-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant25
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać424
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2016-12-07
2016-10-01
Kintsugi znane także jako kintsukuroi to rodzaj japońskiej sztuki naprawiania rozbitych przedmiotów. Popękana ceramika nie jest wyrzucana tylko ratowana, a pęknięcia są wypełniane specjalną mieszanką z użyciem złotego bądź srebrnego pyłu. Roztrzaskane naczynia otrzymują drugie życie i niejednokrotnie zyskują na wartości. Składanie fragmentów na nowo za sprawą złota przekłada się na myśl, zgodnie z którą błędy, potknięcia i załamania oraz radzenie sobie z nimi stają się ważnym elementem historii, nie zaś czymś, co przesądza o wartości i przekreśla przyszłość. Pęknięcia przestają być ukrywane, a stają się pięknym świadectwem przeżyć.
Mojżesz już przed narodzinami nie miał łatwego życia. Jego matka była narkomanką, a on przyszedł na świat z piętnem – stał się dzieckiem cracku, kompletną osobą złożoną z pęknięć. Porzucony w koszu na pranie, od zawsze był tym „innym”. Osierocony, opuszczony, przerzucany z domu do domu przez ludzi, którzy go nie chcieli, z nikim nie potrafił nawiązać bliższego kontaktu. Szukał swojego miejsca na świecie, za przewodnika mając swój niezwykły artystyczny talent. W końcu droga poprowadziła go do pewnego miasteczka, gdzie jego los odmieni się na zawsze… Siedemnastoletnia Georgia jest silna i zdecydowana, ma plany na przyszłość i z całego serca kocha pracę z końmi na farmie rodziców. Ranczo jest jej miejscem na ziemi. Pewnego dnia na farmie pojawia się tajemniczy nastolatek, który ma pomagać mieszkańcom w codziennych zajęciach. Dziewczyna próbuje się do niego zbliżyć, zajrzeć w głąb przez pęknięcia, ale to nie takie łatwe – nie, gdy cały świat ostrzega ją przed nim, nie, gdy Mojżesz próbuje wyrwać się z uścisku jej cierpliwości. Jednak serce Georgii nie zamierza się poddać.
W rozbitym życiu Mojżesza pojawia się ktoś, kto chce wypełnić pęknięcia. Tym złotem staje się Georgia.
Moja znajomość z Amy Harmon nie rozpoczęła się od fajerwerków. Iskrzenia od pierwszego wejrzenia też nie było. Oczekiwania zbudowane na cudzych pieśniach pochwalnych postawiły przed autorką wyzwanie, któremu… nie sprostała tak do końca. Z drugiej strony trudno też mówić o porażce. Historia stworzona przez Harmon niewątpliwie ma swój urok i łączy pomysłowe rozwiązania, które nieczęsto pojawiają się w romansach, jednak czegoś mi zabrakło… Tym czymś są emocje. Relacja Mojżesza i Georgii, szczególnie w pierwszej części powieści, przechodzi od nieśmiałego flirtu do istnej eksplozji. Tylko że ja tego nie zauważyłam – a raczej nie odczułam. Widzimy starania Georgii, która próbuje wślizgnąć się w pęknięcia powstałe w murze, który zbudował wokół siebie Mojżesz. Widzimy Mojżesza, który zmaga się ze swoją przeszłością i z potrzebą bycia kochanym. Widzimy młodych ludzi połączonych uczuciem tak silnym, że mogą mu się tylko poddać. Jednak wszelkie czyny i podszyte romantyzmem sytuacje nie niosą ze sobą żadnych silniejszych uczuć. Autorka próbuje pokazać niezwykłość tej relacji, ale nie za bardzo jej to wychodzi. Gdyby nie wzniosłe słowa i mówienie wprost, jak bardzo się kochają, to ta miłość mogłaby czytającemu umknąć. Początek i rozkwit tej relacji pod kątem emocjonalnym zupełnie mnie nie przekonuje. Jak nam romans… to jest dość beznamiętnie. Chyba panuje jakaś plaga, bo mogłabym przysiąc, że już kiedyś pomyślałam tak o innej książce.
U Amy Harmon podobało mi się wszystko to, co romansem nie było. Na całe szczęście mam z czego wybierać. Pomysł na historię ratuje „Prawo Mojżesza”, maskując niedociągnięcia wątku romantycznego. Jest ciekawie, odrobinę paranormalnie, a nawet… kryminalnie. Delikatność przeplata się z rozpaczą, piękno z desperacją, a wszystko łączy ze sobą duchowość, co nadaje historii niezwykłe barwy. Pomysłowości zdecydowanie Harmon nie brak. Życie Mojżesza staje się tłem dla perypetii ludzi poturbowanych przez los, zagubionych bądź skrzywdzonych. Jego dar otwiera nowe ścieżki w losach bohaterów, ujawnia dawno pogrzebane tajemnice, a także… koi. Jednak za spokój, który przynosi, Mojżesz musi zapłacić wysoką cenę. W obliczu ostrzeżenia widniejącego na okładce (historia bez szczęśliwego zakończenia) nie sposób nie snuć domysłów na temat tego, co może przydarzyć się bohaterom – a biorąc pod uwagę smutek, który kryje się na kartach powieści, łatwo o czarne myśli. Odniosłam wrażenie, że śledzenie osobnych ścieżek Mojżesza i Georgii było ciekawsze niż ich wspólna opowieść. Może wzięło się to z faktu, że nie przekonała mnie ich relacja? To interesujące, że przekonali mnie do siebie jako jednostki, ale nie jako para. Ich dorastanie, przechodzenie przez osobiste piekło i w konsekwencji stawanie się innymi osobami było interesujące. Mamy do czynienia z metamorfozami, które opierają się nie tylko na zakazanym uczuciu – rolę odgrywa wiele czynników, można powiedzieć, że są one kompleksowe.
„Prawo Mojżesza” to słodko-gorzka opowieść, która przez rozpacz wznosi bohaterów ku nadziei. To nie tylko historia Mojżesza i Georgii – to przede wszystkim historie ludzi, których spotkali na swojej drodze, to paleta uczuć i mozaika losów, której elementy połączyły pęknięcia wypełnione przez miłość.
Amy Harmon musi się jeszcze trochę postarać, by zjednać sobie moją sympatię, jak zrobiły to Colleen Hoover i Mia Sheridan, dlatego niecierpliwie czekam na polskie wydanie „Making Faces”, które, o ile się nie mylę, jest jej najpopularniejszą powieścią.
Kintsugi znane także jako kintsukuroi to rodzaj japońskiej sztuki naprawiania rozbitych przedmiotów. Popękana ceramika nie jest wyrzucana tylko ratowana, a pęknięcia są wypełniane specjalną mieszanką z użyciem złotego bądź srebrnego pyłu. Roztrzaskane naczynia otrzymują drugie życie i niejednokrotnie zyskują na wartości. Składanie fragmentów na nowo za sprawą złota...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-20
Mające krwawą przeszłość Wolne Miasto Rades zniewolił strach, a ci, którzy do tej pory byli na szczycie łańcucha pokarmowego, padają ofiarami groźniejszego drapieżnika. Zmiennokształtni potrzebują pomocy, a ich nadzieją są ludzie, których uważali za słabszych. Światy istniejące obok siebie zaczynają odczuwać zmianę w układzie sił. Walka o przetrwanie wkracza na nowy etap i wszystkie podziały muszą zniknąć – dla dobra życia. Niezwykłe okoliczności wymagają zawiązania niezwykłego sojuszu i tak król zmiennokształtnych, medium dorabiające jako wróżka, naukowiec zafascynowany nadnaturalnym światem, tajemnicza kobieta imieniem Miriam oraz jej wierny towarzysz, Rosjanin, stają ramię w ramię, by walczyć z nieznanym.
Nieznane ma kły i pazury.
Nieznane jest ulotne jak dym.
Nieznane uderza błyskawicznie, wgryza się, aż poczuje krew i pozostawia za sobą szlak z ciał.
Jak wygrać z takim przeciwnikiem?
Nieznane zatopiło pazury w mojej wyobraźni, po czym zaczęło przeraźliwie skrzeczeć. W gruncie rzeczy je rozumiem, bo moja reakcja była podobna, gdy skończył się finałowy odcinek Supernatural, a wraz z napisami końcowymi przyszła świadomość, że na kolejny sezon przyjdzie mi poczekać kilka miesięcy. Pojawiła się pustka domagająca wypełnienia guilty pleasure urban fantasy (czy ja właśnie stworzyłam nowy podgatunek?) albo czymś pokrewnym.
I tutaj z pomocą przyszła „Przeklęta” Igi Wiśniewskiej. Wątki paranormalne? Są. Ekipa na tropie mrocznej intrygi? Na pokładzie. Członkowie tejże ekipy to w dużej mierze zbieranina „osobistości” nie zawsze ludzkich i nie zawsze nadnaturalnych, które są gotowe zamordować wroga oraz przy okazji siebie nawzajem? Obecni. Podróże? Nic, tylko życzyć szerokiej drogi. Na serialowy hiatus* jak znalazł.
W świat Radesu wprowadza nas Miriam, będąca kobietą-zagadką. Czy jest tak ludzka, jak myślą nadnaturalni? Czy może ma w sobie magię, która odróżnia ją od reszty ludzi? Silna, niezależna i zadziorna Miriam wpisuje się w poczet takich bohaterek jak Dora Wilk z heksalogii o wiedźmie autorstwa Anety Jadowskiej czy Mercy Thompson z serii Patricii Briggs. Urban fantasy lubi kobiety z pazurem (jakkolwiek można to rozumieć) i ona nie jest tu wyjątkiem. Tak, jak magiczne linie przecinają się w Mieście, tak dzięki naszej bohaterce krzyżują się losy bohaterów. Miriam jest przewodniczką na ulicach, które nadal noszą ślady wojennych niepokojów i korzystając ze swojego doświadczenia oraz kontaktów, próbuje dociec, kto morduje zmiennokształtnych. Akcja pędzi w zawrotnym tempie nakręcana przez skoki pomiędzy pierwszoosobowymi perspektywami. Los rzuca bohaterów nie tylko w mroczne zakątki Miasta, ale także do innych europejskich krajów. Oczami nie zawsze ludzkich postaci śledzimy nadnaturalne śledztwo, układamy rozsypane wskazówki i próbujemy odnaleźć się wśród osobistych problemów. Bohaterowie kryją tajemnice, które unoszą się nad każdą podjętą decyzją, stawiają na szali swoje związki, a przekraczając granice pomiędzy światami, niejednokrotnie ryzykują życiem. To powieść, którą cechuje działanie postaci. Bez chwili wytchnienia, nie angażując się przesadnie w rozmyślania, wciąż brną przed siebie; ścigają i są ścigani, walczą, ruszają z odsieczą i wpadają w tarapaty. „Przeklęta” jest bardzo dynamiczna i zaskoczyła mnie szybkość, z jaką dotarłam do końca powieści. Jednak ten morderczy wyścig z czasem ma też swoje minusy. Pędząc przed siebie, trudno skupić się na tym, co nas otacza, a Miasto, z założenia najważniejsze - ciągle groźne i niespokojne, zamiast żyć na równi z bohaterami, jest jedynie tłem. Autorka zaledwie dotyka powierzchni tego świata utkanego ze splotów ulic i (nie)ludzkich losów. Odczułam, że dane mi było poznać tylko zarys historii Radesu oraz jego mieszkańców, a co za tym idzie, nie zżyłam się z nimi tak mocno, jakbym sobie tego życzyła. „Przeklęta”, przy całym swoim potencjale, potrzebuje większej ilości rozbudowanych wątków, bo w obecnej formie nie można oprzeć się wrażeniu, że wydarzenia toczą się jakby w jednej linii; wszystko jest podporządkowane misji. Jeśli już pojawiają się jakieś odstępstwa, to nie są one zbytnio pogłębione – raczej sygnalizują niektóre aspekty, jak stopień zażyłości relacji między bohaterami czy ich historie z ich przeszłości. Być może ta niechęć autorki do wyłożenia wszystkich kart na stół to zapowiedź kontynuacji? Zachowanie asów w rękawie na poczet kolejnych tomów można częściowo potraktować jako usprawiedliwienie. Interesująca intryga, a z taką mamy do czynienia w „Przeklętej”, wymaga przecież odpowiedniej oprawy. Naprawdę podoba mi się kierunek, w którym podążyła Iga Wiśniewska, sięgając po świeże, nieszablonowe rozwiązanie. Odwołała się do historii, które chyba wszyscy znamy i znalazła wśród nich coś więcej. Mam nadzieję, że autorka nabierze odwagi i wypłynie na szerokie wody własnych pomysłów, po czym zacznie wyciskać je do ostatniej kropli. Na tym etapie powinna zadać sobie pytanie „co jeszcze?”: co jeszcze można napisać o tym świecie, co jeszcze czytelnik może zobaczyć oczami bohaterów, jakimi ścieżkami może podążyć i kogo spotkać – jaki własny, niepowtarzalny ślad może pozostawić pisarka w tamtej rzeczywistości.
„Przeklęta” narobiła mi apetytu, bo w wielu elementach tej powieści skrzy się potencjał, który przy odpowiedniej, ciężkiej pracy na pewno rozkwitnie. Jestem pewna, że pośród ślepych uliczek Wolnego Miasta i mrocznych zakamarków kryje się mnóstwo tajemnic i jeszcze więcej pomysłów, które tylko czekają na to, aż odkryje je nietuzinkowa ekipa paranormalnych detektywów.
___
*hiatus – luka, przerwa; często to określenie jest stosowane w odniesieniu do przerwy w emisji pomiędzy sezonami seriali.
Mające krwawą przeszłość Wolne Miasto Rades zniewolił strach, a ci, którzy do tej pory byli na szczycie łańcucha pokarmowego, padają ofiarami groźniejszego drapieżnika. Zmiennokształtni potrzebują pomocy, a ich nadzieją są ludzie, których uważali za słabszych. Światy istniejące obok siebie zaczynają odczuwać zmianę w układzie sił. Walka o przetrwanie wkracza na nowy etap i...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-24
Nie ma chyba nic bardziej ekscytującego, budzącego dreszczyk emocji, od zagłębiania się w historie zbudowane na utracie pamięci. Podczas gdy bohater walczy o odzyskanie swojej przeszłości, czytelnik bądź widz próbuje oddzielić prawdę od złudzeń, drobne kłamstewka od niebezpiecznych kłamstw. To walka podszyta niepokojem i im bardziej jasna staje się sytuacja, w tym głębszym mroku tonie człowiek – czasem jest ofiarą, której umysł próbuje wyprzeć traumę, czasem jest zbrodniarzem, który próbuje odepchnąć od siebie konsekwencje popełnionego czynu. Cokolwiek czeka na końcu tej drogi i od czego właściwie wszystko się zaczęło, nie na darmo mówi się, że to niewiedza jest błogosławieństwem. Jednak jak można być sobą, gdy po spojrzeniu wstecz widzimy jedynie ciemność? Ludzka ciekawość nie pozwoli spocząć, nie w takiej sytuacji. Zaczynamy szukać, odtwarzać swoje kroki, łączyć wskazówki. Paragony, smsy, zdjęcia, echa wspomnień wywołane dźwiękiem bądź zapachem; czepiamy się kurczowo skrawków przeszłości. Co ma znaczenie? Co nie ma znaczenia? Kto nas widział, z kim byliśmy? A jeśli ktoś nas okłamuje? Jeśli okłamujemy sami siebie? Manipulacje, zacieranie śladów i błądzenie po omacku we własnej głowie.
Memento, Dziewczyna z pociągu, Zanim zasnę…
Nie brzmi to jak historia, w której mogłaby się odnaleźć Colleen Hoover; ona przecież skradła moje serce stworzonymi przez siebie opowieściami o miłości. Wystarczył jednak zły wpływ Tarryn Fisher, która stworzyła cudownie toksycznych bohaterów w serii Love Me With Lies, by przeciągnąć Hoover na ciemną stronę mocy. Zaprzyjaźnione pisarki połączyły to, co najlepsze w ich twórczości – obydwie piszą o sile uczuć, choć na co dzień gustują w odmiennej atmosferze. Czy to znaczy, że młodzieżowa trylogia Never Never nie ma absolutnie żadnych wad? Przede wszystkim to jedna z tych książek, która wywiera tym większe wrażenie, im mniej się o niej wie przed rozpoczęciem lektury. Podstawowa informacja, która absolutnie wam wystarczy, brzmi: nastoletni Charlie i Silas pewnego dnia tracą pamięć. Ona nie wie, kim on jest, a on jej nie pamięta. Udaje im się ustalić, że niegdyś byli parą, a kolejne odkrycia są coraz bardziej złowieszcze, prowadząc ich uliczkami Nowego Orleanu… Wplątali się w coś, co sprawiło, że ich umysły wyrzekły się pamięci. Enigmatyczne? Jak dwie z trzech części Never Never. W historie-układanki, które polegają na odkrywaniu i dopasowywaniu poszczególnych elementów, najlepiej wkraczać tak, jak wkraczają do niej bohaterowie – z dużą dozą nieświadomości i w nerwowym oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Wtedy, niczym trzeci bohater, jesteśmy możliwie najbliżej tego, by poczuć na własnej skórze to, co czują postacie. A emocji nie brakuje! Podsycane przed dramatyczne zwroty akcji, atmosferę gęstą od niedopowiedzeń oraz z rozmysłem dawkowane informacje, tworzą wir, który wciąga i nie puszcza. Trudno przerwać lekturę Never Never, każdy moment jest zły, bo zawsze jesteśmy na skraju nowego odkrycia, które popycha nas w stronę kolejnego rozdziału. Miałam ochotę rwać włosy z głowy, ilekroć musiałam odłożyć książkę i powrócić do rzeczywistości.
Igranie z (nie)pamięcią nie jest niczym nowym w literaturze i kinematografii, ale to na tyle wdzięczne zagadnienie, że twórcy są w stanie co rusz nas zaskoczyć. Duet Hoover & Fisher rusza z kopyta i nie zwalnia tempa, mieszając perypetie bohaterów z rodzinnymi tajemnicami i podrzucając rozmaite pomysły na to, co im się przydarzyło: czy można to racjonalnie wytłumaczyć, czy może wpływ mają zjawiska paranormalne? Wyparli to jako ofiary czy przestępcy? Co się stało?! CO DALEJ?! Te myśli powracają natrętnie, pobudzając wyobraźnię. Główkujemy razem z Charlie i Silasem, jednocześnie obserwując zachodzące w nich zmiany. Dwie perspektywy pozwalają nam zajrzeć do ich umysłów, które wraz z kolejnymi odkryciami ulegają metamorfozie. Ciekawie wykreowane postacie zyskują świadomość i próbują odnaleźć się pomiędzy dawnym a nowym „ja” i szukają odpowiedzi na pytanie: co oznacza bycie sobą? Czy można „być sobą” na więcej niż jeden sposób? Muszą również zmierzyć się z konsekwencjami czynów popełnionych przez dawnych Charlie i Silasa…
Never Never to nie tylko ekscytująca wyprawa w głąb przeszłości, ale także opowieść o miłości. W tym elemencie chyba najmocniej uwidacznia się ręka Hoover. Można by pomyśleć, że romantyczna historia z dreszczykiem raczej nie ma racji bytu, a jednak takie połączenie świetnie się spisuje. Groza nieświadomości i rozpaczliwy wyścig z czasem przeplatają się z uroczymi scenami podkreślającymi siłę nastoletniego uczucia, co rozczula i urzeka. Wspólne zmagania zbliżają do siebie, a czyhające za zakrętem zagrożenie nadaje wyrazistości wątkowi romantycznemu. Z przymrużeniem oka można powiedzieć, że złowieszcza Tarryn i kochliwa Colleen naprawdę dobrze się spisały.
Niebanalny wpływ na klimat powieści ma miejsce akcji. Nowy Orlean w dużej mierze budzi dość upiorne skojarzenia. Mogę tylko za to winić serial American Horror Story: Coven albo również rozgrywającą się w Luizjanie Klątwę Jessabelle. Autorki są świadome potencjału tkwiącego w popkulturowym obrazie miasta i odwołują się do niego, choć nie opierają się na nim w pełni. Widzimy turystyczny Nowy Orlean, widzimy ten niepokojący, pełen przemykających cieni i chcemy zobaczyć jeszcze więcej. Naprawdę nie miałabym nic przeciwko, gdyby autorki jeszcze dłużej wodziły nas za nosy, bo nieczęsto zdarzają się w najnowszej literaturze młodzieżowej tytuły, które w taki sposób łączą romans z dreszczowcem. Ten dodatkowy czas również przydałby się autorkom do uporządkowania i zamknięcia wszystkich wątków, bo niektóre z nich urwano, choć zapowiadały się naprawdę obiecująco. Dwie części rozbudziły potworny apetyt, a część trzecia, choć sycąca, pozostawiła miejsce na mały deser, którym mogłyby być dwa, góra trzy dodatkowe rozdziały.
Gdy myślę o Never Never, do głowy przychodzą mi trzy słowa: tajemnicza, nieszablonowa, uzależniająca. Jest to jedna z tych powieści, dla których można, ba, nawet trzeba! zarwać noc. Trudno zasnąć, gdy w głowie buzują domysły, a adrenalina krąży we krwi. Never Never to jazda bez trzymanki w kompletnych ciemnościach: nie masz pojęcia dokąd zmierzasz i co się stanie.
Rzucam Ci wyzwanie: przerwij lekturę w połowie książki i nie myśl o losach Charlie i Silasa. Założę się, że nie dasz rady.
Nie ma chyba nic bardziej ekscytującego, budzącego dreszczyk emocji, od zagłębiania się w historie zbudowane na utracie pamięci. Podczas gdy bohater walczy o odzyskanie swojej przeszłości, czytelnik bądź widz próbuje oddzielić prawdę od złudzeń, drobne kłamstewka od niebezpiecznych kłamstw. To walka podszyta niepokojem i im bardziej jasna staje się sytuacja, w tym głębszym...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-05
Potter…
Potter, Potter.
Co my tu mamy?
Mamy tych, którzy okrzyknęli „Przeklęte dziecko” udanym powrotem do świata czarodziejów, a w opozycji do nich stoją twierdzący, że to tylko fanfiction niskich lotów. Burza emocji, jaka rozpętała się po premierze książki, nie jest niczym nadzwyczajnym, jeśli weźmiemy pod uwagę nerwowe oczekiwanie wiszące w powietrzu od dobrych kilku miesięcy. Dla wielu osób seria o Harrym Potterze jest kultowa, spędzili z nią niemalże 20 lat* i, tak jak ja, traktują ją jako nieodłączną część swojego dzieciństwa. O tym, że magia Harry’ego nie gaśnie, przekonałam się osobiście, w trakcie odliczania kolejnych minut w koszmarnie długiej kolejce, która rozciągała się wzdłuż ulicy tylko po to, by zawinąć się za rogiem i ciągnąć dalej. Nagini nie mogłaby się równać z takim wężykiem. Widziałam dorosłych, nastolatki i dzieci, widziałam kostiumy, których nie powstydziliby się prawdziwi czarodzieje, widziałam emblematy Hogwartu, okulary z charakterystycznymi oprawkami, różdżki, białe sowy i walizki. Wielu przypłynęło na fali nostalgii, inni dopiero stawiają pierwsze kroki w świecie magii.
Owiana tajemnicą opowieść w końcu trafiła do moich rąk.
J.K. Rowling, John Tiffany i Jack Thorne to trio stojące za sztuką „Harry Potter i przeklęte dziecko: część 1 i 2”. Pisarka, reżyser i dramaturg (a nie jak zdarza się to przedstawiać machinie marketingowej – sama Rowling) odważyli się na ryzykowny eksperyment; słowa wieńczące siódmy tom serii „wszystko było dobrze” dla wielu czytelników były i nadal są definitywnym pożegnaniem z historią Pottera. Pozostali, po części z ciekawości, po części z tęsknoty za magicznym światem, postanowili zajrzeć do krainy-po-szczęśliwym-zakończeniu. Czy może być coś więcej? Czy powinno być coś więcej?
„Przeklęte dziecko” podejmuje opowieść w tym samym miejscu, w którym skończył się epilog „Insygniów śmierci”. Dziewiętnaście lat spokoju… dobiegło końca. Nad światem czarodziejów ponownie zbierają się czarne chmury, a w centrum zamieszania, jak zawsze, znajdują się Potter, Granger, Weasley oraz Malfoy. Borykając się z pracą, problemami rodzinnymi i przeszłością, która tak naprawdę nigdy nie odeszła, zdają się nie zauważać, że ich pociechy wkroczyły w wiek, który, przynajmniej dla nich, był przełomowy. Nastoletni Albus Potter zmaga się z ciężarem rodzinnego dziedzictwa, którego nigdy nie chciał – tak samo, jak nie chce być porównywany ze swoim słynnym ojcem. Trudno stać w cieniu „tego Pottera”, szczególnie jeśli nie ma się zadatków na bohatera. Scorpius Malfoy również boryka się z rodzinnym dziedzictwem – a raczej plotkami na jego temat. Niepodobny do swojego ojca, który również zaznaczył swój ślad w historii Hogwartu, po raz pierwszy Malfoy jest tym, z którym nikt się nie liczy. Ich ścieżki przecinają się w zaskakującym punkcie, pociągając za sobą splot nowych przygód i dylematów, jednocześnie eksplorując dawne historie, których źródła kryją się głęboko w przeszłości. Bo gdy Potter i Malfoy chcą coś udowodnić, to nikt ich nie powstrzyma.
Nowe pokolenie wkroczyło do Hogwartu, a w ślad za nimi podążyło zło…
Ósmy tom ma w sobie sporo z nostalgicznego spojrzenia wstecz pomieszanego z igraniem z ideą „co by było, gdyby…” – co by było, gdyby pewne wydarzenia potoczyły się inaczej, co by było, gdyby bohater X spotkał się z bohaterem Y, z kolei całość jest podlana pozornie nieskrępowanym fantazjowaniem na temat dorosłości ukochanego trio. Jak na kolejny tom przystało, opowieść jest zakorzeniona w Hogwarcie, niezmiennie będącym stałym punktem w losach bohaterów – tych nowych i tych starych. Autorom nie brakuje fantazji, a większość ich pomysłów sprawiała, że parskałam śmiechem. Szczególnie jednej dużej rewelacji nie dało się przyjąć na serio. Myślę, że w tym tkwi słaba strona „Przeklętego dziecka” – w dobie fanfiction nikogo nie dziwi dopisywanie nowych historii, łączenie w pary bohaterów i opowiadanie losów ich potomstwa. Jednak w przypadku opowieści określonej mianem oficjalnego ósmego tomu oczekiwałam czegoś więcej niż „kombinowania” i budowania osi opowieści wokół postaci, której życiorys jest jakby żywcem wyjęty z fanfiction nastoletniego czytelnika, niezbyt wprawionego w literackim rzemiośle. W przeciwieństwie do poprzednich siedmiu tomów, ósemka cechuje się bardzo nierównym poziomem. Mamy do czynienia ze zderzeniem magii Rowling z jakimiś dziwnymi, nie do końca udanymi pomysłami, jakby ilość i jakość bawiły się w przeciąganie liny i w ogólnym rozrachunku to ilość wygrała. W trakcie lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ta burza pomysłów nie była w wystarczającym stopniu przemyślana i uporządkowana. Część z nich można by zmienić, z części zrezygnować, bo w obecnej wersji ta kakofonia rozpisana na stronach „Przeklętego dziecka” nie jest czymś, co pasuje mi do stylu Rowling i tego, jak prowadzi historie. Jak pisałam wcześniej, „Przeklęte dziecko” na szczęście zawiera w sobie iskry dobrze znanej potterowskiej magii i to dzięki niej otrzymujemy dość oryginalną i wciągającą historię. Powiem szczerze, że nie chciałam się z nią rozstawać, nawet mimo tych niedociągnięć. Na kartach scenariusza co rusz odnajdujemy perełki w postaci nawiązań do poprzednich tomów, więc znajomość serii jest niezbędna. Ożywianie wspomnień sprawia, że łza się w oku kręci i na dodatek zyskujemy nową perspektywę na wydarzenia, o których myśleliśmy, że już niczym nas nie zaskoczą. Wyobraźnia czytelników nabiera barw kilkukrotnie w trakcie lektury, ale w moim przypadku fantazjowanie pobudził w szczególności wątek poświęcony alternatywnej rzeczywistości. Choć niejednokrotnie, szczególnie w ostatnich tomach, seria mierzyła się z tematem mroku i zła, to ósmy tom pozwolił zajrzeć nam do świata, który przeraża i jeży włosy na głowie, ale także… ciekawi. Nie mogłam oprzeć się myśli, że chciałabym poczytać coś więcej na ten temat, chciałabym, by Rowling napisała o nim osobną powieść. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ryzykowne myślenie, ale wizja alternatywnego tomu, utrzymanego w takim klimacie… kusi.
Niezaprzeczalnie kryje się w „Przeklętym dziecku” potterowski klimat, ale nie wiem, czy jest go wystarczająco dużo, by móc z lekkim sercem powiedzieć „tak, to godny ósmy tom!”, bo „Przeklęte dziecko” godną kontynuacją serii bywa – we fragmentach dialogów, niektórych interakcjach pomiędzy bohaterami, kreacji postaci (absolutnie cudowny Scorpius, do którego należy ten tom), zdaniach, które brzmią jak sentencje spod pióra Rowling czy opowieściach, które po raz kolejny rzucają swój czar. Jednak czy tylko częściowy powrót do domu, jak wielu fanów nazywa Hogwart, jest grą wartą świeczki? Umysł mówi nie, ale napędzane nostalgią serce twierdzi, że było warto, nawet dla tych kilku chwil, jeśli nie dla całości. Można sobie tylko wyobrażać, ile zyskuje ta historia, gdy zostaje wzbogacona o kostiumy, muzykę, scenografię, efekty specjalne, grę aktorską; wszystko, co składa się na magię teatru, z którą mogą obcować szczęśliwcy. Jeśli pojawi się nagranie sztuki na DVD, będę ostatnią, która krzyknie „skok na kasę”, a pierwszą, która je kupi. Bo kto nie chciałby zobaczyć westendowej sztuki?
Nie da się ukryć, że świat Pottera to świetny biznes. Czerpiąc informacje z Pottermore, możemy dowiedzieć się, że oprócz Special Rehearsal Edition, czyli pierwszej wersji scenariusza, zostanie opublikowane także wydanie Definitive Edition, czyli wersja finalna. W 2017 roku, z okazji dwudziestolecia „Kamienia filozoficznego” na brytyjskim rynku pojawią się cztery wydania pierwszego tomu – każde wydanie związane z jednym z domów Hogwartu. Reedycja „Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć” zyska bonusowy materiał, ponadto dzięki nowym edycjom drugie życie zyskają „Quidditch przez wieki” i „Baśnie barda Beedle'a”.
Czy naprawdę jest nam to potrzebne?
Kilka godzin później, gdy mijałam tę samą księgarnię, kolejka do kas nadal wyglądała imponująco, a tworzyli ją ciągle pojawiający się, nowi czytelnicy.
________
*pierwsze wydanie (brytyjskie) powieści „Harry Potter i kamień filozoficzny” pojawiło się na rynku w 1997 roku.
Potter…
Potter, Potter.
Co my tu mamy?
Mamy tych, którzy okrzyknęli „Przeklęte dziecko” udanym powrotem do świata czarodziejów, a w opozycji do nich stoją twierdzący, że to tylko fanfiction niskich lotów. Burza emocji, jaka rozpętała się po premierze książki, nie jest niczym nadzwyczajnym, jeśli weźmiemy pod uwagę nerwowe oczekiwanie wiszące w powietrzu od dobrych kilku...
2016-06-08
Zachody słońca już nigdy nie będą takie same.
Promyczek to jedna z tych historii, która zapowiada się niepozornie, sprawiając wrażenie zwyczajnej, może i nawet przeciętnej. Jest ona i jest on, mnóstwo tajemnic oraz miłość, której nikt się nie spodziewał. Można by rzec: klasyka New Adult. Nawet okładka pierwszego wydania stawia na prostotę, jakby chciała powiedzieć „ech, jestem taka skromna, nieefektowna…”, ale z drugiej strony sprawia, że zaczynamy się zastanawiać – co się pod nią kryje? Na tle konkurencji, która albo walczy o to, by się wyróżnić za wszelką cenę, albo już w tej pogoni wpada w wizualne schematy, Promyczek jakby twierdzi „cieszę się, że jestem, nie potrzebuję krzykliwych ozdobników, prostota stanowi o moim uroku”.
I to jest prawda.
Cała ta przeciętność, zwyczajność, niepozorność, którą widzimy na pierwszy rzut oka i możemy odczuć na początku lektury, szybko znika, idealnie splatając się z przesłaniem powieści. To nie jest piękna wydmuszka, która łowi na ciekawą oprawę, nie oferując niczego więcej. Ta historia garściami czerpie z optymizmu i wewnętrznej siły, i choć bohaterowie przeżywają trudne chwile, wiele trudnych chwil, to u jej podstaw leży właśnie godne radzenie sobie z problemami. To, co w przypadku innych powieści mogłoby znudzić, pogrzebać potencjał, u Holden sprawdza się znakomicie. Zwyczajne życie studentki i grupy jej przyjaciół składa się na urokliwą historię podszytą poważniejszą tematyką oraz emocjami, które w trakcie lektury coraz bardziej dają o sobie znać.
Kate przeprowadza się do małego miasteczka, gdzie rozpoczyna studia i znajduje pracę. Wspierana przez najlepszego przyjaciela, muzyka Gusa, dzielnie radzi sobie z przeciwnościami losu, a jej postawa i urok osobisty zjednują jej sympatię kolejnych osób. Jedną z nich jest Keller Banks. Żadne z nich nie planuje zakochać się bez pamięci, ale miłość ma własne plany wobec Kate, Kellera oraz ich przyjaciół… Grupa młodych ludzi skupiona wokół Promyczka wspiera siebie nawzajem, radząc sobie z obecnymi problemami oraz tymi, które przyniosła przeszłość. Marzenia, nadzieje i plany stanowią podstawę ich codzienności. A kim jest tajemniczy Promyczek? To Kate – niesamowicie ciepła osoba o nietuzinkowym spojrzeniu na świat. Energiczna dziewczyna kryje w sobie mnóstwo siły i muszę przyznać, że dawno nie spotkałam się z taką bohaterką. Jest fantastyczna! Odrobinę zadziorna, gdy wymaga tego sytuacja, ale przede wszystkim empatyczna, wrażliwa i zawsze patrzy na jasną stronę życia. Chciałabym się z nią zaprzyjaźnić i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać nad kubkiem z kawą. Nie sposób jej nie pokochać i będzie szczególnie bliska tym, którzy tak jak ona stawiają na dobro – w sobie i w innych. Nie tylko Kate jest świetnie wykreowaną bohaterką. Pozostałe postacie, przyjaciele dziewczyny, są równie barwni, co na dłuższą metę budzi nadzieję na to, że drugi tom, w którym uwaga skupia się na Gusie, będzie równie dobry. Do takich osób – nawet jeśli są fikcyjne – chce się wracać.
Nie jest to powieść, która oferuje zawrotne tempo; śledzimy życie Kate dzień po dniu i odnajdujemy swoje miejsce w jej świecie. Akcja bywa nieśpieszna, nie pędzi na złamanie karku, nie buduje niesamowitego napięcia i jeśli już pojawia się jakichś dramat, to nie ma przesytu złych emocji i popadania w skrajności. Tutaj nie epatuje się tragedią dla samego epatowania. Niektórzy bohaterowie przechodzą przez, można by rzec, piekło, ale oni tego tak nie odbierają – i dzięki temu my też inaczej do tego podchodzimy. Oni szukają sposobu na to, jak z godnością znosić to, co im się przydarza, kiedy pozwolić sobie na złe emocje, a kiedy po prostu cieszyć się życiem. Pobrzmiewa w tym echo Maybe Someday oraz Confess Colleen Hoover, gdzieś z tyłu okładki przemyka John Green, znajdzie się też miejsce dla Jojo Moyes, choć ona zerka z innej półki. Holden znajduje dla siebie miejsce pomiędzy historiami – najlepszymi historiami, warto dodać i dotrzymuje im kroku. Opisuje zwyczajne życie, które nas urzeka.
Promyczek to pełna ciepła, urokliwa historia, której podstawą jest ogromna miłość, jaką można darzyć drugiego człowieka i w swojej zwyczajności udowadnia, że to w codziennym życiu można znaleźć najwięcej inspiracji, siły i wzruszeń. Nawet pomimo smutku potrafi podnieść na duchu. Bohaterowie powieści nie szukają piękna – to ono odnajduje ich i przy odpowiedniej postawie pozwala zachwycić się tym, co do tej pory mogło wydawać się nieciekawe w swej oczywistości. Kim Holden odwołuje się do tego, co jest bliskie każdemu z nas i zwraca uwagę na niezwykłe dary, które być może są dla nas tak oczywiste, że aż nam spowszedniały. Nieustannie towarzyszy jej refleksja: czy to, co traktujemy jako pewnik...
Kolejne zachody słońca.
Rozmowy z bliskimi.
Słuchanie muzyki razem z ukochaną osobą.
Drobiazgi nieperfekcyjnej codzienności.
…nie jest przypadkiem najcenniejsze?
P.S. Kim Holden dostałaby taryfę ulgową za uwielbienie 30 Seconds To Mars (wrzeszczący Leto i The Kill). Sęk w tym, że wcale żadnej taryfy nie potrzebuje.
Taka jest dobra :)
Zachody słońca już nigdy nie będą takie same.
Promyczek to jedna z tych historii, która zapowiada się niepozornie, sprawiając wrażenie zwyczajnej, może i nawet przeciętnej. Jest ona i jest on, mnóstwo tajemnic oraz miłość, której nikt się nie spodziewał. Można by rzec: klasyka New Adult. Nawet okładka pierwszego wydania stawia na prostotę, jakby chciała powiedzieć „ech,...
2016-05-28
To nowe piekło.
Nowy wymiar koszmaru.*
Według mitu, raz na kilka miesięcy mrok miał okrywać Persefonę. Odchodziła od świata wiosny żyjącej w kwiatach, rozkwitającego życia i blasku dnia, a witał ją świat wiecznej nocy, sekretów otulonych w ciemność i gwiazd skrzących się w oddali. Ci, którzy ją tracili – rozpaczali, a ci, którzy ją przyjmowali, świętowali. Rozdarta pomiędzy skrajnościami, nie należała do nikogo i należała do wszystkich. Uprowadzona, zwabiona podstępem, przekazywana z rąk do rąk pieczęć umowy pomiędzy bogami.
Według mitu… ale to wcale nie było tak.
Kolejny retelling, kolejne spojrzenie na historię Persefony i Hadesa. Tym razem spleciono ją z baśnią o Pięknej i Bestii, którą poznaliśmy we „Dworze Cierni i Róż". Sarah J. Maas sięga do tego, co znane i można by pomyśleć, że brakuje jej pomysłów na oryginalną opowieść, ale w tym przypadku zupełnie nie o to chodzi. „A Court of Mist and Fury” to dowód na to, że jej wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Persefona znała zarówno światło, jak i cień. Która z tych krain była jej bliższa? Jaką decyzję podjęłaby, gdyby otrzymała szansę na decydowanie o sobie? A gdyby w jej historii pojawiła się nić, której nikt wcześniej nie dostrzegał? Maas tworzy zupełnie nową historię, wywracając do góry nogami to, czego do tej pory byliśmy pewni. Nie tyle czerpie z mitu, ile inspiruje się tym, co mogłoby być. Wszelkie nawiązania są tak subtelne, że nie ma mowy o znudzeniu i przewidywalności (bo skoro to retelling, to na pewno konstrukcja historii jest taka sama i nic mnie nie zaskoczy). Podobnie było w pierwszym tomie - podstawa została pokryta warstwami oryginalnych rozwiązań i trzeba było dokopać się naprawdę głęboko, by znaleźć źródło inspiracji.
Tutaj tradycyjnie powinno pojawić się nakreślenie fabuły oraz tłumaczenie anglojęzycznego opisu, ale ponieważ „Dwór Cierni i Róż” wydano w Polsce stosunkowo niedawno, wprowadzenie do drugiego tomu byłoby naszpikowane niewybaczalnymi spoilerami. Wystrzegajcie się opisów i streszczeń „A Court of Mist and Fury”, jeśli pierwszy tom macie dopiero w planach, albo jesteście w trakcie lektury, bo naprawdę zepsujecie sobie całą frajdę.
Maas nad wyraz zręcznie kreuje klątwy, może dlatego one jej samej nie dotykają. Słaby drugi tom? Syndrom kontynuacji albo środkowej powieści? Nie, nie i nie. W tym przypadku, i piszę to z pełnym przekonaniem, „A Court of Mist and Fury” jest lepsze od „Dworu Cierni i Róż”. Obawiałam się, czy autorka podoła, czy będzie miała pomysł na dalszą kreację świata i poprowadzenie wątków, ale teraz już wiem, że w przypadku tej autorki nie ma się czego obawiać. Właściwie to nawet doszłam do wniosku, że Maas dopiero teraz rozwinęła skrzydła, że od początku miała konkretną wizję, którą pragnęła zrealizować i już pierwszy tom pisała podekscytowana z myślą „już nie mogę się doczekać, aż zabiorę ich w głąb świata Fae”! A czego w tym świecie nie ma… Są prastare opowieści, namiętności rujnujące dwory, zabójcze intrygi – i mnóstwo barw. Kraina Fae jest niesamowicie zróżnicowana, barwna i tętni od magii. Tyle w niej baśniowości, ile okrucieństwa. Lektura tej powieści to w gruncie rzeczy wyprawa oferująca mnóstwo wrażeń i trudno opowiedzieć o niej komuś, kto jeszcze jej nie przeżył. Z kolei ci, którzy mają ją za sobą, są niczym tykające bomby, bo tłamszą w sobie wszystkie te uczucia i przemyślenia, i wybuchają wtedy, gdy spotkają drugą bombę.
Podczas recenzowania pierwszego tomu nieśmiało zaliczyłam serię do gatunku New Adult fantasy – w grę wchodził przede wszystkim wiek bohaterki oraz subtelna erotyka. Druga część zdaje się mocniej podkreślać swoją przynależność gatunkową. Nie ma mowy, żeby określać ją jako Young Adult, nie przy tym napięciu erotycznym, flircie czy scenach seksu. Rzecz jasna nie jest to erotyk pełną gębą, Maas raczej rzuca garść odważniejszych „momentów” i nie zgrywa drugiej E.L. James, ale nie da się ukryć, że jest doroślej, namiętniej, a między bohaterami iskrzy i o tym iskrzeniu można by długo opowiadać. Niektóre sceny są wręcz ciężkie od emocji i pożądania, w pełni przekonując nas, że ta para jest dla siebie stworzona. Chemia napędza historię i nim się spostrzeżemy, jesteśmy tak zaangażowani w losy Fae, że i nasze serca zaczynają mocniej bić.
Po tym, co ją spotkało, Feyre nie mogłaby być tą samą osobą. I nie jest. „A Court of Mist and Fury” to również plejada interesujących bohaterów, wśród których prym wiedzie dziewczyna, której największą zbrodnią była walka o przetrwanie. Feyre zmieniła się – jest złamana, ale stara się być silna. Musi odnaleźć swoje miejsce wśród wiekowych, doświadczonych graczy, którzy nie obawiają się kruchości ludzkiego życia. Przemiana dziewczyny, wyraźnie zaznaczona na kartach powieści, na pewno zjedna jej kolejnych sympatyków. Feyre nie już jest bezwolną marionetką, nie jest Persefoną wyrywaną z rąk do rąk przez siły wyższe. Drugi tom wielu bohaterom upływa pod znakiem metamorfoz. Ci, których znamy, zmieniają się, gdy na scenę wkraczają nowe postacie. Niektórych możecie w ogóle nie poznać. Ach, ten dreszczyk emocji związany z dwulicowością, fascynującymi intrygami i kolejnymi tajemnicami! Wasza sympatia i niechęć będą wystawione na ciężką próbę, uwierzcie mi na słowo.
I nadszedł finał… Finał, który sprawił, że miałam ochotę rwać włosy z głowy i nie mogłam zasnąć w nocy, bo obmyślałam plan machiny umożliwiającej podróże w czasie. Żądam trzeciego tomu tu i teraz! Cudowne, upiorne, perfekcyjne (jak cała powieść) zakończenie jest idealnym zwieńczeniem „A Court of Mist and Fury”. Emocje sięgają zenitu, a ciekawość i ekscytacja związane z trzecim Dworem to najlepsza rekomendacja.
Z czytelników, którzy skończyli „A Court of Mist and Fury”, Sarah J. Maas może stworzyć sobie nowy dwór: Dwór Kaca Książkowego, który to będzie najpotężniejszym dworem we wszystkich krainach wyobraźni. Nie wiem, jak wytrzymam do premiery trzeciego tomu (no dobrze, wiem – zachomikowałam dotychczas wydane tomy „Szklanego Tronu” i na czas oczekiwania będą jak znalazł). Kapitalna kontynuacja udanego „Dworu Cierni i Róż” w pełni zaspokaja czytelniczy apetyt, jednocześnie budząc głód kolejnych tomów.
____________________
*„A Court of Mist and Fury” str. 599, tłumaczenie własne.
To nowe piekło.
Nowy wymiar koszmaru.*
Według mitu, raz na kilka miesięcy mrok miał okrywać Persefonę. Odchodziła od świata wiosny żyjącej w kwiatach, rozkwitającego życia i blasku dnia, a witał ją świat wiecznej nocy, sekretów otulonych w ciemność i gwiazd skrzących się w oddali. Ci, którzy ją tracili – rozpaczali, a ci, którzy ją przyjmowali, świętowali. Rozdarta...
2016-02-26
Ahoj przygodo!
Trzaski pokładowych desek, jęki napinanych lin, łopot żagli i zapach soli roznoszony przez wiatr. Naprzeciw przygodzie, dalej niż za horyzont, ku lądom nieznanym, skrywającym skarby, o jakich nawet nie śnili. Trudy wyprawy okupione widmem przyszłego bogactwa. To wszystko znają… piraci. Bitwy morskie i rum mają we krwi, tak samo, jak opowieści o grabieżach i niebezpieczeństwie niestrudzenie podążającym ich śladem. Dla wielu żegluga wiąże się z wolnością, ale nie dla młodego Nicholasa. Życie na morzu ma posmak ucieczki, a jego kajdany sięgają daleko poza największe wody.
Zupełnie inne życie zna Henrietta „Etta” Spencer. Żyjąca w Nowym Jorku nastolatka przygotowuje się do debiutu. Utalentowana skrzypaczka otrzymała szansę, która może przyczynić się do rozkwitu jej kariery. Etta żyje muzyką i żyje dla muzyki, wplata melodie w swoją codzienność i swoimi wysiłkami próbuje zwrócić uwagę zdystansowanej matki. Dziewczyna jest przekonana, że dobrze zna swoją przeszłość i stara się, by przyszłość potoczyła się wymarzonym torem. Ma wielkie plany i będzie o nie walczyć ze wszystkich sił. Nawet wtedy, gdy los postawi przed nią niewyobrażalne zadanie.
Etta jest kluczem do wolności, Nicholas jest kluczem do zrozumienia. Jest tylko jeden problem: Nicholas żyje w 1776 roku, a Etta jest jak najbardziej współczesną dziewczyną.
Dzieli ich czas – połączy ich czas.
Alexandrę Bracken poznałam dzięki „Mrocznym umysłom”, które były interesującą młodzieżówką i zasiały ziarna ciekawości związane z jej dalszą twórczością. Zaowocowały one, gdy zapowiedziano dylogię „Passenger” i „Wayfarer”. Chociaż nigdy zbytnio nie przepadałam za motywem podróży w czasie, to jednak coś sprawiło, że „Passenger” trafił na moją listę tytułów, którym nie zdołałam się oprzeć. Czy to była miłość od pierwszego wejrzenia? Nie ukrywam, to jeden z tych przypadków, gdy na wespół z rozbudowanym opisem, przekonała mnie oprawa graficzna. Swój wkład miał też wszechobecny entuzjazm czytelników. Nie dało się też nie zauważyć, że statki, piraci i w niektórych przypadkach związana z nimi podróż w czasie to nieśmiało rodzący się trend. Wydane w tym samym czasie „The Girl from Everywhere” Heidi Heilig opiera się na podobnych założeniach, Lisa Maxwell w „Unhooked” pożeglowała w mrocznej rejony retellingu „Piotrusia Pana”, zresztą podobna idea przyświecała też Briannie Shrum i „Never Never”, z kolei pirat Czarnobrody spotkał miłość swojego życia w „Blackhearts” Nicole Castroman, a Emily Skrutskie wysłała statek prosto w paszcze morskich potworów w „The Abyss Surrounds Us”.
Nie pozostaje nic innego, jak tylko zawołać: ahoj przygodo!
„Pasaż (passage):
i. szybko następujące po sobie dźwięki,
ii. morska wyprawa, podróż, rejs,
iii. przejście z jednego miejsca do drugiego, poprzez przestrzeń i czas.
W jedną katastrofalną noc, genialna wirtuozka skrzypiec, Etta Spencer, traci wszystko co zna i kocha. Wepchnięta do obcego świata przez nieznajomego, Etta jest pewna tylko jednego: podróż oddaliła ją nie tylko mile, ale i lata od domu. Na dodatek odziedziczyła spadek, o którym nic nie wie od rodziny, o której istnieniu nie miała pojęcia. Do teraz.
Nicholas Carter jest zadowolony z życia na morzu, wolny od Ironwoodsów i niewoli, jakiej zaznał z ich rąk. Jednak wraz z przybyciem na jego statek nieoczekiwanej pasażerki, pojawiają się też więzi z przeszłością, od której nie może uciec i rodziny, która nie zamierza pozwolić mu odejść. Teraz Ironwoods szukają skradzionego przedmiotu o nieopisanej wartości i są przekonani, że tylko Etta, pasażerka Nicholasa, potrafi go odnaleźć. By ją chronić, młody pirat musi dołożyć starań, by dziewczyna odnalazła i zwróciła im skarb – bez względu na to, czy tego chce, czy nie.
Wspólnie Etta i Nicholas wyruszają w niebezpieczną podróż przez wieki i kontynenty, układając w całość wskazówki pozostawione przez tajemniczego podróżnika, który zrobi wszystko, by ukryć skarb przed rodziną Ironwoodsów. Zbliżając się do odkrycia prawdy o swoich poszukiwaniach i niebezpiecznej grze, w którą grają Ironwoodsowie, zdradzieckie siły grożą rozdzieleniem Etty nie tylko z Nicholasem, ale i z drogą powrotną do domu… Na zawsze.”
tłumaczenie: własne, opis: Wydawnictwo Disney-Hyperion
„Passenger” to młodzieżowe ujęcie powieści przygodowo-awanturniczej z wyraźnie zaznaczonym motywem podróży oraz elementami fantastyki. Bohaterowie od pierwszej do ostatniej strony nie otrzymują ani chwili wytchnienia; w pogoni za skarbem rozwiązują zagadki i trafiają do nieznanych krain. Podróż poprzez miejsca i czas nacinają intrygi, rodzinne tajemnice oraz pojedynki z przeciwnikami. Atmosfera historii odrobinę przypomina tą znaną z serialu „Łowcy skarbów”, filmach o Indianie Jonesie czy „Miłości, szmaragdu i krokodyla” Zemeckisa. Nawet te romansowo-przygodowe elementy budzą skojarzenia z „Mumią” Sommersa, choć opowiadają one zupełnie inne historie. Nawet możemy puścić oczko do „Piratów z Karaibów”. Mamy miłość, mamy skarb, mamy tajemnicę i oczywiście – mamy przeciwnika, którym jest ktoś jeszcze oprócz czasu.
Choć bohaterów gonią dni, to trzeba też przygotować się na reguły. Dużo reguł. Bracken wikła się w wyjaśnienia związane z podróżowaniem w czasie, ostrożnie stąpa w sąsiedztwie paradoksów, starając się nie wpaść w pułapki własnej historii. O potknięcia nietrudno, gdy rozpoczyna się grę z epokami, miejscami i różnymi wersjami różnych płaszczyzn czasowych. Bohaterowie spotykają się na wielu etapach życia, przeskakują pomiędzy liniami, dokładając kolejne potencjalne problemy dla Bracken. Historia mogłaby upaść z hukiem, ale konstrukcja stworzona przez autorkę dała radę ją utrzymać. Pochłonięta przez powieść, nie zauważyłam żadnych znacznych niedociągnięć czy też nieścisłości. Wielu czytelników zwraca uwagę na dość wolne tempo akcji, co w połączeniu z informacją, że bohaterowie wciąż i wciąż gnają do przodu, rodzi pewien paradoks. Jednak w tym przypadku rzeczywiście ma to miejsce. Bracken przykłada uwagę do detali, cudownie odmalowując kolejne miejsca, poświęca uwagę myślom bohaterów i ich refleksjom, więc pomiędzy całym tym działaniem, pojawiają się fragmenty, które wręcz zatrzymują czas. Autorka stara się zaznaczyć ducha każdej epoki, do której trafiają postacie, ubiera ich perypetie w kolejne warstwy słów, co sprawia, że płyniemy przez miejsca, umysły i czas. Czasem leniwie dryfujemy, czasem prujemy przez fale. Jednak jeśli dla kogoś liczy się tylko zawrotne tempo, szczególnie budowane kosztem introspekcji i szczegółowości świata przedstawionego, to powinien się dwa razy zastanowić, zanim sięgnie po „Passenger”. Mnie zauroczyła ta dbałość o szczegóły; fakt, że mogłam zatrzymać się na chwilę i wraz z Ettą i Nicholasem obejrzeć nieistniejące już światy. Wiodący bohaterowie to interesujący duet. Etta nie jest damulką w opałach; to silna, odważna i zdeterminowana dziewczyna, która podejmuje wyzwania rzucane jej przez los. Nie brakuje również niesamowicie poruszającej historii związanej z Nicholasem, która skłania do refleksji. Osadzając akcję w przeszłości, Bracken nie zignorowała zasad kierujących ówczesnymi społeczeństwami, pomiędzy wersami przemycając między innymi wzmianki o sytuacji kobiet i Afroamerykanów. To kolejny szczegół, który wzmacnia poczucie, że ta przeszłość i poszczególne daty to nie są dekoracje rzucone ot tak i mają znaczenie, wpływają na historię. Jest coś niedzisiejszego w „Passenger” i właściwie trudno mi wskazać, co to takiego (pomijając oczywiście płaszczyznę czasową). Może to atmosfera wypływająca ze specyficznego stylu Bracken, może to romans, który, choć nieodłączny w Young Adult, to jednak nie jest takimi typowymi nastoletnimi westchnieniami. Rodem z filmu przygodowego, ubarwia historię. W niektórych aspektach przypomina związek Ricka O'Connella i Evelyn Carnahan albo Jacka Coltona i Joan Wilder. Gdy oni dopiero przekomarzają się i z trudem łączą siły, my już wiemy, dokąd zmierza ta relacja. Maskowanie zainteresowania niechęcią – bo tak się zawsze zaczyna, bo ona go nie lubi, bo jest nieokrzesany, bo pochodzi z innego świata i ma jej tylko pomóc; wszelkiej maści perypetie i przygody, które zbliżają ich do siebie… i w końcu rozkwit uczucia. Taki jest urok tych historii.
Pięknie wydany „Passenger” zawiera równie barwną i klimatyczną opowieść. Alexandra Bracken zaskakuje w nowym wcieleniu, z wyczuciem komponując wielką przygodę, w której harmonijnie splatają się historia, podróż w czasie i miłość. Gdy przyszłość zaczyna zmieniać przeszłość, nie zwlekajcie i podążajcie za Ettą i Nicholasem, niech porwie was strumień historii stwarzanej na nowo.
Ahoj przygodo!
Trzaski pokładowych desek, jęki napinanych lin, łopot żagli i zapach soli roznoszony przez wiatr. Naprzeciw przygodzie, dalej niż za horyzont, ku lądom nieznanym, skrywającym skarby, o jakich nawet nie śnili. Trudy wyprawy okupione widmem przyszłego bogactwa. To wszystko znają… piraci. Bitwy morskie i rum mają we krwi, tak samo, jak opowieści o grabieżach i...
2016-03-01
Gdy myślimy o procesach czarownic, to od razu pojawia się pierwsze skojarzenie: amerykańskie miasteczko Salem. To nim karmią się filmy, seriale i powieści, rozbudzając wyobraźnię kolejnych osób. Przeprowadzone w 1692 roku egzekucje stały się symbolem polowań na czarownice, które trwały od XIV do XVIII wieku. W różnych zakątkach świata łapano i oskarżano rzekome wiedźmy, poddawano je torturom i skazywano na śmierć. Ofiarami były przede wszystkim kobiety, ale mężczyźni również ginęli w mękach. Śladów czarów i konszachtów z diabłem doszukiwano się wszędzie, od nieodpowiedniego znamienia na skórze do podejrzanego powodzenia w życiu. Plotki, pomówienia – wystarczyło, że wróg oskarżył cię o czary szybciej, niż ty jego. Strach przed Złym sprawiał, że ludzie sami stawali się źli, tworząc niewinnym piekło na ziemi. Mrożące krew w żyłach metody przesłuchań i wykorzystywane narzędzia stanowią świadectwo koszmaru, który wypełzł z niespokojnych umysłów i stworzył nową rzeczywistość. Przerażająca codzienność ówczesnych oskarżonych wcale się nie skończyła. W niektórych rejonach świata przetrwała wiara w czary, a wraz z nią oskarżenia. Nawet kilkuletnie dzieci mogą paść ofiarą brutalnych egzorcyzmów i wypędzenia z domu.
Gdy poznajemy sylwetki poszczególnych skazańców, zaczynamy oddalać się od popkulturowej fantazji i przybliżamy do dramatów realnych osób. Taka myśl przyświecała Luz Gabás, autorce znanej dzięki powieści „Palmy na śniegu”. Łącząc fikcję z faktami historycznymi, ułożyła historię kobiet, które, choć w rzeczywistości nie istniały, mówią głosami prawdziwych osób. Zainspirowały ją dokumenty Rady z 1592 roku, pochodzące z pirenejskiej prowincji Huesca, w których niewiele miejsca poświęcono procesowi czarownic. Losy kobiet zamknięte w krótkiej liście złożonej z nazwisk nie dawały jej spokoju – co przyczyniło się do bestialskiego mordu? Kim mogły być ofiary? Splot jakich okoliczności przyczynił się do polowania? Te myśli stały się drogowskazami dla autorki, prowadząc ją przez historię XVI wieku wprost na francusko-hiszpańskie pogranicze fikcji i rzeczywistości, gdzie powołała do życia „Czarownice z Pirenejów”.
Brianda z Lubicha i Brianda z Madrytu – łączy je imię, dzieli kilka wieków. Jedna z nich jest szesnastowieczną dziedziczką, druga nowoczesną panią inżynier. Ich ścieżki nigdy nie powinny się przeciąć, a jednak ślady stóp zaczynają się pokrywać, gdy Brianda przyjeżdża do górskiego miasteczka Tiles. Kobieta szuka w rodzinnych stronach odpoczynku od stresu związanego z pracą, a zamiast tego znajduje… tajemnice ukryte w lasach i wiekowych budynkach. Sny i nieznośne uczucie niepokoju prowadzą ją nowymi drogami, w których drzemie dramatyczna historia miłości, poświęcenia i zdrady. Los stawia na jej trasie tajemniczego Corso; mężczyzna zdaje się kluczem do zrozumienia dręczących ją wizji. Brianda coraz mocniej zagłębia się w przeszłość i ponad czasem podaje rękę swojej imienniczce. Choć zasłona dzieląca światy staje się coraz cieńsza, to echo wojny domowej i złowieszcze wyroki inkwizycji zagłuszają głos kobiety, która od stuleci chce zostać wysłuchana. Jakie sekrety skrywa umysł Briandy – co takiego wydarzyło się w Tiles?
Luz Gabás mnie zaskoczyła. Sięgając po „Czarownice z Pirenejów” spodziewałam się na wskroś współczesnego romansu okazjonalnie okraszonego nawiązaniami do przeszłości. Za to nie spodziewałam się takiego rozmachu, tak wciągającej i poruszającej opowieści mocno osadzonej w historii tamtejszego regionu. Prowadzenie dwóch płaszczyzn czasowych to zabieg popularny, jednak dość niewdzięczny. Zdarza się, że jedna ze stron rozpycha się na kartach powieści kosztem tej drugiej; opowiadając swoją historię, pożera całą uwagę czytelnika - a nawet autora, który rozwija kolejne wątki, angażuje się w opowieść i druga z płaszczyzn staje się jedynie dopowiedzeniem, miejscem na dopiski, które wypełniają białe plamy pomiędzy rozdziałami. Gabás kreuje obydwie płaszczyzny, przeszłość i teraźniejszość, opierając je na podobnych filarach: romansie, rodzinie i magii. Subtelne wpływy wątków nadprzyrodzonych splatają obydwie części. Nie ukrywam, że w tym przypadku to przeszłość przemawia mocniejszym głosem. Losy Briandy z Lubicha odmalowano z większym rozmachem; barwna opowieść obejmuje rozmaite konflikty, nawiązując do historii regionu i kładzie silny nacisk na przedstawienie całej społeczności, której częścią jest Brianda. Śledzimy ścieżki kolejnych bohaterów, podążamy ich śladami, wkraczając w coraz posępniejszy i mroczniejszy klimat. Byłam zrozpaczona takim a nie innym obrotem spraw, niemal rwałam włosy z głowy i złorzeczyłam; ileż cierpienia można zgotować drugiemu człowiekowi, jak chora może być żądza władzy i jak wielka podłość! Czytelnik domyśla się, w jakim kierunku zmierza historia, ale nie może przygotować się na porażającą bezsilność, gdy historia z przeszłości dobiega końca. To zżycie się w dużej mierze zawdzięczamy bardzo dobrze wykreowanej bohaterce; dziedziczka Brianda jest silną i odważną kobietą, która walczy o swoje szczęście wbrew ówczesnym zasadom. Jej zaradność i postępowość jest nietypowa jak na niewiastę w szesnastowiecznym patriarchalnym społeczeństwie, zaś sposób, w jaki stawia czoła przeciwnościom, czyni z niej fascynującą postać. Współczesność nie tyle blednie, ile ustępuje przeszłości pola w niektórych kwestiach. Emocje płynące z części historycznej naprawdę ciężko ubrać w słowa – ciężko również rywalizować z takim ładunkiem. Gdy zestawiamy ze sobą te same filary, widzimy nie tylko odpryski czasu i przenikających się historii, ale także niedociągnięcia. Przede wszystkim teraźniejszy romans sprawia wrażenie wymuszonego, właśnie takiego dopowiedzenia, żeby czytelnicy wiedzieli, że coś jest na rzeczy. Miłość z przeszłości to rdzeń poruszającej, dramatycznej historii, a jej współczesny odpowiednik wydaje się taki… beznamiętny. Spisuje się nieźle jako podkreślenie lustrzanego odbicia między „wtedy” i „teraz”, ale w pojedynkę nie daje sobie rady. Relacja nowoczesnej Briandy i jej wybranka jest dość chaotyczna, składa się raczej z wybiórczych scen, które powinny stać się częścią czegoś większego – czegoś, co przekonałoby mnie, że uczucie rzeczywiście jest potężniejsze niż czas. Zdecydowanie lepiej radzą sobie interakcje głównej bohaterki z innymi postaciami. Przyjaźń i zacieśnianie więzi rodzinnych rozwijają się w odpowiednim tempie i dodają kolorytu perypetiom kobiety. Drugoplanowe postacie wyróżniają się głównie swoimi tajemnicami, których rozwiązanie pochłania naszą uwagę, będąc niewątpliwą zaletą części współczesnej. „Czarownice z Pirenejów” mogłyby składać się tylko z historii Briandy z Lubicha. Rozumiem, skąd ta potrzeba autorki, by odwołać się do dwóch płaszczyzn czasowych i sam pomysł pochwalam, ale wykonanie pozostawiło we mnie uczucie niedosytu. Dreszczyk emocji związany z odkrywaniem kolejnych tajemnic i powiązań był nieoceniony, ale nie mógł zalśnić pełnym blaskiem. Przeszłość zdominowała teraźniejszość, nie zostawiając wystarczająco dużo miejsca na dialog.
„Czarownice z Pirenejów” to spojrzenie na sylwetki silnych kobiet, które wykraczały daleko poza ograniczenia narzucane im przez społeczność oraz czas. Z podniesioną głową mierzyły się z przeciwnościami, walczyły o miłość i pozostawiały ślady, które przetrwały do dziś. Luz Gabás przedarła się przez wieki ciemnoty, podłości, krzywdy i niezrozumienia i wyciągnęła z popiołów prawdziwie poruszającą opowieść.
Gdy myślimy o procesach czarownic, to od razu pojawia się pierwsze skojarzenie: amerykańskie miasteczko Salem. To nim karmią się filmy, seriale i powieści, rozbudzając wyobraźnię kolejnych osób. Przeprowadzone w 1692 roku egzekucje stały się symbolem polowań na czarownice, które trwały od XIV do XVIII wieku. W różnych zakątkach świata łapano i oskarżano rzekome wiedźmy,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-16
Czy istnieją historie, z których się wyrasta? Taka myśl przyszła mi do głowy, gdy skończyłam lekturę „Lady Midnight” zwanej w polskim wydaniu „Panią Noc”. Można wyrosnąć, ale wspominać z rozrzewnieniem, można też wyrosnąć i bez emocji podchodzić do czegoś, co niegdyś dostarczało mnóstwo przeżyć. W tym przypadku to chyba będzie ta druga opcja. Pomimo często mieszanych uczuć względem cyklu, którymi zdążyłam też obdarzyć ekranizację i ostatnio – serial, byłam bardzo podekscytowana nadchodzącą premierą „Lady Midnight”. Świat Nocnych Łowców wciągnął mnie, stał się moim gigantycznym guilty pleasure i gdy rozsądek mówił „nie czekaj na kolejny tom”, serce wrzeszczało „patrz, już przedsprzedaż!”. Tym bardziej dokucza myśl, że z grzesznej przyjemności zostały tylko grzeszki autorki.
Przeniesienie akcji do Los Angeles i postawienie na młodsze pokolenie Nocnych Łowców miało odświeżyć oblicze cyklu. Dzieci Mrocznej Wojny, Emma Carstairs i Jules Blackthorn mieli przejąć pałeczkę po osławionej parze: Clary Fairchild i Jace Herondale. Mieliśmy wkroczyć do świata, w którym nadal żywe jest wspomnienie wielkiej bitwy i krzywda ofiar. Miało być porywająco. A jak było w rzeczywistości? Mój entuzjazm opadał z każdym kolejnym rozdziałem, przez finał przedarłam się bez większych emocji, a dodatkowe opowiadanie dotyczące dorosłych bohaterów „Darów Anioła” w dużej mierze rozminęło się z moimi oczekiwaniami. Nie ukrywam, powieść skończyłam raczej z przymusu i było mi wszystko jedno, jak zostanie rozwiązana intryga. Skąd takie odczucia? Przecież do tej pory to była lekka, łatwa i przyjemna rozrywka. Cóż, nadal tak jest, tyle że seria wpadła już w rutynę i doskonale wiemy, co na nas czeka. A to już nie bawi. Clare nie zaskakuje, tkwiąc w pułapce sprawdzonej formuły. To romans pomiędzy bohaterami X i Y (często jeszcze Z) jest najważniejszy, stając się nośnikiem całej historii. Ich rozterki, rozstania i powroty, mniej bądź bardziej sekretne schadzki zamieniają całą serię w telenowelę. Czy ona będzie z nim? Czy on będzie z nią? Kogo wybierze? Kogo nie wybierze? Czy wrócą do siebie? Każdy musi mieć jakiegoś partnera (a najlepiej to dwa obiekty westchnień), z którym przeprowadza długie rozmowy na temat swoich uczuć. Nie zapominajmy też o zakazanej miłości, która podgrzewa atmosferę; zakochani nie mogą mieć zbyt łatwego życia, bo nie byłoby o czym pisać. Autorka chyba mocno wzięła sobie do serca modę na shipping*, dostarczając nastoletnim czytelnikom mnóstwo opcji – niech mają wybór, komu i w jakiej konfiguracji chcą kibicować. To zaczyna niebezpiecznie przypominać stylistykę fanfiction, gdzie w wielu (ale nie wszystkich) przypadkach pairingi** odgrywają dużą rolę. Nie da się też zignorować faktu, że to wszystko już było w dwóch poprzednich seriach – kłopotliwe trójkąty miłosne, siła zakazanej miłości, tajemniczy związek, bolesna zdrada. Trudno ekscytować się tym samym po raz kolejny - ja tego nie potrafię.
Nie wiem, jakim cudem Clare nadal panuje nad ilością bohaterów. „Lady Midnight” to dom dla postaci z serii „Mroczne Intrygi”, „Dary Anioła” i „Diabelskie Maszyny”. Autorka nie może się powstrzymać, by nie szepnąć słówka na temat tego, co słychać u starych bohaterów, choć wszyscy doskonale wiemy, że żyją w jednej z wariacji na temat obrzydliwie cukierkowego „długo i szczęśliwie” – bo przecież za nic nie można złamać serc fanów. Odważne rozwiązania? Morderczy rajd, którego nie powstydziłby się George R.R. Martin, a przynajmniej twórcy serialu „The 100"? Nic w tym stylu. Imiona i wspomnienia zalewają karty powieści i choć mieszkańcy Instytutu w Los Angeles są nowi, to nie można oprzeć się wrażeniu, że oni i ich perypetie to odpowiedzi na postacie i wątki z dwóch poprzednich serii. Według niektórych czytelników Emma jest damską wersją Jace’a, a Clary mogłaby podać rękę Julesowi; coś w tym jest, bo gdyby Clare zrobiła to samo, co Stephenie Meyer w „Życiu i śmierci”, to na miejscu Clary i Jace’a z powodzeniem mogliby stanąć Emma i Jules. Doszukiwanie się odpowiedników wśród innych też nie jest trudne; sama zastanawiam się, czy to niektóre z moich typów są na wyrost, czy może autorka posiada sprawdzony przepis na budowanie charakterów w grupie przyjaciół i za nic nie chce z tego zrezygnować.
Pomysł na intrygę jest interesujący, to trzeba Clare oddać. Wyżej napisałam, że było mi wszystko jedno, jak zostanie rozwiązana – to też prawda. Cierpliwość czytelnika ma swoje granice i gdy musi on brnąć i brnąć, i brnąć przez kolejne rozdziały wypełnione tymi samymi rozmowami o niczym, przyziemnymi czynnościami i dylematami jeszcze jednej pary, to w końcu zostaje pokonany. Historia demonicznego spisku i nawiązania do klasyki literatury sprawiają wrażenie drugorzędnego zagadnienia; czegoś, co powołano do życia, by relacje bohaterów miały swoje tło. O, to dobre określenie – dla Clare najważniejsze jest rozwodzenie się nad miłostkami, ale dla zachowania pozorów, bohaterowie muszą zajmować się czymś jeszcze poza sobą nawzajem. W tym utonęły ciekawe rozwiązania mogące stanowić o oryginalności „Lady Midnight”. Ciężko wyszarpać z tej opowieści dreszczyk emocji i powiew świeżości, a rekompensata za wysiłek okazuje się grą niewartą świeczki. Ta historia byłaby dynamiczna i ciekawsza, gdyby uwagę skupiono na tym, co nowe, niepowtarzalne i nieopisywane dotychczas na milion różnych sposobów. Gdyby tylko Clare położyła większy ciężar na przygodę, gdyby nie tworzyła w nieskończoność nowych bohaterów albo w zamian pozwoliła odejść starym, gdyby oczyszczono treść z wszelakich dłużyzn… Nie wiem, skąd ta potrzeba, by każdy następny tom rozgrywający się w świecie Nocnych Łowców był grubszy niż poprzednie, ale to nie jest opowieść na 674 stron (w zapowiadanym polskim wydaniu ma być 688 stron). Pomińmy litościwie fakt, że akcja potrzebuje ponad 200 stron, by nabrać jako takiego tempa, a i później często przez dłuższe chwile nie dzieje się nic godnego uwagi. Sporo miejsca zajmują wyjaśnienia dotyczące… właściwie wszystkiego, co może sugerować, że Clare chce w ten sposób przyciągnąć nowych czytelników, jednocześnie zadowalając starych nawiązaniami do przeszłości. Niestety, zagłaskiwanie wszystkich na śmierć nie działa – gdy po raz kolejny pojawiała się wzmianka o wydarzeniach z „Miasta Niebiańskiego Ognia” albo z innych tomów, miałam ochotę wywrócić oczami. Autorka naprawdę nie potrafi odpuścić i do bazy złożonej z poprzednich serii dorzuca nowych bohaterów i nowe elementy ze świata Nocnych Łowców. Powstaje niekończąca się plątanina nawiązań i powiązań, w której oryginalna historia jest jedynie cienką nicią. Nie pomaga też zamiłowanie do opisywania niepotrzebnych drobiazgów. Nie wystarczą wzmianki, że bohaterowie jedzą śniadanie, wspólnie oglądają film na kanapie, idą kupić ubrania czy przygotowują się do przyjęcia, Clare opisuje wszystko krok po kroku. Przez to naprawdę ciekawe i ważne zagadnienia muszą z anielską cierpliwością torować sobie drogę do czytelnika. Różnie postrzegana odmienność i niepełnosprawność, kwestionowanie zasad w imię własnych przekonań czy przedwczesne dorastanie i spoczywająca na barkach odpowiedzialność to świetne zagadnienia do eksplorowania w literaturze młodzieżowej, bez konieczności tworzenia nastoletniej telenoweli.
Może to jeden z tych przypadków „to nie ty, to ja”, który najczęściej wykorzystuje się w kontekście zerwania. Może to moja wina, bo liczyłam na coś nowego, elektryzującego, a przecież to już dziesiąta (!) odsłona. Oczekiwanie wyższego poziomu to naiwność, na którą sobie pozwoliłam. A może to jednak nie ja, tylko „Lady Midnight” jest winna? Jakoś nie wyobrażam sobie wyrastania z szaty Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, więc może nasz wiek nijak ma się do poziomu powieści? Chyba że chodzi o to, żeby wiedzieć, kiedy przestać, zostawiając trochę magii w niedopowiedzeniach. Wspomniane opowiadanie zatytułowane „A Long Conversation”, dołączone do pierwszego wydania powieści uświadomiło mi, że niektórym bohaterom lepiej dać spokój i nie cofać pożegnań wypowiedzianych w finale. Choć cieszyłam się na spotkanie z postaciami z „Darów Anioła”, to teraz uważam, że dopisywanie kolejnych perypetii to nie był najlepszy pomysł. Z sentymentu zrobił się przesyt, a magię rozcieńczono do ostatniej kropli. Chyba rzeczywiście lepiej pozostawić mały niedosyt, by czytelnicy na własną rękę mogli fantazjować dalej. Takie dopisywanki mogą trwać w nieskończoność, bo przecież zawsze da się coś powiedzieć. Jednak czy to ma sens? Gdyby jeszcze stała za tym interesująca historia – wtedy mogłabym to zrozumieć, jednak autorka wrzuca bohaterów w miałkie opowiadania o nieznaczących wydarzeniach.
W przyszłości chyba już nie sięgnę po nową książkę Clare, bo nie ma mi ona nic nowego do zaoferowania. Oceny nie będzie, bo może rzeczywiście w międzyczasie, nim się spostrzegłam, wyrosłam ze swojego stroju Nocnego Łowcy i najzwyczajniej w świecie przestałam być targetem powieści. Czas mi się przenieść do nowych światów i ustąpić miejsca młodszym adeptom.
Podobno, oprócz „Mrocznych Intryg”, autorka planuje jeszcze dwie trylogie - „The Last Hours” oraz „The Wicked Powers”. Ciekawe, czy nadal będą je napędzały miłostki bohaterów, czy może objawią się rzeczywiste pomysły.
____________
*Shipping - w dużym skrócie jest to łączenie w pary fikcyjnych bohaterów albo rzeczywistych celebrytów i gorące kibicowanie tej relacji; dotyczy związków, które faktycznie istnieją, bądź też są jedynie wytworem wyobraźni fanów, którzy pragną, by dane postacie/osoby nawiązały ze sobą relację. Shipping często znajduje ujście w fanfiction, które pozwala fanom na realizowanie własnych scenariuszy związanych z ulubioną parą.
**Pairing - nie ma shippingu bez pairingu; to połączenie bohaterów w relacji, która faktycznie ma miejsce w książce/filmie/serialu albo stanowi odejście od oryginalnego związku, albo eksploruje relację, która nie istniała w pierwowzorze.
Czy istnieją historie, z których się wyrasta? Taka myśl przyszła mi do głowy, gdy skończyłam lekturę „Lady Midnight” zwanej w polskim wydaniu „Panią Noc”. Można wyrosnąć, ale wspominać z rozrzewnieniem, można też wyrosnąć i bez emocji podchodzić do czegoś, co niegdyś dostarczało mnóstwo przeżyć. W tym przypadku to chyba będzie ta druga opcja. Pomimo często mieszanych uczuć...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-10
Zaginieni. Lista nazwisk, galeria twarzy, zbiór osób w różnym wieku, o różnym wyglądzie, pochodzących z różnych środowisk i domów, które różnią się zamożnością. Kilkuletnie dziewczynki i chłopcy, nastolatki, dojrzałe kobiety i mężczyźni w sile wieku, staruszki – za każdym z nich stoi jakaś historia. Niektórzy znikają, bo uważają, że tak będzie dla nich lepiej. Inni przeżywają koszmar uprowadzenia. Wypadki, utrata pamięci, chęć rozpoczęcia życia od nowa, cudza zbrodnia – powody można mnożyć, tak samo jak losy ukryte za plakatami „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Ci, którzy pozostali, cały czas są dręczeni niepewnością: czy żyją? Co się z nimi stało? Czy kiedykolwiek wrócą?
Ci, którzy pozostali, stali się bohaterami powieści „Ostatni dzień roku” Katarzyny Misiołek. Matka, ojciec, mąż, młodsza siostra – każde z nich staje w obliczu niewyobrażalnego, gdy znika Monika. Kobieta wychodzi z domu, pozornie tylko na chwilę, ale już nie wraca. Pozostają domysły i ślady zwyczajnego życia. Młodsza siostra Moniki, studentka Magda, bo to na niej skupia się powieść, traci grunt pod nogami. Policyjne śledztwo jej nie wystarcza, dlatego na własną rękę próbuje odnaleźć Monikę. W trakcie kolejnych dni zamienia swoje życie w desperackie poszukiwania, chwytając się każdego, nawet najbardziej niedorzecznego tropu. Choć gorąco wierzy w szczęśliwe zakończenie, to jednocześnie próbuje znieczulić się na kilka sposobów, by oderwać się od nieznośnej codzienności. Zaginięcie Moniki odsłania pęknięcia i wyrwy w życiu rodzinnym, niedbale załatane tajemnicami, do tej pory skrzętnie ukrywanymi w czterech ścianach domu. Autorka przygląda się rodzinie, która dla Magdy była przystanią, ostoją ciepła, bezpieczeństwa i spokoju – przynajmniej tak się dziewczynie wydawało. W obliczu dramatu wszystko staje pod znakiem zapytania: czy naprawdę znamy tych, których kochamy? Czy rodzinne więzi są w stanie znieść każdą próbę?
„Ostatni dzień roku” to smutek. Bohaterowie są spowici w jego opary, zaciągają się melancholią, próbując zdusić pustkę, która pozostała po zaginięciu Moniki. Każde z nich na swój sposób radzi sobie z trudną sytuacją, przez co mamy wgląd w całą paletę zachowań: od desperackich poszukiwań, przez udawaną normalność złożoną z zaprzeczeń, aż po dzielenie się ze wszystkimi swoimi przeżyciami. Katarzyna Misiołek eksploruje postawy osób stojących w obliczu nie-żałoby, nie-tragedii, nie-traumy, które przecież jest żałobą, tragedią i traumą. Nie wiedzą, co mają czuć, bo przecież zaginiona to nie znaczy martwa, zaginiona za minutę może zapukać do drzwi i przecież życie musi toczyć się dalej. Takie wieczne odwlekanie w uwierzenie, które łatwo zrozumieć – dla nich zaginiona żyje tak długo, jak długo w to wierzą. Te postawy, obok wielkiej niewiadomej związanej z Moniką, stanowią siłę napędową powieści. Pochłaniamy kolejne rozdziały, bo chcemy wiedzieć, co stało się ze starszą z sióstr i jak autorka zakończyła historię. Zatapiamy się w smutku, bezradności i frustracji bohaterów, utożsamiając się z którymś z nich.
Magda, układając na nowo życie zaginionej siostry, rwie własne na strzępy. Szamocze się z codziennością, a czytelnik szamocze się z oceną bohaterki. Wiele z jej decyzji i zachowań można zrozumieć, ale wiele to nie znaczy wszystkie. Zaginięcie ukochanej siostry, rodzinne tajemnice i związana z tym utrata poczucia bezpieczeństwa może tłumaczyć chęć wywrócenia swojego życia do góry nogami. Wtedy już nic nie było pewne; runęły wszelkie podstawy, na których się opierała, więc co jej pozostało? Jednak nie mogłam zignorować wrażenia, że niektóre z sytuacji, głównie te związane z Magdą, niepotrzebnie ubarwiono; w pewnym momencie na kartach powieści zaczęły ze sobą rywalizować dwa dramaty – Moniki i Magdy. Nagromadzenie kłopotów, tajemnic i zwrotów akcji postawiło przed autorką niełatwe zadanie i nie jestem pewna, czy w pełni sobie z tym poradziła. Niektóre zagadnienia są opisane nader wyczerpująco, pisarka zagląda do umysłów bohaterów i śledzi ich perypetie krok po kroku; inne z kolei są sygnalizowane i dość szybko porzucane, choć zwiastują ważne zmiany, które jednak nie nadchodzą. Drobiazgowość jednej płaszczyzny w niektórych momentach niebezpiecznie ociera się o nudę, z kolei druga jest pobieżna i brakuje pomiędzy nimi złotego środka.
„Ostatni dzień roku” nie tyle działa na wyobraźnię, co wręcz ją atakuje. Temat zaginięć towarzyszy nam niemal każdego dnia, czasem pojawiając się w kontekście medialnych śledztw. Widzimy na ekranie twarze kolejnych zaginionych, słyszymy kolejne hipotezy, może nawet poznajemy fragmenty losów. Stając się obserwatorem cudzego dramatu, mimowolnie zaczynamy myśleć o własnych bliskich. Jak człowiek może tak po prostu… zniknąć bez śladu? Katarzyna Misiołek zbudowała na tym pytaniu poruszającą historię, dotykając czułych strun każdego człowieka. Trudna opowieść rodziny złączonej przez bolesne tajemnice i tragedię, która może przydarzyć się każdemu, ale nikomu nie mieści się to w głowie.
Zaginieni. Lista nazwisk, galeria twarzy, zbiór osób w różnym wieku, o różnym wyglądzie, pochodzących z różnych środowisk i domów, które różnią się zamożnością. Kilkuletnie dziewczynki i chłopcy, nastolatki, dojrzałe kobiety i mężczyźni w sile wieku, staruszki – za każdym z nich stoi jakaś historia. Niektórzy znikają, bo uważają, że tak będzie dla nich lepiej. Inni...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-20
Dziś będzie o fatalnym zauroczeniu; fatalnym - od pierwszego wejrzenia, zauroczeniu – dzięki drugiej szansie. Przytrafia się to nie tylko bohaterom, ale także przytrafiło się mnie. Chyba stworzę nowe powiedzenie, stanowiące parafrazę popularnego porzekadła – nie oceniaj książki po wstępie.
„Amber” rozpoczyna się niczym klasyczne romansidło i myślałam, że tak też się zakończy. Mając w pamięci „Collide”, zastanawiałam się, czy ponownie spotkanie z autorką było dobrym pomysłem. Przede wszystkim ciekawiło mnie, czy od czasu debiutu dokonała postępu. Okazało się, że McHugh przygotowała niespodziankę, przebijając prezentowany wcześniej poziom i w końcu przekonała mnie do siebie. Nie wiem, jakie ma powieściowe plany na przyszłość, ale zdecydowanie powinna iść w tym kierunku, jaki obrała w „Amber”. Szukając adrenaliny w różnych miejscach i na różne sposoby, można znaleźć niezłe historie.
Początek jest chyba najsłabszym elementem powieści; sztampowa opowiastka o dziewczynie z przeszłością i dwójką przystojniaków. Ona, Amber, ucieka od demonów przeszłości i spotyka ich: pierwszy, Brock, jest uwodzicielskim sportowcem, który nie może opędzić się od dziewczyn; drugi, Ryder, to wytatuowany zły chłopiec, który ma nieziemski tupet. Dodajmy do tego spoliczkowanie kogoś jako element gry wstępnej i studenckie imprezy, a nakreślimy wstęp „Amber”. Skoro pierwsze wrażenie jest takie, a nie inne, to dlaczego wyżej napisałam, że McHugh mnie pozytywnie zaskoczyła? Wszystko dzięki temu, co dzieje się później. Opis, ten zwodniczy opis, przygotował grunt pod typowy romans – może erotyk. Czyli bez szaleństw. Przyznam, że po tym wstępie nie spodziewałam się niczego ponad „ona jest rozdarta pomiędzy dwoma mężczyznami i ilekroć podejmie decyzję, zwrot akcji zmusza ją do przemyślenia wyboru”. Taka myśl leży u podstaw historii Amber i jej kochanków, ale to trio ma własną wizję, którą konsekwentnie realizuje, nawiązując do filmu „Savages: Ponad bezprawiem” (który to jest ekranizacją powieści Dona Winslowa).
Choć wykonanie nie powala na kolana, to i tak doceniam starania autorki, która wyszła od typowych sylwetek postaci z erotyków, po czym zaczęła wypracowywać własne charaktery. Sportowiec-uwodziciel, seksowny zły chłopak i dziewczyna z przeszłością to stereotypy, z których czerpie, mieszając je z własnymi pomysłami na przedstawienie Amber, Rydera i Brocka. Każde z nich ma swój pazur, każde jest poturbowane przez los. Część tych stereotypowych cech niesamowicie drażni, to prawda, i gdyby tylko autorka zdecydowała się na stworzenie ich od podstaw, powieść zdecydowanie by na tym zyskała. Trójkąt miłosny i wplątani w niego bohaterowie „ze skazą” to najwyraźniej dobre rozwiązanie, jeśli tylko są sprawnie poprowadzeni. Sprawdziło się to chociażby u Tarryn Fisher, która stworzyła piekielnie wciągającą, kapitalną trylogię „Love Me with Lies” i osiągnęło całkiem niezły wynik u Gail McHugh. Co prawda McHugh bardziej zależało na erotyczno-sensacyjnym ujęciu takiej historii, niż na psychologicznych gierkach pomiędzy postaciami i głębokim wejrzeniu w ich umysły, ale tak samo jak koleżanka po piórze czerpie z nierozsądnych decyzji, egoizmu i zaślepiającego pożądania. Każdy z bohaterów ma w sobie dawkę toksyczności, trawi go jakaś obsesja, która staje się jego siłą napędową. Uczucia wręcz ich oszałamiają, co owocuje niemal afektami patologicznymi. Nic dziwnego, że ta burza emocji szybko kieruje historię na mroczne tereny. W tym punkcie romans studencki przechodzi metamorfozę i oprócz mocnej erotyki zaczyna oferować posmak sensacji. „Amber” powoli ześlizguje się na linię pomiędzy romantic suspense i dark erotica, tak naprawdę nie należąc do żadnego z tych gatunków. Swobodnie żongluje cechami poszczególnych kategorii, budując historię na pograniczu. Miesza seks i niebezpieczeństwo, dotykając również tematu dorastania i szukania siebie, portretując losy typowych amerykańskich studentów. Wpływy New Adult widać szczególnie w prywatnych perypetiach każdego z bohaterów: są młodymi ludźmi, którzy zmagają się z trudną przeszłością, chorobami bliskich czy rozbitymi rodzinami. Jednak przede wszystkim jest to stuprocentowy erotyk. A nawet kontrowersyjny erotyk-erotyk. „Momenty” są rozbudowane i bogate w detale, dotykając tematu, który dla wielu osób stanowi tabu. Jest odważnie i namiętnie, McHugh nie owija w bawełnę i nawet potrafi zawstydzić. Nie ukrywam, powieść jest trochę przegadana. Niektóre dialogi są niepotrzebnie podniosłe, niektóre czynności mogłyby być krócej opisane. Autorka „popłynęła” z historią i ze słowami. Cięcia, nawet niezbyt drastyczne, usprawniłyby tempo powieści, które do połowy toczy się leniwie. McHugh mogłaby każdą scenę rozbudowywać bez końca, a przecież nie o to chodzi. Druga połowa nabiera prędkości, bo gdy już poznaliśmy bohaterów, ich historie i powiązania pomiędzy nimi, możemy przejść do konsekwencji ich decyzji, które uruchamiają lawinę. Od tego punktu powieść wciąga coraz mocniej, zapraszając do przemyślanej gry – pomyśl o granicy, jaka istnieje i znajdź sposób, by ją przekroczyć. Początki są dość niewinne, ale w końcu docieramy do linii, zza której nie będzie można wrócić. Ciekawość zaczyna działać jak narkotyk i chcemy coraz więcej, aż docieramy do zakończenia i pozostaje nam tylko czekać na „From the Storm”.
„Amber” łączy uwielbiane przez czytelniczki elementy romansów, erotyków i New Adult. Ognisty flirt, odważne sceny erotyczne, nieustająca burza emocji, miłość przyćmiewająca rozsądek i bohaterowie zmagający się ze swoimi demonami – to jednak nie wszystko. Dylematy uczuciowe graniczą z ciemnymi zakamarkami umysłów, śmiertelne niebezpieczeństwo wkrada się do wyznań miłosnych, składając się na wciągającą historię, która staje się przestrogą przed igraniem z ogniem; to od niewinnego iskrzenia zapłonął świat Amber, Rydera i Brocka. Kto pozostanie na jego popiołach? Gail McHugh w swojej najnowszej powieści, pretendującej do tytułu najgorętszego erotyka tego roku, przesuwa wszystkie granice, popychając bohaterów na skraj szaleństwa. Kochając mocniej i zachłanniej, pozwalają się uwodzić mrocznym sekretom i są gotowi zrobić wszystko.
Wszystko.
Dziś będzie o fatalnym zauroczeniu; fatalnym - od pierwszego wejrzenia, zauroczeniu – dzięki drugiej szansie. Przytrafia się to nie tylko bohaterom, ale także przytrafiło się mnie. Chyba stworzę nowe powiedzenie, stanowiące parafrazę popularnego porzekadła – nie oceniaj książki po wstępie.
„Amber” rozpoczyna się niczym klasyczne romansidło i myślałam, że tak też się...
2016-12-26
Oficjalna recenzja dostępna pod linkiem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/8131/niebo-uszyte-z-opowi...
Oficjalna recenzja dostępna pod linkiem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/8131/niebo-uszyte-z-opowi...
Pokaż mimo to2016-11-26
2016-12-25
2016
2016-11-18
Oficjalna recenzja dostępna pod linkiem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/7972/folie-a-deux
Oficjalna recenzja dostępna pod linkiem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/7972/folie-a-deux
Pokaż mimo to2016-11-07
2016-10-13
Oficjalna recenzja dostępna pod linkiem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/7812/milosc-silniejsza-od...
Oficjalna recenzja dostępna pod linkiem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/7812/milosc-silniejsza-od...
Pokaż mimo to2016-08
Zabójcza chemia
Sporą grupę czytelników zelektryzowała wieść, że Stephenie Meyer wydaje nową książkę dla dorosłych. Po „Intruzie”, który stanowił flirt ze SciFi, autorka postanowiła podzielić się swoją miłością do powieści szpiegowskiej. Wierni fani nie kryli zdziwienia, a wielu przeciwników nie mogło poskromić swojej ciekawości, bo zapowiedź nie zdradzała powrotu znanej Meyer. Thriller szpiegowski? Zabójcza agentka? Zero miłości na horyzoncie? Czy aby na pewno mówimy o autorce, która zasłynęła serią romansów paranormalnych? Okazuje się, że tak.
W kategorii opowieści szpiegowskich nie ma chyba bardziej typowej historii, niż ta o agencie pracującym dla sekretnej organizacji rządowej, na którego to wspomniana agencja wydaje wyrok śmierci. Dlaczego? Czy nie posłuchał rozkazów, przeszedł na ciemną stronę mocy czy może… stał się niewygodnym świadkiem? Zmuszony do ucieczki, absolutnie nikomu nie ufając (no, może z kilkoma wyjątkami), postanawia rozwikłać intrygę. Wszyscy wiemy, co będzie później – pościgi, wybuchy, tropienie spisku na szczytach władzy, a gdzieś po drodze (opcjonalnie) ognisty romans. Zemsta jest za to obowiązkowa. Czas ucieka, rośnie liczba trupów, ilość nabojów w magazynku się nie kończy. Finalnie dochodzi do konfrontacji. Właśnie po te „typowości” sięgnęła Meyer w swojej drugiej powieści kierowanej do dorosłych czytelników.
Dziś ma na imię Alex i ma ciemne włosy. Jutro będzie blondynką Jessie o niebieskich oczach. Wczoraj była kobieca, dziś jest nastoletnią chłopczycą. Zmienia wygląd, styl, tożsamość, adres. Niegdyś była najlepszą chemiczką pracującą w tajnym laboratorium na usługach rządu, teraz jest zwierzyną, którą próbują upolować inni agenci. Wydano na nią wyrok śmierci i od tamtej chwili walczy o życie. Dobrze wyszkolona i zdeterminowana, nie zamierza stać się łatwym celem.
W życiu Alex nie zmieniło się tylko jedno: nadal jest zabójczo skuteczna.
Wiedza jest jej bronią.
I zamierza wykorzystać ją, by zemścić się na tych, którzy zapragnęli jej śmierci.
Uwielbiam opasłe tomy, przez które można przedzierać się godzinami. Im dłużej mogę zostać w wykreowanym przez autora świecie, tym lepiej. Dlatego sama nie wierzę, że to piszę, ale „The Chemist” jest… za długie. Zdecydowanie za długie. Przy „The Chemist” dłużyzny w „Intruzie" to ledwie mgnienie oka. To przegadana powieść, pełna niepotrzebnie drobiazgowych opisów, które hamują akcję i nie pozwalają na budowanie napięcia. Wcześniejsze powieści Meyer łączy wiele, a jednym z tych elementów jest zarzut, że autorka niepotrzebnie opisuje do bólu przyziemne czynności. Buduje wokół nich całe rozdziały, jakby jedzenie płatków z mlekiem czy przygotowanie łatwego obiadu było czymś tak niewyobrażalnie egzotycznym dla czytelnika, że bez drobiazgowego opisu nie byłby w stanie sobie tego wyobrazić. Dobrze wiemy, że bohaterowie muszą jeść, spać, kąpać się, słowem: robić wszystko to, czego zazwyczaj domaga się ciało, ale czy za każdym razem trzeba nam to pokazywać? Meyer nie napisze, że bohaterka poszła wziąć prysznic. I kropka. Meyer opisze, że bohaterka obejrzała łazienkę, która wyglądała tak i tak, że były takie i takie kosmetyki do mycia, że zrobiła to i tamto… To tylko przykład, ale takich sytuacji jest mnóstwo. Taką przyziemność można by było przełknąć w powieści obyczajowej, ale jak po raz kolejny czytam o tym, że bohaterowie robią radosne nic w powieści, która z definicji ma trzymać w napięciu i oferować zawrotną akcję, to mi ręce i powieki opadają. I ziewam. Na litość wszystkich literackich bogów, to powieść firmowana jako „gripping page-turner”*! Gdy sięgam po thriller czy powieść szpiegowską, to na pewno nie robię tego po to, żeby czytać o tym, jak tajny superagent siedzi na kanapie i zmienia kanały w tv – i na dodatek autor nie opisuje tego w dwóch zdaniach, ale w dwóch rozdziałach. Na pewno nie sięgam też po taką powieść po to, żeby czytać, jak wspomniany agent ukrywa się, a ktoś inny odwala za niego całą brudną robotę. Ja chcę być w centrum wydarzeń, Stephenie Meyer – niekoniecznie. Nie da się nie zauważyć, że Meyer, mimo deklarowania wielkiej miłości do powieści szpiegowskiej, lepiej czuje się w romansie, który zresztą jest bazą tworzonych przez nią historii („Saga Zmierzch”, „Intruz”, a teraz „The Chemist”). Flirtuje z gatunkami, ale tak naprawdę nie potrafi oderwać się od swoich korzeni, co widać dobitnie w epilogu „The Chemist”. Autorka stroni od tworzenia skomplikowanej intrygi, ale za to z uporem wraca do wątku romantycznego. Stara się oferować zakochanym jak najwięcej kradzionych chwil, tworząc sceny normalnego życia. Podczas gdy jeden z bohaterów poza kadrem wykonuje niebezpieczną misję, o której dowiadujemy się jedynie ze strzępków rozmów telefonicznych, główna bohaterka i jej ukochany przesiadują na farmie, która jest ich tymczasowych schronieniem i najwięcej czasu zajmuje im opieka nad psami oraz robienie maślanych oczu do siebie nawzajem. To bezczelny spoiler, ale musicie wiedzieć, co na was czeka, gdy sięgniecie po powieść opisywaną jako wciągającą i trzymającą w napięciu. Jak nietrudno zgadnąć, jakiekolwiek napięcie i dynamizm akcji zostały na tym etapie zarżnięte i później, tuż przed finałem, próbowano je wskrzesić.
Czy wspominałam, że wielką rolę w powieści odgrywa romans? Uściślając, jest to instalove, czyli miłość nieposkromiona, nieokiełznana, natychmiastowa, od pierwszego wejrzenia, która uderza w bohaterów niczym piorun już przy pierwszym spotkaniu. Co prawda okoliczności ich zapoznania są nietypowe, ale najwyraźniej dla tej autorki nie istnieją okoliczności tak nietypowe, żeby nie dało się z nich stworzyć okazji do flirtu. Teoretycznie ten flirt mogłoby się udać, gdyby Meyer miała większe doświadczenie i sprawniej poruszała się po gatunku. Niestety, w tej relacji również brakuje napięcia, silniejszych emocji – ta miłość zupełnie nie przekonuje, a wręcz prowokuje pytania „po co autorka wplotła taki wątek? Co miała na myśli? Co miał on wnieść do historii?”. Myślę, że pisarka chciała na siłę połączyć dwie różne historie, zastosować swoje ulubione rozwiązania, ale to, co sprawdziło się w książce X, niekoniecznie sprawdzi się w książce Y, tak odmiennej gatunkowo. Pierwsza próba w roli szpiega skończyła się rozpaczliwym godzeniem tego, co znane z tym, co nowe. „The Chemist” byłoby lepsze, gdyby Meyer nie była taka „meyerowa” i lepiej przemyślała całą intrygę. Najwyraźniej jest to pisarka, która w każdym gatunku będzie szukała tego, w czym czuje się pewnie. O ile „Intruz” przez porównanie stał się lekkostrawnym romansem w konwencji SF, o tyle podobny eksperyment nie udał się w „The Chemist”. Tu ciężkostrawne jest wszystko: i romans, i ujęcie powieści szpiegowskiej. Uwielbienie dla Jasona Bourne’a może i jest niezłą inspiracją, ale to na pewno niewystarczający materiał na całą powieść. W ogólnym rozrachunku wyszło tak, że autorka miała jakiś tam pomysł na intrygę, wiedziała, jak chce zacząć i skończyć, ale pozostał jeszcze jeden malutki problem… Trzeba to ze sobą połączyć. Łatanie romansem i niczym konkretnym gigantycznych dziur w historii zaowocowało niemal pięćsetstronicową powieścią, która mogłaby być krótsza o 1/3 (albo i nawet więcej). To zabójcze dla thrillera i nie ratują tego naprawdę udane elementy, jak sceny walk czy działalność chemiczki Alex i cała otoczka związana z jej pracą.
Wypadałoby pochwalić Meyer za to, że próbuje czegoś nowego, ale zastanawiam się, dlaczego autorka nie próbuje swoich sił w gatunku, który najwyraźniej jest jej przeznaczony – romansie współczesnym. Widać, że w każdej historii dąży do miłości, że w budowaniu związanych z nią wątków czuje się najbardziej komfortowo. Moglibyśmy zaprzeczać, ale „Saga Zmierzch” miała w sobie to coś, co porwało tłumy i zaowocowało drugim fenomenem w postaci „Pięćdziesięciu twarzy Greya” E.L. James. Nawet fani „Intruza” ciągle czekają na kolejne tomy, które niegdyś zapowiadano. „The Chemist”, mimo że jest przysłowiową inną bajką, nie ma w sobie tej samej iskry, która zainteresowałaby czytelnika, zaangażowała go w historię i pozwoliła jej trwać w kolejnych tomach.
______________
* Powieść, która mocno wciąga, trzyma w napięciu i nie można się od niej oderwać. Czytelnik w zawrotnym tempie przewraca kolejne strony, żeby dowiedzieć się, co dalej.
Zabójcza chemia
więcej Pokaż mimo toSporą grupę czytelników zelektryzowała wieść, że Stephenie Meyer wydaje nową książkę dla dorosłych. Po „Intruzie”, który stanowił flirt ze SciFi, autorka postanowiła podzielić się swoją miłością do powieści szpiegowskiej. Wierni fani nie kryli zdziwienia, a wielu przeciwników nie mogło poskromić swojej ciekawości, bo zapowiedź nie zdradzała powrotu znanej...