiem rockendrollowców - to najlepszy sposób, by znaleźć się w centrum zainteresowania dziewczyn. A te, wciąż niepewne siebie, mogą zostać co najwyżej ich groupies. I ta regularność mijania się, charakterystyczna dla młodości: nieszczęśliwe miłości bez wzajemności - dotyczy to jednakowo dziewcząt i chłopaków. Wśród jednych i drugich są bowiem młodzi i bardzo wrażliwi ludzie, których niewinność i bezbronność styka się z okrucieństwem i brzydotą świata. I to ich znieczula i zamyka, a niekiedy może wręcz zniszczyć fizycznie.
Tom rozpoczynają 4 dłuższe opowiadania: "Daj mi!" (jak w piosence lwowskiego rapera BouDii: "trochę słońca!", a nie tego, co sobie pomyśleliście patrząc na okładkę książki), "Song for lovers", "Waleroczka" i "Uczucie 'na dysdans'". W trzech z nich przewijają się po części te same postaci, a opowiadanie "Waleroczka" - tekst o 12-15 letnich dzieciach na koloniach - jest niejako zapowiedzią, co się może dziać z tą w sumie grzeczną młodzieżą kilka lat później, ale też jakim trzeba być, by przetrwać. Wśród kolejnych 7 krótszych opowiadań 3 mają rys horroru socjalnego z elementami fantastyki ("Wasia", "Postscriptum" i "Ty i ja"), jedno makabrycznego żartu w stylu Woody Allena ("Śmierć na czacie"). Ich agresję i turpizm w surrealnej rzeczywistości Rosji poradzieckiej można jednak przyjąć niemal za realizm á rebour. Cóż, patologia otoczenia może się odcisnąć mocno na psychice.
Można się rozwodzić nad upadkiem moralnym młodych ludzi w przedstawionej rzeczywistości, jednak samej młodzieży obraz ten nie szokuje. A był przecież pisany właśnie dla niej, nie dla pokolenia ich dziadków - Dienieżkina jako autorka nie chciała bowiem czytać w kółko "o starych ciotkach i wujkach pokolenia swych rodziców", zapragnęła więc sama napisać coś dla swych rówieśników. I trafiła do odbiorców. I myślę, że nie jest to wcale świat i wrażliwość zarezerwowane wyłącznie dla Rosji - to sytuacja z każdej dyskoteki: młodzi ludzie traktują dziś miłość i seks jako poznawczy eksperyment na sobie: trzeba to jakoś przejść, poznać, mieć za sobą. Bywa to brutalne. A ból tego zderzenia i rozczarowanie można maskować nihilizmem bądź obojętnością. Nie znaczy to jednak, że wewnątrz nie ma w nich tęsknoty za miłością, tak jak to wyraża piosenka "Song for lovers" Richarda Ashcrofta - tytuł i leitmotiv jednego z dłuższych opowiadań, w 10 rozdziałach przedstawiający postaci kilkorga znajomych z jednej grupy uniwersyteckiej:
Oh brother won't you lend a hand
I'm alone in a room and I'm waiting for love
I don't know when this trains gonna stop
But I'm telling you friend
I don't want to get up
Дай мне позитива, лучик солнца дай,
Как хорошо, ещё удача подыграй!
Милая барышня дай, дай, дай
Мне надежду снять с тебя одежду! (БоуДя)
Opowiadania Dienieżkinej przypominają mi trochę "Pierwszy krok w chmurach" Hłaski - traktują o tym samym, trudnym wieku przechodzenia z dzieciństwa w dorosłość i jest w nich podobny nihilizm i brutalność zetknięcia się z "prawdziwym...
2017-11-16
"Ja, Josephine Linc.Steelson, czarnucha od prawie stu lat, otworzyłam dziś rano okno w porze, kiedy inni jeszcze śpią, wciągnęłam powietrze i powiedziałam: Czuć suką."
Wydało mi się zastanawiające, skąd francuski autor, nota bene dramaturg, wpada na pomysł napisania powieści o katastrofie Nowego Orleanu podczas huraganu Katrina w 2005. Chyba nie dlatego, że Luizjana była kiedyś kolonią francuską? Podejrzewam, że prawdziwą inspiracją jest raczej "Burza" Shakespeare'a i możliwość pokazania ludzkich namiętności i zachowań w obliczu kataklizmu, który również dla mistrza dramatu wszechczasów jest metaforą nie tyle śmierci, zagłady, kary boskiej, czy odwetu natury na nieszanującej jej ludzkości, co przede wszystkim mocy szalejących w człowieku uczuć.
Te niszczycielskie uczucia, ukazane poprzez koleje życia całkowicie odmiennych bohaterów (jedyne, co ich łączy, to fakt, że większość z nich jest czarna) sprowadzają wewnętrzną śmierć i sieją wewnętrzne zniszczenie nie gorzej od huraganu wokół. A jedyną drogą ratunku jest nadawanie swemu życiu sensu (navigare...). Co dla Gaudé stanowi sens życia? Wierność - sobie i innym. I dawanie siebie innym. To ta wierność daje poczucie spełnienia, które pozwala spokojnie umierać. "To jedno trzyma świat w ryzach - wierność temu, co się wybrało" - pisze Gaudé.
Cóż to za uczucia, z którymi muszą się mierzyć jego bohaterowie? Powieść składa się z krótkich akapitów, którymi są monologi wewnętrzne bohaterów. Najczęściej słyszymy głos najbardziej przejmującej bohaterki - Josephine Linc.(Lincoln - dla uczczenia pamięci prezydenta Abrahama Lincolna, który zniósł niewolnictwo w USA) Steelson, "stuletniej czarnuchy", który jest głosem wszystkich czarnych, którzy jeszcze w 20 w. byli bezkarnie zabijani i prześladowani. Ona zachowuje i przekazuje dalej świadomość przeszłości - pamięć walki niewolników o godność i ich dumę. Choć jej nieustająca zemsta na białych, polegająca na codziennym objeżdżaniu autobusem miasta, by manifestować i egzekwować swe prawo do siadania obok nich (na południu zniesiono segregację rasową dopiero w latach 60ych) nosi, obok niezgody na poniżenie, jakiś zabawny element zemsty i nienawiści do białych. Zresztą, to jej piętnowanie białych jest uzasadnione - zamordowali w młodości jej męża i nikt jego morderców nie osądził. Dlatego, że nawet nie szukano zaginionego gdzieś na bagnach "czarnucha", ani nie odbył się żaden proces, ona sama musi napiętnować całe społeczeństwo, które toleruje taką zbrodnię. Osądza więc wszystkich aż po swój kres. Ale też widzimy, że jej słuszny gniew przeradza się w przewrażliwienie - chorobliwą pretensję o wszystko: najpierw ucieka przed ewakuacją, a potem czyni białym wyrzuty, że "jak zwykle czarnych zostawiono swemu losowi". Unosi się nad nią atmosfera szamanki woodoo - na odległość rozumie i wyczuwa naturę, jej przypływy i odpływy, rozpoznaje i wyczuwa losy ludzi. Mimo, że sam huragan nazywa dziwką. Chyba nie dlatego, że to akurat Katrina (męskie imiona nadaje się huraganom od 1979 roku - na zmianę z żeńskimi)? Mimo wszystko zachowuje spokój wewnętrzny wobec kataklizmu - tak, jak dziecko Rose, Byron (lord Byron: Lepiej raz przepaść w zaburzone fale/Niźli żyć gnijąc po trochu na skale; "Giaur"). Oboje jakby słyszeli zew natury w sobie, wiedząc, że im nic złego nie uczyni. Sprawiedliwy i niewinne dziecko nie mają czego się lękać. Podobnie, acz w inny sposób odczuwa to karzeł, Joe the Cripple, który czeka na kataklizm niemal jak uczeń Nosferatu czy wyznawca szatana na swego pana. A ten jakby wynagradza go za wierność - nawet aligatory nie czynią mu krzywdy.
Kolejni bohaterowie to:
Rose Peckerbye, która poczuła się zdradzona przez Keanu, jedyną miłość - zostawił ją na łaskę losu, szukając przygód i "prawdziwego życia", przez co ona straciła siłę i cel swego, a dodatkowo obwinia się sama przed sobą o splugawienie tego uczucia, spłodziwszy dziecko z kimś przypadkowym, kto ją potraktował jak dziwkę. Nie była więc wierna ani sobie, ani miłości, a teraz sama siebie gnębi poczuciem winy.
Keanu Burns, jej chłopak, jest rozczarowany "męskim" życiem, które wybrał, ma też wyrzuty sumienia - nie tylko zostawił Rose dla przygód, lecz obwinia siebie dodatkowo o śmierć kolegów - wydawało mu się więc, że idzie za swym pragnieniem, a nie był wierny nikomu. I właśnie dziwka w burdelu ("czuje, że go spoliczkowała, a jej słowa zapadły w niego i wie, że nigdy się ich nie pozbędzie, wie, że go zdeptała, bo on nie ma niczego, czemu mógłby dochować wierności, niczego, co daje ukrytą siłę, nic, poza whisky i kanapą, i stąd cała jego ohyda", s.154) uświadamia mu, że ludzie mają godność, którą mogą odebrać sobie tylko sami.
Ksiądz, którego chwiejność, niepewność powołania, odraza do słabszych i błądzących jest skrzętnie skrywana pod maską chrześcijaństwa. Huragan bierze za gniew Boży i nieudolnie stara się być narzędziem zniszczenia, zapominając, jakiego Boga jest wyznawcą. Kataklizm ma funkcję - "niech będzie pochwalony strach, od którego stajemy się lepsi" (s.47), nie każdy jednak jest w stanie to właściwie zrozumieć, gdy boi się zanadto tylko o siebie.
Więźniowie, którzy dzielą się na dwie przypadkowe grupy (żadnej solidarności - każdy tylko o siebie się troszczy) - żądną władzy i rabunku pod wodzą Tockpicka i zamierzającą po prostu uciec, zwrócić sobie wolność, pod przewodnictwem Buckeleya - czują nienawiść do tych, którzy ich wsadzili, ale w większości nie potrafią oderwać się od swej żądzy i morderczej natury - potrafią tylko brać, nie dając od siebie nic nikomu. Nie są wierni wolności.
Autor umiejętnie w dwu akapitach zagęszcza i miesza głosy - splata myśli różnych postaci: raz tuż przed huraganem, jakby jego nadejście wprowadziło jakieś magnetyczne przebicie i połączenie świadomości, przenikanie się myśli i uczuć wszystkich postaci, oraz już po wszystkim, kiedy splatają się myśli Josephine i Rose - dwu kobiet, które straciły ukochanych. Tyle, że pierwsza całe życie nie pogodziła się z jego odejściem, zaś druga zdąży się ze stratą pojednać, bo jej ukochany zwróci jej dziecko i jej własne życie.
"Ja, Josephine Linc.Steelson, czarnucha od prawie stu lat, otworzyłam dziś rano okno w porze, kiedy inni jeszcze śpią, wciągnęłam powietrze i powiedziałam: Czuć suką."
Wydało mi się zastanawiające, skąd francuski autor, nota bene dramaturg, wpada na pomysł napisania powieści o katastrofie Nowego Orleanu podczas huraganu Katrina w 2005. Chyba nie dlatego, że Luizjana była...
2017-08-14
"- Moja noga! Wcale jej nie czuję!"
Dziwną właściwość mają absurdalne historie i wisielczy humor - bywają ponadczasowe. Choć nieprawdopodobne, często celniej charakteryzują rzeczywiste sytuacje, niż reportaże. Historie Topora są okrutne, a jeśli bywają śmieszne, to jest to bardzo czarny humor, jak w sadystycznych dowcipach. Tyle, że tu często nie kończy się na dowcipie. Są bardzo obrazowe - wiele z nich można sobie łatwo wyobrazić jako rysunek lub krótką historyjkę obrazkową. Mam wrażenie, że niejeden taki obrazek widziałem już (np. "Jak pies z kotem").
Są absurdalne, ale bywa, że rzeczywistość je prześciga, jak losy rozbitków lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 w górach w 1972 roku, którzy uratowali się, spożywając mięso poległych (tu: "Sznycel górski" - opowiadanie z 1967 roku!). Innym razem Topor wykrzywia historyczne postaci czy wydarzenia ("Prawda o Ludwiku XVII" - losy syna Ludwika XVI), historie mityczne ("Bez kompleksów" - uwspółcześniony mit "sprytniejszego" Edypa oraz mit Pigmaliona - "Święty ogień") czy przypowieści biblijne ("Wypadek"). Niekiedy odwołuje się w nich do utworów literackich - postać Scrouge'a w "Dobrym uczynku" zapewne ma pierwowzór w "Opowieści wigilijnej" Dickensa. Myślę, że niezależnie od czasu, systemu politycznego czy sytuacji w pracy lub w rodzinie, zawsze któreś z nich przemówi do czytelnika, pozwalając mu dojrzeć w fantazji puentę lub aluzję do rzeczywistych wydarzeń. To sprawia, że raz jedne, raz inne stają się nośne.
Powtarzającym się motywem u Topora jest nagła zmiana rzeczywistości wokół, niepoznawanie człowieka przez znajomych i przyjaciół, niewytłumaczalna PRZEMIANA, powodująca jego wyobcowanie, niedostosowanie ("Drodzy przyjaciele", "Przelotne burze"). Być może to żydowski motyw, ponieważ był losem wielu Żydów pod nazistowskimi rządami - dekrety norymberskie z dnia na dzień pozbawiały ich zawodów, tożsamości, przyjaciół, źródeł utrzymania - rosły wokół nich mury. Ale dla wielu nie-Żydów często zmiana była równie nagła i niezrozumiała. Motyw ten przywołują - nieco profetycznie - utwory Kafki. Choć dziś, w wyniku Holocaustu, czytamy Kafkę śmiertelnie poważnie, należy pamiętać, że poczucie absurdu w jego utworach zawiera humor, do którego bardzo blisko jest właśnie humorowi Topora.
Na mnie tym razem wrażenie wywarły opowiadania poświęcone stosunkom społecznym, a może raczej międzyludzkim. Wyziera z nich niejednokrotnie, wbrew całemu turpizmowi, namysł etyczny autora i jego szacunek dla Drugiego lub Innego.
I tak poznajemy "Wybawców", którzy lądując na obcej planecie i widząc ludzi w klatkach - uwalniają ich. Nie przeszkadza im, że każdy "uwolniony" umiera - robią to bez pytania, wbrew woli "uwalnianych", na ślepo i wyłącznie w oparciu o własny światopogląd, czyli swe widzimisię. Tak właśnie dziś rozmawiają ze sobą stronnictwa polityczne. Tak również chcą "naprawiać" organizację Kościoła katolickiego i jego fundamenty teologiczne niewierzący. Tak Europejczycy narzucają "demokrację" krajom muzułmańskim i innym, które nie miały z nią wcześniej żadnych doświadczeń, mają inny system wartości. Wszystko na zasadzie: "tylko my wiemy, jak świat powinien wyglądać i zbawimy go, choćby po jego trupie".
Niechęć do polityki manifestuje Topor w "Przelotnych burzach": w wyniku zajadłej walki między oszalałymi stronnictwami władcą kraju zostaje, całkiem przypadkowo, bohater tego opowiadania: zwykły człowiek. Jedyny, który nie dał się żadnej ze stron konfliktu zwariować. Osamotniony jako król, czyta gazetę sprzed dnia, w którym wszyscy poszaleli: "jakże wspaniale codzienną (...) czytam w kółko, bez końca, pochodzące jakby z innego świata drobne ogłoszenia, komiksy, prognozę pogody: wiatry zmienne, przelotne burze..."
Jakież celne wyobrażenie rządu, jako Mózgu ogromnego państwa (Ciała) mamy w "Zgniłym królestwie": ponieważ pozbawione było nerwów (prasy? komunikacji z narodem? poczucia wspólnoty?), zorganizowało sobie aparat dokładnej kontroli...ZSRR?
Dalej - obrzydliwa perwersja użalania się bogatego i sytego nad samym sobą ("Głodnego nakarmić"), przekonanego, że nie mogąc odczuwać głodu jest (psychicznie?) bardziej pokrzywdzony, niż sami głodni... Przywodzi to na myśl wszystkich nieukaranych oprawców i zbrodniarzy, ich mocodawców i kapusiów, którzy z siebie robią ofiary, bo przecież oni też (psychicznie??) cierpią.
Jest tu także motyw migracji "za chlebem"...("Smakosze"). Przyjdą czasy ułatwionej komunikacji, w których nawet planeta-cmentarz znajdzie amatorów nielegalnej imigracji, bo znajdą tam lepsze warunki do życia niż u siebie...
Drugi wyraźny motyw to rodzina: czyż nie piękne jest poświęcenie, by pić, aby brzydka żona stawała się piękna, choć to człowiekowi szkodzi, a w drugą stronę - starać się być piękną dla niego, choć to wymaga jedzenia czegoś, co nie jest smaczne (tytułowe "Cztery róże dla Lucienne")...? To nie cynizm - w tym opowiadaniu naprawdę jest delikatność, obraz małżeńskiej miłości i wzajemnego poświęcenia!
Choć z drugiej strony poświęcenie rodziny dla człowieka może go niekiedy doprowadzić do nieszczęścia ("Ojcowskie poświęcenie"), zwłaszcza gdy młody człowiek pojmie je tylko materialistycznie. Mamy tu bowiem próbę zwrócenia ojcu tego, co w syna zainwestował. Próbę o wiele bardziej makabryczną, niż to zrobił po kłótni ze swym ojcem Salvador Dali w 1929 roku, dając mu probówką ze swą spermą. Zdrowiej jest nie dziedziczyć i nie zmuszać rodziców do poświęceń.
O mocy surrealistycznego obrazu świadczy do dziś samo wyobrażenie sobie takich rzeczy, jak: niedowidzące Oko Opatrzności ("Sprawiedliwość, ścigająca zbrodnię"), szydercze wobec bohaterstwa zakrycie ofierze oczu, by pluton egzekucyjny mógł się załatwić ("Egzekucja"), zastanawianie się nad rentownością drzewa dla wisielców ("Dobre miejsce"), umieszczanie reklam w publicznych snach ("Cisza, sen trwa!") - takie rzeczy mógłby z miejsca filmować Luis Bunuel.
Znajdziemy także coś specjalnie dla fanów LC: książki (no, chyba że tylko filozoficzne) wyjadają człowiekowi mózg, jak glista ("Pokarm duchowy")...Musil by pewnie temu przyklasnął.
I jeszcze tylko krótkie zamyślenia i pytania. Topor zastanawia się na przykład, czy zawsze jest jakaś twarz pod kobiecym makijażem ("Zbyt czysta")...
I, zauważcie, jak oczyszczająco na umysł działają takie pytania, jak:
W jakim kierunku trzeba używać słomianki?
Jak się nazywa samica Boga?
Czy częściej wchodzisz w gówno w domu, czy na dworze? ("Kilka pytań na kupie").
"- Moja noga! Wcale jej nie czuję!"
Dziwną właściwość mają absurdalne historie i wisielczy humor - bywają ponadczasowe. Choć nieprawdopodobne, często celniej charakteryzują rzeczywiste sytuacje, niż reportaże. Historie Topora są okrutne, a jeśli bywają śmieszne, to jest to bardzo czarny humor, jak w sadystycznych dowcipach. Tyle, że tu często nie kończy się na dowcipie. Są...
2016-10-16
"Wolałbym pisać inną książkę."
Trudno zaklasyfikować tę książkę: to esej i zarazem rodzaj dziennika z podróży pomiędzy Marokiem a Mongolią – trochę po śladach Wacława Potockiego, którego „Podróże”, wydane po polsku w 1959 autor wozi ze sobą. Innym spoiwem tak odległych światów jest islam Czeczenów i Arabów. I trwający od dziesięcioleci permanentny stan wojny, w którym żyją.
Do Maroka Środa jeździ, by znaleźć spokój – by pisać. Zatrzymuje się w hotelikach małych miast, chodzi do fryzjera i na kawę, jak miejscowi. Dziś i w takich ustronnych miejscach, mimo powierzchownego spokoju, wręcz zastoju czasu, odczuwalne jest napięcie – Europejczyk rzuca się od razu w oczy. Wbrew jakimkolwiek obawom zwykle autor zaskakiwany jest uprzejmością nawet młodych muzułmanów, która wobec podróżnych była niegdyś zwyczajowym prawem – jak polski nakaz gościnności i nietykalności gościa w naszym domu. To dzięki tej powszechnej życzliwości wobec podróżnych karawany kupców mogły kiedyś podróżować, przywozić przyprawy z odległych Indii, przebywać nieprawdopodobne odległości jedwabnego szlaku.
Czeczeni wojnę znają od stuleci, nauczyli się z nią żyć. Chodzą ostrożnie po świecie, wyczuwają jej oznaki, reagują jak czułe membrany, jak doświadczeni stalkerzy (Strugackich, a może bardziej Tarkowskiego?) na najmniejsze zawirowania Strefy. Różdżkarze wojny. Wyczuleni na nią jak zwierzęta na trzęsienie ziemi. Małomówni, dzielą się przecież z autorem swymi obawami.
- To Rosjanie strącili wam ten samolot – mówi.
- Który? – pytam, bo rozmawialiśmy właściwie o czymś innym.
- Ten z waszym prezydentem.
Śmieję się. A potem długo przekonuję go, że to nieprawda. Bez skutku. W końcu zadaję rozstrzygające moim zdaniem pytanie:
- Asłam, a na ch... oni mieliby to robić?
On jednak nie ma żadnego kłopotu z odpowiedzią.
- Żebyście wiedzieli, że mogą – mówi bez chwili wahania. (s.28)
Autor stara się być racjonalnym, bagatelizuje ich ostrzeżenia, ale i czytelnik wyczuwa tego robaka, który po takich słowach gdzieś w nas tkwi: a co, jeśli rzeczywiście tu przyjdą?
- Jest taka przepowiednia – Asłam mówi dalej – że Rosjanie dojdą do Włoch, do Watykanu.
- Po co do Watykanu? – pytam.
- Nie wiem. Ale dojdą.
No tak. On wierzy w te wszystkie proroctwa. W tych świętych starców z gór (...), którzy widują przyszłość. I w sny, w których widzi się ją samemu. Ja wciąż patrzę na te rzeczy inaczej. Czyli wcale nie patrzę. A jeśli, to co najwyżej tak, jak się ogląda historie pokazywane w kinie”. (s.40)
Czeczeni do Polski przyjeżdżają sami. Narrator ich po prostu spotyka („Bóg tak chciał” mówią Czeczeni, choć być może nie wierzą w Boga). Pomaga im, ale też uczy się. Bo Czeczeni przynoszą nieznane nam doświadczenie, przynoszą swe przeczucia i sny. I instynkt zwierzyny łownej, która wie, jak wyczuć niebezpieczeństwo. W dowolnym miejscu zamieszkania. Wiedzą, że gdy się mieszka przy lesie, wróg może podejść bez uprzedzenia.
Na początku autor zwierza się, że chciał właściwie napisać książkę dla chłopców w wieku 8-13 lat. To czas, kiedy człowiek jest ciekawy świata, gdy samo poznawanie go - bez podtekstów, dla samej ciekawości – jest najważniejsze i brane na serio. Ale tę radość poznania odnajduje również w pamiętniku Potockiego. Zachowali ją też Czeczeni. Zachowali też wyjątkową, dziecięcą szczerość, która istnieje tylko w przyjaźni: Wiesz, jak gdzieś jest za dużo muzułmanów, prędzej czy później muszą być kłopoty. Czyżby sami nie byli wyznawcami islamu? - można by się zdziwić. Nasz islam jest inny niż arabski – podkreślają – (...) My jesteśmy sufitami. Mamy własne obyczaje. Bardzo dawne. Starsze niż islam. Dawniejsze niż Mahomet (s.50). Według nich rodzina jest ważniejsza niż teologia. Jeśli ktoś z pobudek religijnych, jako przekonany salafita, uchybił rodzinie, nie może liczyć na litość. Ani na obronę współwyznawców.
Ostatecznie nie powstała książka dla dzieci, lecz dla dorosłych. Dla dorosłych jednak, którzy chcą pamiętać czas, kiedy byli chłopcami. Bo do poznania siebie ważne jest nie tylko by wiedzieć, kim się jest, ale trzeba by także pamiętać, kim się było. Niewielka książeczka o naszych czasach, którą można czytać (z przyjemnością) wiele razy, wciąż odnajdując w niej nowe rzeczy.
"Wolałbym pisać inną książkę."
Trudno zaklasyfikować tę książkę: to esej i zarazem rodzaj dziennika z podróży pomiędzy Marokiem a Mongolią – trochę po śladach Wacława Potockiego, którego „Podróże”, wydane po polsku w 1959 autor wozi ze sobą. Innym spoiwem tak odległych światów jest islam Czeczenów i Arabów. I trwający od dziesięcioleci permanentny stan wojny, w którym...
2015-02-09
Późna twórczość dobrego autora może się realizować różnie - w dojrzałym języku, jak u Myśliwskiego, lub w dojrzałej formie powieści, jak tutaj u Nabokowa (powieść ukazała się w 1972 roku, pięć lat przed śmiercią autora).
Nabokow z wyraźnie widoczną radością bawi się formą i sposobem prowadzenia narracji, raz po raz opowiadając to w pierwszej, to w trzeciej, a nawet wprost zwracając się do czytelnika (lub od narratora do jednej z postaci) w drugiej osobie. Na karty powieści wprowadza całe zwykle niewidoczne tło wydawnicze: redaktora, wydawcę, tłumacza wraz z ich warsztatem pracy, zaś pisarzowi książki, wokół której cała akcja się toczy, wyznacza tylko poboczną rolę. Głównym bohaterem czyni bowiem korektora wydawniczego, pewnie swej własnej powieści, który na bieżąco komentuje jej fragmenty. Wiele okoliczności przemawia za tym, że pisarz - jeden z jej bohaterów - to porte-parole samego Nabokowa: jest znanym, amerykańskim autorem mieszkającym w Szwajcarii, jego dzieła, choć ukryte pod nieco szyderczymi tytułami, mają odpowiedniki w jego własnej twórczości, a komentowana wcześniejsza predylekcja, wtedy już starszego pana, do lolitek bez wątpienia świadczy o zdolności do autoironii i dużym poczuciu humoru Nabokowa.
Z korektorem jako głównym bohaterem otrzymujemy z dobrem inwentarza całą masę uwag warsztatowych i półprywatnych obserwacji dotyczących nie tylko tekstu, ale i otoczenia pisarza-bohatera oraz całej pracy związanej z wydawaniem książek. Znajdziemy tu oczywiście wątek miłosny, jest trup i skazany - wszystkie elementy potrzebne, by w Ameryce zapewnić książce sukces. A oprócz tego także garść uwag dotyczących etymologii i równoważników znaczeniowych rozmaitych słów w językach francuskim, rosyjskim i angielskim, w czym Nabokow musiał być mistrzem, podobnie jak w sztuce wkładania kija w mrowisko. Bowiem z jednego z dialogów słyszymy z ust powieściopisarza filipikę wygłaszaną do wydawców w obronie najdrobniejszych szczegółów interpunkcji, nazw własnych i tytułu w powieści, które są, jego zdaniem, układem aluzji i uszczypliwości skierowanych do czytelników, ale zarazem także do bezpośredniego otoczenia autora. Nie można więc w nich nic zamieniać, by niektórych wydarzeń zbytnio nie odsłonić, ludzi nie obrazić zanadto - bowiem wszystkie te elementy, jak system naczyń połączonych, mają swoją dokładnie wyważoną i zaplanowaną przez autora skalę skandalu i sensacji.
Mimo że krótka, powieść tworzy sugestywny i pełen nieco zgryźliwego humoru obraz stosunków panujących w światku literackim oraz stylu życia starej emigracji rosyjskiej w Szwajcarii.
Późna twórczość dobrego autora może się realizować różnie - w dojrzałym języku, jak u Myśliwskiego, lub w dojrzałej formie powieści, jak tutaj u Nabokowa (powieść ukazała się w 1972 roku, pięć lat przed śmiercią autora).
Nabokow z wyraźnie widoczną radością bawi się formą i sposobem prowadzenia narracji, raz po raz opowiadając to w pierwszej, to w trzeciej, a nawet wprost...
2008-09
2017-10-12
"Stała długo bez ruchu, wpatrując się w kości, jakby nie wierzyła, że się tu znalazły."
Gdybym miał zatytułować recenzję z tej książki, wybrałbym cytat: "Najlepiej się je tłucze łopatą". Chodzi (w powieści) o szczury, ale zarazem i o przenośne, symboliczne znaczenie, jakie szczurom się przypisuje - synonim szpicla i zdrajcy.
To pierwsza książka islandzkiego autora, jaką przeczytałem, i choć to -wydawałoby się - tylko kryminał, pozytywnie zaskoczyła mnie przede wszystkim portretami psychologicznymi Islandczyków i nakreśleniem społecznego tła tego kraju głównie w latach 90tych. Ale też pozwoliła zapoznać się (jeśli mnie autor zainspiruje, podróżuję z googlem) nieco z okolicami Reykjaviku. Podobnie jak w serii Mankella o Wallanderze mamy tu do czynienia z detektywem, który "jest człowiekiem" - Erlendur Sveinson jest samotnikiem, rozwiódł się z żoną, unika ludzi, ma kłopoty z dziećmi, które nie mogą znaleźć miejsca w życiu - ewidentnie był złym ojcem. Jest odludkiem, niemal autykiem, co jest zapewne związane z jego własnymi traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa - aż dziwne, że takiego wzięli do policji. Być może zresztą tylko na Islandii, na której, jak pisze Indriðason, w ciągu 40 lat zdarzyło się zaledwie 40 niewyjaśnionych przypadków zaginięć, policja ma czas grzebać się w zagadkach, które gdzie indziej dawno by zamknęli niewyjaśnione i pokryłby je kurz. Ale nie w Reykjaviku, bo tu mają czas, poza tym i tak wszyscy wszystkich znają, trudno cokolwiek ukryć, więc sensacją są nieodkryte tajemnice, nie odkryte, jak u nas.
W powieści jednak akcja nie ogranicza się do Islandii. Śledzimy losy małej grupki młodych ludzi, którzy w latach 50-tych wybrani zostali przez miejscowych socjalistów, by mogli studiować w NRD, w Lipsku - nie tylko mieście Bacha, ale w ogóle drukarstwa, muzyki i literatury. Okazuje się też, że także miejsca, gdzie studiowali i żyli (nam nieznani) islandzcy literaci - przyjaciele Halldór Kiljan Laxness (islandzki laureat Nobla 1955) i Jóhann Jónsson (umarł w Lipsku na tuberkulozę w 1932 roku, Laxness wydał jego poezję w 1952), czy Jón Leifs (pianista i kompozytor, studiował w Lipsku). Autor nas w kryminale (!) zaznajamia z nazwiskami islandzkiej kultury m.in. także Einara Benediktssona, Jonasa Hallgrimsona...z drugiej strony pozwala się nam wczuć w atmosferę stalinowskich lat 50tych i "opieki" Stasi na lipskim uniwersytecie.
Po Mankellu mam chyba kolejnego (prawie) Skandynawa, którego powieści kryminalnych nie zaliczę tylko do rozrywki. Oprócz przyjemności jest i wartość dodana.
Zaskakującym zabiegiem jest wplatanie przez autora w bieżącą rozmowę bohaterów dialogów, które rozgrywały się w przeszłości, bez wyróżniania ich w tekście. Początkowo jest to dość mylące, ale szybko się człowiek przyzwyczaja. Narracja rozwija się powoli, postaci wydają się dość ociężałe umysłowo, jednakże wkrótce zyskują naszą sympatię. Czym? Właśnie się zastanawiam... Chyba jakąś wewnętrzną uczciwością, szczerością a czasem może nawet bezradnością. Nawet mężczyźni są tu jacyś łagodni, cierpliwi, nie są nachalni, raczej nieśmiali wobec kobiet, a te z kolei cieszą się dość wysokim postawieniem społecznym, są traktowane na równi z mężczyznami, choć najwyraźniej to właśnie one są zmuszone zajmować się uwodzeniem, a nie mężczyźni. Nie jest łatwo, wydawałoby się z powieści, zaciągnąć Skandynawa do łóżka, a seks to dość niecodzienna praktyka - czyżby dlatego, że bohaterowie dobiegają już pięćdziesiątki?
W jednej kwestii poczułem się sam jak ociężały umysłowo: dlaczego żadne z dwojga dzieci Erlendura Sveinsona nie nosi jego nazwiska, a jeszcze każde z nich - Eva Lind i Sindri Snaer - noszą inne? Czyżby jego żona, z którą był tylko w krótkotrwałym związku, oprócz tego, że piła, szła z każdym do łóżka? Więc nie był ich biologicznym ojcem? A mimo to do niego lgnęły, choć on ich unikał i nie utrzymywał z nimi kontaktu? Więc matka była jeszcze gorszą opiekunką? Ale może nie tyle nie chciał ich wziąć do siebie, co prawnie nie miał takiej możliwości? To stawia jego postać w nieco innym świetle... I o co w takim razie, na Odyna, jego była żona była na niego zła?? Że nie był w stanie uratować jej przed samą sobą?
"Stała długo bez ruchu, wpatrując się w kości, jakby nie wierzyła, że się tu znalazły."
Gdybym miał zatytułować recenzję z tej książki, wybrałbym cytat: "Najlepiej się je tłucze łopatą". Chodzi (w powieści) o szczury, ale zarazem i o przenośne, symboliczne znaczenie, jakie szczurom się przypisuje - synonim szpicla i zdrajcy.
To pierwsza książka islandzkiego autora, jaką...
2017-03-07
"Znajdę cię."
Ciekawy zabieg w niemieckiej literaturze, przez który czytelnik (w pierwszym rzędzie raczej jednak Niemiec) identyfikuje się z niebogatymi chorwackimi imigrantami, a szwarccharaktery to bogaci Niemcy, którzy są tu odpychający, nieludzcy, a w niektórych z nich (np. młody Siegfried - autorka celowo bawi się tym imieniem germańskiego prabohatera) pobrzmiewa wręcz nazistowska ideologia, przejawiająca się w nienawiści do słabości i w konsekwencji chęci dręczenia bezbronnych.
Z dalszych międzynarodowych klimatów ciekawostka, że najgorszą karą dla policjanta w Brandenburgii jest przeniesienie pod polską granicę...
I jeszcze tylko chciałbym wiedzieć, co takiego miał w sobie Darko Tudor, że żadna kobieta nie mogła mu się oprzeć, choć on wcale o to nie dbał. Może ktoś to opisze w recenzji? Bo autorka nie potrafiła tego jakoś jaśniej sformułować... I co to znaczy, że mężczyzna "gołymi rękami obala na ziemię dwunastaka"?! (por. s.390)
"Znajdę cię."
Ciekawy zabieg w niemieckiej literaturze, przez który czytelnik (w pierwszym rzędzie raczej jednak Niemiec) identyfikuje się z niebogatymi chorwackimi imigrantami, a szwarccharaktery to bogaci Niemcy, którzy są tu odpychający, nieludzcy, a w niektórych z nich (np. młody Siegfried - autorka celowo bawi się tym imieniem germańskiego prabohatera) pobrzmiewa wręcz...
2015-11-04
Jak to możliwe, że okrutni, zakłamani i samolubni mężczyźni to w Afganistanie nie jedyny tam występujący typ? Skąd się biorą tak różne postawy wobec kobiet - wyznają przecież tę samą religię, mają tę samą tradycję, która jednocześnie pozwala prawdziwie kochać i "zezwala" na zbrodnię wobec słabszych... Nie zależy to od majątku, chyba tylko od szczerości stosunków w rodzinie, zgody wynikającej z miłości pomiędzy rodzicami. Wtedy w takiej rodzinie wzrasta nieokaleczony syn. Taki ogrom cierpienia oddany lekką prozą, która czyta się sama a przekazuje w tle wydarzenia polityczne - jak oddziaływały na psychikę i życie zwykłych ludzi, na warunki ich życia, zaś na pierwszym planie ogrom myśli i uczuć - od miłości do najbliższych, do kraju i jego tradycji, przez stosunek do boga i do własnego losu. Wielopoziomowa proza, którą czyta się bardzo łatwo, ale która nie pozbawiona jest głębszego znaczenia. Bowiem wyborów, jakich dokonują bohaterowie, dokonujemy wszyscy, choć w dużo mniej dramatycznych okolicznościach.
Hosseini chyba mocno wierzy w przeznaczenie i miłość: tylko pójście za jej głosem zapewnia człowiekowi spokój i spełnienie. Prawda czy piękne złudzenie? W każdym razie najgorzej się u niego mści tchórzostwo wobec miłości. Odbija się ono nie tylko negatywnie na tym, kto stchórzył, lecz odkłada się także przez pokolenia na dzieciach... Navigare, non vivere necesse est.
Jak to możliwe, że okrutni, zakłamani i samolubni mężczyźni to w Afganistanie nie jedyny tam występujący typ? Skąd się biorą tak różne postawy wobec kobiet - wyznają przecież tę samą religię, mają tę samą tradycję, która jednocześnie pozwala prawdziwie kochać i "zezwala" na zbrodnię wobec słabszych... Nie zależy to od majątku, chyba tylko od szczerości stosunków w rodzinie,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Pomocy."
Czy to niemiecka grzeczność, czy kobieca delikatność autorki - faktem jest, że nie spotkałem się dotąd z tak rozbudowanymi podziękowaniami autora kryminału dla różnego typu specjalistów - od kryminologów z KriPo, przez profesorów psychologii, weterynarzy i pracowników Zoo, o których wiedzę i doświadczenie autor w powieści zawadził. Z podobną delikatnością i dużą dozą intuicji (inaczej więc niż mężczyźni w typie komisarza Gehrlinga, kierujący się wyłącznie procedurami i literą prawa) działają żeńskie bohaterki Herrmann, a zwłaszcza Sanela Beara, imigrantka z Chorwacji po traumatycznych przejściach z bitwy o Vukovar (1991). A w Zachodnim Berlinie naprawdę żyje spora chorwacka społeczność. W ogóle do realiów i psychologii postaci trudno się przyczepić - autorka rzeczywiście była we wszystkich miejscach, które opisuje. Z niedowierzaniem czytałem o wsi na Łużycach, która w powieści nosi wymyślone miano Welscher Bruch (zapewne chodzi o Oder Bruch) - ja jeszcze w byłej NRD nie widziałem tak zapadłego kołchozu a może raczej PGRu... Ale może nie widziałem wszystkiego.
Moja podstawowa kategoria dla rozrywki, czyli "wciągalność", jest tu również na całkiem niezłym poziomie.
"Pomocy."
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCzy to niemiecka grzeczność, czy kobieca delikatność autorki - faktem jest, że nie spotkałem się dotąd z tak rozbudowanymi podziękowaniami autora kryminału dla różnego typu specjalistów - od kryminologów z KriPo, przez profesorów psychologii, weterynarzy i pracowników Zoo, o których wiedzę i doświadczenie autor w powieści zawadził. Z podobną delikatnością i dużą...