-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2021-12-02
2021-12-01
2021-10-11
2021-08-02
Moją lekturę "Krwawego Południka" można podsumować tak: Zawsze warto, jest wyjść ze swojej strefy komfortu!
Po powieść McCarthy'ego z sama z siebie raczej nigdy bym nie sięgnęła. Czemu? Powody są dwa: Po pierwsze jestem uprzedzona do wszystkiego, co amerykańskie(Od teraz będę z tym walczyć) i wyjątkowo nie cierpię westernów, a ta książka takie wyraźne elementy posiada. Jednakże, jako że biorę na instagramie udział w klubie czytelniczym, a ta książka została wybrana na ten miesiąc, to ją przeczytałam.
Pozytywne zaskoczenie przyszło do mnie po zaledwie pięciu przeczytanych stronach i wynikło przede wszystkim ze stylu pisania Cormaca. I to według mnie jest chyba największą zaletą "Krwawego Południka". Otóż McCarthy pisze w taki sposób, że od razu widać, że ma po prostu talent. Potrafi bardzo płynnie przechodzić od plastycznych i nastrojowych opisów krajobrazu amerykańskiego Południa po brutalne oraz szorstkie ukazywanie jatek, i rzezi. Co ciekawe te fragmenty zupełnie ze sobą nie kontrastują. Wypatroszone, częściowo nadjedzone ludzkie zwłoki i niemowlęta z roztrzaskanymi główkami stają u McCarthy'ego takim samym elementem krajobrazu Południa, jak pustynny piasek i rozgwieżdżone niebo.
Równie bardzo w tej powieści spodobał mi się i zainteresował mnie sposób narracji. Otóż McCarthy nie poświęca zbyt wiele czasu na kreowanie portretów psychologicznych bohaterów. Prawdę mówiąc, ich w ogóle nie ma. Postacie są tu zdefiniowane jedynie przez ich czyny i wypowiedziane słowa. Nie znamy ich przeszłości, rodziny, nie wiemy, co ich ukształtowało. Liczy się tylko tu i teraz. Podobnie z samą kreacją akcji. Autor nie poświęca zbyt wiele czasu na nakreślenie "tła". Płynnie przeskakujemy od jednego wydarzenia do drugiego, nie przykładając zbyt wiele uwagi co do nich. Życie głównego bohatera, które teoretycznie obserwujemy(W praktyce przez większość "Krwawego Południka" patrzymy na życie całej bandy) jest, jakby zobrazowaniem piasku przesypującego się między palcami. Upłynęło i zniknęło nie wiadomo kiedy, nie pozostawiając po sobie żadnego namacalnego śladu, nawet w ludzkiej pamięci. Podobnie rzecz ma się z resztą postaci.
Sama historia opowiadana przez McCarthy'ego jest już bardziej banalna. "Krwawy Południk" odarty z ciekawych zabiegów literackich, plastycznych opisów i filozoficznych fragmentów stałby się zwykłym westernem. Z gatunku tych lepszych, bo pozbawionym patosu, romantyzmu i happy endu, ale jednak westernem.
"Krwawy Południk" to po prostu urywana historia życia głównego bohatera(Którego imię, chyba ani razu nie pada), którego najważniejszym etapem jest branie udziału w masakrach Indian, za których skalpy oferowano pieniężne nagrody.
Do bycia specjalistą od amerykańskiej historii jest mi bardzo daleko, więc nie jestem w stanie obiektywnie stwierdzić, jak dalece ta powieść jest zgodna z prawdą. Wydaje mi się dość rzetelna, ale to moje "wydaje" może się mocno rozmijać z rzeczywistością.
Ta powieść nie jest, jednak pozbawiona wad. Po pierwsze, choć naprawdę doceniam warsztat McCarthy'ego i jego zabiegi literackie, tak w paru miejscach przesadził, zagalopował się. Przez co dla mnie niektóre wydarzenia i ich ciąg przyczynowo-skutkowy nie jest do końca jasny.
Po drugie zabrakło mi trochę w tej książce drugiego dna. Nie chodzi mi o to, że go nie ma, ale o to, że jest go mniej, niż mi by odpowiadało. Do tego też McCarthy nie za bardzo lubi go odkrywać. Woli skupiać się za to na akcji.
Wielu osobom zapewne nie będzie to przeszkadzać, ale mnie pozostawiło to w pewnym niedosycie.
Summa summarum, jeśli miałabym powiedzieć, o czym jest "Krwawy Południk" to powiedziałabym, że to przede wszystkim opowieść o konkretnym typie ludzie, w konkretnym miejscu i czasie, którzy swoimi czynami poświadczają, jak niewiele człowiekowi brakuje do zostania bestią.
"Krwawy Południk" można nawet potraktować, jako swoistą rozprawę z mitem dobrego dzikusa i z całą tą Roussowską teorią o szkodliwości cywilizacji. Cała powieść McCarthy'ego to świetne zobrazowanie tego, co dzieje z człowiekiem, gdy przychodzi mu żyć w niecywilizowanym miejscu wśród innych niecywilizowanych ludzi.
Stąd też "Krwawy Południk" Cormaca McCarthy'ego i dzięki temu, że dostarczył mi zarówno rozrywki(Lektura zajęła mi tylko dwa dni) , jak i doznań estetycznych zostanie w moim sercu.
6,5/10
Moją lekturę "Krwawego Południka" można podsumować tak: Zawsze warto, jest wyjść ze swojej strefy komfortu!
Po powieść McCarthy'ego z sama z siebie raczej nigdy bym nie sięgnęła. Czemu? Powody są dwa: Po pierwsze jestem uprzedzona do wszystkiego, co amerykańskie(Od teraz będę z tym walczyć) i wyjątkowo nie cierpię westernów, a ta książka takie wyraźne elementy posiada....
2021-06-06
"Gdzie ci mężczyźni" Philip Zimbardo, Nikita Coulombe
Nazwisko Zimbardo chyba każdy kojarzy, bo kto nie słyszał o tzw. " Stanfordzkim eksperymencie więziennym". Piosenkę Danuty Rinn "Gdzie ci mężczyźni" też raczej wszyscy kojarzą. Połączenie dało nam, więc dość ciekawą książkę.
Otóż Zimbardo z Nikitą Coulombe w tej książce na poły popularnonaukowej, na poły naukowej podejmują się tematu "kryzysu męskości", z jakim mamy współcześnie do czynienia. Analizują przyczyny, skutki i możliwe rozwiązania, zarówno z perspektywy jednostki, jak i społeczeństwa. I te rozważania podparte bardzo wieloma badaniami, statystykami można podsumować tak: Mężczyźni na ogół gorzej teraz radzą sobie z przemianami cywilizacyjnymi i zagrożeniami, jakie one ze sobą niosą. I to zjawisko potęguje fakt, że mężczyźni żyją w rozdarciu między wizją "dobrego" dość sfeminizowanego męskiego osobnika, jaką serwują im media, a tradycyjną rolą, jaką nadal wymaga od nich życie i też bardzo często kobiety, z którymi w głębszą relację usiłują wejść. Ten dualizm staję się przyczyną prawie wszystkich nieszczęść męskiego rodu, bo niepowodzenia z kobietami nim spowodowane pchają ich w takie rzeczy, jak uzależnienia od gier, pornografii, otyłości. Braku pewności siebie nie przydają także zmiany na rynku pracy, jak kurczenie się tradycyjnie męskich zawodów, jak górnictwo. Czy też ogólnie w Stanach spadek poziomu życia i postępująca pauperyzacja klasy średniej.
Do tego przyczyn w obecnym stanie rzeczy Zimbardo i Coulombe doszukują się także w sfeminizowanym szkolnictwie oraz rozbitej strukturze rodzinnej, czego efektem jest to, że obecne pokolenie mężczyzn, w sporej mierze wychowywało się bez męskiego wzorca czy to w domu, czy to w szkole.
"Gdzie ci mężczyźni" to ciekawa książka. Poruszająca, jakby nie patrzeć ważki temat, wywierający gigantyczny wpływ na życie społeczne. No i cóż autorom udało się dość dobrze zobrazować przyczyny i skutki tego zjawiska, ale już możliwe rozwiązania, wydają mi się dość zachowawcze i oczywiste. Często takie bywają najlepsze, ale nie wydaje mi się, żeby ta książka coś straciła po wycięciu tego fragmentu, który był dość długi i zdecydowanie najnudniejszy. O ile dwa, pierwsze działy przeczytałam ze szczerym zainteresowaniem, tak ten ostatni trochę przewijałam.
Od strony powiedzmy rzemieślniczej "Gdzie ci mężczyźni" prezentują się całkiem dobrze. Nawet osoby, które nie lubią tego rodzaju książek, powinny według mnie nie mieć większych problemów z przeczytaniem pracy Zimbarda. Jest to zarówno zaleta, jak i wada, bo dodaje tej lekturze takiej nonszalancji, a to może nie odpowiadać osobom, które liczyły na coś bardziej naukowego.
Podsumowując uważam, że warto przeczytać tę pracę. Niezależnie od tego, co sami sądzimy o zjawisku "zanikania męskości". Czy istnieje, czy nie, czy jest złe czy też nie, bo mimo wszystko Zimbardo i Coulombe zajmują się tu problemami we współczesnym świecie, jak najbardziej realnymi. Jak chociażby problem tego, że już praktycznie dzieci mają dostęp do pornografii, która wywiera na nich bardzo szkodliwy wpływ. I z tego właśnie względu uważam, że ta lektura dla każdego, może okazać się w jakiś sposób wartościowa czy pouczająca.
6/10
"Gdzie ci mężczyźni" Philip Zimbardo, Nikita Coulombe
Nazwisko Zimbardo chyba każdy kojarzy, bo kto nie słyszał o tzw. " Stanfordzkim eksperymencie więziennym". Piosenkę Danuty Rinn "Gdzie ci mężczyźni" też raczej wszyscy kojarzą. Połączenie dało nam, więc dość ciekawą książkę.
Otóż Zimbardo z Nikitą Coulombe w tej książce na poły popularnonaukowej, na poły naukowej...
2021-06-05
"Mężczyźni objaśniają mi świat" Rebecca Solnit
Nie przeczę, byłam do tej książki negatywnie nastawiona od samego początku. Ja i literatura feministyczna się nie łączymy, ale wyznaję zasadę, że nie należy zamykać się w swoich bańkach, safe spacey, więc ją przeczytałam. Zajęło mi to z przerwami prawie rok, pomimo niewielkiej objętości. I naprawdę starałam się do niej podejść obiektywnie i potraktować poważne(Na tyle, o ile poważnie da się traktować osobę, która nieironicznie używa sformułowania "wojna płci"). Udało mi się jednak wyłapać z tej lektury kilka ciekawych spostrzeżeń, z którymi poniżej się z wami podzielę.
Po pierwsze Solnit nie umie pisać. Znaczy umie pisać poprawnie, tak jak będzie umiał każdy po studiach dziennikarskich. Jednakże brak jej wrodzonego talentu, błyskotliwości, który uczyniłby lekturę jej tekstów przyjemną. "Mężczyźni objaśniają mi świat" to typowe lanie wody. Solnit najprostsze sprawy ubiera w multum ozdobników, bezpiecznych słów i masę niepotrzebnego ględzenia. Kwestie, które można by wytłumaczyć na dwóch stronach, ona przeciąga na dziesięć.
Po drugie Solnit, zanim przystąpiła do pracy nad tą książką, powinna była porządnie się zastanowić nad tym, o czym chce pisać. Bez tego "Mężczyźni objaśniają mi świat" są 190 stronami nerwowego majdania się między jednym, a drugim tematem, które autorka łączy hasłem "Globalna nienawiść do kobiet"(Wiecie, to tak fajnie brzmi). Czego efektem końcowym jest niepogłębienie żadnego z poruszanych wątków. Te krótkie rozdziały bardziej niż wnikliwą analizą problemu przypominają grafiki i slogany partyjne.
Po trzecie pani Solnit jest Amerykanką. I to nie byle jaką Amerykanką. Rebecca Solnit jest uosobieniem typowych amerykańskich wad, jak hurraoptymizm, ignoranctwo czy uważanie się za pępek świata. Jak inaczej można nazwać fakt, że autorka to, że jakiś randomowy chłop, na jakieś randomowej imprezie, który jej nie zna, ona nie zna jego, pierwszy raz widzą się na oczy, a który koniecznie chciał się popisać przed towarzystwem, albo miał bardzo ekspresywny sposób mówienie, lub po prostu jest bucem, wynosi do rangi, jakiegoś mistycznego, patriarchalnego, upadlającego, doświadczenia, jednoczącego wszystkie kobiety w jedną szarą, pokrzywdzoną masę. Naprawdę pani Solnit, nawet ja jestem bardziej pewna siebie!
Żebym nie była gołosłowna, proszę cytat:
„Gospodarz przerwał mi, gdy tylko wymieniłam nazwisko Muybridge’a. „Czy słyszała pani o bardzo ważnej książce na temat Muybridge’a, która ukazała się w tym roku?”. Tak dalece weszłam w narzuconą mi rolę debiutantki, że byłam gotowa wziąć pod uwagę ewentualność, że równocześnie z moją ukazała się inna publikacja na ten sam temat, a ja jakimś cudem ją przegapiłam. Gospodarz właśnie zaczął mi opowiadać o tej ważnej książce – przybierając doskonale mi znaną pełną samozadowolenia pozę perorującego mężczyzny: zapatrzony w odległy horyzont, na którym niewyraźnie majaczy odblask jego własnego autorytetu. (…) Tak więc Pan Bardzo Ważny perorował pouczającym tonem o książce, którą powinnam znać, aż wreszcie Sally przerwała mu i powiedziała: „To jej książka”. No, w każdym razie próbowała mu przerwać.”
Po czwarte Solnit, co się wiąże z brakiem literackiego talentu, ma tendencje do zarzucania, bardzo głębokimi metaforami spod znaku Jasia Kapeli. On nazywał się Francja, czy tam Europa, jej na imię była Afryka. On miał hajs, ona nie. On był białym mężczyzną, zdobywcą, ona niewinną kobietą, więc on ją wiadomo co... Po prawie roku ten fragment nadal żenuje w ten sam sposób.
Po piąte co tyczy się już bezpośrednio treści. Ta książeczka "Mężczyźni objaśniają mi świat" tyczy się spraw społecznych mniej lub bardziej realnych, a według autorki nawet bardzo. Wiąże się, więc to z tym, że autorka w każdym z zawartych tu esejów powinna była postawić tezę na dany temat, a potem ją uargumentować i poprzeć konkretnymi danymi, badaniami itp. W teorii przynajmniej. W praktyce natomiast Solnit stawiała tezy, bardzo wiele tez, odważnych, a nawet radykalnych. Niestety zapomniała o tym, że trzeba je jeszcze jakoś uzasadnić. Natomiast to, co uchodzi tu za dowody, jest mało przekonujące. Głównie przez to, jakim językiem operuje autorka. Wspominałam już o tym wyżej. Solnit używa masy bezpiecznych słów, jak "zdaje się", "wydaję się". Cóż, jeżeli autorka nie ma pewności co do tego, o czym piszę, to zapala mi się wtedy nad głową taka mała żarówka, że coś tu śmierdzi. Czyżby suche fakty nie wystarczały? Wygląda to tym gorzej, że w głównej mierze za dowody u Solnit służą dowody anegdotyczne pokroju "Zdarzyło mi się", "jakaś kumpela mi powiedziała", "anonimowa internautka napisała mi". Tak droga autorka to wygląda bardzo wiarygodnie. Przykładowo autorka "zakłada", bo co innego może robić, że jakiś randomowy seryjny morderca, który zabijał głównie(Nie jedynie) kobiety. Robił to nie dlatego, że był seryjnym mordercą, czyli był chory psychicznie, cierpiał na jakieś anomalie w budowie mózgu, był skrzywiony przez patologiczne dzieciństwo czy cokolwiek. Nie, to jest dowód na to, że ów osobnik zabijał, bo był przesiąknięty tą złą, patriarchalną, zachodnią kulturą i tą globalną nienawiścią do kobiet. Tak, babka będąca z wykształcenia historyczką, nie mając bezpośredniego kontaktu z tym typem, znając całą sprawę tylko z mediów, wie lepiej, co było przyczyną jego negatywnych zachowań niż cały sztab psychiatrów i specjalistów.
Po szóste Rebecca Solnit przejawia znaną tendencję do tworzenia problemów, które nie istnieją w realnym świecie. Przykład? Proszę: "Furia mężczyzn, które emocjonalne i seksualne potrzeby nie zostały zaspokojone, to zjawisko aż nazbyt powszechne, podobnie jak przeświadczenie, że mężczyzna może zgwałcić lub ukarać jedną kobietę za to, co zrobiły lub czego nie zrobiły inne." Oczywiście to jest teza postawiona, bo autorce tak się "zdaje" i nie podpiera tego niczym "namacalnym".
Po siódme jednym z najważniejszych tematów, jakie porusza Solnit obok zjawiska "odbierania kobietom głosu" jest problem przemocy wobec kobiet. I tu się zgodzę z autorką(Pierwszy raz ), że ten problem istnieje. Ba, on jest bardzo poważny i zdecydowanie państwa i my jako społeczeństwo powinniśmy robić więcej, aby temu przeciwdziałać. Jednakże mam problem z tym, w czym pani Rebecca doszukuje się przyczyny tego zjawiska oraz dysproporcji między przemocą męską, a żeńską. Otóż autorka przyczyny istnienia przemocy wobec kobiet, powodu dlaczego więcej kobiet pada ofiarą przemocy ze strony mężczyzn niż mężczyzn ze strony kobiet. Znajduje w swoim haśle "Globalna nienawiść do kobiet" . Świat po prostu nienawidzi kobiet, mężczyźni nienawidzą kobiet, kultura nienawidzi kobiet. Wszyscy i wszystko nienawidzi kobiet, i jedyne co chce zrobić to je zabić. Trochę histeryczne, prawda? Tym bardziej że prawda jest znacznie bardziej prozaiczna. Otóż droga pani Solnit, mężczyźni i kobiety są odmiennymi płciami, które się różnią. Między innymi w tym, że mężczyźni są na ogół silniejsi od kobiet. Czyli, jak przeciętna kobieta przywali, przeciętnemu facetowi z piąchy to mu nic nie zrobi. W odwrotnej sytuacji przy dobrym zamachnięciu się facet może kobiecie złamać nos, a nawet szczękę. Do tego mężczyźni z natury, ze względu, chociażby na inny układ hormonalny są bardziej agresywni. Co więcej, bycie bardziej agresywnym u samca, było ewolucyjnie pożądane. X lat do tyłu bardziej agresywny samiec miał większe szanse na upolowanie mamuta czy też obronieniu swojego plemienia, potomstwa przed napadem innej grupy czy też dzikiego zwierzęcia. Przez co był bardziej atrakcyjny dla samic, czyli miał większe szanse na rozmnożenie się. I to jest główna przyczyna męskiej przemocy wobec kobiet oraz tej dysproporcji. Dlatego też na przykład różne kultury mniej uwagi zwracały na kobiecą emocjonalność i ich ekspresywność, a za to na mężczyzn nakładały dość sztywne normy, że mężczyzna zawsze musi nad sobą panować i kontrolować swoje emocje.
Do tego oczywiście dochodzą, takie kwestie, jak patologiczne środowisko, używki, czy też w krajach takich, jak Indie kwestie kulturowe, a nie jakaś "globalna nienawiść wobec kobiet". W ogóle samo założenie, że kobiety i mężczyźnie stanowią, jakieś jednolite grupy, których sytuacja jest taka sama, niezależnie od innych czynników jest głupia i fałszywa. Czemu? A temu, że ważniejsze niż kwestia tego, jakie organy płciowe posiadamy, ważniejsze są czynniki narodowe, cywilizacyjne i kulturowe. 60 lat temu kobiety z "Zachodu" wpadały na genialne pomysły podróżowania po kontynencie autostopem. Za to dla dzisiejszych Hindusek podróżowanie wieczorem autobusem może skończyć się tragicznie. Dlatego stawianie znaku równości między jednymi, a drugimi kobietami jest z góry błędne.
Tak, więc podsumowując, nie polecam. Ta książeczka stanowi obrazę dla ludzkiego rozumu.
"Mężczyźni objaśniają mi świat" Rebecca Solnit
Nie przeczę, byłam do tej książki negatywnie nastawiona od samego początku. Ja i literatura feministyczna się nie łączymy, ale wyznaję zasadę, że nie należy zamykać się w swoich bańkach, safe spacey, więc ją przeczytałam. Zajęło mi to z przerwami prawie rok, pomimo niewielkiej objętości. I naprawdę starałam się do niej...
2021-05-21
11/2021
"Depesze" Michael Herr - Wietnam w oczach korespondenta wojennego
Wojna w Wietnamie trwała 20 lata i można ją uznać za jedną z największych amerykańskich porażek. Zarówno od strony militarnej, jak i tej poniesionej w walce z własnym społeczeństwem. Choć straty amerykańskie nie wyniosły nawet 60 tysięcy, to w obliczu setek fotografii, artykułów i reportaży "na żywo" utrwalających okrucieństwo wojny. Amerykańskie społeczeństwo miało Wietnamu po prostu dość, a swoje niezadowolenie często okazywało.
Dlatego też lektura "Depesz" jest tak interesująca. Wchodzimy w głowę i poznajemy perspektywę człowieka, który podobnie, jak i inni korespondenci widzieli wojnę w Wietnamie na żywo. I to, co ostatecznie ze swoich przeżyć, na bieżąco opisywali w prasie, miało realny wpływ na postrzeganie amerykańskiego zaangażowania w Wietnamie przez społeczeństwo.
Jednakże "Depesze" nie są książką, jaką może się wydawać na pierwszy rzut oka. To nie jest klasyczny reportaż. Wątpliwym jest czy w ogóle nim jest. Herr napisał ok. 300 stron psychodelicznej prozy, w której to, co prawdziwe, a to, co zmyślone czy ubarwione nawzajem się przenika. Przez co nie jesteśmy w stanie rozróżnić prawdy od fałszu. Bez wątpienia, jednak prawdziwym jest oddany na kartach tej książki koszmar, jak i piękno wojny.
W "Depeszach" nie znajdziemy moralnych rozważań na temat słuszności wojny czy zabijaniu ludzi. Herr nie przybiera w żadnym momencie moralizatorskiego tonu. Po prostu portretuje zwykłych żołnierzy, którzy nie mają ani możliwości, ani sił na na "filozofowanie". Dla nich wojna to po prostu katatoniczny stan strachu przed śmiercią i kalectwem oraz niewysłowionego bólu w związku z nierealnością otaczającego ich świata. Przy czym dla wielu wojna stała się czymś niesamowitym, górnolotnie mówiąc doświadczeniem na swój sposób mistycznym. Przez co później w wielu z nich nie potrafiło odnaleźć się w normalnym życiu.
Nie przeczytałam w swoim życiu wiele literatury wojennej. Dotychczas były to książki pisane albo przez Polaków, albo przez Rosjan. Przez co lektura "Depesz" była dla mnie podwójnie niezwykła. Głównie przez obcość warunków(Bo cóż my Polacy wiemy o wojnie w Wietnamie?), jak i właśnie perspektywy. Wydaje mi się, że w porównaniu do Amerykanów do wojny podchodzimy bardziej fatalistycznie, ale także ze swoistą nabożną czcią.
Jest to jeden z powodów, dla których warto przeczytać "Depesze". Pozostałe to oczywiście możliwość lepszego poznanie tematu wojny w Wietnamie, oryginalny sposób pisania autora, czy też po prostu możliwość poznania wojny od innej strony, niż zazwyczaj jest ona prezentowana w książkach czy filmach.
Podsumowując bardzo polecam przeczytać "Depesze" z powodów, które wymieniłam powyżej, jak i z tego względu, że jej lektura jest ciekawym doświadczeniem. Głównie przez styl autora oraz sposób narracji, jaki wybrał. Choć przyznaje, że to właśnie sposób pisania Herra na początku może utrudnić wczytanie się, ale według mnie warto przez te pierwsze kilkadziesiąt stron się przemęczyć.
8/10
11/2021
"Depesze" Michael Herr - Wietnam w oczach korespondenta wojennego
Wojna w Wietnamie trwała 20 lata i można ją uznać za jedną z największych amerykańskich porażek. Zarówno od strony militarnej, jak i tej poniesionej w walce z własnym społeczeństwem. Choć straty amerykańskie nie wyniosły nawet 60 tysięcy, to w obliczu setek fotografii, artykułów i reportaży "na...
2019-01-07
2020-11-06
2020-04-27
Fabuła "Głębokiego Południa" zasadniczo skupia się na Głębokim Południu. Najbardziej, chyba znanego regionu USA, najbardziej zmitologizowanego i najbardziej obrośniętego stereotypami, ale i najbardziej rozgrzewającego wyobraźnie. Wszakże to z nim, kojarzymy takie rzeczy, jak: Plantacje, niewolnictwo, blues, piękne krajobrazy, segregację rasową i wojnę secesyjną.
Jest to także ojczyzna Margaret Mitchell, Marka Twaina, Williama Faulknera, Trumana Capoty, Flannery O'Connor, Williama Styrona i wielu innych znakomitych pisarzy.
Bez względu na to, z jakiej strony spoglądamy na to południe, jest to interesujący region, wart bliższego poznania.
Z taką też o to myślą, sięgnęłam po reportaż pana Paula Theroux "Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji". Po czym będąc już w trakcie lektury, zaczęłam być rozczarowana, z każdą stroną coraz bardziej.
Wynika to z tego między innymi, że to nie jest reportaż, a raczej esej rozciągnięty na ponad 500 stron. Do tego nie jest to esej/reportaż stricte o południu, a o rasizmie i biedzie Południa. Niemały zgrzyt, ale nie, aż tak duży, że nie dałoby się go przełknąć.
Problem pojawia się, jednak w tym, że główną postacią tej książki nie jest to tytułowe Głębokie Południe, a sam autor. Jankies, który jak sam na początku przyznaje, nigdy się specjalnie południem nie interesował. Brzmi coraz mniej obiecująco, prawda?
I tu mogę swobodnie przejść do kolejnej wady tej książki, a mianowicie jest nią schematyczność. Około 70 procent "Głębokiego Południa" została napisana w ten sam sposób. Otóż autor pan Paul Theroux jedzie drogą i wtrąca nam krótką dygresję, po czym wjeżdża do jakiegoś małego miasteczka, po czym następuje opis tego, jak bardzo to miasteczko jest zabiedzone. Zrujnowane budynki, chodniki, większość sklepów zamknięta, ludzi mało, a jak już są, to wyglądają niezbyt radośnie. Po uraczeniu nas takim opisem autor spotyka się albo z burmistrzem, albo lokalnym działaczem społecznym, albo miejscowym pastorem, albo jakąś z zupełnie przypadkową osobą. Zdecydowanej większości są to osoby czarnoskóre, mimo że Murzyni w stanach południowych stanowią od 15-32 procent ludności. Co nawet zadziwia samego pan Therouxa, ale dobra, mniejsze z tym.
Paul Theroux zadaje prawie każdej z tych postaci te same dwa pytania. "Czy jest u was biednie?" oraz "Jak wygląda tutaj kwestia rasizmu, a dawniej jak wyglądała segregacja rasowa?"
I otrzymuje zawsze te same odpowiedzi: "Kiedyś to było lepiej.", "Kiedyś było u nas w miasteczku sporo fabryk, ludzie mieli pracę, ale wszystkie przeniosły się do Chin i Meksyku", "Uprawa ziemi nie jest nawet w połowie tak opłacalna ja kiedyś", "Hodowla suma, odkąd zaczęto importować ryby z Wietnamu, nie przynosi prawie żadnych dochodów", " Ku Klux Klan nadal jest tu w okolicy silny", "Szkołę zintegrowaną dopiero w 82, ale tylko w teorii. Biali uczniowie przenieśli się do prywatnej szkoły, więc podział nadal jest", "Prawnie segregacji już nie ma, ale w praktyce biali i czarni nadal żyją osobno."
Można było na ten temat napisać bardzo ciekawą i ważną książkę, gdyby tylko autor skupił się na swoich rozmówcach i problemach, jakie porusza. Natomiast co robi autor? Po wypowiedzeniu powyższej wiązanki zdań przez adwersarza Theroux, zamiast spróbować wyciągnąć od niego więcej informacji, więcej emocji, woli oddać się kilkustronicowej dygresji, która jak dla mnie wiele nie wnosi. No, bo cóż mądrego i nowego na temat rasizmu i biedy Południa może wnieść osoba, która tego Południa nie zna?
Po tejże rozmowie autor odjeżdża w siną dal, po czym schemat się powtarza i tak przez blisko 400 stron. Jak się można domyśleć, wiele na temat tej biedy i rasizmu się nie dowiadujemy, poza tym, że istnieją, za to możemy się pierwszorzędnie wynudzić.
Pod koniec pan Theroux próbuje poruszać trochę inne tematy. Np. Mamy tam bardzo ciekawy fragment o Faulknerze i ogólnie o literaturze południa. Niestety nie są to zbyt długie fragmenty.
Na plus muszę też zaliczyć autorowi styl pisania, bo jest on naprawdę na wysokim poziomie. Po tej lekturze jest to chyba, jedyny powód, dla którego nie zrezygnuje z zapoznania się z innym dziełem tego pisarza. Mam tylko nadzieję, że lepszym.
Ostatnią rzeczą, która mi się tak naprawdę nie spodobała, a nawet mnie zdenerwowała w "Głębokim Południu" jest rozdmuchane ego autora.
Poczynając od tego, z jaką on trwogą przyjmuje informacje o panującej na południu biedzie, który przypomina mu biedę, jaką poznał podczas swoich licznych podróżach po krajach Trzeciego Świata. (Ogólnie rzecz biorąc, pan Theroux nałogowo wspomina, że on bardzo dużo w życiu podróżował, a Południe przypomina mu Trzeci Świat.)
Jeżeli oglądaliście Bojack Horseman(Szczerze polecam), to na pewno kojarzycie wątek Sebastiana St. Claira. Szlachetnego milionera, który zrezygnował z wygód i przyjemności. Życie oddał bezinteresownej działalności charytatywnej. Żyje w małym, biednym ogarniętym wojną kraju, gdzieś tam na wschodzie i pomaga potrzebującym, na wszelki możliwy sposób. No niby dobrze, ale jak później się okazuje, nasz pan milioner oczywiście rozpacza nad biedą panującą w tym małym kraju, nad ludzką tragedią i rzeczywiście pomaga. Niestety jest to altruizm na pokaz. Owa postać chce, aby postrzegano go, jako kogoś dobrego, chce, aby go podziwiano za jego działalność itp. Jednak w rzeczywistości tragedia, jaka się przy nim rozgrywa, obchodzi go tyle, co zeszłoroczny śnieg. I właśnie takim Sebastianem St. Clairem, jak dla mnie jest pan Paul Theroux, niby pyta, niby okazuje troskę, niby oburza się na fundację Clintona, że czemu tu nie pomaga, ale osobiście bardziej odebrałam to, jako próbę zaprezentowania siebie, jako altruisty niż rzeczywista troska. Może się mylę, nie przeczę.
Jest jednak rzecz, w której się raczej nie mylę. Chodzi mi o ustawicznie prezentowane, poczucie wyższości autora nad mieszkańcami Południa. Dla niego Południowiec=wieśniak, prostak i analfabeta. I nie przesadzam, bo sam autor tych słów wielokrotnie używa, właśnie w kontekście Południowców. Oczywiście robi, to w kontrze do siebie światłego intelektualisty z bogatej Północy. Powiem tak, jeżeli tak wygląda podejście Jankesów, a przynajmniej jakieś ich części do Południowców, to ja wcale się tym Południowcom, nie dziwię, że nie mogą odżałować tego, że przegrali wojnę secesyjną.
Już podsumowując, to jestem tą książką rozczarowana. O Południu się prawie nic nie dowiedziałam, tego mitycznego białego południowca nie poznałam, a o czarnym południowcu nie dowiedziałam się wiele ponad tego, co już bym wiedział.
Odnoszę wrażenie, że pan Paul Theroux pojechał na to Południe z głową pełną, nieuświadomionych stereotypów, a później już tylko szukał na nie potwierdzenie. Autor mimo, prawie rocznych podróży po Południu, tak naprawdę niewiele się o nim dowiedział i jeszcze mniej zrozumiał.
No, cóż "Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji", można przeczytać, ale nie trzeba.
Fabuła "Głębokiego Południa" zasadniczo skupia się na Głębokim Południu. Najbardziej, chyba znanego regionu USA, najbardziej zmitologizowanego i najbardziej obrośniętego stereotypami, ale i najbardziej rozgrzewającego wyobraźnie. Wszakże to z nim, kojarzymy takie rzeczy, jak: Plantacje, niewolnictwo, blues, piękne krajobrazy, segregację rasową i wojnę secesyjną.
Jest to...
2020-03-13
2019-12-31
2019-12-31
2019-12-09
2019-11-10
2019-08-06
2019-07-23
2019-07-14
2019-04-06
2019-03-28
Greenblatt ze swoją nagrodzoną Pulitzerem jest jedną z wielu lektur na moich studiach.
Opowiada ona historię Poggio Bracolliniego, włoskiego humanisty, myśliciela, a także fascynatem antyku. Historia życia Poggia, a przede wszystkim jego hobbystyczne odszukiwanie i przywracanie do życia zaginionych dzieł starożytności jest punktem wyjścia autora do snucia szeregu refleksji na temat renesansu, antyku i średniowiecza.
Nie powiem, wizja autora, że konflikt średniowiecza i renesansu to przede wszystkim starcie na linii filozoficznej między chrześcijańską wykładnią świata, a epikurejskim dążeniem do przyjemności jest ciekawy. Stety lub niestety z punktu widzenia historii nieprawdziwy. Zresztą w tym dziele jest wiele nieprawdy. Autor, aż nazbyt często powtarza utarte mity o średniowieczu, pomijając realne osiągnięcia mediewistyki na tym polu. Robią to jeszcze z punktu oświeconego zawczasu renesansu i wielkiego antyku. Osobiście taka postawa zawsze mnie mierzwi, więc i czytanie tego dzieła, co i rusz powodowało u mnie facepalma.
Podsumowując, jest to pozycja z rodzaju, można przeczytać, ale nie trzeba. Wiele was nie ominie.
Greenblatt ze swoją nagrodzoną Pulitzerem jest jedną z wielu lektur na moich studiach.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toOpowiada ona historię Poggio Bracolliniego, włoskiego humanisty, myśliciela, a także fascynatem antyku. Historia życia Poggia, a przede wszystkim jego hobbystyczne odszukiwanie i przywracanie do życia zaginionych dzieł starożytności jest punktem wyjścia autora do snucia szeregu refleksji...