-
ArtykułyNajlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński10
-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać3
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać15
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać9
Biblioteczka
2018-04-27
2018-04-06
2018-10-03
2018-01-19
"Ogień niszczył, ale również oczyszczał."
(Z góry przepraszam, za wszystkie niecenzuralne słowa... Ale czasami... No musisz...)
"– Jesteście tylko młodymi marzycielami z głowami pełnymi ideałów! – Kapitan zaśmiał się cicho. – Ten świat zostanie ocalony i przebudowany przez marzycieli, Rolfe – rzekła Aelin."
Co tu się odpierdala, ja się pytam...?
Co się będzie odpierdalało? - to też jest dobre pytanie...
Sarah proszę, muszą przecież istnieć jakieś granice zajebistości. A może nie...?
I jak mogłaś to zrobić?
A więc tak to jest, jak się łamie czytelnikowi serce...
Podłe...
Jeszcze jedno..
Aelin, musisz zrobić wszystko, aby ta suka za wszystko zapłaciła...
"...wojna potrafi przynieść wiele korzyści ludziom, którzy wiedzą, jak prowadzić interesy."
I dawać mi tu ostatnią część, a nie jakieś pierdoły o Chaolu.
Zwłaszcza, że ja na początku byłam za Dorianem.
"– Dramatyczne wejścia robią lepsze wrażenie – odparła Aelin."
W takiej sytuacji pozostaje mi jedynie wierzyć, że...
"– Spotkamy się niebawem. Wszyscy."
"– Tchórzysz! – oznajmił stalowym głosem ten, który władał tarczą i strzałami. – Tylko tchórz zrzuca ciężar na innych."
"Ogień niszczył, ale również oczyszczał."
(Z góry przepraszam, za wszystkie niecenzuralne słowa... Ale czasami... No musisz...)
"– Jesteście tylko młodymi marzycielami z głowami pełnymi ideałów! – Kapitan zaśmiał się cicho. – Ten świat zostanie ocalony i przebudowany przez marzycieli, Rolfe – rzekła Aelin."
Co tu się odpierdala, ja się pytam...?
Co się będzie...
2018-01-18
2018-11-08
2018-10-23
2018-08-02
2018-02-16
"Kiedyś mówiono, że jestem piękna, ale piękno było taką samą iluzją jak brzydota Rin. Piękno Suzume wiązało się z wygodnym życiem, drogimi ubraniami i biżuterią. Z wymyślnym uczesaniem, a jeśli było trzeba, z łagodną maską, na której widniał uśmiech Aimi. Teraz byłam mokra od potu i usmolona, miałam czerwone, popękane dłonie i zmierzwione krótkie włosy. Któż mógłby teraz powiedzieć o mnie, że jestem piękna?"
Bardzo fajna bajka.
Bo znów wracam do tego motywu, kiedy to czytając książkę mam wrażenie jakby ktoś opowiadał mi historię przy ognisku.
W "Tam, gdzie śpiewają drzewa" to nie bardzo wyszło, jednak w tym przypadku...
W tym przypadku wyszło genialnie. Bo kiedy już zaczęła się opowieść, nie trwałam przy ognisku, oddzielona murem wyobraźni od wydarzeń, ale razem z postaciami przenosiłam się w ich centrum.
Co prawda mogła w tym pomóc pierwszoosobowa narracja... Ale nie oszukujmy się, Cienie na Księżycu były po prostu lepsze. O wiele lepsze.
A ten kilkuletni staż oglądania anime w dzieciństwie okazał się nie tylko przyjemny i mile wspominany, ale także przydatny.
No bo poważnie, ktoś kto nawet nie liznął ze słyszenia nieco japońskiego, ani tej kultury może sobie albo połamać język przy czytaniu japońskich zwrotów i imion, albo nieźle wku*wić przy odnajdywaniu ich znaczeń w Słowniku na końcu książki.
"Dotychczas uważałam, że moje życie jest ciężkie, ale teraz uświadomiłam sobie, że najtrudniejsza, najboleśniejsza jest samotność."
Trza również przyznać, że Zoe Marriott postanowiła przetrzeć nowy szlak.
Mam tu na myśli japoński klimat.
Jak do tej pory w literaturze doświadczyłam całkiem pokaźną ilość wszelakich pozycji. Było nieco atmosfery Skandynawii, klimat grecki, rzymski, indyjski, a nawet troszkę egipskiego, ale japoński został liźnięty przeze mnie po raz pierwszy.
I wydany w 2012.
Ale kogo to obchodzi?
"- To dlatego nasi rodacy nie jedzą mięsa udomowionych zwierząt. Polujemy na dziką zwierzynę i tym samym dajemy jej szansę ucieczki, a kiedy polujemy na jelenia bądź dzika, ryzykujemy nasze życie. Zniszczenie oswojonego zwierzęcia, które nawet nie wie, że może uciec i które ufa dłoniom rozlewającym jego krew, jest dla nas ohydne, jak każde morderstwo."
A co ciekawe, choć mamy "przedstawiony" jakiś dziwny świat zwany jako Księżycowa Kraina, który wcale nie jest średniowieczną Japonią, ale takową udaje, to w Cieniach na Księżycu wcale tego świata tak dobrze nie poznajemy. Nie ma tam ani polityki, ani historii, żadnej specyfiki ani innych cech. A jeśli już coś dostaniemy to same ochłapy, które nie starczą nawet na zakąskę, przez co może się wydawać, że akcja dzieje się w średniowiecznej Japonii, choć z wiadomych przyczyn wiemy, że tak nie jest.
I zazwyczaj pewnie bym się tego czepiała. Ale po kiego miałabym to robić tym razem? Gdyby to była trylogia, albo dłuższa seria to pewnie bym się czepnęła. No dobra, to dylogia. Druga cześć nie została wydana w Polsce, a co więcej opowiada o zupełnie innych bohaterach. Tak więc Cienie na Księżycu można spokojnie uznać za pojedynczą powieść. Powieść z wyraźnie ukierunkowaną fabułą. Zoe Marriott doskonale wiedziała jaką historię chce nam sprzedać, a w kwestii stworzenia Księżycowej Krainy zwyczajnie poszła na łatwiznę, bo umiejscowienie akcji w prawdziwej, dawnej Japonii mogłoby nastręczyć nieco trudności.
A to byłby zupełnie niepotrzebny wysiłek, bo jak wspomniałam autorka miała bardzo klarowny, nieco prosty zamysł, do którego wszelakie detale nie były zbytnio potrzebne.
I tak w rezultacie otrzymaliśmy prostą, lecz niepozbawioną głębi bajkę, z przewidywalnym, szczęśliwym - choć nie przesłodzonym - zakończeniem, wartką akcją i oczywistym, ukazanym w niebanalny sposób "morałem".
W konsekwencji nie uświadczycie tu żadnego niesamowitego odkrycia. Ale razem z bohaterką przeżyjecie niezwykłą, pełną emocji przygodę, której aż żal byłoby nie znać.
Tym razem moje oko wypatrzyło dobrze.
A na zakończanie... pragnę poruszyć jeszcze jedną kwestię.
Bo ja się ku*wa pytam dlaczego 3/4 książki jest zaspoilerowane w opisie?
3/4!!!
Tych bardziej wrażliwych szlag by trafił.
Ja zaś zostałam pozbawiona efektu zaskoczenia, bo opis to cholerne wypunktowanie wydarzeń z 3/4, jeśli nie całej powieści.
Trochę słabo.
"Była przyzwyczajona do uwielbienia i do tego, że wszyscy pragną jej towarzystwa, zatem uczucie, że można być dla kogoś ciężarem, kimś ledwo tolerowanym, było jej nieznane. Po raz kolejny byłam obca, balansowałam na krawędzi świata, w którym tak naprawdę nie było dla mnie miejsca.
I znów Akira zaprezentowała taniec. Odgrywała w nim rolę ducha, który, coraz smutniejszy, samotny, szuka kogoś, kto go dostrzeże i pokocha. Rozpoczęła szerokimi, błagalnymi ruchami, które nosiły ją po całym pokoju, ale stopniowo stawały się coraz bardziej powściągliwe i niepewne, jakby duch tracił nadzieję, że spełni się jego pragnienie. W końcu Akira skuliła się i przywarła do podłogi. Stworzyła tak namacalny nastrój rozpaczy i tęsknoty, że spodziewałam się ujrzeć na jej twarzy łzy. Chciałam podejść i ją pocieszyć. Taki właśnie był jej cel. Sprawić, aby widz odczuł potrzebę niesienia pociechy. Na chwilę zatrzymała się w pełnej tragizmu pozie, po czym usiadła i skrzyżowała nogi."
"- A ty? - zapytał Otieno. - Co czułaś, kiedy po raz pierwszy wzięłaś do ręki instrument? Był taki przejęty, że zrobiło mi się przykro, iż muszę go rozczarować. - Nie mam swojej opowieści, Otieno. Podczas mojej pierwszej lekcji gry na shamisenie nic wielkiego się nie wydarzyło. Od razu wiedziałam, że uwielbiam grać, ale niestety, nie byłam w tym zbyt dobra. Ale ponieważ to odpowiednie zajęcie dla dziewczynki i ponieważ ubłagałam ojca, matka pozwoliła mi grać, mimo że brakowało mi talentu. To wszystko. Otieno spojrzał na mnie z powątpiewaniem. - Brakowało ci talentu? Nie wierzę. Słyszałem, jak grasz. To było piękne! Chcesz mi powiedzieć, że w dzieciństwie nie objawił się w tobie talent? Nigdy nie zadziwiłaś nauczycieli, nie doprowadziłaś słuchaczy do łez? - Mój nauczyciel nigdy mnie nie chwalił. Tak naprawdę w ogóle ze mną nie rozmawiał, tylko dawał mi wskazówki. Myślę, że matka go o to prosiła. Cała służba miała co do mnie ścisłe wytyczne. Byłam dość dzika i nieposłuszna. Matka mówiła, że ojciec na zbyt wiele mi pozwala. - A co z twoim ojcem i resztą rodziny? - Nie wolno mi było dla nikogo grać - odrzekłam zażenowana. - Ani dla ojca, ani dla kuzynki. Matka słuchała mnie kilka razy i powiedziała, że nie jestem zbyt dobra. Mówiła, że powinnam dużo więcej ćwiczyć, zamiast biegać jak dzikus. - Czy twoja matka nie miała słuchu? Czy może z jakiegoś powodu nienawidziła muzyki? - zapytał Otieno. - Nie, nic o tym nie wiem. - Spojrzałam na niego. - Myślisz, że robiła to celowo? - Nie widzę innego wytłumaczenia. - Zmarszczył brwi. - Bo to wszystko nie ma sensu. Przecież powinna być z ciebie dumna. Dlaczego matka, która doskonale wie, że jej córka jest tak niezwykle utalentowana, miałaby to ukrywać przed wszystkimi? Przymknęłam oczy i nagle przypomniałam sobie scenę sprzed ośmiu lat. Tę pierwszą lekcję, kiedy nauczyciel zawołał matkę, aby mnie posłuchała. Pamiętałam jego twarz, szeroko otwarte, płonące z przejęcia oczy, i jej twarz - pobladłą tak, jakby matka była chora. Poprosiła nauczyciela na rozmowę, a kiedy wrócił do pokoju, nerwowo zacierał ręce i nawet na mnie nie patrzył. Matka powiedziała mi, że jej zdaniem nie potrzebuję więcej lekcji i że zamiast gry na instrumencie powinnam uczyć się haftu. Rozpłakałam się. Przez tydzień męczyłam ojca, błagałam, żeby się za mną wstawił, i w końcu, kiedy zaproponował, że posłucha mojej gry i sam osądzi, matka się poddała. Pozwoliła mi zatrzymać shamisen i zgodziła się na dalsze lekcje, ale musiałam obiecać, że będę grała tak, aby nikt mnie nie słyszał, póki nie powie mi, że jestem wystarczająco dobra. Ojciec, który pragnął życia w ciszy i spokoju, zaakceptował te warunki, a ja byłam tak zadowolona, że nie zadawałam żadnych pytań. Ale dostałam już innego nauczyciela. Miał surową twarz i piękne ubrania i właściwie w ogóle się nie odzywał... - To wszystko ma sens. Absolutny sens. Gdybyś tylko ją znał... - wyszeptałam. Ojciec byłby taki szczęśliwy, taki dumny ze mnie. Kochał poezję i muzykę. Matka nie była utalentowana. Gdybyśmy odnaleźli wspólną pasję, ona czułaby się wyłączona. Nic dziwnego, że nigdy nie pozwoliła Terayamiesan na to, aby podarował mi nowy instrument. Na pewno chciałby, żebym dla niego grała, a ona znalazłaby się w cieniu. - Yue... - poczułam dłoń Otiena na twarzy. - Co się stało? - Nic. Nie, może raczej coś, co powinnam zauważyć dawno temu. Teraz to nie ma już znaczenia. Czy naprawdę nie miało? Chyba nie. Dawniej złamałoby mi to serce, ale teraz w porównaniu z największą zdradą, jakiej dopuściła się matka, tamta straciła na znaczeniu."
"Kiedyś mówiono, że jestem piękna, ale piękno było taką samą iluzją jak brzydota Rin. Piękno Suzume wiązało się z wygodnym życiem, drogimi ubraniami i biżuterią. Z wymyślnym uczesaniem, a jeśli było trzeba, z łagodną maską, na której widniał uśmiech Aimi. Teraz byłam mokra od potu i usmolona, miałam czerwone, popękane dłonie i zmierzwione krótkie włosy. Któż mógłby teraz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-21
"- Pamiętasz, jak w dzieciństwie dzień wydawał się wiecznością i miałaś wrażenie, że każdy rok do urodzin trwa całe życie? Później, kiedy podrosłaś, czas biegł jakby szybciej. Pamiętasz? Usiłowałam unikać myślenia o dzieciństwie, na ile tylko się da. - Nie. - Cóż, to niemal powszechne uczucie - ciągnęła Ri-ver niezrażona. - To dlatego, że kiedy jesteś dziesięciolatkiem, jeden rok stanowi dziesięć procent całej twojej egzystencji na świecie. A jeżeli dwóch pierwszych lat się nie pamięta, wtedy to jest jeszcze większy procent. Rozumiesz? - Chyba tak. Ale ogród... - Kiedy masz czterdzieści lat, jeden rok jest jedną czterdziestą całej twojej egzystencji. Więc wydaje się, że każdy rok mija szybciej i nie ma już takiego znaczenia jak kiedyś. Rozumiesz? - Mhm, tak, jasne."
Wiecie od ilu lat chciałam przeczytać tą książkę?
Prawda, przez dłuższy czas było nam nie po drodze, ale w końcu Ukochany nieśmiertelny doczekał się swojej kolejki.
Która w ogólnie nie powinna była nadejść.
Ta książka była niczym pacjent, chcący poddać się operacji plastycznej, tyle że umówił się on na wizytę do kardiologa.
W skrócie: kompletne nieporozumienie.
I jak zwykle wszystko zapowiadało się dobrze. Nawet niezbyt dynamiczny początek, nie zapowiadał katastrofy, która nieubłaganie miała nadejść.
Ale najlepszy widok na obraz to widok z oddali. A czy może być lepszy niż zapoznanie się z całą książką? Książką, która w zamyśle miała być o poszukiwaniu samego siebie, dążeniu do bycia lepszym, cieszeniu się każdą chwilą i radzeniu sobie z trudną przeszłością.
No i w sumie była. Zamysł został spełniony.
Jednakże...
To było nudne.
To było cholernie nudne i fakt, że męczyłam się z tym przez miesiąc powinien o czymś świadczyć.
W Ukochanym nieśmiertelnym nic się nie działo. Ot przedstawienie nudnego, monotonnego wiejskiego życia i opisywanie codziennych czynności. Ani jednej, maciupeńkiej sceny akcji, żadnej interakcji między bohaterami oraz niewiele wnoszące do całości retrospekcje z przeszłości.
I...
I to właściwie byłoby na tyle.
Poprawnie napisana, ale nudna.
I na tym mogłabym poprzestać...
Ale skoro już o interakcji mowa.
Bo w Ukochanym nieśmiertelnym występuje wątek, że tak to ujmę "romantyczny", tyle że tym razem oparty głównie na pożądaniu, aczkolwiek wątek.
Ale bogowie, jaki on był bezsensowny. I okej, bohaterka z początku widzi kolesia, który jej się podoba, spoko, ale to, że przez całą resztę powieści czytamy tylko wzmianki o tym, że go pożąda, choć jest milczącym dupkiem i w ciągu całej powieści zamienia z nim ledwie trzy zdania... Ten wątek został okropnie niedopracowany, potraktowany jak ochłap zgniłego mięsa, którego nie tknie się inaczej niż patykiem, czyli praktycznie w ogóle.
I okej były dwie ładnie rozpisane scenki.
Ale co z tego, skoro były całkowicie oderwane o fabularnej rzeczywistości?
W tym momencie przypomina mi się, że jak narzekałam na wątek miłosny w Porwanej pieśniarce. Taa, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że może być gorzej. Myślałam, że miłość Tristana i Cecile wzięła się z powietrza, ale w przypadku Ukochanego nieśmiertelnego nawet nie wiem jak to coś, co było między bohaterami w ogóle nazwać.
Ach...
Jednym słowem Ukochany nieśmiertelny to kolejny zawód, coś co miało być zajebiste, a nie było oraz jedna z pięciu książek, które od dawna chciałam przeczytać.
Jaki mamy wynik póki co?
Cienie na księżycu - super.
Ukochany nieśmiertelny - niewypał.
Zostało Pragnienie, Ognista i Bezmyślna, proszę niech reszta będzie lepsiejsza.
"- Pamiętasz, jak w dzieciństwie dzień wydawał się wiecznością i miałaś wrażenie, że każdy rok do urodzin trwa całe życie? Później, kiedy podrosłaś, czas biegł jakby szybciej. Pamiętasz? Usiłowałam unikać myślenia o dzieciństwie, na ile tylko się da. - Nie. - Cóż, to niemal powszechne uczucie - ciągnęła Ri-ver niezrażona. - To dlatego, że kiedy jesteś dziesięciolatkiem,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-12
"- Wiedz, że słowa, mój wędrowcze, słowa są wszystkim. Słowa dodają skrzydeł nawet tym zdeptanym, załamanym i pozbawionym całej nadziei."
Bo niektóre książki są książkami specjalnej troski...
Tak myślałam o Czasie Żniw i paru innych, które czytałam w formie e-booka, i na końcu miałam wrażenie, że przy papierowej formie spodobałyby mi się o wiele bardziej.
Umówmy się... E-book na laptopie i dostąp do internetu... Rozumiecie... Jeśli książka nie okaże się wystarczająco wciągająca (jak np. seria Szklanego tronu gdzie mogliby mi spokojnie odłączyć wi-fi, a ja nawet bym nie zauważyła...) wtedy przebrnięcie przez jej elektroniczne strony może nastręczać pewnych problemów.
"– Nie zapominajcie o śmierci, ona o was będzie pamiętać!"
A Czas Żniw miał potencjał. Świat był rozbudowany, akcja niczego sobie, wszystko było na swoim miejscu. Jednak nie mogłam nie dojść do wniosku, że czytanie kontynuacji elektronicznej będzie dla mnie katorgą. Jeśli Zakon Mimów miał mi się spodobać, a seria zdobyć serce, w moich łapkach musiał się pojawić papierowy egzemplarz.
I tak Zakon Mimów wraz z dwoma innymi trafił do mojego mieszkanka, by zająć przygotowany dla nich skrawek miejsca.
"- Hm, bez obaw. Fortuna, widząc, że głupca nie uczyni mądrym, uczyniła go szczęściarzem. - Michel de Montaigne - "Próby""
No i nadszedł moment czytania.
"- Obojętność jest zabójcą. Większość ludzi rozumie to w taki sposób, że przeżyjemy , jeżeli nie będziemy się w to mieszać."
Z początku miałam pewne problemy, żeby znów "wgryźć się" w świat przedstawiony, na szczęście w którymś momencie coś zaskoczyło i wydawać by się mogło, że reszta pójdzie gładko... I rzeczywiście poszła, ale tylko przez chwilę. Potem znów wypadłam z obiegu. I już nie dlatego, że musiałam znów wejść w klimat. (Co z tego, że Czas Żniw czytałam ponad rok temu? Moja pamięć ma się dobrze.) Rzecz w tym, że w pewnym momencie - możliwe, że połowie - zrozumiałam, że ta seria nie będzie jedną z tych "z górnej półki".
Ponieważ Zakon Mimów był najzwyczajniej w świecie nudny...
I to nie tak, że nie potrafię docenić rozbudowanego i przemyślanego świata (a tak w ogóle to pomysł zmienienia historii, by potem przejść do dystopicznej przyszłości - świetny!), bogatych opisów, nowego słownictwa, bohaterów, złożonego motywu rewolucji i polityki...
Jak najbardziej to doceniam.
Ale to i tak było nudne.
Pozbawione efektu "wow", niewzbudzające we mnie ciekawości - no może z wyjątkiem tego ostatecznego zakończenia - ale nie tego jak do niego dojdzie. Nie ciekawiło mnie, co się stanie kiedy przewrócę kartkę.
Finał co prawdo czytało mi się lepiej (może dlatego, że już byłam przy końcu i chciałam mieć to jak najszybciej za sobą), było też kilka innych ciekawszych scen, ale i one niestety utonęły w morzu nudy.
I to nie wina długich akapitów!
Weźmy za przykład takiego Brandona Sandersona... Ten to się rozwodził. Dobrze, że mi szczęka nie wyszła z zawiasów przy ziewaniu podczas czytania jego rozwleczonych opisów. Ale koniec końców przekaz do mnie trafił i spodobał, a kolejna część była jeszcze lepsza. Niestety przy Samancie Shannon nie ma tego czegoś, za co mogłabym chwycić, co przyciągałoby mnie i zachęcało do kontynuowania serii i wyczekiwania jej dalszych tomów. A jeśli kolejny (który chcę mieć u siebie fizycznie tylko ze względu na tą piękną okładkę) zgodnie z zapowiedziami będzie przypominał jeszcze bardziej rozwleczony Zakon Mimów... To ja podziękuję.
"Będąc uczniem sajońskiej szkoły, marzyłam, aby wolny świat do nas zawitał. Marzyłam o tym, że kiedy twarde dowody przestępczości Sajonu ujrzą światło dzienne, supermocarstwa użyją ogromnej siły przeciwko mojemu wrogowi – to jednak nie było takie proste. Wolne kraje były niewidoczne na mapach, które widziałam w szkole, ale za sprawą przecieków i dzięki rozmowom z Zekem i Nadine usłyszałam co nieco o tym, jak zarządzane są Ameryki. Rosevear była szanowanym przy wódcą, ale musiała sobie radzić z własnymi problemami: wezbraniem oceanów, odpadami toksycznymi, problemami finansowymi, niezliczonymi przeciwnościami w obrębie własnych granic. Na razie mogliśmy liczyć tylko na siebie."
"- Wiedz, że słowa, mój wędrowcze, słowa są wszystkim. Słowa dodają skrzydeł nawet tym zdeptanym, załamanym i pozbawionym całej nadziei."
Bo niektóre książki są książkami specjalnej troski...
Tak myślałam o Czasie Żniw i paru innych, które czytałam w formie e-booka, i na końcu miałam wrażenie, że przy papierowej formie spodobałyby mi się o wiele bardziej.
Umówmy się......
2018-02-20
"Zwłaszcza odkąd coś w niej pękło. Coś ważnego, co hołubiła i co było jej radością. Kilka godzin później i parę mil dalej zrozumiała wreszcie, że to musiało być jej serce. Gdy Aeduan powiedział jej, że nie jest Cahr Awenem, odczuła tak wielki smutek, że aż powalił ją na kolana i ściągnął na samo dno czarnej rozpaczy. Potwierdził w ten sposób to, co sama podejrzewała. Była do niczego. Była zepsuta. Była tą połową pary, która nic do przyjaźni nie wnosi. Tą, która będzie żyć w cieniu, choćby nie wiadomo czego dokonała. Choćby nie wiedzieć kogo udało jej się pokonać. Iseult nigdy o nic nie prosiła. Nie odkąd dowiedziała się jako mała dziewczynka, że pordzewiałe zamki w drzwiach to najlepsze, co może mieć. Potem poznała Safi. Wtedy – w największym sekrecie i po cichu, żeby nikt się nigdy nie dowiedział – rozbudziła się w niej nadzieja, że jej życie może zyskać jakieś znaczenie. Że jej małe marzenia to nic złego. Iseult dotykała ich od czasu do czasu, nie czyniąc przecież nikomu krzywdy. Tylko że teraz, kiedy odmówiono jej prawa do tego jednego, największego marzenia, które sama szeptała sobie do ucha, czuła się złamana, zdewastowana… Nie jest Cahr Awenem. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo pragnęła, by słowa mniszki Evrane okazały się prawdą. Od dziecka, odkąd była małą dziewczynką, marzyła o Cahr Awenach."
Co za cholerstwo...
Zupełnie jakbym czytała lekturę. Co z wiadomych przyczyn miłym doświadczeniem nie było.
Wynudziłam się tak, jak przy czytaniu Kręgu. A Krąg był nie tyle nudny, co zepsuty fabularnie. Podobnie zresztą jak Wiatrodziej. Bo Prawdodziejka jeszcze nie była wcale taka zła. Nieco nudnawa i pozbawiona wyraźnej linii fabularnej, ale jednak tkwił w niej niewykorzystany potencjał.
Potencjał, który Wiatrodziej zamiast rozwinąć, spieprzył jeszcze bardziej.
Przeciwników tej serii, - do których od teraz również się zaliczam - chyba najbardziej boli fakt, że obie książki były właściwie o niczym. Obie zostały pozbawione, konkretnego celu, myśli przewodniej, na której mogłaby się oprzeć akcja, aby miała wiarygodność i rację bytu. A tu dwa tomy i ani widu ani słychu.
I pewnie nie jestem odosobniona w płonnych nadziejach, iż tą myślą przewodnią będzie wątek Cahr Awenów, który jako jeden z nielicznych mnie zainteresował. I kto wie?, może rzeczywiście to będzie myśl przewodnia, ale to, w którym tomie się o tym przekonamy... To już osobna kwestia.
(Ile właściwie ma być tych tomów?)
A może Susan Dennard całkiem zrezygnuje z wyraźnego ukierunkowania akcji i te książki jednak będą o niczym?
Brrr... Przerażająca myśl. (Ale ja się pewnie o tym nie przekonam, bo na tą chwilę ciary mnie przechodzą na samą myśl, że miałabym czytać kolejną część. Krzyżaków też nie mogłam, a to chyba o czymś świadczy.) Choć możliwa, bo nie raz miałam odczucie jakby sama autorka nie wiedziała co konkretnie chce napisać, ale brnęła przez tę przygodę, razem z czytelnikami. Kartka po kartce. Jakby nie wychodziła myślami naprzeciw, tylko pisała to, co akurat przyjdzie jej do głowy. A takie coś jest dobre tylko i wyłącznie na początku pisania, kiedy pomysł jeszcze nie ewoluował do końca, a im dalej, tym wydarzenia bardziej się kształtują i autor staje się swego rodzaju wyrocznią we własnym świecie. Kimś, kto wie wszystko, wie najlepiej, i najwięcej. A tu tak nie było, a przynajmniej mi się tak wydawało.
Tak więc póki co nie ma myśli przewodniej...
Ale była akcja. I toczyła się. Toczyła praktycznie nom stop... I była tak cholerrrrnie nudna... I polegała tylko na tym, że bohaterowie sobie gdzieś łażą i uciekają, trochę walczą, a tak poza tym, to nawet nie pamiętam dokładnie co tam było więcej - pewnie nic - tak bardzo to było NIEwciągające.
Tak właściwie to mogę śmiało stwierdzić, że Wiatrodziej cały składał się z nudnej akcji. Ponieważ nic ponad nią nie było. Co zapewne jest przyczyną, dlaczego było tak nudno.
Mowa tu o zerowym ukierunkowaniu fabuły na relacje międzyludzkie. Wiecie, był ten wątek wspólnej wędrówki Iseult i Aeduana, podróż Safi i cesarzowej mających na karku piekielnych bardów, i Merik który za wszelką cenę chce udowodnić, że jego siostra chciała go wykończyć.
I można sobie pomyśleć, że tu jest nieco dramatu, że będzie się działo. Nadchodzi "starcie królów". Ale spokojnie. Niczego takiego nie uświadczycie. Żadnych przekomarzanek, żadnych poważnych rozmów, ani głębszej interakcji między bohaterami, przez co oni sami wydają się płytcy.
Nie było nawet jednej sceny, kiedy to Merik i Vivia wreszcie się spotykają, w której mówią do siebie więcej niż trzy słowa. Poważnie. Nie więcej niż trzy słowa z ust jednego z bohaterów, pozostawione bez odpowiedzi. A pod koniec książki znowu się rozchodzą.
Kumacie, rodzeństwo, które nie bardzo za sobą przepada, ale potem dochodzi do jakiegoś porozumienia, gdzieś za kulisami powieści.
To śmiech na sali. Jakby Susan Dennard bała się stworzyć jakąkolwiek poważną konfrontację, która zamiast z gnającą akcją, wiązałaby się z konwersacją bohaterów, i zamiast tego stworzyła coś na zasadzie "przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem", ale jak do tego doszło tego się nigdy nie dowiemy.
No i w końcu wiele nieścisłości, czyli zwyczajne brednie w fabule i bezmyślne porzucanie wcześniej przyjętych wątków.
Jak choćby ten opowiadający w jaki sposób Iseult i Aeduan zawarli sojusz... z powodu jakiś talarów, które bohater bardzo chciał odzyskać, ale potem ta kwestia została porzucona jak ochłap mięsa dla bezdomnego kota. A tak wg to Aeduan dostał za zadanie sprowadzenie Iseult, ale to też szybko zostało zapomniane w fabule, bo potem okazało się, że jest jeszcze jakaś inna dziewczynka, na którą ktoś poluje...
Albo to, że Merik chce pogrążyć siostrę, ale w tym kierunku dzieje się tylko do 1/3 powieści a reszta to łażenie po kanałach.
I fakt, że cesarzowa jednego z państw może sobie tak po prostu "zniknąć" na dwa tygodnie i reszta świata ma to w dupie. Cesarzowa!!!
A takich kwiatków jest o wiele więcej.
"Rzeczywiście, to Serrit Linday stanowił punkt, w którym zbiegały się wszystkie niejasne wątki i krzyżowały wszystkie zwęszone przez nią tropy."
Och, jak jak uwielbiam, kiedy autorzy sami sobie - za przeproszeniem - dopie*dalają. To jest takie piękne.
Po co krytykować, powieść jakiegoś autora, skoro on sam może zrobić to za nas?
I ostatnie...
"Była wcale ładna, nawet mimo pomarszczonych blizn przecinających policzki i rysujących się za uszami, jakby ktoś pokiereszował ją brzytwą."
"Gdy wreszcie Safi znalazła się za murami, odkryła, że baedyedzka część miasta jest wcale ładna."
"To wcale piękny ostatni widok, pomyślała."
Nie jestem jakąś polonistką, ani specem językowym, i nie mam pojęcia czy ten zwrot jest poprawny (bo mi się nie chciało tego sprawdzać), ale powiem wam jak dla mnie brzmiał kiedy go czytałam. Bezsensownie. To tak jakbym powiedziała komuś, że jest głupi, ale mądry. Albo że obiad był dobry, ale niesmaczny. I pewnie określając widok jako "wcale ładny" chodziło o to, że jest brzydki, ale poważnie, mogli to ująć z większą finezją, tak, aby nie używać słowa "wcale" za każdym razem.
Tak więc... nie polecam.
Nie polecam nawet sobie wypożyczać kolejnego tomu, nawet jeśli ten pojawiłby się w bibliotece. A jeśli zrobię inaczej, to polecę sobie uderzyć się głową w ścianę.
Dziękuję za uwagę.
"Zwłaszcza odkąd coś w niej pękło. Coś ważnego, co hołubiła i co było jej radością. Kilka godzin później i parę mil dalej zrozumiała wreszcie, że to musiało być jej serce. Gdy Aeduan powiedział jej, że nie jest Cahr Awenem, odczuła tak wielki smutek, że aż powalił ją na kolana i ściągnął na samo dno czarnej rozpaczy. Potwierdził w ten sposób to, co sama podejrzewała. Była...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-25
2018-04-03
"Z początku obserwowanie biesiadników prowadzących swoją męską grę było niemal zabawne – te niemiłosiernie uprzejme słówka brzmiały absurdalnie, wypowiedziane głosem ociekającym nienawiścią. Wytrawny gracz potrafił zmieszać oponenta z błotem, nie łamiąc reguł savoir-vivre’u."
Podróżne w czasie...
Potężny artefakt, którego wszyscy szukają...
Wpływowa rodzina...
I wredny dziadek, pragnący podporządkować sobie innych...
Brzmi znajomo?
Brzmi jak...no nie wiem... Trylogia czasu Kerstin Gier?
Jeśli tak, to bardzo dobrze, bo oto mamy przed sobą Pasażerkę czyli nieudolną amerykańską wersję niemieckiej Trylogii czasu.
I cóż by tu więcej dodawać?
Ostatnio mam pecha, bo trafiam na same buble. Książki w najlepszym wypadku średniej jakości, co bardzo boli moje czytelnicze serce. (Oraz roczne statystyki, bo jak coś jest nudne, to szybko tego nie przeczytam.) Tak samo było z Pasażerką, która na dobrą sprawę nie jest nawet godna porównywania do znakomitej Trylogii czasu. Mimo iż inaczej się nie dało, bo wspólnych motywów było aż nazbyt wiele.
Nowa powieść Alexandry Bracken strasznie mnie wynudziła. I tak niby ładnie napisana, ale niewzbudzająca żadnych emocji. (I już nigdy sobie nie pomyślę, że skoro książka nie wciągnęła mnie od samego początku to może rozkręci się później, bo na ogół tak nie jest.) Zbyt dużo opisów miejsc, które i tak nie oddały ich atmosfery, niepotrzebnych wewnętrznych przemyśleń i prób rozkminiania jak działają owe przejścia w czasie i osie czasu.
A skoro o podróżach mowa.
Kolejna kwestia, w której Kerstin Gier spisała się o niebo lepiej od Bracken, która chyba pogubiła się nieco w tym czasowym rozgardiaszu i choć próbowała nadać temu jakieś zasady i pozoru ładu i tak wszystko spaliło na panewce.
Wątek miłosny również na dobrą sprawę był - wybaczcie wyrażenie - do dupy. A skoro nawet wątek romantyczny był słaby to w Pasażerce naprawdę nie ma nic, co mogłoby mnie zachęcić do przeczytana finału.
Choć był jeden ciekawy aspekt... Mam tu na myśli postać Sophii, o której myślałam, że autorka pokaże jej powolną przemianę z naiwnie posłusznej dziewczyny w świadomą swojej wartości kobietę, a przy okazji doda do tego zawarcie przyjaźni z główną bohaterką, ale... ten wątek został poprowadzony całkowicie nie po mojej myśli, a co za tym idzie całkowicie spartaczony, więc zostaję przy tym, że w Pasażerce nie było nic, co zaciekawiłoby mnie na tyle, bym chciała się dowiedzieć jak to wszystko się skończy.
Kończąc, Pasażerka mnie zawiodła i okazała się być czymś zupełnie innym niż to, na co miałam nadzieję, a szkoda, bo po Mrocznych umysłach nie spodziewałam się takiej porażki. Podobno autor z biegiem czasu szlifuje swój warsztat literacki, ale...
Dobra, krótko mówiąc z tego całego kwartetu przyjaciółek autorek można kolejno zaufać Sarze J. Mass i Victorii Aveyard, mieć wątpliwości co do Alexandry Bracken i absolutnie nie zbliżać się do twórczości Susan Dennard.
Dziękuję za uwagę.
(Proszę, niech To, co zostawiła będzie lepsze, bo nie zniosę kolejnego literackiego rozczarowania.)
"Z początku obserwowanie biesiadników prowadzących swoją męską grę było niemal zabawne – te niemiłosiernie uprzejme słówka brzmiały absurdalnie, wypowiedziane głosem ociekającym nienawiścią. Wytrawny gracz potrafił zmieszać oponenta z błotem, nie łamiąc reguł savoir-vivre’u."
Podróżne w czasie...
Potężny artefakt, którego wszyscy szukają...
Wpływowa rodzina...
I wredny...
2018-08-25
2019-01-04
"— Byłem bardzo dojrzały jak na swój wiek. — Nie jesteś dojrzały na swój wiek nawet teraz.
"
Okeeejj.
Ja mam tylko jedno pytanie.
Jak można przejść od tego... tu mam na myśli "Układ", do tego... "Podbój"?
Serio, Układ był rewelacyjny. Idealne sproporcjonowanie romansu, seksu i prywatnych rozterek z kapką dramatu. Pochłonęłam go niemal tak szybko jak należne mi kawałki świątecznego ciasta.
I racja, książki Elle Kennedy czyta się cholernie szybko, każdą z nich, ale poziom ich jakości spada z każdym tomem.
Nawet nie wiem kiedy dokładnie bohaterowie z pierwszego tomu, którzy z wzajemnego zafascynowania sobą przechodzą płynnie w stan zakochania, zostają zastąpieni przez bohaterów, którzy zaczynają od seksu, dożą do seksu i na nim kończą. Co za finezja. Poważnie kiedy Aliie i Dean są razem ich postrzeganie świata ogranicza się jedynie do tej czynności i dopiero kiedy się rozdzielają dowiadujemy się, że jednak mają jakieś marzenia, obawy czy rzeczy do zrobienia, ale potem znowu się spotykają i... no cóż wszyscy wiemy co będzie dalej.
Co się tyczy Celu to przeczytam go tylko po to, aby ukończyć mój własny jakim jest skończenie całej serii. I póki co zapowiada się, że Podbój to najgorsza książka z serii. Spokojnie możecie ją pominąć. Wyjdzie wam to na dobre. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o sobie.
"— Byłem bardzo dojrzały jak na swój wiek. — Nie jesteś dojrzały na swój wiek nawet teraz.
"
Okeeejj.
Ja mam tylko jedno pytanie.
Jak można przejść od tego... tu mam na myśli "Układ", do tego... "Podbój"?
Serio, Układ był rewelacyjny. Idealne sproporcjonowanie romansu, seksu i prywatnych rozterek z kapką dramatu. Pochłonęłam go niemal tak szybko jak należne mi kawałki...
2018-01-26
2018-12-22
2018-12-06
2018-10-24
"Czekała, aż wrażenia zamienią się we wspomnienia."
Najgorsza książka jaka wyszła spod pióra Sary J. Mass. (Choć z drugiej strony nie czytałam jeszcze Dworów...hmmm.) A mówiąc najgorsza mam na myśli, że dałabym jej jakieś siedem gwiazdek. Sarah tym razem przedobrzyła i może ta kobyła byłaby znacznie bardziej interesująca gdyby odjąć dwie trzecie jej objętości i zostawić jako krótka nowelkę... Niestety z racji przrodzonego prawa, iż książka ta należy do serii najukochańszej... nie ma innego wyjścia jak najwyższa nota.
"Czekała, aż wrażenia zamienią się we wspomnienia."
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNajgorsza książka jaka wyszła spod pióra Sary J. Mass. (Choć z drugiej strony nie czytałam jeszcze Dworów...hmmm.) A mówiąc najgorsza mam na myśli, że dałabym jej jakieś siedem gwiazdek. Sarah tym razem przedobrzyła i może ta kobyła byłaby znacznie bardziej interesująca gdyby odjąć dwie trzecie jej objętości i zostawić...