-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński15
Biblioteczka
2023-02-17
2022-06-05
W ciągu swojego 26-letniego życia Kenna popełniła jeden błąd, który na zawsze zmienił trajektoria losu. Wypadek, w którego wyniku zginął jej partner, dla niej oznaczał wyrok oraz utratę córki, której nigdy nie mogła poznać. Od tamtej pory minęło pięć lat. Kenna wraca na "stare śmieci" ze złudną nadzieją, że otrzyma wybaczenie. Jednocześnie na jej drodze pojawia się Ledger — spoiwo łączące ją z tym, czego być może nigdy nie będzie już mieć.
"Reminders of Him" zaintrygowało mnie swoją fabułą. Książki Colleen Hoover od zawsze poruszały trudne tematy; słynęły wręcz ze swojego "mrocznego plot twistu", wyskakującego w najmniej spodziewanym momencie. Czytasz sobie książkę, widzisz jak rozwija się uczucie między dwójką głównych bohaterów... i nagle dzieje się coś, co zmienia ciąg fabularny. Tak było m.in. przy "It Ends With Us" i "November 9", które zaliczam do grona ulubionych dzieł Colleen. "Reminders of Him" stawia nas tak naprawdę przed faktem dokonanym. Wiemy, że Kenna wyszła z więzienia z chęcią odzyskania normalności i nie ma tutaj szoku dla czytelnika. To nadaje całokształtowi powieści innego klimatu; takiego jednoczesnego spokoju i niepokoju.
Ja ten nieco inny ciąg wydarzeń odbieram bardzo pozytywnie. Mimo że czytelnik wie poniekąd, co miało miejsce w życiu Kenny, fabuła wciąga tak samo jak zawsze — zwłaszcza w połączeniu z lekkim stylem pisania, przez który (jak wiemy 😉) wręcz się płynie. Przez całą lekturę trzymałam kciuki za naszą protagonistkę.
A skoro o Kennie mowa — największą zaletą "Reminders of Him" jest ubarwienie postaci. Bohaterowie nie są czarno-biali w swoim zarysie, i mowa tu nawet o pobocznych osobach lub takich, które nie pojawiają się fizycznie w centrum wydarzeń. Każdy ma swój punkt widzenia, zgodnie z którym postępuje; nie da się tutaj otwarcie powiedzieć, że "[x] źle robi". Szczególnie pomocny okazuje się tutaj podział na Kennę i Ledgera, gdzie każdy znajduje się po innej stronie barykady.
Sam Ledger jest zresztą moim ulubionym męskim bohaterem ze wszystkich książek Hoover, jakie przeczytałam do tej pory! Jego punkt widzenia wyróżnia się w porównaniu z innymi członkami "facetowej ekipy", co na pewno jest w dużej mierze zasługą poprawy warsztatu pisarskiego.
"Reminders of Him" jest książką dla osób, które mają ochotę na spokojny nurt z odrobiną napięcia. Jest to opowieść o wybaczeniu oraz błędach, których skutki (choć niezamierzone) mogą nas nękać przez lata. Przez całą lekturę pozostaje z nami nadzieja na lepsze jutro, niezależnie od tego, jak wielka ulewa czeka za oknem.
Za możliwość przeczytania przedpremierowo dziękuję Wydawnictwu Otwartemu! 💗
W ciągu swojego 26-letniego życia Kenna popełniła jeden błąd, który na zawsze zmienił trajektoria losu. Wypadek, w którego wyniku zginął jej partner, dla niej oznaczał wyrok oraz utratę córki, której nigdy nie mogła poznać. Od tamtej pory minęło pięć lat. Kenna wraca na "stare śmieci" ze złudną nadzieją, że otrzyma wybaczenie. Jednocześnie na jej drodze pojawia się Ledger —...
więcej mniej Pokaż mimo to2021
Kiedy byłam młodsza, uwielbiałam pisać opowiadania fanfiction — a dziś, będąc po dwudziestce, dalej je czytam. Wyznaję zasadę, że kiedy zawiedzie mnie "kanon" to pora przejść na "fanon", traktując go jak prawdziwą wersję wydarzeń — no i szczerze mówiąc to całkiem spoko "coping mechanism". Przepraszam z góry za sporą ilość angielskiego w tej recenzji, ale bądź co bądź na tym będzie opierać się książka.
"Fangirl" opowiada nam historię Cath — młodej dziewczyny, która wybiera się właśnie na pierwszy rok studiów ze swoją siostrą bliźniaczką, Wren. Obie dziewczyny uwielbiają czytać oraz, oczywiście, pisać; specjalizują się w fanficach do serii książek o Simonie Snow (co jest jawną aluzją do Harry'ego Pottera). Z nich obu to właśnie Cath jest bardziej nieśmiała i ma większe problemy z przyzwyczajeniem się do nowego życia. Stąd też, podczas gdy Wren korzysta z uroków studenckiego życia, Cath całe dnie spędza w pokoju, tworząc dalej swoje/nieswoje magiczne uniwersum.
Z perspektywy osoby, która była — i w sumie dalej jest — dość blisko powiązana ze społecznością twórców fanficów, książka naprawdę przypadła mi do gustu. Przyjemnie czytało mi się perspektywę Cath, z którą w wielu momentach szło się utożsamić. Z dumą uznaję ją za jedną z moich ulubionych protagonistek, przynajmniej jeżeli chodzi o młodzieżowe obyczajówki. To z kolei przekłada się na szybką lekturę.
Fabularnie mamy kilka ważniejszych punktów, wśród których znajdują się siostrzana relacja między Cath a Wren (w której nie brakuje problemów i pierwszych od lat różnic), wyścig z czasem w kończeniu fanficowego opus magnum naszej bohaterki, rozterki studenckie oraz Levi. Ach, Levi. Wątek miłosny tej książki.
Powiem szczerze, że naprawdę chciałabym lubić ten aspekt. Serio. Levi miał ogromny potencjał na chłopaka Cath, biorąc pod uwagę to jak uroczo ich relacja się zaczynała; niestety, nie wiem co autorce przyszło do głowy, by dać jedną — jedyną — scenę całkowicie psującą postać Leviego. Nie chcę tu oczywiście niczego zdradzać; czytelnicy na pewno będą wiedzieli, co dokładnie mam na myśli.
Pomijając jednak romans to książka jest naprawdę dobra! Lekka w obyciu i, można powiedzieć, życiowa dla każdego, kto chociaż przez chwilę próbował pisać coś swojego.
Kiedy byłam młodsza, uwielbiałam pisać opowiadania fanfiction — a dziś, będąc po dwudziestce, dalej je czytam. Wyznaję zasadę, że kiedy zawiedzie mnie "kanon" to pora przejść na "fanon", traktując go jak prawdziwą wersję wydarzeń — no i szczerze mówiąc to całkiem spoko "coping mechanism". Przepraszam z góry za sporą ilość angielskiego w tej recenzji, ale bądź co bądź na tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-03
Po sukcesie, jakim okazała się być "Geekerella" — współczesna wersja baśni o Kopciuszku doprawiona konwencją fandomu — Ashley Poston powróciła do czytelników z kolejną książką, tym razem zabierając się za interpretację opowieści o księciu i żebraku. Szykujcie okulary do czytania i czytniki, bowiem wracamy do świata Excelsi Conu!
Mija rok od wydarzeń z poprzedniego tomu. Rozpoczyna się kolejna edycja konwentu Excelsi Con, podczas której obsada "Starfield" — na czele z Darienem i Jessicą znanymi jako główna para uniwersum — ma ogłosić nowinki dotyczące filmowego sequela. Sęk w tym jednak, że Jessice nie podoba się perspektywa trwania w świecie statków kosmicznych i obcych planet; dlatego też ma nadzieję, że odgrywana przez nią postać Amary nie wróci do żywych. Z drugiej strony barykady mamy Imogen, czyli siedzącą w fandomie nastolatkę, która nie dopuszcza do siebie myśli o utraceniu ukochanej bohaterki. Pewien wypadek sprawia, że te dwie dziewczyny o wyjątkowo podobnej urodzie zamieniają się miejscami.
Tak w skrócie i bezspoilerowo można opisać zamysł fabuły "Księżniczki i fangirla". Szczerze mówiąc, samą książkę oceniam dość sporo gorzej niż oryginalną "Geekerellę". "Geekerella" bowiem miała w sobie tyle magii, że mimo akcji toczącej się w realnym świecie autorka zgrabnie przytaczała małe rzeczy dodające historii tej oryginalnej baśniowej magii. W przypadku drugiego tomu fabuła opiera się o mniej znaną historię; taką, w której dodatkowo ciężko jest przemycić detale przynoszące myśl "hej, ten element był przecież w bajce!". Jedyny powtarzający się motyw to zamiana rolami, gdzie żebraczka znajduje się w butach sławnej aktorki, a księżniczka na kilka dni staje się niewidzialna dla szarych obywateli. I to tyle. Nie czułam po prostu tej samej magii.
Dodatkową wadą jest postać Imogen, której punkt widzenia czytało mi się dosyć ciężko — i tak szczerze to sama jestem w szoku. Imogen, podobnie jak Elle, siedzi w fandomie i przytacza wiele popularnych tytułów; mimo wszystko jednak przez większość czasu jej ton wypowiedzi jest chaotyczny, a sama postać kojarzy mi się z najgorszymi przedstawicielami fandomów. Zmienia się to dopiero pod koniec. Na plus z kolei jednak wychodzi Jess — aktorka, której punkt widzenia idzie łatwiej zrozumieć, biorąc pod uwagę że fani konwentowej serii już ją znają. Jej rozdziały czytało mi się wyjątkowo przyjemnie, mimo że sama Jess kanonicznie jest wredniejsza od Imogen.
Oprócz nowych postaci, Poston przytacza bohaterów "Geekerelli" — pomijając Dariena i Elle, ponownie spotykamy się z postaciami pobocznymi, dzięki czemu czytelnik rzeczywiście czuje że znajdujemy się w tym samym książkowym uniwersum. Mimo wszystko jednak, "Księżniczka i fangirl" nie wymaga znajomości "Geekerelli" — może nam jedynie zaspoilerować kilka drobniejszych wątków.
Wracając do fabuły — było dobrze, nawet bardzo. Zarówno Jess, jak i Imogen znalazły się w innym środowisku, zyskując na osobistym rozwoju. Jess ma szansę odkryć szczęście w beztroskę życia, podczas gdy Imogen dorasta i zaczyna rozumieć nietaktowność wcześniejszych działań. Szczególnie przemawia do mnie jeden przekaz: każdy z nas potrzebuje od czasu do czasu szczęśliwego zakończenia. Ludzie nie powinni być krytykowani za to jak ambitne produkcje lub dzieła lubią; liczy się to, że każdy lubi to co chce. Każdy z nas znajduje komfort w innym gatunku.
I to właśnie za ten przekaz "Księżniczka i fangirl" dostaje ode mnie siódemkę. Nie dorównuje co prawda "Geekerelli", jednak sama lektura była w porządku — zwłaszcza dla ludzi, którzy sami siedzą w fandomach.
Po sukcesie, jakim okazała się być "Geekerella" — współczesna wersja baśni o Kopciuszku doprawiona konwencją fandomu — Ashley Poston powróciła do czytelników z kolejną książką, tym razem zabierając się za interpretację opowieści o księciu i żebraku. Szykujcie okulary do czytania i czytniki, bowiem wracamy do świata Excelsi Conu!
Mija rok od wydarzeń z poprzedniego tomu....
2021-09-12
Wyobraźcie sobie, że jesteście nieśmiertelni. Otrzymujecie możliwość przeżycia epok, o których uczono Was w szkołach. Możecie zwiedzić tyle krajów ile tylko zapragniecie, poznać każdy język, zobaczyć na żywo sławy, które przeszły do miana legend. A ceną za to wszystko byłyby cudze wspomnienia — nikt by Was nie pamiętał, Wasza osoba zniknęłaby z cudzego umysłu za zamknięciem drzwi.
Tak właśnie wygląda życie Adeline LaRue, która w 1714 roku zawarła pakt z istotą pokroju diabła. Uciekając spod ślubnego kobierca, Addie zażyczyła sobie wolności. Ceną za to było wymazanie jej z historii; o Addie nie pamięta nikt, nieważne ile razy by daną osobę poznała. Co gorsza, nie jest w stanie opowiedzieć o swoich losach — po trzystu latach jednak coś się zmienia. Pojawia się osoba, która pamięta Addie dłużej niż chwilę...
Książkę tak właściwie pożyczyłam od siostry — i o ile nie miałam za bardzo zamiaru jej ruszać, tak zachęciły mnie pozytywne opinie w sieci. No i cóż mogę rzec, dziesięć gwiazdek mówi samo za siebie. "Niewidzialne życie Addie" to połączenie scen ze zwykłej codzienności oraz z przeszłości. Czytelnik obserwuje poczynania Addie ("obecnie" mieszkającej w Nowym Jorku), jednocześnie zagłębiając się w jej przeszłość oraz w to jak nauczyła się wieść swoje nowe życie. Niektórzy sądzą, że pierwsze rozdziały są nużące, ja jednak widzę w nich pewien urok i niepokojącą atmosferę — zwłaszcza kiedy klątwa dopiero się rozkręca.
Fabularnie jest z jednej strony przewidywalnie, a z drugiej nie do końca. Wielu rzeczy można domyśleć się z samego kontekstu — chociażby tego, że Henry (czyli osoba która "widzi" Addie) nie jest zwyczajnym człowiekiem. Czytając można sobie poniekąd ułożyć dalszy ciąg wydarzeń; to jednak nie oznacza, że książka nie potrafi zaskoczyć. Im dalej w las tym więcej emocji, a ostatnie dwie części nie zwalniają ani na moment.
Książka jest napisana naprawdę przyjemnym językiem, co z przepiękną oprawą polskojęzycznej wersji zachęca do nieustannej lektury. Osobiście połknęłam te sześćset stron w dwa dni, a może jakbym miała więcej czasu to i jeden dzień by wystarczył. Nie ma co się sugerować fizyczną "cegłowatością" tomu. To, co jednak najbardziej mnie porwało to sam pomysł na historię. Losy Addie, choć przeplatane szczęśliwymi chwilami, wprawiały mnie w nastrój swoistego smutku; jako osoba z zewnątrz wiemy że nasza bohaterka jest wymazana z globu i zostajemy pozostawieni z bezsilnością. W pewnych momentach łzy same sunęły się na oczy, kiedy wiedziałam że te chwile — choć pozornie radosne — skończą się kolejnym zapomnieniem.
Jeżeli już miałabym wskazać jakąkolwiek wadę to byłaby to relacja Addie i Luca, czyli naszego "diabła"; mimo sporej objętości książki, czułam że ich niecodzienny związek rozwija się... tak że wcale (pomijając już toksyczne aspekty bo podejrzewam, że tak czy siak do zdrowego statusu miało im być daleko). Kiedy już dochodzi do jakiegoś progresu to mam wrażenie jakby wydarzył się on z dnia na dzień.
Tak czy siak, "Niewidzialne życie Addie LaRue" zaklepało sobie miejsce w mojej osobistej kategorii 10/10 i jest jedną z lepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Lekturę polecam wszystkim — jest lekka w odbiorze, a jednocześnie niesie za sobą porządny kawał fabuły zdolnej wzruszyć.
Wyobraźcie sobie, że jesteście nieśmiertelni. Otrzymujecie możliwość przeżycia epok, o których uczono Was w szkołach. Możecie zwiedzić tyle krajów ile tylko zapragniecie, poznać każdy język, zobaczyć na żywo sławy, które przeszły do miana legend. A ceną za to wszystko byłyby cudze wspomnienia — nikt by Was nie pamiętał, Wasza osoba zniknęłaby z cudzego umysłu za zamknięciem...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-23
Kopciuszka nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Baśń, którą przerobiono już na praktycznie wszystkie sposoby — mamy interpretacje disneyowskie, odwzorowywania oryginału (któremu zresztą daleko do "children friendly" pod względem treści), a także wersje współczesne, gdzie główna bohaterka żyje w naszych czasach. "Geekerella" autorstwa Ashley Poston zalicza się do tej trzeciej grupy.
Poznajcie zatem Elle. Elle to amerykańska nastolatka mieszkająca — jak tradycja baśniowa nakazuje — z macochą i dwiema przybranymi siostrami. Ojciec dziewczyny, będący za życia geekiem oraz twórcą konwentu opartego o fikcyjną serię science-fiction "Starfield", zmarł przed kilkoma laty, pozostawiając córkę pod opieką Catherine. Catherine, czyli żona numer dwa to oczywiście ucieleśnienie wszelkiej złośliwości, traktujące Elle jak pomoc domową aniżeli dziecko; a żeby co nieco zaoszczędzić, Elle pracuje w food trucku o nazwie Magiczna Dynia.
Ponieważ "Geekerella" to kolejna interpretacja historii o Kopciuszku to nie może w niej zabraknąć widocznych elementów, które wręcz wskazują palcem i mówią "popatrzcie, to Kopciuszek, ma przybraną rodzinę tak wredną, że to się w głowie nie mieści". W każdej wersji Kopciuszka ten wątek jest bardzo wyraziście podkreślany, wywołując we mnie frustrację — nie tyle ze względu na przesadę, co współczucie (zwłaszcza że prawdziwe życie też bajką nie jest i jestem skłonna uwierzyć, że osoby pokroju Catherine lub siostrzyczki Chloe naprawdę istnieją). Z tego względu człowiek aż uśmiecha się na myśl, że czarne charaktery w takich opowieściach zawsze dosięga sprawiedliwość.
Pomijając genezę historii Elle, cała książka pełna jest drobnych nawiązań do tej wersji Kopciuszka, którą znamy z bajek. Zamiast karocy jest food truck, Wróżką Chrzestną zostaje koleżanka z pracy, zamiast myszek mamy psa, a wspaniałą suknię balową stanowi cosplay. "Geekerella" bowiem jest piaskownicą niespodzianek popkulturowych i dla kogoś, kto faktycznie w fandomie siedzi jest to całkiem przyjemna odmiana. Niewątpliwie jest to jedna z oryginalniejszych wersji Kopciuszka i nie miałabym nic przeciwko filmowej wersji.
No dobrze, ale co z księciem? Tutaj do gry wchodzi Darien, czyli w sumie współprotagonista książki — bo "Geekerella" nie zamyka się tylko na opowieści Elle. Darien Freeman to młody aktor, któremu dostaje się główna rola w filmowej wersji kultowego "Starfield", ku niezadowoleniu prawdziwych fanów oryginału (w tym, uwaga, samej Elle!). Darien jest postawiony gdzieś pomiędzy prawdziwym geekowym sobą a medialną maską, którą zmuszony jest nakładać dla fanek. Autorka przedstawia nam także i jego losy oraz przemianę ku zrozumieniu, że bycie sobą to najlepsze co może zrobić dla dobra swojego serca.
Nie spodziewałam się, że "Geekerella" dostanie ode mnie dziesiątkę, ale cóż — książkę czytało się naprawdę przyjemnie, a historia nie jest tak szablonowa jak myślałam na początku. Postaciom naprawdę chce się kibicować i nie mogę się doczekać lektury kolejnych interpretacji baśni autorstwa Poston.
Kopciuszka nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Baśń, którą przerobiono już na praktycznie wszystkie sposoby — mamy interpretacje disneyowskie, odwzorowywania oryginału (któremu zresztą daleko do "children friendly" pod względem treści), a także wersje współczesne, gdzie główna bohaterka żyje w naszych czasach. "Geekerella" autorstwa Ashley Poston zalicza się do tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-21
Kiedy byłam nastolatką, trendem w literaturze Young Adult stała się dystopia spopularyzowana przez trylogię "Igrzysk Śmierci" Suzanne Collins. Za nurtem podążyło kilkoro innych autorów bądź autorek, a owocem tego stały się książki opowiadające o przyszłości — bądź co bądź — namalowanej ciemnymi barwami. Podział na kasty oraz rozrywki na śmierć i życie stały się powszechnymi motywami, a seria "Selekcji" autorstwa Kiery Cass to kolejna interpretacja tematu.
Akcja dzieje się w przyszłości, kiedy to świat ma za sobą cztery wojny światowe, w fikcyjnym kraju Illéa. Społeczeństwo jest podzielone na osiem kast, przy czym każda kasta specjalizuje się w innych zawodach. W rezultacie mamy Jedynki będące swojego rodzaju szlachtą oraz Ósemki, czyli bezdomnych i tych wciśniętych na sam dół hierarchii. America Singer to szesnastolatka z piątej kasty znanej z talentu do sztuk pięknych — w przypadku Mer jest to, oczywiście, muzyka. Żyjąca w tajemnym związku z Aspenem będącym o kastę niżej, bohaterka na skutek pewnego zbiegu okoliczności bierze udział w Selekcji. Trzydzieści cztery młode kobiety z całego kraju zostają zaproszone go pałacu królewskiego, gdzie staną przed szansą poślubienia księcia Maxena.
Pamiętam jeszcze czasy kiedy "Rywalki" dopiero co wychodziły w Polsce i grzały pierwsze miejsca na księgarnianych półkach, mnie jednak nigdy jakoś nie ciągnęło do tej serii — i tak naprawdę dopiero teraz po latach zdecydowałam się z nią bliżej zapoznać. Na wstępie powiem, że pierwszy tom jako lektura jest sam w sobie bardzo przyjemny — język jest stosunkowo prosty mimo faktu, że całość dzieje się na królewskim dworze.
Sama America jako główna bohaterka jest, ku mojemu zdziwieniu, całkiem w porządku! Nie przeszkadzała mi jej perspektywa, co więcej, przez większość czasu byłam w stanie zrozumieć jej uczucia — zwłaszcza że jest przecież tylko nastolatką, dla której wszystko jest nowe. A umówmy się, perspektywa "walki" o faceta, którego się nawet nie zna nie brzmi najmilej.
No i tutaj wkraczamy w wady "Rywalek": główny wątek w moim odczuciu bardzo źle się zestarzał. Ponad trzydziestka dziewczyn — w dużej mierze nastolatek — zostaje wrzucona do konkursu na to, która będzie lepszą żoną dla księcia. I o ile Maxon jako postać jest całkiem w porządku to początkowo te dziewczyny nie są świadome tego, jaki charakter książulek ma; co więcej, jedną z pierwszych instrukcji jest sugestia, by zgadzały się na "wszystko czego książę sobie zażyczy". Z jednej strony fabuła ma świetny potencjał na naprawdę dystopijne uniwersum; z drugiej sporo kandydatek cieszy się z bycia "opcją" dla Maxona, w związku z czym America odstaje nieco od tłumu.
Sama relacja Americii i Maxona jednak jest prowadzona całkiem przyzwoicie, zaczynając się od po prostu przyjaźni. Całe szczęście Maxon nie został przerobiony na motyw "złego chłopca", jaki w tamtym czasie był dosyć popularny; przeciwnie, to po prostu sympatyczny młody chłopak, który nie do końca odnajduje się w postawionej przed nim sytuacji i nie chce nikogo ranić.
Fabularnie, niestety, "Rywalki" bardzo dużo tracą w ciągu ostatnich pięciu rozdziałów. Wcześniej historia szła jako-tako płynnie, a pod koniec miałam wrażenie że autorka niepotrzebnie przyśpiesza pewne wątki, serwując nam liche wyjaśnienia mające być pretekstem do pociągnięcia opowieści dalej. Na moje wyszło bardzo niezgrabnie, przez co w ostatecznym rozrachunku nie jestem w stanie ocenić tej książki na więcej niż pięć.
Bo reasumując, "Rywalki" to tak naprawdę niewykorzystany potencjał pod wieloma względami. Rozumiem, że przyszłość przedstawiona ma być bardziej dystopijna niż utopijna, jednak prostota i lekkość treści nie pozwala na poważniejszy odbiór całości. Z ciekawości sięgnę po kolejne tomy, nie sądzę jednak by całościowo seria skoczyła nagle na wyżyny wspaniałości.
Kiedy byłam nastolatką, trendem w literaturze Young Adult stała się dystopia spopularyzowana przez trylogię "Igrzysk Śmierci" Suzanne Collins. Za nurtem podążyło kilkoro innych autorów bądź autorek, a owocem tego stały się książki opowiadające o przyszłości — bądź co bądź — namalowanej ciemnymi barwami. Podział na kasty oraz rozrywki na śmierć i życie stały się powszechnymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-17
Drugi tom "Archiwum Burzowego Światła" to kontynuacja historii, w której losy głównych bohaterów powoli splatają się w jedno. Kaladin zostaje wdrożony do osobistej straży Dalinara oraz rodziny królewskiej, sam Czarny Cień zaś dąży do odbudowania Świetlistych Rycerzy; jednocześnie nie jest jednak pewien ich istnienia. Z drugiej strony barykady mamy Shallan odkrywającą swoje własne moce — być może nowa generacja Świetlistych Rycerzy jest bliżej niż nam się zdaje.
"Słowa Światłości" rozpoczynają się mniej-więcej w tym samym momencie, w którym zakończył się pierwszy tom — i tradycyjnie już, każdy rozdział jest pisany z perspektywy innej postaci. Do znanej nam już trójcy dochodzą nowi bohaterowie, w tym syn Dalinara, Adolin. Jednocześnie znaczną część czasu antenowego otrzymuje Shallan — czytelnik zagłębia się w przeszłość młodej uczonej, cofając się o kilka lat wstecz. Osobiście cieszył mnie taki zabieg; Shallan jest jedną z moich ulubionych postaci.
Główny ciąg fabuły przeplatany jest podrozdziałami wyjaśniającymi co dokładnie dzieje się po drugiej stronie barykady. Podobnie jak Szeth w "Drodze Królów", tak i tutaj powraca pewna konkretna postać — a mianowicie Eshonai, Odpryskowa Parshmenów, której losy rzucają nieco światła na zwyczaje tej rasy. Niestety, pomijając samą Eshonai, pozostałe wstawki średnio przypadły mi do gustu — często wybijały mnie z rytmu i sprawiały, że nie potrafiłam wrócić do dalszej fabuły.
Co więcej, pierwsze kilkaset stron przebiega w bardzo spokojnym tempie, a opowieść rozpędza się dopiero po jakimś czasie — aczkolwiek kiedy już tak się dzieje to nie sposób oderwać się od lektury.
Pomijając ciut wolny ciąg na początku, jedyna wada "Słów Światłości" to tak naprawdę format, w jakim książkę wydano. Ponad tysiąc stron w twardej oprawie czyta się bardzo ciężko, a ja sama zazwyczaj unikam tego typu woluminów — niemniej jednak pod względem zawartości nie mam praktycznie nic do zarzucenia.
Drugi tom "Archiwum Burzowego Światła" to kontynuacja historii, w której losy głównych bohaterów powoli splatają się w jedno. Kaladin zostaje wdrożony do osobistej straży Dalinara oraz rodziny królewskiej, sam Czarny Cień zaś dąży do odbudowania Świetlistych Rycerzy; jednocześnie nie jest jednak pewien ich istnienia. Z drugiej strony barykady mamy Shallan odkrywającą swoje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-09-08
Dożyliśmy czasów, w których wkrótce możliwym staną się gry oparte o wirtualną rzeczywistość mającą odtworzyć świat realny — oczywiście wersja cyfrowa byłaby udoskonalona i pozbawiona problemów życia codziennego... przynajmniej w teorii. "5 sekund do iO" to kolejna próba ukazania gry tego typu, która w praktyce nie jest już tak idealna jak to głoszą reklamy oraz pierwsze recenzje. I, co ciekawe, jest to jednocześnie polska perspektywa.
Mika to siedemnastoletnia uczennica warszawskiego liceum, która od paru lat mieszka w domu dziecka wraz ze swoją młodszą siostrą. Życiowe trudności pchnęły ją ku konsoli do gier, czyniąc z niej poniekąd małą mistrzynię i finalistkę konkursu dla graczy. Bańka pryska w dniu strzelaniny mającej miejsce w szkole Miki, rozpoczynającej ciąg nietypowych dla polskiej nastolatki wydarzeń. Mika ląduje w grze "Bitwa o iO", realniejszej niż jakakolwiek inna produkcja VR.
Na wstępie zaznaczę, że książkę czytało się naprawdę bardzo szybko i gdybym była odpowiednio zmotywowana, to byłabym w stanie skończyć ją przy jednym podejściu. Nie jest to długa opowieść i to poniekąd stanowi jej minus. Historia Miki, mam wrażenie, leci w zastraszającym tempie, przez który ciężko jest określić czy to serio jest tylko kwestia paru dni, czy może w rzeczywistości mijają całe miesiące i po prostu nie wszystkie informacje są nam podane na tacy.
Tak czy siak, przekłada się to mocno na odbiór relacji między Miką a innymi graczami, w tym Ianem (czyli obowiązkowym związkiem romantycznym bo przecież bez tego nie ma młodzieżówki). W jednym momencie postacie nie są dla siebie nikim ważnym, a w następnym już tak; w jednym momencie ktoś jest bardzo ważny, a w następnym zostaje zapomniany.
Podobnie kwestia ma się z podejrzaną liczbą zbiegów okoliczności. Czy świat serio jest aż tak mały, że Polska nagle przoduje na listach najlepszych graczy? Swoją drogą, to już dosyć subiektywne spojrzenie, ale Polska średnio pasuje mi na miejsce akcji takiej historii. Niby są tutaj polskie imiona, polskie nazwy miast, a jednak całościowo wychodziło tak dziwnie i obco. Tak jakby Polska była tutaj tylko dlatego że książkę wydano oryginalnie w takim języku. No i dlaczego imię głównej bohaterki jako jedyne nie jest polskim imieniem?
Żeby nie było, że wypowiadam się tylko negatywnie — "5 sekund do iO" nie jest złe i niesie ze sobą naprawdę dobre przesłanie. Uzależnić się od gier trudno nie jest, a Mika jest tego żywym przykładem. Mimo wspomnianego braku płynności fabularnej, dobrze przedstawiono postępującą obsesję na punkcie fikcyjnego świata. Wiadomo, że gry nie muszą oznaczać uzależnienia — książka jednak porusza tę mroczniejszą stronę rozrywki, odrywającą od rzeczywistości, która przecież nie jest tak kolorowa jak świat Jowisza.
Gdybym mogła naprawić jedną rzecz w tej książce to z pewnością byłaby to długość. Dodałabym więcej rozdziałów przedstawiających więź Miki z innymi postaciami tudzież jej szkolne realia, których jest tutaj bardzo mało. Sprawiłoby to, że zakończenie nie wydawałoby się pisane w pośpiechu, a bohaterowie nabraliby więcej głębi. "5 sekund do iO" nie jest złe, ale nie jest to też coś co bym chciała z czystym sumieniem polecić.
Dożyliśmy czasów, w których wkrótce możliwym staną się gry oparte o wirtualną rzeczywistość mającą odtworzyć świat realny — oczywiście wersja cyfrowa byłaby udoskonalona i pozbawiona problemów życia codziennego... przynajmniej w teorii. "5 sekund do iO" to kolejna próba ukazania gry tego typu, która w praktyce nie jest już tak idealna jak to głoszą reklamy oraz pierwsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-08-19
"Młodzi Tytani" to kreskówka mojego dzieciństwa — historia o piątce nastoletnich superbohaterów ratujących swoje miasto przed złem, gdzie każda postać posiada unikatowe zdolności. Dziś, jako dorosła osoba, wiem że telewizyjna bajka powstała na podstawie komiksowego pierwowzoru i nie jest w sumie jedyną interpretacją tego dzieła. Kami Garcia i Gabriel Piccolo prezentują nam dziś kolejną wersję wydarzeń, skupiając się na jednej piątej Tytanów: Raven.
Komiks przedstawia nam Raven jako zbuntowaną nastolatkę, która na starcie bierze udział w wypadku samochodowym, w skutek którego traci pamięć. Jej matka nie ma tyle szczęścia i ginie, przez co oszołomiona dziewczyna trafia pod opiekę swojej ciotki, zaczynając młodzieńcze życie z czystą kartą. Ale jak tu funkcjonować, kiedy słyszy się myśli wszystkich dookoła?
Tak mniej-więcej prezentuje się fabuła powieści. Książka sama w sobie jest bardzo krótka i przyjemna w obyciu ze względu na swoją graficzną formę, dzięki czemu zaliczam ją do szybkich lektur. Twórcy przedstawiają nową perspektywę na postać Raven, przedstawiając ją z "ludzkiej strony" — możliwe, że właśnie za sprawą utraty pamięci.
Początkowo nie byłam przekonana do kreski utrzymanej w odcieniach szarości, z czasem jednak przywykłam do tej palety barw — kolorowe akcenty dotyczą głównie postaci Raven, sprawiając że wyróżnia się ona z tłumu. Emocje postaci są świetnie oddane i cieszę się, że tym sposobem mogłam postać styl rysunku Gabriela.
Jedyna negatywna rzecz, jaką mogłabym o tym komiksie powiedzieć to jego długość. 170 stron to dosyć mało jak na fakt, że cała historia zamyka się w jednym tomie; i choć zżyłam się z postaciami Raven i Max to brakowało mi trochę bardziej szczegółowego rozwoju wydarzeń. Akcja idzie do przodu w zastraszającym tempie.
Tak czy siak, komiks był naprawdę porządny w obyciu i chętnie sięgnę po wersje z kolejnymi bohaterami "Młodych Tytanów" — a przynajmniej po Beast Boya, którego tomik niedawno wyszedł w Polsce.
"Młodzi Tytani" to kreskówka mojego dzieciństwa — historia o piątce nastoletnich superbohaterów ratujących swoje miasto przed złem, gdzie każda postać posiada unikatowe zdolności. Dziś, jako dorosła osoba, wiem że telewizyjna bajka powstała na podstawie komiksowego pierwowzoru i nie jest w sumie jedyną interpretacją tego dzieła. Kami Garcia i Gabriel Piccolo prezentują nam...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-08-18
W gry z serii "Assassin's Creed" wciągnęłam się stosunkowo niedawno — ot, nigdy wcześniej nie miałam możliwości ich poznać. Obecnie jestem już na piątej części (lub, jak to twierdzi oficjalna chronologia, trzeciej) i uznałam, że to dobry moment by zapoznać się przy okazji z książkowymi odpowiednikami; takimi, które skupiają się w stu procentach na przeszłości, całkowicie pomijając wątek czasów dzisiejszych.
"Renesans" przedstawia nam więc losy mężczyzny znanego jako Ezio Auditore z czasów drugiej części gry. Ezio to młodzieniec mieszkający w piętnastowiecznej Florencji ze swoją liczną rodziną. Frywolny i wyznający zasadę "carpe diem", szybko zostaje zmuszony do wkroczenia w dorosłość, kiedy jego ojciec i bracia — fałszywie oskarżeni o spisek przeciwko miastu — zostają skazani na śmierć. Ezio musi uciekać z miejsca, w którym spędził całe życie; pod okiem swojego wuja postanawia dokonać zemsty na rzeczywistych spiskowcach odpowiadających za rozbicie rodu Auditore.
Tak mniej-więcej prezentuje się początek książki. Całość fabuły uwzględnia dwadzieścia lat z życia Ezia, podczas których poluje on na morderców ojca i braci, jednocześnie nawiązując sojusze z licznymi osobistościami — od prostych najemników i rzezimieszków, po wielkie włoskie figury takie jak chociażby Leonardo da Vinci.
Generalnie rzecz biorąc, książka pokrywa wszystkie wydarzenia z gry, dodając kilka nowych scen i postaci, których w oryginale nie mamy szansy zobaczyć. Niestety, z przykrością stwierdzam że całość czytało się dość "płasko". W niektórych momentach autor wtrąca nawet misje pokroju kurierskich czy mechaniki, które w książkowej wersji brzmią po prostu dziwnie. Mam wrażenie, że ktoś najpierw za bardzo próbował odwzorować wszystko co się da z gry i dopiero po fakcie zrozumiał, że jednak coś jest nie tak.
Na minus są także opisy postaci — jak ktoś wspomniał w jednej z poniższych recenzji, Ezio ma do czynienia z gronem ludzi zamieszanych w spisek przeciwko rodzinie Auditore. I szczerze mówiąc, mimo że grałam już w dwójkę, ciężko było mi wyobrazić sobie znaczną część wrogów; wielu zlewało mi się w jedno, a wspomniany wcześniej płaski styl pisania nie pomaga.
Z dobrych wieści jednak bardzo podobały mi się nowe elementy, takie jak rozwinięcie wątku Cristiny i Rosy (choć fakt faktem powstało przez to kilka dziur fabularnych) czy też dopowiedzenie, co dokładnie działo się z matką i siostrą Ezia przez te wszystkie lata. Mam wrażenie, że te oryginalne wstawki brzmiały lepiej w stosunku do reszty treści.
"Renesans" mogłabym polecić fanom serii, którzy chcieliby odświeżyć sobie fabułę gry. Jeżeli chodzi o osoby niezaznajomione z pierwowzorem to obawiam się, że książka będzie ciężka w obyciu — właśnie przez wzgląd na płaskie opisy i zbyt duże kopiowanie mechanik. Mam nadzieję, że przyszłe części wypadną na tle literackim lepiej.
W gry z serii "Assassin's Creed" wciągnęłam się stosunkowo niedawno — ot, nigdy wcześniej nie miałam możliwości ich poznać. Obecnie jestem już na piątej części (lub, jak to twierdzi oficjalna chronologia, trzeciej) i uznałam, że to dobry moment by zapoznać się przy okazji z książkowymi odpowiednikami; takimi, które skupiają się w stu procentach na przeszłości, całkowicie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021
Zbliża się koniec liceum, a co za tym idzie — wyprawa na studia. Dla Lary Jean i Petera jest to duży życiowy krok; w końcu zostają na tej samej uczelni, by razem zasmakować tego nowego rozdziału w życiu... a przynajmniej taki jest plan. Rzeczywistość bywa o wiele bardziej przewrotna, serwując naszej bohaterce szereg zmian, który niekoniecznie przypadnie jej do gustu. Do tego dodajmy duże zmiany w rodzinie Song oraz perspektywę wszystkich tych końcowo-szkolnych formalności.
Ostatni tom cyklu wbrew pozorom przebiega bardzo spokojnie. W centrum wydarzeń znajduje się Lara Jean raczkująca w stronę studenckiego życia, które — mimo bardzo dobrych ocen i determinacji — nie jest jej podane na tacy. Szczerze powiedziawszy, choć dziwnie mi to przyznać, zżyłam się poniekąd z naszą bohaterką przez te rozkminy; w końcu byłam w tym samym miejscu jeszcze parę lat temu. Z drugiej strony, chciałabym móc jej doradzić w pewnych kwestiach — ale to już kwestia mniejszych i większych błędów, jakie da się na tej drodze popełnić.
Bardzo na minus wychodzi tutaj relacja z Peterem, który ponownie pokazuje się od najgorszej strony — i choć idzie jako-tako zrozumieć jego perspektywę to w dalszym ciągu przejawia mocno krzywdzące zachowania, które nie powinny mieć miejsca po roku związku. Oprócz tego jest jedna rzecz, którą adaptacja filmowa zrobiła lepiej: naprawienie relacji między Larą Jean a Genevieve. Książka niestety poskąpiła nam tego rozwoju.
Zakończenie sagi o chłopcach jest całkiem przyjemne i cieszy mnie, że Lara Jean dojrzała jako postać podejmująca wybory zgodne z sumieniem swoim, a nie drugiej połówki. Jeżeli zaś chodzi o recenzję całości — lektura szła bardzo lekko, niestety jednak dwie kolejne części tracą magię "Do wszystkich chłopców".
Zbliża się koniec liceum, a co za tym idzie — wyprawa na studia. Dla Lary Jean i Petera jest to duży życiowy krok; w końcu zostają na tej samej uczelni, by razem zasmakować tego nowego rozdziału w życiu... a przynajmniej taki jest plan. Rzeczywistość bywa o wiele bardziej przewrotna, serwując naszej bohaterce szereg zmian, który niekoniecznie przypadnie jej do gustu. Do...
więcej mniej Pokaż mimo to2021
Związek Lary Jean i Petera przeradza się z udawanej relacji w prawdziwe uczucie — nawet jeśli niekoniecznie zgadza się z kodeksem amerykańskiego liceum, gdzie popularni trzymają się z popularnymi. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie, a w tym przypadku problemy przychodzą wyjątkowo błyskawicznie, kiedy Lara Jean staje się "gwiazdą" wulgarnego filmiku z udziałem swoim i Petera. Na domiar złego w tle krąży widmo zazdrosnej Genevieve, a LJ otrzymuje list od — można by rzec — zapomnianego adresata.
Drugi tom, muszę z góry przyznać, jest znacznie słabszy od pierwszego; kto wie, może trochę magii uleciało w momencie, kiedy Lara Jean rzeczywiście związała się z jednym ze swoich "nastoletnich crushy", a może to po prostu kwestia problemów, z jakimi przychodzi jej się zmierzyć. Bowiem fabularnie "P.S. Wciąż cię kocham" opiera się nie tyle na cukierkowości związku z Peterem, co na rozterkach miłosnych, które mają w trakcie miejsce. Mam wrażenie, że Lara Jean znalazła się w czworokącie miłosnym będącym kwintesencją zbyt częstego rozmyślania, którego paliwem jest brak szczerości między nią a jej pierwszym partnerem.
Bo tak — wszystkie konflikty i kłótnie w tym tomie wywodzą się w dużej mierze z braku szczerej rozmowy. Peter ma tendencję do wymijania odpowiedzi na drażniące Larę Jean pytania, co z kolei przeradza się w jej natrętne ciągi myślowe prowadzące do zazdrości. Z drugiej strony mamy postać Johna Ambrose'a, który — szczerze mówiąc — jest bardziej dopasowaną partią dla Lary Jean; partią, na którą ona nie zasługuje, sądząc po późniejszych wydarzeniach. Boli mnie trochę ta konieczność wprowadzenia kolejnych miłosnych rywali, jakby istnienie Genevieve nie było wystarczające.
Reasumując tę krótką recenzję, "P.S. Wciąż cię kocham" — choć czyta się równie lekko co poprzedniczkę — nie jest tak dobre jak pierwszy tom. Jest wręcz przedramatyzowane, nawet jak na perspektywę siedemnastolatki w swoim pierwszym związku.
Związek Lary Jean i Petera przeradza się z udawanej relacji w prawdziwe uczucie — nawet jeśli niekoniecznie zgadza się z kodeksem amerykańskiego liceum, gdzie popularni trzymają się z popularnymi. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie, a w tym przypadku problemy przychodzą wyjątkowo błyskawicznie, kiedy Lara Jean staje się "gwiazdą" wulgarnego filmiku z udziałem swoim i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020
Jakieś dwa lata temu miałam szansę (w sumie to dalej mam, Netflix sam się nie opłaca) obejrzeć film "Do wszystkich chłopców, których kochałam" — taką lekką komedię romantyczną, która najwyraźniej wzorowana była na książkowej trylogii. Zwykle nie mam w zwyczaju oglądać ekranizacji przed zapoznaniem się z oryginałem, no ale cóż, to miało miejsce podczas mojej książkowej suszy; tak czy siak, na wstępie mogę powiedzieć, że książki były znacznie przystępniejsze. Ale od początku!
Lara Jean to szesnastolatka, dla której całym światem jest rodzina — ojciec oraz dwie siostry, Margot i Kitty. Ona sama nie angażuje się za bardzo w szkolne życie towarzyskie, a czas który inni przeznaczają na imprezy ona woli zainwestować w pieczenie, scrapbooking lub rodzinne wypady. Poza tym, Lara Jean ma jeden wstydliwy sekret — kiedy tylko się w kimś zakocha, pisze do tej osoby list z wyznaniem miłości; ten z kolei ląduje w pamiątkowym pudełku na kapelusze. Dla LJ jest to swoisty "rytuał" wyleczenia się z mniej lub bardziej niefortunnego zauroczenia. Sprawy komplikują się, kiedy Margot wyjeżdża za granicę na studia, a listy Lary Jean trafiają do wszystkich adresatów.
Tak mniej-więcej prezentuje się początek historii. Szczerze mówiąc, jest to jeden z bardziej oryginalnych wstępów do romansu, z jakim do tej pory się spotkałam — nawet jeśli reszta fabuły już taka nie jest. Chcąc tego czy nie, autorka stawia Larę Jean przed swojego rodzaju trójkątem miłosnym między Joshem (byłym chłopakiem Margot; ich związek zakończył się chwilę przed wyjazdem najstarszej z sióstr) a Peterem (tym typowym popularnym chłopakiem z amerykańskiego liceum). Z tym drugim Lara Jean wdaje się w udawany związek, by wzbudzić zazdrość u Genevieve — byłej Petera i jednocześnie tej typowej wrednej dziewczynie z amerykańskiego liceum.
Nie trzeba być jasnowidzem by domyślić się, że Lara Jean i Peter prędzej czy później będą mieli się ku sobie — o dziwo jednak, ich relacja (jakkolwiek by się nie zaczęła) rozwija się dosyć stopniowo i powoli. Pierwszy tom skupia się w znacznej mierze na relacjach rodzinnych, w tym na Larze Jean i Margot. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki rodzina Song zostaje ukazana — z książki aż bije domowe ciepło. Całość jest napisana lekkim stylem, i choć narracja Lary Jean bywa niekiedy irytująca to jej myśli czyta się dość przyjemnie.
Z chęcią sięgnęłam po kolejne tomy. "Do wszystkich chłopców" trzyma poziom lekkiego romansu YA!
Jakieś dwa lata temu miałam szansę (w sumie to dalej mam, Netflix sam się nie opłaca) obejrzeć film "Do wszystkich chłopców, których kochałam" — taką lekką komedię romantyczną, która najwyraźniej wzorowana była na książkowej trylogii. Zwykle nie mam w zwyczaju oglądać ekranizacji przed zapoznaniem się z oryginałem, no ale cóż, to miało miejsce podczas mojej książkowej...
więcej mniej Pokaż mimo to2021
Żyjemy w czasach, gdzie internetowy hejt jest powszechny na każdym kroku — ludzie, wierząc że są anonimowi i nikt nie znajdzie ich prawdziwego "ja", nie wstrzymują się z zawistnymi komentarzami w stronę osób publicznych. Czasami są one koloryzowane słodkimi frazami ("nie obraź się", "to tylko moje zdanie", "rób jak chcesz"), a czasami są jawnie obraźliwe i ironicznie pełne błędów ortograficznych. A my przywykliśmy do tego, mówiąc influencerom że to taki urok bycia osobą publiczną. "Nie obraź się, ale" autorstwa Kasi Mecinski zrywa z tą tezą.
Książka jest zbiorem wywiadów i esejów autorstwa, w znacznej mierze, kobiecych influencerek, które na co dzień zmagają się z hejtem w sieci dotyczącym różnych sfer życia. Jedne osoby są "krytykowane" za swój wygląd, inne za niestandardowy tryb życia; celem Kasi było ustalenie, jakie są możliwe przyczyny takiego hejtu oraz co twórcy mogą z tym zrobić. Eseje i wywiady są przeplatane przerywnikami w postaci autentycznych komentarzy, które każda z zaproszonych osób otrzymała na przestrzeni lat.
"Nie obraź się ale" czytało się naprawdę przyjemnie mimo tematu, jaki porusza. Choć uważałam się za osobę otwartą w tych kwestiach to treść otworzyła mi oczy jeszcze szerzej, pokazując jak wiele my — jako społeczeństwo — musimy się jeszcze nauczyć. Sądzę, że ten zbiór mogłabym polecić każdemu kto jest chętny edukować się w kwestii zjawiska nienawiści — jest bardzo przystępna i, co ciekawe, wspiera fundację, której misją jest pomoc dorastającym dziewczynkom.
Jedyna wada? Ilość stron wykorzystanych jako przerywniki z komentarzami oraz miejsce na notatki. Sądzę, że komentarze dałoby się inaczej ścisnąć by zjadały mniej miejsca; w zamian za notatki z kolei można by dać jeszcze jeden krótki wywiad lub esej. Niemniej jednak książkę gorąco polecam i cieszę się, że mogę mieć ją na półce.
Żyjemy w czasach, gdzie internetowy hejt jest powszechny na każdym kroku — ludzie, wierząc że są anonimowi i nikt nie znajdzie ich prawdziwego "ja", nie wstrzymują się z zawistnymi komentarzami w stronę osób publicznych. Czasami są one koloryzowane słodkimi frazami ("nie obraź się", "to tylko moje zdanie", "rób jak chcesz"), a czasami są jawnie obraźliwe i ironicznie pełne...
więcej mniej Pokaż mimo to2021
Kiedy ujrzałam reklamę "Piekarni Czarodzieja" na Facebooku, zastanawiałam się czy to algorytmy aż tak mnie wyśledziły, czy to może wydawnictwo wydało bardzo dużo pieniążków na promocję — tak czy siak, poczułam się dziwnie zaintrygowana (zwłaszcza że w tamtym czasie dopiero wychodziłam z dołka czytelniczego trwającego od paru lat, sądząc po dacie mojej ostatniej recenzji). Zbliżały się moje urodziny, to i pomyślałam że warto siebie troszeczkę wynagrodzić za trudy minionych miesięcy.
"Piekarnia Czarodzieja" fabularnie prezentuje się dosyć specyficznie. Głównym bohaterem jest szesnastoletni chłopak, którego imienia nie jest nam dane poznać. Protagonista, którego sytuacja rodzinna jest bardziej niż skomplikowana, ucieka pewnego wieczoru z domu, a schronienie znajduje w pobliskiej piekarni. Ekscentryczny właściciel zaprasza go do pieca będącego czymś pokroju zajęczej dziury z "Alicji w Krainie Czarów"...
Tym sposobem główny bohater staje się pracownikiem zaczarowanej piekarni, z dala od rodzinnych problemów. Muszę przyznać, że książka bardzo mnie zaskoczyła — po opisie oraz okładce spodziewałam się czegoś pokroju bajki Disneya, tymczasem w zamian otrzymałam baśń tak mroczną jak dawne pierwowzory uwielbianych animacji. "Piekarnia Czarodzieja" jest wciągająca i jednocześnie zadziwiająco mroczna, poruszając tematy które nie dla każdego mogą być komfortowe w odbiorze.
Choć przez 200 stron nie poznajemy imion większości postaci — jedyne co dostajemy to pseudonimy — to nie miałam żadnego problemu z wyobrażeniem sobie świata przedstawionego na równi z troskami naszego protagonisty. Co najciekawsze, opowieść prezentuje nam dwa potencjalne zakończenia: swoisty podział na "dobre" i "złe", z jakim najczęściej spotykamy się w grach fabularnych.
"Piekarnia Czarodzieja" jest dla mnie takim małym arcydziełem, które przerwało moją nieszczęśliwą passę unikania książek; polecam to dzieło każdemu, kto lubuje się w mroczniejszych baśniach. I jednocześnie ostrzegam — momentami naprawdę jest bardzo ponuro, a tematy przejawiające się przez strony mogą stanowić negatywne bodźce.
Kiedy ujrzałam reklamę "Piekarni Czarodzieja" na Facebooku, zastanawiałam się czy to algorytmy aż tak mnie wyśledziły, czy to może wydawnictwo wydało bardzo dużo pieniążków na promocję — tak czy siak, poczułam się dziwnie zaintrygowana (zwłaszcza że w tamtym czasie dopiero wychodziłam z dołka czytelniczego trwającego od paru lat, sądząc po dacie mojej ostatniej recenzji)....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-06
Książki o Geralcie z Rivii są znane niejednemu czytelnikowi, a co dopiero fanowi fantastyki. Do serii zabierałam się bardzo długo - zaczęło się od przeciągniętego postanowienia w gimnazjum oraz zakupienia dwóch pierwszych tomów (czyli w gruncie rzeczy zbiorów opowiadań wprowadzających nas do właściwej historii) kilka miesięcy temu. Żałuję, że zabrałam się za "Ostatnie życzenie" dopiero teraz - na wstępie zaznaczam, że książka ta szczególnie mnie porwała, a z każdym opowiadaniem wciągałam się coraz bardziej.
Początkowo ciężko szło mi przebrnięcie przez styl Sapkowskiego - głównie dlatego, że na tamtym etapie byłam po dłuższej przerwie od "prawdziwej" fantastyki (czyt. książek, w których głównym motywem nie jest romans między główną bohaterką a dwójką przystojniaków będących swoimi polarnymi biegunami + jakaś tam ważniejsza fabuła, nie ubliżając oczywiście autorom takich dzieł). Kiedy już jednak się przyzwyczaiłam, czytanie szło mi coraz szybciej i szybciej.
Także świat wykreowany przez pana Andrzeja nie jest tak kolorowy jak inne fantastyczne wymiary. Przykładowo takie elfy - większości z nas kojarzą się z istotami dobrodusznymi, pięknymi i pokojowo nastawionymi. W jednym z opowiadań widzimy ich całkowite przeciwieństwo.
Samych opowiadań jest siedem, z czego jedno - "Głos Rozsądku" - przeplata się przez wszystkie pozostałe, jako-tako uzupełniając historię. Za swoje osobiste ulubieńce uważam tytułowe "Ostatnie życzenie" (i swoją drogą, "zakochałam się" w postaci Yennefer) oraz "Kwestię ceny". Pozostałe dorównują im poziomem.
"Ostatnie życzenie" jest dobrym startem dla wiedźmińskiej sagi i tylko zachęca mnie do sięgnięcia po kolejne tomy.
Książki o Geralcie z Rivii są znane niejednemu czytelnikowi, a co dopiero fanowi fantastyki. Do serii zabierałam się bardzo długo - zaczęło się od przeciągniętego postanowienia w gimnazjum oraz zakupienia dwóch pierwszych tomów (czyli w gruncie rzeczy zbiorów opowiadań wprowadzających nas do właściwej historii) kilka miesięcy temu. Żałuję, że zabrałam się za "Ostatnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016
Pamiętam jak prawie pięć lat temu w gwiazdkowym prezencie od rodziców otrzymałam wszystkie trzy części "Skrzydeł" autorstwa Aprilynne Pike. Seria oraz styl pisania spodobały mi się wówczas tak bardzo, że niecierpliwie zaczęłam wyczekiwać premiery finałowego tomu. Od tamtej pory minęło już sporo czasu, a cała seria spokojnie spoczywa na mojej dość prowizorycznej półce (jeżeli mogę tak to określić). Miłym zaskoczeniem była wieść, jakoby pani Pike była w trakcie kolejnej historii. Owszem - okładki zapowiadały typową młodzieżówkę, jednak po doświadczeniach ze "Skrzydłami" wiem, że nie powinno się nimi sugerować.
"Ocalona" skupia się na losach wkraczającej w dorosłość dziewczyny o imieniu Tavia. Tavia, jak to główna bohaterka książki tego typu, nie mogła mieć łatwego życia. Kilka miesięcy temu przeżyła wypadek samolotowy, z którego jako jedyna wyszła cało. Można powiedzieć, że straciła wszystko - od ukochanych rodziców i beztroskiego życia do pełnego komfortu psychicznego. W ucieczce przed medialną nagonką, Tavia porzuca swoje plany i wyprowadza się na drugi koniec kraju do ciotki i wujka, gdzie dokańcza rehabilitację. Z czasem jednak zaczyna zauważać dziwne znaki. Towarzystwo nieznanego jej i jakby wyjętego z innej epoki młodzieńca także wydaje się dosyć niepokojące...
Tak w skrócie przedstawiają się pierwsze rozdziały książki. "Ocalona" wydaje mi się łamać pewne schematy. Z jednej strony pomysł na historię wydaje się być dość oklepany, ale bądźmy szczerzy - czy w tych czasach da się jeszcze wymyślić coś w pełni świeżego? Nie do końca. Fabularnie jest porządnie. Na początku odniosłam lekkie wrażenie chaosu - to nawiązania do dawnych czasów, a tu rozwój nowej choroby XXI-wieku... Z czasem jednak wszystko zgrabnie łączy się w całość. Szczególnie zaskakujące są ostatnie rozdziały, kiedy akcja wywraca się do góry nogami. Zostałam miło zaskoczona przez autorkę.
Są jedynie dwie rzeczy, które mogę jej zarzucić. Po pierwsze - momentalny brak logiki. Rozumiem, że to książka fantastyczna, a bohaterowie nie są jakimiś tam "normalnymi" nastolatkami (zwłaszcza, jeżeli przeanalizować ich raz jeszcze po lekturze), ale... Naprawdę nikogo nie zdziwiła młodociana parka "szlajająca się", że tak to brzydko za przeproszeniem ujmę, w okolicy jednego miasta i siejąca zamęt tam, gdzie była? Drugim zarzutem będzie styl pisania. "Ocalona" jest nowszą książką, a mimo tego odnoszę wrażenie, jakoby saga "Skrzydła" została napisana lepiej. Niektóre rozdziały czytało mi się wyjątkowo nieprzyjemnie przez narrację Tavii. W jednej chwili mamy klimat poważny, czuć napięcie... A w następnej Tavia pochłania sobie beztrosko batoniki (bo jedzeniem tego nazwać nie można), mrucząc w przerwach między opowiadaniem "mmmmm, ale pyszneeee~". Osobiście nie potrafiłam takich scen traktować poważnie. Ni to rozbawiające, ni to dobre.
Aczkolwiek samą Tavię da się polubić. Nie odniosłam wrażenia, by wielce się nad sobą użalała. Nie jest "emo nastolatką z przeszłością", jakkolwiek złe rzeczy by jej nie spotkały. Mam tylko nadzieję, że jej narracja zostanie bardziej dopracowana.
Sama "Ocalona" złą książką nie jest, niemniej czuję, że brak jej tej magii, którą dostrzegłam w "Skrzydłach". Mam nadzieję, że w drugim tomie sytuacja ulegnie poprawie, tymczasem wstęp do nowej serii polecam wszystkim fanom twórczości Pike.
Pamiętam jak prawie pięć lat temu w gwiazdkowym prezencie od rodziców otrzymałam wszystkie trzy części "Skrzydeł" autorstwa Aprilynne Pike. Seria oraz styl pisania spodobały mi się wówczas tak bardzo, że niecierpliwie zaczęłam wyczekiwać premiery finałowego tomu. Od tamtej pory minęło już sporo czasu, a cała seria spokojnie spoczywa na mojej dość prowizorycznej półce...
więcej mniej Pokaż mimo to2015
O "Love, Rosie" - pod postacią filmu - nie słyszałam zbyt wiele. Widziałam jedynie kilka zdjęć, skupionych głównie na Julie Collins i Samie Claflinie (obydwoje zagrali wcześniej w ekranizacjach popularniejszych książek, także nie dziwi mnie ich popularność wśród młodzieży). Aż w końcu dowiedziałam się, że wspomniany film powstał na podstawie książki "Na końcu tęczy" i że jest ona romansem. Z natury jestem zrażona do powieści tego typu - sięgnęłam po nią tylko dlatego, że zaciekawiła mnie jej forma. "Na końcu tęczy" (teraz przekształcone jako "Love, Rosie" - niepotrzebny zabieg mający przyciągnąć klientów, jak mniemam) jest napisane listami, meilami i nie tylko. Przyznam, że jeszcze nigdy nie spotkałam się z tym (chociaż w niektórych czytanych przeze mnie recenzjach przytaczano, że nie jest to pierwszy raz, kiedy ktoś odrzuca tradycyjne metody na rzecz oryginalności).
Głównymi bohaterami historii (trwającej - uwaga - ponad pięćdziesiąt lat) są Rosie i Alex - najlepsi przyjaciele pod Słońcem, którzy nie rozstają się ze sobą ani na sekundę już od czasów dzieciństwa. Razem rozrabiają, razem wpadają w kłopoty, razem przechodzą przez młodzieńcze lata. Przysłowiowa sielanka nie trwa jednak wiecznie - ojciec Alexa otrzymuje ofertę dobrze płatnej pracy w Bostonie, co zmusza jego rodzinę do opuszczenia rodzinnej Irlandii. Oczywiście główna para przyjaciół utrzymuje ze sobą kontakt, a Rosie planuje studiowanie hotelarstwa w Stanach Zjednoczonych. Kiedy już myśli, że będzie mogła ponownie spotykać się z Alexem, pojawia się pierwsza komplikacja w jej życiu - nieplanowana ciąża. Nie będzie tajemnicą, jeżeli powiem, że Rosie będzie otrzymywała podobne "niespodzianki" za każdym razem, kiedy coś w jej życiu zacznie się układać.
Przyznaję bez bicia, że inaczej wyobrażałam sobie tę książkę - w mojej wyobraźni widziałam obraz bohaterów, którzy mają maksymalnie dwadzieścia-parę lat i dopiero rozpoczynają dorosłe życie. Tymczasem jest zupełnie inaczej. W ciągu pierwszych kilku rozdziałów Rosie i Alex przechodzą z okresu pierwszej klasy podstawówki do składania papierów na studia. Oczywiście w późniejszym czasie czas nieco zwalnia; jednakże przez większą część fabuły obydwoje mają prawie po trzydzieści lat. Mimo to, akcja nie ustępuje ani na krok. Nawet, jeżeli dana lektura naprawdę mi się podoba, to i tak ciężko jest mnie wzruszyć. Tymczasem tutaj odczuwałam gamę emocji - od rozbawienia (chociażby dzięki często przytaczanemu "wjem" Alexa) poprzez złość (niektórych bohaterów miałam ochotę, za przeproszeniem, zdzielić w twarz, ale o tym za moment), aż w końcu smutek i współczucie.
Mam wrażenie, że "Love, Rosie" skupia się mniej na rzekomym romansie (chociaż fakt; on też jest tutaj widoczny), a bardziej na ukrytym przesłaniu. Mianowicie - jak bardzo ulotne i pełne niepowodzeń bywa życie. Wspomniałam przecież, że w bardzo szybkim tempie główni bohaterowie przechodzą z okresu dziecięcego do dorosłości, która nie jest już tak kolorowa. Przeżywane są wzloty i upadki, a nawet jeżeli panuje spokój, to i tak jest on jedynie ciszą przed burzą. Nie ma co ukrywać - Alex i Rosie rzeczywiście darzą się uczuciem, jednak przez te kilkadziesiąt lat coś staje im na drodze do szczęścia. A to wyjazd do innego kraju, a to dziecko, a to pojawienie się innego partnera i (nie zawsze!) chęć założenia z nim rodziny. Autorka pokazuje nam w ten sposób, że czasami marzenia - chcąc tego, czy nie - nie zawsze mogą się spełnić. Niekiedy musimy zadowolić się tym, co mamy i nie czekać na osiągniecie celu, bo ktoś odbierze nam taką możliwość sprzed nosa. Jeżeli pani Ahern właśnie taki miała przekaz - pozostaje mi nic innego jak złożenie gratulacji.
Początkowo ciężko szło mi przyzwyczajenie się do dość oryginalnej formy książki - nie potrafiłam sobie wyobrazić historii pozbawionej opisów postaci, miejsc... Z czasem jednak zmieniłam swoje podejście. "Love, Rosie" czyta się naprawdę szybko i przyjemnie - do tego wystarczy dodać fakt, że cały czas coś się dzieje i nie pozwala nam to na odłożenie tomu. Z bólem muszę jednak przyznać, że niektóre części (mam tu na myśli niekończące się rozmowy na czacie; czy tam nie ma czasem limitu znaków!?) szły mi dość mozolnie. Niekiedy miałam ochotę je pominąć - nie zrobiłam tego tylko dlatego, że mogłabym utracić okazję na poznanie dalszej części losów danej postaci.
Jeżeli chodzi o głównych bohaterów - zazwyczaj postaci kobiece, na których opiera się fabuła, początkowo zrażają mnie do siebie. Mam wrażenie, że w mgnieniu oka przeobrażą się w potworki zwane Mary Sue - panienki idealne, podziwiane przez wszystkich. Tymczasem Rosie wcale taka nie jest - przypadła mi do gustu od razu. Życie wielokrotnie dało jej w kość, a za każdym razem, kiedy robiła krok na przód, coś zmuszało ją do cofnięcia się w tył. Miałam ochotę ją po prostu przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Odwrotnie jest z postacią Alexa - o ile początkowo mi nie wadził, tak z czasem zaczęłam widzieć w nim po prostu idiotę. Jest taką ciamajdą pod względem relacji z kobietami, że w życiu nie chciałabym mieć do czynienia z mężczyzną jego pokroju. Jest to tylko i wyłącznie moja opinia.
Pozostałe postacie przyjmowałam z większym lub mniejszym entuzjazmem. Pokochałam Ruby - może i wydaje się być cyniczna oraz "przegrana", jednak w głębi duszy to troskliwa osoba, która potrafi zachować się jak przyjaciółka. Niekiedy miałam wrażenie, że wspierała Rosie bardziej, niż jej rodzina - to właśnie ta gromada specjalnie działała mi na nerwy w pewnym momencie. W każdym liście i mailu podkreślają jak bardzo współczują Rosie - ale czy ktokolwiek z nich (nie licząc początkowego wsparcia finansowego rodziców) zrobił cokolwiek, by jej życie było łatwiejsze? Nie. Sama musiała zapracować na utrzymanie siebie i swojej córki w prawie każdym momencie swojego życia. Możliwe, że moja opinia zmieni się wraz z upływem czasu, niemniej obecnie czarno widzę rzekomą "pomoc" rodziny.
"Love, Rosie" - pomimo łatki romansu - bardzo mi się spodobało i zasłużyło na wysoką ocenę z mojej strony. Książka wbrew pozorom jest bardzo życiowa oraz porusza wiele trudnych tematów (chociażby takich jak zdrady, czy też nastoletnia ciąża). Mogę ją polecić każdemu - oczywiście, jeżeli oryginalne wykonanie nie będzie nikomu przeszkadzać.
O "Love, Rosie" - pod postacią filmu - nie słyszałam zbyt wiele. Widziałam jedynie kilka zdjęć, skupionych głównie na Julie Collins i Samie Claflinie (obydwoje zagrali wcześniej w ekranizacjach popularniejszych książek, także nie dziwi mnie ich popularność wśród młodzieży). Aż w końcu dowiedziałam się, że wspomniany film powstał na podstawie książki "Na końcu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wyobraźcie sobie, że któregoś dnia postanawiacie odmienić swoje życie o 180 stopni — rzucacie dotychczasowe dobrze płatne stanowisko, by spełnić się w zawodzie marzeń. W tym samym momencie dostajecie kilka kopniaków od życia na raz, ostatecznie kończąc w kawalerce po przyjaciółce. Taki los spotyka Rosie Graham, która — na domiar złego przy twórczej suszy — została wykopana z mieszkania przez zawalony sufit. Przyjdzie jej żyć pod jednym dachem z Lucasem, kuzynem wspomnianej wcześniej przyjaciółki... i jednocześnie skrytym obiektem westchnień Rosie.
"The American Roomate Experiment" to poniekąd kontynuacja poprzedniej książki Eleny Armas; zamiast jednak śledzić losy Liny i Aarona (który swoje szczęśliwe zakończenie już odnaleźli), autorka skupia się na Rosie, którą mogliśmy wcześniej przelotnie poznać. Zmiana protagonistów zdecydowanie wyszła na plus — Rosie to przesympatyczna dziewczyna, która podjęła ogromne ryzyko na drodze ku pisarskiej karierze. Fakt, że jej początki nie są idealne (nie licząc mniejszych lub większych popełnionych błędów) sprawiają, że jako postać jest ludzka. Myślę, że wielu z nas znajdzie cząstkę siebie w relacjach Rosie z rodziną, chociażby przez wzgląd na tajemnice chowane w obawie przed zawodem.
Ponieważ mamy do czynienia z romansem, pierwsze skrzypce gra relacja między Rosie a Lucasem, jej niezapowiedzianym współlokatorem. Lucasa pokochałam w sumie od pierwszych stron — ze swoim ciepłym uśmiechem i lekkim podejściem do życia (przy wyłączeniu osobistych kart, które odkrywa z czasem przed Rosie) stanowi przeciwieństwo Aarona. To z kolei sprawiło, że czekałam na dalszy ciąg wydarzeń w kawalerce, która stanowi miejsce akcji paru pobocznych wydarzeń.
Podczas lektury zgrzytały mi jedynie dwie rzeczy, przy czym pierwszą jest ilość Liny i Aarona. Jakkolwiek miły nie byłby powrót tych postaci, wolałabym, żeby miały troszeczkę mniejszy wpływ na Rosie i Lucasa. :D Drugą wadą były w moim odczuciu sceny fizyczności; może to po prostu kwestia osobistych preferencji, ale już przy "The Spanish Love Deception" kręciłam lekko nosem na tego typu fragmentach.
Myślę jednak, że "The American Roomate Experiment" to świetna romantyczna odskocznia, bijąca pierwowzór na głowę. Brak tu zaskakujących zwrotów akcji — zamiast tego mamy lekką i uroczą powieść, po którą warto sięgnąć na zbliżające się cieplejsze dni. 🌸
Wyobraźcie sobie, że któregoś dnia postanawiacie odmienić swoje życie o 180 stopni — rzucacie dotychczasowe dobrze płatne stanowisko, by spełnić się w zawodzie marzeń. W tym samym momencie dostajecie kilka kopniaków od życia na raz, ostatecznie kończąc w kawalerce po przyjaciółce. Taki los spotyka Rosie Graham, która — na domiar złego przy twórczej suszy — została wykopana...
więcej Pokaż mimo to