rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

Abriella wie, jak działać w cieniu. Potrafi skradać się i kraść od bogatych, by móc zapewnić sobie i swojej siostrze lepsze życie — a przynajmniej szansę na nie. Brie i Jasalyn, na skutek niefortunnych wydarzeń, znajdują się pod kloszem ciotki, która wykorzystuje je jako tanią siłę roboczą. Dziewczyny są związane niewolniczym kontraktem, którego spłacenie opóźnia się w czasie z każdym miesiącem. Sytuacja pogarsza się do tego stopnia, że Jasalyn zostaje wydana królowi Mrocznych Fae, a Brie postanawia ją uratować.

"Nasze puste przysięgi" promowane są jako połączenie Dworów S.J. Maas oraz świata fae wykreowanego przez Holly Black — mamy zatem kombinację dwóch skrajności, bo o ile twórczość Black kocham, tak sagi Maas nie potrafię ździerżyć. Po okładce wnioskowałam, że Lexi Ryan stworzyła świat bardziej zbliżony do stylu Maas, jednak nie straciłam nadziei! Zwłaszcza, że w grę wchodzi moje obiektywnie ulubione wydawnictwo.

Początek był bardzo obiecujący; historia, choć miała w sobie nieco podobieństwa do Dworów, rozpoczęła się z przytupem i unikalną nutą, która zapowiadała ciekawe fantasy —Brie dodatkowo wydawała się być bardzo rozgarniętą bohaterką, stąpającą twardo po ziemi i mającą świadomość swoich czynów. Taki stan utrzymywał się przez mniej-więcej połowę książki, aż do momentu, w którym nasza protagonistka zaczęła wzdychać do dwóch męskich fae naraz.

Okładka niestety zobowiązuje i podczas lektury pojawia się kąt miłosny między Brie a Sebastianem i Fynnem. Nie chcę tutaj zdradzać zbyt wiele, powiem jednak, że mamy tutaj poniekąd kopię relacji Feyry z Tamlinem i Rhysandem. Im dalej w las, tym bardziej całość książki zaczyna przypominać Dwory — do tego stopnia, że powoli zaczęłam rozpatrywać plagiat treści. Co prawda nieco lepiej napisany, ale wciąż plagiat.

I tak szczerze, to czuję się mocno zawiedziona. Historia miała naprawdę mocny start i potencjał, który niestety nie został rozwinięty — a zaskakujące zakończenie nie zdołało uratować średniej jakości treści z drugiej połowy. W przyszłości być może zabiorę się za kontynuację, nie będzie to jednak mój czytelniczy priorytet.

Abriella wie, jak działać w cieniu. Potrafi skradać się i kraść od bogatych, by móc zapewnić sobie i swojej siostrze lepsze życie — a przynajmniej szansę na nie. Brie i Jasalyn, na skutek niefortunnych wydarzeń, znajdują się pod kloszem ciotki, która wykorzystuje je jako tanią siłę roboczą. Dziewczyny są związane niewolniczym kontraktem, którego spłacenie opóźnia się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Tytułowa bohaterka, Miranda, w wieku 10 lat zakochuje się w Turnerze — starszym bracie swojej najlepszej przyjaciółki. Sam Turner ma w prologu lat 19 i z zachowania faktycznie jest takim typowym starszym bratem Waszej znajomej osoby, który zawsze powie cześć i będzie dla Was milszy niż faktyczne rodzeństwo. Niemniej jednak Miranda zakochuje się w nim tak bardzo, że postanawia zabrać się za pisanie dzienników. Jej pierwszy wpis głosi: "Dziś się zakochałam".

Kolejna dekada mija Mirandzie na codziennym tworzeniu wpisów, w każdym podkreślając swoje niegasnące uczucia z dzieciństwa. Turner w międzyczasie zdążył ożenić się, zyskać przyprawione rogi i zostać wdowcem po kobiecie, która zabiła w nim wszelkie dobro. Tutaj zaczyna się właściwa akcja książki, podczas której Miranda usiłuje "naprawić" Turnera; on sam zaś nie jest do końca pewien, jakimi uczuciami darzy naszą protagonistkę. Jednego dnia widzi w niej przybraną siostrę, a następnego zaczyna jej pożądać.

And the plot thickens...

Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że do książki podeszłam tak naprawdę w ciemno: nie znałam twórczości tej autorki i tak naprawdę nie wiedziałam nawet, czego mam się po fabule spodziewać. Zabrzmi to w tym momencie źle, ale nie miałam przysłowiowych oczekiwań, samą Quinn kojarzyłam jedynie z serii Bridgetonów — i sądząc po recenzjach z Goodreads, wyszło mi to na dobre. Początkowe rozdziały nieco mi się dłużyły, bynajmniej nie z winy stylu pisania — książka jest napisana w taki sposób, że naprawdę przyjemnie się przez nią brnie mimo "nowinek" w słownictwie (najwyraźniej typowych dla twórczości Quinn). Większy dyskomfort sprawiała mi różnica wieku między głównymi bohaterami oraz fakt, że miłość Mirandy to tak naprawdę "childhood crush", którego życie nigdy nie miało szansy zweryfikować.

Kiedy już przebrnęłam przez niezręczny etap spotkania po latach i pierwszego "kim onx dla mnie jest?", zaczęłam naprawdę czerpać radość z lektury; do tego stopnia, że ta różnica 20/29 lat gdzieś mi się zaczęła zacierać. Między Mirandą a Turnerem dochodzi do ciekawego banteru oraz uroczych sytuacji, które pozwalają czytelnikowi dostrzec iskrę w ich relacji. Jednocześnie przez cały ten czas chodzi za nimi widmo w postaci Olivii (najlepsza przyjaciółka in question) oraz reszty rodziny naciskającej na braterski stosunek Turnera wobec Mirandy.

Czar pryska mniej-więcej w momencie padnięcia pierwszej poważnej deklaracji. Od tego momentu fabuła niemiłosiernie przyspiesza, oferując przeskoki w czasie, które poniekąd tworzą dziury w zrozumieniu relacji. Oprócz tego zarówno Miranda, jak i Turner — w większości Turner — popełniają decyzje, przez które nie potrafiłam im kibicować. Nie ma ani jednej chwili wytchnienia od dram, problemów i fochów, nierzadko możliwych do rozwiązania przez rozmowę, do której nigdy nie dochodzi.

Jednocześnie ponieważ nie miałam żadnych oczekiwań względem romansu czy fabuły, przez całą resztę lektury dobrze się bawiłam — śmiałam się trochę z absurdu niektórych sytuacji w ostatniej 1/3 historii, a samo zakończenie (dość przewidywalne) przyjęłam z przymrużeniem oka. Powtórzę się w tym momencie, ale styl pisania autorki odwalił tutaj kawał dobrej roboty. Dzięki temu opowieść o Mirandzie stanowi naprawdę przyjemny kawałek literatury, niekoniecznie ambitny, ale — jeżeli potraktowany z odpowiednią dozą dystansu — przynoszący rozrywkę.

Przyczepię się tylko jeszcze do tytułowych pamiętników — ich praktycznie w ogóle nie doświadczamy. Ograniczają się one do wstawek na koniec każdego rozdziału, nie stanowiąc jednak żadnego ważniejszego punktu fabularnego.

Tytułowa bohaterka, Miranda, w wieku 10 lat zakochuje się w Turnerze — starszym bracie swojej najlepszej przyjaciółki. Sam Turner ma w prologu lat 19 i z zachowania faktycznie jest takim typowym starszym bratem Waszej znajomej osoby, który zawsze powie cześć i będzie dla Was milszy niż faktyczne rodzeństwo. Niemniej jednak Miranda zakochuje się w nim tak bardzo, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

George R.R. Martin zabiera czytelników w podróż po historii rodu Targaryeonów — od czasów Aegona I Zdobywcy, aż po kres smoków. Polskiej tradycji stała się zadość, dlatego "Ogień i krew" zostało podzielone na dwie części, przełamując historię pod koniec panowania Viserysa I.

Sięgając po tę powieść wiedziałam, że jest ona napisana specyficznym językiem i bliżej jej do książki historycznej, aniżeli prozy. Jest to coś, co niektórych do "Ognia i Krwi" zraziło — i szczerze mówiąc, nie można się tym osobom dziwić. Czytając, nie doświadczymy dialogów ani skomplikowanej ewolucji postaci.

W zamian jednak mamy wielowątkowość oraz zwroty akcji, które potrafią trzymać w napięciu. I mimo że na początku ciężko było przywyknąć mi do stylu pisania, z czasem nie mogłam się oderwać od lektury. Bohaterów jest wiele, poszczególne wydarzenia zamykają się w ciągu kilku stron (lub mniej), a praktycznie co rozdział witają nas nowe nazwiska — nie czułam jednak, żeby było chaotycznie. Choć niektóre sceny zasługiwały na większe rozbudowanie — którego z oczywistych powodów GRRM nie mógł tu zaoferować — to dalej świetnie się bawiłam; bo kluczem jest traktowanie "Ognia i krwi", jako właśnie historyczne dopowiedzenie do znanego nam już uniwersum.

W tym momencie warto zauważyć, że historia Targaryenów posiada różne źródła — mniej lub bardziej prawdopodobne. Jedne wydarzenia posiadają niezbite dowody, a inne ograniczają się do rozmaitych plotek, bez możliwości poznania prawdy. Jest to dla mnie czymś intrygującym i osobiście od razu sięgałam na fora internetowe, by poznać teorie czytelników. :D

Po "Ogień i krew" zdecydowanie warto sięgnąć; jednocześnie chciałabym zaznaczyć, że jest to pozycja bardziej dla fanów książek GRRM. Osoby, które z jakiegoś powodu nie słyszały o Pieśni Lodu i Ognia (w dowolnej formie) mogą czuć się zdezorientowane.

George R.R. Martin zabiera czytelników w podróż po historii rodu Targaryeonów — od czasów Aegona I Zdobywcy, aż po kres smoków. Polskiej tradycji stała się zadość, dlatego "Ogień i krew" zostało podzielone na dwie części, przełamując historię pod koniec panowania Viserysa I.

Sięgając po tę powieść wiedziałam, że jest ona napisana specyficznym językiem i bliżej jej do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Wyobraźcie sobie, że któregoś dnia postanawiacie odmienić swoje życie o 180 stopni — rzucacie dotychczasowe dobrze płatne stanowisko, by spełnić się w zawodzie marzeń. W tym samym momencie dostajecie kilka kopniaków od życia na raz, ostatecznie kończąc w kawalerce po przyjaciółce. Taki los spotyka Rosie Graham, która — na domiar złego przy twórczej suszy — została wykopana z mieszkania przez zawalony sufit. Przyjdzie jej żyć pod jednym dachem z Lucasem, kuzynem wspomnianej wcześniej przyjaciółki... i jednocześnie skrytym obiektem westchnień Rosie.

"The American Roomate Experiment" to poniekąd kontynuacja poprzedniej książki Eleny Armas; zamiast jednak śledzić losy Liny i Aarona (który swoje szczęśliwe zakończenie już odnaleźli), autorka skupia się na Rosie, którą mogliśmy wcześniej przelotnie poznać. Zmiana protagonistów zdecydowanie wyszła na plus — Rosie to przesympatyczna dziewczyna, która podjęła ogromne ryzyko na drodze ku pisarskiej karierze. Fakt, że jej początki nie są idealne (nie licząc mniejszych lub większych popełnionych błędów) sprawiają, że jako postać jest ludzka. Myślę, że wielu z nas znajdzie cząstkę siebie w relacjach Rosie z rodziną, chociażby przez wzgląd na tajemnice chowane w obawie przed zawodem.

Ponieważ mamy do czynienia z romansem, pierwsze skrzypce gra relacja między Rosie a Lucasem, jej niezapowiedzianym współlokatorem. Lucasa pokochałam w sumie od pierwszych stron — ze swoim ciepłym uśmiechem i lekkim podejściem do życia (przy wyłączeniu osobistych kart, które odkrywa z czasem przed Rosie) stanowi przeciwieństwo Aarona. To z kolei sprawiło, że czekałam na dalszy ciąg wydarzeń w kawalerce, która stanowi miejsce akcji paru pobocznych wydarzeń.

Podczas lektury zgrzytały mi jedynie dwie rzeczy, przy czym pierwszą jest ilość Liny i Aarona. Jakkolwiek miły nie byłby powrót tych postaci, wolałabym, żeby miały troszeczkę mniejszy wpływ na Rosie i Lucasa. :D Drugą wadą były w moim odczuciu sceny fizyczności; może to po prostu kwestia osobistych preferencji, ale już przy "The Spanish Love Deception" kręciłam lekko nosem na tego typu fragmentach.

Myślę jednak, że "The American Roomate Experiment" to świetna romantyczna odskocznia, bijąca pierwowzór na głowę. Brak tu zaskakujących zwrotów akcji — zamiast tego mamy lekką i uroczą powieść, po którą warto sięgnąć na zbliżające się cieplejsze dni. 🌸

Wyobraźcie sobie, że któregoś dnia postanawiacie odmienić swoje życie o 180 stopni — rzucacie dotychczasowe dobrze płatne stanowisko, by spełnić się w zawodzie marzeń. W tym samym momencie dostajecie kilka kopniaków od życia na raz, ostatecznie kończąc w kawalerce po przyjaciółce. Taki los spotyka Rosie Graham, która — na domiar złego przy twórczej suszy — została wykopana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Jednym z największych fenomenów popularnej kultury w 2022 roku okazał się "Heartstopper": seria komiksów, która doczekała się wyjątkowo udanej ekranizacji. Sukces historii o Nicku i Charliem zaskutkował m.in. wydaniem na polskim rynku kolejnych książek z uniwersum autorstwa Oseman. "Solitaire", napisane przez osobę autorską w wielu zaledwie 17-tu lat, jest opowieścią o Tori Spring — starszej siostrze Charliego, którą możemy kojarzyć z błyskotliwych wstawek, popijania lemoniady oraz wielkiej miłości, jaką darzy brata.

Na wstępie chcę zauważyć, że kreacja Tori jako osoby cierpiącej na niezdiagnozowaną depresję szczególnie mnie poruszyła. W wielu aspektach książki widziałam, w mniejszym lub większym stopniu, własne przeżycia — Tori jako starsza siostra niesie ciężar zarówno rodziny, jak i własny, którego nie do końca rozumie. Wielu zarzuca Oseman, że główna bohaterka jest opryskliwa i nie daje się lubić; tymczasem w moim odczuciu, Tori po prostu nie potrafi zachować się inaczej w obliczu tego, przez co przechodzi we własnej głowie. Została przedstawiona realistycznie.

Spodobała mi się także relacja Tori i Michaela, a zwłaszcza fakt, że nie są tutaj by naprawić siebie nawzajem — miłość nie rozwiąże ich problemów, ale wciąż mogą być dla siebie światełkiem w tunelu. Aż na myśl przychodzi piosenka "Zanim pójdę" od Happysad.

Niestety, jeżeli chodzi o całokształt, największą wadą jest brak dopasowania do pozostałych książek (a przynajmniej tych, z którymi zdążyłam się zapoznać). "Solitaire", z tego co mi wiadomo, jest debiutem Oseman, napisanym na długo przed powstaniem uniwersum Heartstoppera. Książka została przeredagowana pod kolejne tomy komiksów i nowelek, jednak mimo wszystko — mam wrażenie, że ta przepaść wciąż gdzieś tam jest; mam także swoje podejrzenia co do scen, które zostały dodane (i tym samym mają inny vibe niż reszta powieści).

Niemniej jednak "Solitaire" uważam za ważną historię. Perspektywa Tori rzuca nowe światło na świat przedstawiony i z pewnością przeczytałabym kolejny tom o jej losach.

Jednym z największych fenomenów popularnej kultury w 2022 roku okazał się "Heartstopper": seria komiksów, która doczekała się wyjątkowo udanej ekranizacji. Sukces historii o Nicku i Charliem zaskutkował m.in. wydaniem na polskim rynku kolejnych książek z uniwersum autorstwa Oseman. "Solitaire", napisane przez osobę autorską w wielu zaledwie 17-tu lat, jest opowieścią o Tori...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Macie czasami tak, że jakaś książka — lub po prostu historia — kojarzy Wam się z określoną pogodą lub momentem w życiu? Osobiście mam tak z większością fikcyjnych powieści lub filmów, szczególnie jeżeli przypadną mi do gustu. 🧐 I gdybym tak miała opisać "What Beauty There Is", to porównałabym tę książkę do ostatnich mroźnych dni, kiedy świat jest pokryty szarością oraz śniegiem, za oknami widać szron, a ja mam przed sobą leśną drogę w autobusie.

"Where Beauty There Is" to wbrew tytułowi i oprawie (swoją drogą, prześlicznej!) dosyć smutna opowieść o dwójce braci, która — próbując przetrwać w obliczu utraty matki — trafia w konflikt z niewłaściwymi ludźmi. W zamierzeniu jest to powieść o miłości, walce o lepsze jutro oraz poświęceniu dla najbliższych.

To właśnie te motywy oraz pomysł na książkę są tak naprawdę jej największą zaletą. Czytelnik od pierwszych stron zostaje wprowadzony w skuty lodem klimat, gdzie Jack (tj. główny bohater) stara się odnaleźć odrobinę ciepła. Autorka postawiła siebie przed trudnym zadaniem zbudowania świata przedstawionego.

I to właśnie ten świat jest czymś, co niestety zawiodło. Mimo ciekawej fabuły oraz nietypowego zakończenia, nie potrafiłam zżyć się z postaciami — pierwsze kilkadziesiąt stron dzieje się "nagle" i nie ma tak naprawdę momentu na poznanie Jacka i Avy. Nie potrafię okreslić, jakie są ich osobowości. Jest to poniekąd sprawka trochę bajkowego i przedramatyzowanego stylu pisania, który stawia na wprowadzenie atmosfery tajemnicy — stosowanie takiego działania przez wszystkie 340 strony zatraca jego efekty.

"What Beauty There Is" jest jednak intrygującym i ciekawym debiutem, który zdecydowanie wyróżnia się na obecnym książkowym rynku — opisałabym go jako powieść dla nieco dojrzalszego czytelnika.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu @youandyabooks. 💖

Macie czasami tak, że jakaś książka — lub po prostu historia — kojarzy Wam się z określoną pogodą lub momentem w życiu? Osobiście mam tak z większością fikcyjnych powieści lub filmów, szczególnie jeżeli przypadną mi do gustu. 🧐 I gdybym tak miała opisać "What Beauty There Is", to porównałabym tę książkę do ostatnich mroźnych dni, kiedy świat jest pokryty szarością oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

W ciągu swojego 26-letniego życia Kenna popełniła jeden błąd, który na zawsze zmienił trajektoria losu. Wypadek, w którego wyniku zginął jej partner, dla niej oznaczał wyrok oraz utratę córki, której nigdy nie mogła poznać. Od tamtej pory minęło pięć lat. Kenna wraca na "stare śmieci" ze złudną nadzieją, że otrzyma wybaczenie. Jednocześnie na jej drodze pojawia się Ledger — spoiwo łączące ją z tym, czego być może nigdy nie będzie już mieć.

"Reminders of Him" zaintrygowało mnie swoją fabułą. Książki Colleen Hoover od zawsze poruszały trudne tematy; słynęły wręcz ze swojego "mrocznego plot twistu", wyskakującego w najmniej spodziewanym momencie. Czytasz sobie książkę, widzisz jak rozwija się uczucie między dwójką głównych bohaterów... i nagle dzieje się coś, co zmienia ciąg fabularny. Tak było m.in. przy "It Ends With Us" i "November 9", które zaliczam do grona ulubionych dzieł Colleen. "Reminders of Him" stawia nas tak naprawdę przed faktem dokonanym. Wiemy, że Kenna wyszła z więzienia z chęcią odzyskania normalności i nie ma tutaj szoku dla czytelnika. To nadaje całokształtowi powieści innego klimatu; takiego jednoczesnego spokoju i niepokoju.

Ja ten nieco inny ciąg wydarzeń odbieram bardzo pozytywnie. Mimo że czytelnik wie poniekąd, co miało miejsce w życiu Kenny, fabuła wciąga tak samo jak zawsze — zwłaszcza w połączeniu z lekkim stylem pisania, przez który (jak wiemy 😉) wręcz się płynie. Przez całą lekturę trzymałam kciuki za naszą protagonistkę.

A skoro o Kennie mowa — największą zaletą "Reminders of Him" jest ubarwienie postaci. Bohaterowie nie są czarno-biali w swoim zarysie, i mowa tu nawet o pobocznych osobach lub takich, które nie pojawiają się fizycznie w centrum wydarzeń. Każdy ma swój punkt widzenia, zgodnie z którym postępuje; nie da się tutaj otwarcie powiedzieć, że "[x] źle robi". Szczególnie pomocny okazuje się tutaj podział na Kennę i Ledgera, gdzie każdy znajduje się po innej stronie barykady.

Sam Ledger jest zresztą moim ulubionym męskim bohaterem ze wszystkich książek Hoover, jakie przeczytałam do tej pory! Jego punkt widzenia wyróżnia się w porównaniu z innymi członkami "facetowej ekipy", co na pewno jest w dużej mierze zasługą poprawy warsztatu pisarskiego.

"Reminders of Him" jest książką dla osób, które mają ochotę na spokojny nurt z odrobiną napięcia. Jest to opowieść o wybaczeniu oraz błędach, których skutki (choć niezamierzone) mogą nas nękać przez lata. Przez całą lekturę pozostaje z nami nadzieja na lepsze jutro, niezależnie od tego, jak wielka ulewa czeka za oknem.

Za możliwość przeczytania przedpremierowo dziękuję Wydawnictwu Otwartemu! 💗

W ciągu swojego 26-letniego życia Kenna popełniła jeden błąd, który na zawsze zmienił trajektoria losu. Wypadek, w którego wyniku zginął jej partner, dla niej oznaczał wyrok oraz utratę córki, której nigdy nie mogła poznać. Od tamtej pory minęło pięć lat. Kenna wraca na "stare śmieci" ze złudną nadzieją, że otrzyma wybaczenie. Jednocześnie na jej drodze pojawia się Ledger —...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Uniwersum Griszów ostatnimi czasy stało się bardzo popularne — gdzie się nie obejrzę, ludzie piszą o duologii Wron, a sama "Cień i Kość" doczekała się swojej netflixowej adaptacji. Nie ukrywam też, że jednym z powodów, dla których bardzo chciałam przeczytać (a przy okazji też posiadać) tę serię jest śliczna grafika na okładkach. Tak czy siak, zrobiłam sobie wczesny prezent świąteczny i rozpoczęłam przygodę z książkami Bardugo.

"Cień i Kość" jest pierwszym dziełem tej autorki; historią Aliny, dziewczyny która wychowywała się w sierocińcu wraz ze swoim najlepszym przyjacielem, Malem. Razem wstępują do armii, przy czym to Alina zawsze skrywała się w cieniu. Pozornie przeciętna kartografka okazuje się być pierwszą od dawna Przywoływaczką Światła — tym sposobem nasza główna bohaterka ląduje w pałacu griszów, gdzie ma być wyszkolona na czarodziejkę z prawdziwego zdarzenia pod okiem Darklinga (lub, jak kto woli wedle polskiego tłumaczenia, Zmrocza).

Na wstępie chciałabym powiedzieć, że nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tą książką — ani w serialowej formie, ani w oryginalnym polskim tłumaczeniu, stąd też żadne "tłumaczeniowe nowinki" mi nie przeszkadzały. Pierwszy tom trylogii jest króciutki i przystępny w swoim stylu, dzięki czemu skończyłam go naprawdę szybko. Urzekł mnie sposób, w jaki zbudowano świat przedstawiony bazowany na rosyjskiej kulturze; nie jest to dość szczególnie spotykanego, a Bardugo udało się ze swojego pomysłu porządnie wybrnąć. Fabularnie historia przynosiła mi na myśl skojarzenia z anime "Attack on Titan" — mamy tutaj wojnę, tajemnice stworzenia zagrażające ludzkości oraz młodziutkich żołnierzy.

Jednocześnie mam wrażenie, że "Cień i Kość" — jako powieść z gatunku fantastyki — jest stanowczo za krótka. Niecałe trzysta stron to za mało, by zbudować świat oraz zapoznać czytelnika z postaciami, którym powinniśmy w pewnym momencie współczuć. Nie twierdzę tutaj, że Alina jest złą protagonistką (chociaż fakt faktem, niektóre z jej wyborów idzie nieźle kwestionować), czy że jej więź z Malem tudzież Darklingiem jest kiepska. Po prostu autorka daje nam zbyt mało czasu na bliskie poznanie bohaterów; wydarzenia idą szybkim ciągiem, przez co z nikim nie idzie się porządnie zżyć. Emocjonalnie nie czułam się porwana.

Niemniej, "Cień i Kość" to dobry debiut. Książka nie jest idealna, ale wierzę że stanowi ciekawy wstęp do całego uniwersum griszów, na którym bazowane są kolejne twory.

Uniwersum Griszów ostatnimi czasy stało się bardzo popularne — gdzie się nie obejrzę, ludzie piszą o duologii Wron, a sama "Cień i Kość" doczekała się swojej netflixowej adaptacji. Nie ukrywam też, że jednym z powodów, dla których bardzo chciałam przeczytać (a przy okazji też posiadać) tę serię jest śliczna grafika na okładkach. Tak czy siak, zrobiłam sobie wczesny prezent...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Seria "Dworów" Sarah J. Maas stała się poniekąd internetowym fenomenem — wszędzie można natknąć się na kogoś, kto jest z tymi książkami zaznajomiony. Z jednej strony ciekawiły mnie te książki (zwłaszcza że uwielbiam re-tellingi baśni), z drugiej bałam się że natrafię prosto na erotyk w świecie fantasy (bo takich opinii również się wcześniej nasłuchałam). Idąc za ciosem, wypożyczyłam egzemplarz i zabrałam się za czytanie.

"Dwór Cierni i Róż", czyli tom pierwszy, opowiada historię dziewczyny imieniem Feyra. Po fiasku związanym z utratą majątku, rodzina Feyry jest zmuszona żyć w rozpadającej się leśnej chacie, żyjąc od grosza do grosza. Główna bohaterka, mimo bycia najmłodszą, odpowiada za wyżywienie dwójki sióstr i ojca. Los chce, że podczas jednego z polowań przypadkiem zabija fae — osobę z gatunku długowiecznych stworzeń, żyjących w cichym konflikcie z ludźmi. W ramach kary, Feyra zostaje zabrana na zaklęty Dwór Wiosny, któremu przewodzi książę Tamlin.

Ponieważ pierwszy tom ma być interpretacją wspomnianej już baśni o Pięknej i Bestii, podczas lektury możemy doszukiwać się pewnych nawiązań do pierwowzoru historii. Bądź co bądź jednak, Dwory są bardzo luźnym odzwierciedleniem tej opowieści. Owszem, mamy dziewczynę z biednego domu, która by ratować rodzinę zgadza się zamieszkać z przeklętym księciem, którego piętno może zdjąć jedynie prawdziwa miłość; widać tu jednak sporą inwencję twórczą autorki. Taki re-telling nie jest zły bo jednak idzie doszukać się kolejnych powiązań (chociażby ironiczne wtrącenie biblioteki, mimo że Feyra nie umie czytać).

Szczerze mówiąc, książkę czytało mi się naprawdę przyjemnie i — mimo wszystko — podobała mi się. Fabuła idzie powoli, mi to jednak nigdy nie przeszkadzało; w ten sposób lepiej poznajemy bohaterów i możemy się z nimi rzeczywiście zżyć. Jakby miało to ode mnie zależeć, Dwory zamknęłabym na jednym tomie ze szczęśliwym (jak to na taką disneyowską baśń przystało) zakończeniem. Jedyne wady, jakie chciałabym tutaj wymienić to niektóre sytuacje w starciu z główną antagonistką książki, które czytało się niezręcznie i wręcz odrażająco (chociaż, może to był celowy zabieg, żebyśmy znienawidzili tę postac?) oraz rodzina Feyry. Nie rozumiem, dlaczego Maas opisała siostry i ojca bohaterki tak negatywnie; rozumiem że miał to być nacisk na fakt, że rodzina ma tylko jedną żywicielkę, jednak w ostatecznym rozrachunku te osoby — z Nestą na czele — nie zasługiwały na pieniądze, które Feyra jako jedyna przynosiła do domu.

Niemniej jednak, "Dwór Cierni i Róż" oceniam pozytywnie i mam nadzieję, że kolejne tomy mnie nie zawiodą.

Seria "Dworów" Sarah J. Maas stała się poniekąd internetowym fenomenem — wszędzie można natknąć się na kogoś, kto jest z tymi książkami zaznajomiony. Z jednej strony ciekawiły mnie te książki (zwłaszcza że uwielbiam re-tellingi baśni), z drugiej bałam się że natrafię prosto na erotyk w świecie fantasy (bo takich opinii również się wcześniej nasłuchałam). Idąc za ciosem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Życie trzech sióstr — Jude, Taryn oraz Vivienne — zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy zostają zabrane do Elysium; krainy elfów (bynajmniej nie tych "tradycyjnych" rodem z "Władcy Pierścieni"), pięknej i jednocześnie okrutnej. Dziewczyny uczą się jak funkcjonować w nowej rzeczywistości, która po latach dla niektórych z nich staje się czymś normalnym, czyniąc z ludzkiego świata coś obcego. Pragnieniem Jude jest zostanie rycerzem w świcie jednego z królewskich dzieci — nim jednak będzie mogła spełnić swoje marzenie, musi uporać się z innymi elfami, nie do końca zadowolonymi z obecności człowieka.

Zanim sięgnęłam po "Okrutnego Księcia", myślałam że będzie to kolejne młodzieżowe fantasy oparte o główną bohaterkę i przystojnego księcia z bajki, który otwiera dla niej swe skute lodem serce. Tymczasem... naprawdę miło się zaskoczyłam! Już sam prolog wywołał u mnie lekki szok, a z czasem ten szok stawał się coraz większy; "Okrutny Książę" to wbrew pozorom dość brutalne uniwersum, będące czymś pokroju prościej opisanej "Gry o Tron". Mamy królewskie intrygi między licznymi dziećmi króla elfów, spośród których tylko jedno będzie mogło przywdziać koronę; życie Jude (czyli głównej bohaterki) w pewnym momencie staje się jedynie tłem do dalszych wydarzeń, mających niepozornie zagłębić czytelnika w historię.

Książka jest napisana przyjemnym językiem, a świat przedstawiony można sobie łatwo wyobrazić — nawet jeśli spora część opisów wydaje się na początku "dziwna". Mamy tutaj do czynienia z postaciami o niecodziennych kolorach włosów i skórach barwy kwiatów, z wystającymi rogami lub ogonami. Język, jak już wspomniałam, był o tyle prosty, że całość fabuły dało się bardzo szybko przeczytać, nawet jeśli mamy do czynienia z tego rodzaju uniwersum.

Jedyna wada pierwszego tomu to w moim odczuciu ciąg wydarzeń. Jude, jako główna bohaterka, jest całkiem w porządku; mam jednak wrażenie, że jej rozwój postaci przebiegł wyjątkowo szybko. W jednym momencie jest nieco zbyt wygadaną "ludzką istotą", która prawie że błyskawicznie ewoluuje do roli kogoś sprytnego, stanowiącego rzeczywiste zagrożenie dla elfów. Mimo wszystko wolałabym, by autorka poświęciła więcej czasu na ten aspekt fabuły; inaczej ewolucja Jude wygląda na zbyt przyśpieszoną.

Nie licząc tej drobnostki, "Okrutny Książę" był przyjemną niespodzianką i chętnie sięgnę po dalszy ciąg fabuły!

Życie trzech sióstr — Jude, Taryn oraz Vivienne — zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy zostają zabrane do Elysium; krainy elfów (bynajmniej nie tych "tradycyjnych" rodem z "Władcy Pierścieni"), pięknej i jednocześnie okrutnej. Dziewczyny uczą się jak funkcjonować w nowej rzeczywistości, która po latach dla niektórych z nich staje się czymś normalnym, czyniąc z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kate i Gus są najlepszymi przyjaciółmi od zawsze. Gus nazywa ją "Promyczkiem", ponieważ Kate — jak wiele trudów nie musiałaby znosić w swoim życiu — zawsze idzie przed siebie z uśmiechem i pozytywnym nastawieniem. Nadchodzi czas na nowy rozdział w życiu, kiedy to Kate opuszcza rodzinną Kalifornię na rzecz studiów w chłodniejszej Minnesocie. I kto wie, może w tym nowym rozdziale życia po raz pierwszy od dawna zapuka do jej drzwi odwzajemniona miłość?

"Promyczek" to już chyba taka legenda Internetu. Gdzie nie natykam się na tę nazwę, czytelnicy ostrzegają jak to nie da się tej książki czytać bez paczki chusteczek obok, albo że to najbardziej wzruszająca powieść, jaka istnieje. Bądź co bądź, narobiłam sobie oczekiwań — i kiedy tylko zobaczyłam "Promyczka" na bibliotecznej półce, nie zastanawiałam się zbyt długo. I szczerze mówiąc, moje odczucia są wyjątkowo mieszane — tak mieszane, że nie wiem od czego recenzję zacząć.

No ale dobrze, skupmy się najpierw na tej jaśniejszej stronie medalu, czyli pozytywach. "Promyczek" swoją historią rzeczywiście urzeka. Z każdym dniem upływającym na kartach obszernego tomu poznajemy życie Kate oraz skrywane przez nią tajemnice; dowiadujemy się, że za uśmiechem i optymizmem kryje się żal dawnych nieszczęśliwych lat, podążający za główną bohaterką niczym cień. Abstrahując od osobistych aspektów, na drodze napotykamy wiele postaci pobocznych — w tym Claytona, Shelly i właśnie Gusa, czyli najlepszego przyjaciela Kate oraz poniekąd "miłość życia". Każda z tych postaci miała swoje własne perypetie i problemy, z którymi toczyli nieustającą walkę; tak naprawdę to właśnie ci przyjaciele dodają tej historii najwięcej magii, nadziei na lepsze jutro.

Opisy autorki chwytały za serce wtedy, kiedy miały chwytać — a mimo wszystko jednak nie byłam, niestety, w stanie uronić ani jednej łzy. I tutaj przechodzimy do minusu numer jeden: Kate. Kate jako protagonistka z czasem zyskuje, jednak pierwsze kilkadziesiąt stron to dosłownie marysuizm w najczystszej postaci. Kate "nie jest taka jak inne", nie ma wad, wszyscy ją kochają — i z jednej strony rozumiem że faktycznie miała grać rolę takiego pozytywnego Promyczka, z drugiej autorka nawrzucała tutaj za dużo cech mających czynić ją "wyjątkową". Czytając jak to Kate nie surfuje, umie w muzykę, szyje własne ubrania i śpiewa czekałam tylko, aż zrobi salto z kubkiem kawy w ręce na parkingu przed kawiarnią. Inną kwestią są niektóre z myśli Kate, które w kontekście tego jak wygląda świat po siedmiu latach od premiery książki brzmią dosyć karykaturalnie. Kate wcale nie wypada na tak otwartą, jaką twierdzi że jest.

Następny na liście jest Keller. Keller, czyli tak naprawdę właściwy obiekt westchnień głównej bohaterki podczas lektury "Promyczka". Keller jako postać sama w sobie jest naprawdę ciekawym człowiekiem ze smutną i jednocześnie interesującą historią o kimś, kto stracił lub może jeszcze stracić. Mimo wszystko, jestem zdania że jego romans z Kate jest dosyć niepotrzebnym aspektem. Jasne, są słodcy razem (pomijając obleśne opisy podczas rozdziału z koncertem — udajmy że one nie istnieją), jednak w raz z wejściem we właściwy związek wszystkie inne wątki nagle znikają, ucinają się. W pewnym momencie są już tylko Keller i Kate, Kate i Keller.

To prowadzi do ostatniej wady, czyli do urwania wątków. Przez mniej-więcej pół książki poznajemy postacie z otoczenia Kate, ich problemy i historie. Tutaj mamy ciotkę z bulimią, tam gnębionego przez swoją orientację przyjaciela, gdzieś po drodze jest zespół Gusa, a na koniec dochodzi jeszcze kilka rozdziałów o aborcji. Wszystkie te wątki zostają urwane, kiedy tylko pojawia się "love story" Kellera i Kate. Przez ten zabieg niektórzy bohaterowie nie dostali nawet swojego domknięcia, a jeżeli już to jest to zwykłe "[x] pojechałx tam z tą osobą i tamtą".

Reasumując, "Promyczek" to dobra książka, która — jak już mówiłam — szczerze chwyta za serducho; mam jednak wrażenie, że gdyby Kim Holden napisała ją w dzisiejszych czasach (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało) to wypadłaby ona znacznie lepiej. Z wrażliwszym podejściem do niektórych tematów (i nie mam tu na myśli chorób) i poniekąd przekonaniem, że nie każda książka potrzebuje romansu kradnącego czas antenowy, żeby wzruszyć.

Kate i Gus są najlepszymi przyjaciółmi od zawsze. Gus nazywa ją "Promyczkiem", ponieważ Kate — jak wiele trudów nie musiałaby znosić w swoim życiu — zawsze idzie przed siebie z uśmiechem i pozytywnym nastawieniem. Nadchodzi czas na nowy rozdział w życiu, kiedy to Kate opuszcza rodzinną Kalifornię na rzecz studiów w chłodniejszej Minnesocie. I kto wie, może w tym nowym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"Cesarstwo Masek" jest, pod kanonicznym względem, czwartą powieścią z uniwersum Dragon Age'a mającą wprowadzić czytelnika w klimat krainy zwanej Thedas oraz poszerzyć nieco wiedzę na temat wydarzeń będących katalizatorem paru misji w grze. Tym razem przenosimy się do Orlais — krainy, którą rządzi cesarzowa Celene, znanej z naddwornej Gry (będącej niepozorną nazwą na szereg naddwornych intryg mogących obalić władzę tudzież ją umocnić). Całe Thedas pogrąża się w narastającym konflikcie pomiędzy magami a templariuszami, prowokując Orlais do głębiej leżących politycznych problemów.

Ta książka różni się od pozostałych z serii, które wydano w Polsce pod paroma względami — m.in. autorskimi. "Cesarstwo Masek" zostało napisane przez Patricka Weekesa, i szczerze mówiąc, różnicę da się odczuć nawet w tłumaczeniu. Weekes prowadzi fabułę historii nieco lepiej niż David Gaider; ani razu nie czułam się tak jakbym czytała poradnik do gry, wydarzenia są opisane w bardzo przystępny sposób i gdyby nie łatka "Dragon Age" to lektura mogłaby ujść za normalną książkę z gatunku fantasy. Pod samym względem tekstu mogłabym wymienić jedynie dwie wady — pierwszym z nich są błędy stylistyczne. Nie psują one co prawda całości, jednak były na tyle liczne, że rzucały się w oczy.

Inna kwestia to ciąg fabularny. Przez jakiś czas fabuła rozwijała się stopniowo, po czym — podobnie jak w takim "Powołaniu" z resztą — drastycznie przyśpieszyła na czas kilku ostatnich rozdziałów. Nie podoba mi się taki zabieg, szczerze mówiąc; sprawia że opowieść z góry staje się bardziej chaotyczna i cięższa do przyswojenia. Niemniej jednak "Cesarstwo Masek" to wciąż ciekawa historia przedstawiająca zalążek konfliktu w Zimowym Pałacu, który przyjdzie nam rozwiązać w trzeciej części gry.

Tym samym przechodzimy do głównych bohaterów. Książka skupia się na losach trzech postaci: cesarzowej Celene, księcia Gasparda (jej kuzyna) oraz Briali (elfiej służącej i jednocześnie kochanki władczyni). Każda postać ma swoje osobiste motywy, dla których — prędzej czy później — będzie chciała zasięgnąć po tron. Gaspard wierzy że cesarstwo potrzebuje "twardszej" ręki, Briala z kolei chce zapewnić swoim pobratymcom lepsze życie, którego nigdy nie zyskają w trakcie ludzkich rządów. Cały konflikt przedstawiono świetnie ze strony psychologicznej i jedyna wada to tak naprawdę "czas ekranowy" Gasparda, którego jest mniej w porównaniu z Celene i Brialą.

"Cesarstwo Masek" to ciekawa pozycja, którą jestem skłonna polecić nawet osobom niezaznajomionymi z grami! Chwilowo jest to moja ulubiona część serii i z chęcią poczekam na kolejne dziela Weekesa.

"Cesarstwo Masek" jest, pod kanonicznym względem, czwartą powieścią z uniwersum Dragon Age'a mającą wprowadzić czytelnika w klimat krainy zwanej Thedas oraz poszerzyć nieco wiedzę na temat wydarzeń będących katalizatorem paru misji w grze. Tym razem przenosimy się do Orlais — krainy, którą rządzi cesarzowa Celene, znanej z naddwornej Gry (będącej niepozorną nazwą na szereg...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"Alekstymia, czyli niemożność odczytywania i rozumienia własnych stanów emocjonalnych, to zaburzenie psychiczne opisane po raz pierwszy w periodykach medycznych w latach 70. XX wieku" — tym zdaniem rozpoczyna się historia Yunjae, młodzieńca chorującego na ów przypadłość. Yunjae od dziecka nie czuł; wychowywany przez mamę i babcię, uczył się jak rozpoznawać emocje u innych ludzi oraz odpowiednio na nie reagować, na tyle na ile pozwalała mu alekstymia. Wkraczając w piętnasty rok życia, rodzinę chłopca spotyka tragedia, a główny bohater musi zdać się na własne "nabyte umiejętności".

"Almond" jako książka powstał już w 2017 roku, jednak dopiero teraz doczekaliśmy się polskiego przekładu — i choć początkowo podchodziłam niepewnie do lektury, zdecydowalam się po nią sięgnąć (w końcu BTS, niegdyś mój ulubiony zespół, ją promowali!). W ostatecznym rozrachunku zakochałam się w historii Yunjae o odkrywaniu siebie oraz emocji; tego jak sobie z nimi radzić i czym jest przyjaźń.

Na pierwszym planie, oprócz przypadłości Yunjae, znajduje się jego relacja z Gonem — chłopcem, który "czuje za dużo"; wychowanym tak naprawdę przez ulicę i odrzucającym od siebie ludzi, ponieważ nikt nie jest w stanie go zrozumieć. Na starcie byłam do Gona sceptycznie nastawiona ze względu na jego zachowanie względem głównego bohatera oraz ogólną reputację "gnębiciela"; poznawanie go przypominało troszeczkę rozbijanie skorupy, którą sam stworzył — zarówno dla czytelnika, jak i dla innych postaci w świecie książki. Ich relacja, pod postacią nieco pokracznej przyjaźni, staje się piękna, co idealnie odzwierciedlają ostatnie strony.

Co ciekawe, polskie tłumaczenie "Almond" powstało na bazie angielskiej wersji, a nie oryginału — nie odczuwałam jednak większych różnic z tym związanych. Książka jest napisana przyjemnym językiem, a dzięki specyficznej konstrukcji rozdziałów czyta się ją naprawdę szybko; to praktycznie lektura na jeden dzień. I to tak naprawdę jedyna wada tej książki: szybko się kończy. Z jednej strony nie psuje to ogólnych wrażeń, z drugiej szkoda że rozwój relacji między Gonem a Yunjae przebiega tak błyskawicznie; kilka dodatkowych rozdziałów na pewno by tej książce nie zaszkodziło.

Mimo wszystko, "Almond" to cudowna historia przepełniona emocjami, nawet jeśli główny bohater ma problemy z ich odczuwaniem. Polecam ją każdemu — zarówno młodzieży (w dalszym ciągu bowiem mamy do czynienia z gatunkiem YA), jak i osobom dorosłym. Autorka zaserwowała nam porządną lekcję empatii.

"Alekstymia, czyli niemożność odczytywania i rozumienia własnych stanów emocjonalnych, to zaburzenie psychiczne opisane po raz pierwszy w periodykach medycznych w latach 70. XX wieku" — tym zdaniem rozpoczyna się historia Yunjae, młodzieńca chorującego na ów przypadłość. Yunjae od dziecka nie czuł; wychowywany przez mamę i babcię, uczył się jak rozpoznawać emocje u innych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Życie Astrid nie jest usłane różami. Jej licealna przygoda rozpoczęła się od śmierci starszej siostry w wypadku — od tamtego czasu minęły trzy lata, a nasza bohaterka zdążyła skończyć szkołę oraz zrezygnować z ukochanej gry na pianinie. Pewnego wieczoru, Astrid poznaje Plutona; młodego chłopaka walczącego od kilku lat z chorobą, mającego małą listę rzeczy, które chciałby zrobić przed śmiercią. Astrid i Jajo, jej najlepszy przyjaciel, postanawiają pomóc mu w realizacji tych celów podczas najdłuższych wakacji życia.

W książce zakochałam się od razu, kiedy tylko ujrzałam okładkę — i po jakimś miesiącu cierpliwego przeklikiwania stron księgarni udało mi się zdobyć swój własny egzemplarz! Fabularnie spodziewałam się historii pokroju "Gwiazd naszych wina", toteż byłam świadoma że moja przygoda zakończy się złamanym sercem... ale i słodko-gorzkim domknięciem. "Opowiem o tobie gwiazdom" jest prostą acz poruszającą historią, w sam raz dla każdego kto lubi się wzruszyć na książce.

Sama trójka głównych bohaterów — Astrid, Jajo oraz Pluton — to sympatyczne osobowości, które nie wyróżniają się co prawda w szczególny sposób, a jednak całkiem dobrze ze sobą współgrają. Od ich interakcji robiło mi się wręcz ciepło na serduchu, czytając potrafiłam uśmiechnąć się pod nosem mimo lektury w miejscu publicznym (tj. w autobusie). Jedyną wadą pod względem rozwoju jest tutaj moim zdaniem ciąg fabularny; mam wrażenie, że w pewnym momencie historia szybko się urywa, podążając do kolejnego punktu. Podejrzewam, że sam zabieg był poniekąd zamierzony, czułam jednak pewien niedosyt.

Oprócz tego momentami zdarzają się powtórzenia niektórych fraz, przy czym na myśl od razu przychodzi mi "zaciskanie ust w kreskę" przez Astrid. Nie licząc błędu początkującego jednak, tekst czyta się bardzo szybko i przyjemnie! Aż chciałoby się, żeby z ukrycia wyszedł dodatkowy rozdział. "Opowiem o tobie gwiazdom" z radością zaliczę do moich ulubionych książek tego roku oraz ustawię w honorowym miejscu na domowej półeczce. Autorka nie boi się poruszać trudnych tematów, uważanych poniekąd za tabu w młodzieżówkach.

Życie Astrid nie jest usłane różami. Jej licealna przygoda rozpoczęła się od śmierci starszej siostry w wypadku — od tamtego czasu minęły trzy lata, a nasza bohaterka zdążyła skończyć szkołę oraz zrezygnować z ukochanej gry na pianinie. Pewnego wieczoru, Astrid poznaje Plutona; młodego chłopaka walczącego od kilku lat z chorobą, mającego małą listę rzeczy, które chciałby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Ruby Bell to nastolatka ze średniozamożnego domu, która chce przełamać rodzinny stereotyp i zostać studentką Oksfordu; dzięki swojemu uporowi oraz ambicji zresztą udało jej się dostać do prestiżowego liceum Maxton Hall, a także zaklepać rolę przewodniczącej samorządu. Przez cały ten czas wyznaje jedną zasadę: nie łączyć życia osobistego z edukacją. Tym sposobem utrzymuje anonimowość na korytarzu, jednocześnie nie zagłębiając rodziny w szczegóły okrutnego świata bogatych nastolatków. Całe jej życie zmienia się, kiedy przyłapuje córkę rodu Beaufort w intymnej sytuacji z nauczycielem. Tym sposobem los popycha ją w ramiona — no dobrze, nie do końca od razu w ramiona — Jamesa Beauforta.

Mamy tu historię typową dla nurtu "łobuz kocha najbardziej" z czasów mojego gimnazjum, kiedy dziewczyny były zakochane w idei złego chłopaka, który pod ich wpływem zmienia się na lepsze i odrzuca negatywne nawyki; ewentualnie dalej je praktykuje, ale w ich oczach zawsze będzie potulnym romantycznym misiem. Szkoda tylko, że zazwyczaj pomysł ten ma bardzo kiepskie odbicie w rzeczywistości. Nie twierdzę, że zmiana na lepsze nie jest możliwa — jest to jednak coś wyjątkowo trudnego do napisania.

Przykro mi to przyznać, ale Mona Kasten w mojej opinii tego testu nie zdała. Uniwersum Maxton Hall to stereotypowa szkoła dla bogatych i rozpuszczonych w szampanie dzieciaków, które myślą że upijanie/poniżanie/seksualizowanie innych jest świetną rozrywką. Ruby, łącznie z paroma innymi postaciami pobocznymi, stanowi wyjątek; nie zmienia to jednak faktu, że znaczna część kadry pasuje kropka w kropkę do wcześniejszego opisu. Taki właśnie jest też James. Całe "Save Me" w kontekście Jamesa to manewrowanie między odmienioną wersją, która potrafi zatroszczyć się o Ruby a tym zepsutym dzieciakiem szukającym pocieszenia w kobietach tudzież używkach.

Ogólnie sposób, w jaki Ruby i James się poznają jest zakrapiony toksycznością. Ot, ponieważ Ruby przyłapała jego siostrę na czymś czego nie do końca powinna robić w szkole, James postanawia zagrozić jej zniszczeniem życia i przy okazji zrujnować przyjęcie, które na początku szykowała. Śmiem twierdzić, że niestety zakończenie pod tym względem niewiele zmienia. Fakt faktem, jednym z plusów "Save Me" jest relacja głównych bohaterów w momencie, kiedy już są do siebie zbliżeni — wówczas autorka wyciska z niej wszystko, co najlepsze. Mamy zrozumienie, wsparcie, powolne poznawanie siebie... a następnie przychodzi zakończenie, które oczywiście musi być chwytem na sequel. Szkoda tylko, że ten chwyt całkowicie przekreśla zdrowie tego związku.

Innymi słowy, "Save Me" to taki drugi "After". Mamy kiepski początek, spoko środek i bardzo kiepski koniec w ostatnim rozdziale. Bohaterów, których da się lubić mogę policzyć na palcach jednej ręki. Całość lektury ratuje przyjemny język, jakim książka jest napisana — i to może ze względu na niego wezmę się kiedyś za kolejne dwie części. Chwilowo muszę od tej książki odpocząć; chyba jestem już za stara na licealnych złych chłopców.

Ruby Bell to nastolatka ze średniozamożnego domu, która chce przełamać rodzinny stereotyp i zostać studentką Oksfordu; dzięki swojemu uporowi oraz ambicji zresztą udało jej się dostać do prestiżowego liceum Maxton Hall, a także zaklepać rolę przewodniczącej samorządu. Przez cały ten czas wyznaje jedną zasadę: nie łączyć życia osobistego z edukacją. Tym sposobem utrzymuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Historia Achillesa to jeden z najbardziej znanych greckich mitów — związek frazeologiczny o jego pięcie zna każdy, wiedząc że odnosi się on do słabego punktu. Achilles, jako syn bogini i człowieka miał być wielkim wojownikiem, żyjącym krótko acz w chwale; to on miał poprowadzić Greków podczas wojny trojańskiej, ginąc od strzały Parysa. Madeline Miller, autorka będąca jednocześnie miłośniczką mitologii, przedstawia nam historię tej postaci widzianą okiem Patroklosa.

Patroklos zaczyna swoją — lub nie do końca swoją — opowieść jako książę, wygnany przez ojca po tym jak przypadkowo zabił najstarszego syna pokrewnego rodu. Zostaje przygarnięty przez króla Peleusa i szybko staje się towarzyszem jego syna, Achillesa. Młodzieńców wkrótce zaczyna łączyć romantyczna więź, której niestety nie sprzyjają okoliczności; wkrótce bowiem ma rozpocząć się trwająca dekadę wojna trojańska, podczas której Achillesowi jest przeznaczona śmierć.

Szczerze mówiąc, na początku trochę się tej książki bałam. Bardzo lubię mitologiczne nawiązania, sama mitologia jednak należy do dosyć skomplikowanych historycznych dziedzin — a "Pieśń o Achillesie" nie ogranicza się przecież do tych powszechnie znanych nazwisk. Z perspektywy czasu zmieniłam nastawienie: książka jest napisana bardzo pięknym językiem, wcale nie tak trudnym do zrozumienia. Perspektywa Patroklosa daje nam ciekawy wgląd w dzieje Achillesa, przedstawiając go takim jaki mógłby być naprawdę; widzimy jego przemianę z beztroskiego księcia w wojownika przepełnionego gniewem, który ostatecznie poddaje się swojej "słabości".

Z drugiej strony, czy tak możnaby zdefiniować relację między Achillesem a Patroklosem? Poniekąd tak — to właśnie ona popycha Achillesa do słynnej walki z Hektorem, zwiastującej kres jego życia. Jednocześnie jednak ich uczucie przedstawiono niewinnie, jako coś co zasługiwało na narodzenie się w lepszych czasach, niezbrukanych krwawą wojną. Końcówka książki wzrusza i podkreśla jak okrutny jest świat greckich bogów, wyjątkowo dobitnie zresztą. Każda z tych postaci zasługiwała na lepszy żywot w lepszych czasach.

"Pieśń o Achillesie" jako literaturę piękną polecam miłośnikom zarównno takich książek, jak i mitologii — a nawet jeśli nie znacie się za bardzo na mitologii to zawsze możecie poszerzyć swoją wiedzę dzięki zamieszczonemu z tyłu słowniczkowi. Uważajcie tylko na "spoilery"!

Historia Achillesa to jeden z najbardziej znanych greckich mitów — związek frazeologiczny o jego pięcie zna każdy, wiedząc że odnosi się on do słabego punktu. Achilles, jako syn bogini i człowieka miał być wielkim wojownikiem, żyjącym krótko acz w chwale; to on miał poprowadzić Greków podczas wojny trojańskiej, ginąc od strzały Parysa. Madeline Miller, autorka będąca...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Przedstawiam Wam August. August to dwudziestotrzylatka, która przeprowadziła się do Nowego Jorku by zrobić kolejne podejście do studiów i jednocześnie odciąć przysłowiową pępowinę. Wcześniej mieszkała z matką w Nowym Orleanie, od małego wciągana w świat konspiracji detektywistycznych powiązanych z zaginionym przed pięćdziesięcioma laty wujkiem. Świeży start z ciągnącym się kredytem studenckim zaczyna się od niefortunnego (a może i fortunnego?) wypadku w drodze do metra, w wyniku którego nasza bohaterka poznaje Jane.

Z twórczością Casey McQuiston nie miałam nigdy wcześniej do czynienia — i szczerze cieszę się, że "One Last Stop" było moim pierwszym podejściem do książek jej autorstwa. Do zakupu zachęcił mnie przede wszystkim wątek "pociągowy", zwłaszcza że sama wróciłam do dojazdów na uczelnię; jednocześnie spodziewałam się lekkiej historii bez wątków rodem z science-fiction, a takie poniekąd mają tutaj miejsce. I jak większość ludzi narzeka na motyw uwięzienia w pociągu, tak mnie przypadł on do gustu. Opowieść od razu nabrała innego, mroczniejszego tonu, który sprawił że z niecierpliwością oczekiwałam ciągu dalszego. Nie twierdzę oczywiście, że wszystko nagle stało się do bólu poważne, nie — w dalszym ciągu mamy tu do czynienia z barwnymi bohaterami i dobrym poczuciem humoru.

Zarówno August, jak i Jane są świetnymi protagonistkami, równie fajnie współgrającymi jako para. Wbrew pozorom nie są od siebie aż tak różne, dzięki czemu nie podpadają pod żadne stereotypy. Oprócz nich w tle przewijają się postacie drugoplanowe o równie ciekawych osobowościach, które wprowadzają August do swojego życia i sprawiają, że jej własne staje się bardziej otwarte; wyrwane z ram przeszłości narzuconych od dziecięcych lat.

Jednocześnie mam wrażenie, że w momencie odkrycia tajemnicy Jane życie osobiste August schodzi na dalszy plan. Książka skacze między scenami w metrze a perypetiami zamykającej się naleśnikarni; fakt, że August studiuje i dalej szuka siebie jakoś tak znika między kartkami, a kiedy już powraca to tylko na chwilę. Inną kwestią, która średnio przypadła mi do gustu jest zakończenie. Nie jest ono złe, jednocześnie jednak nie pasowało mi do klimatu budowanego przez poprzednie kilkadziesiąt stron. Do "One Last Stop" definitywnie pasowałoby mi coś słodko-gorzkiego, ewentualnie postawienie karty na dwie wersje dalszych losów Jane.

Inną rzeczą, która nie do końca mi przypasowała jest narracja. Sądzę, że opowieść lepiej by wyszła na pierwszej osobie August niż na trzeciej, ale ze wstawkami wszystkich myśli i nawiązań, które możliwe że powstały właśnie w głowie bohaterki. Im dalej w las tym mniej zwracałam na nią uwagę, jednak przy paru pierwszych podejściach czułam się z lekka niepewnie.

Tak czy siak, "One Last Stop" było świetną przygodą, którą z chęcią pokonałam. Było parę wątpliwości, jednak historia Jane i August obroniła się doskonale. Polecam każdemu, kto jeszcze nie miał okazji zapoznać się z książkami Casey!

Przedstawiam Wam August. August to dwudziestotrzylatka, która przeprowadziła się do Nowego Jorku by zrobić kolejne podejście do studiów i jednocześnie odciąć przysłowiową pępowinę. Wcześniej mieszkała z matką w Nowym Orleanie, od małego wciągana w świat konspiracji detektywistycznych powiązanych z zaginionym przed pięćdziesięcioma laty wujkiem. Świeży start z ciągnącym się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Witamy trzeci i zarazem, przynajmniej na chwilę obecną, ostatni tom z serii geekowych baśni. Mija rok od edycji ExcelsiConu, podczas której znana ze "Starfield" aktorka Jessica Stones wyznała miłość ukochanej w iście szekspirowskim stylu — i można powiedzieć, że od tamtej pory sporo się zmieniło. Gwiezdna śmietanka towarzyska staje przed nie lada wyzwaniem w obliczu skandalu, w jaki wpakował się Vance Reigns. Młody aktor zmuszony zostaje do zniknięcia spod światła reflektorów do ucichnięcia sprawy; jego kryjówką staje się stylizowana na zamczysko rezydencja z pokaźną biblioteką.

Z racji że los bardzo lubi pogrywać z bohaterami wykreowanymi przez Ashley Poston, wkrótce do zamku Bestii trafi Rosie Thorne — zakochana w książkach nastolatka, doprowadzona przez nadmierną ciekawość do interesującego splotu wydarzeń. Kto wie, może już kiedyś miała okazję porozmawiać bliżej ze swoim "zaklętym księciem"?

"Zaczytana i Bestia" to oczywiście nowoczesna interpretacja baśni o Pięknej i Bestii. Szczerze mówiąc, troszeczkę bałam się tej książki — w poprzednich recenzjach byłam zachwycona "Geekerellą" oraz zawiedziona "Księżniczką i Fangirlem". Nie wiedziałam po prostu, czego się spodziewać... i na szczęście zaskoczyłam się bardziej pozytywnie. Trzeci tom wraca na tory, za które polubiłam tę serię. Znowu mamy opowieść, w której aż miło idzie wyłapywać nawiązania do disneyowskiego filmu — chociażby w postaci antagonisty, który na siłę usiłuje zdobyć serce Rosie.

Sama Rosie to chyba moja ulubiona protagonistka spośród wszystkich geekowych księżniczek (ma punkt za bycie książkarą!). Jej relacja z Vincem, choć zaczyna się burzliwie, zostaje przedstawiona bardzo subtelnie. Jedyna wada to tak naprawdę końcowa drama — bo jakżeby inaczej! Nie chodzi mi tutaj o sam fakt jej istnienia, w końcu każdy z nas czeka na wielkie ukaranie tego złego, wcześniej nagrabiającego sobie na każdy możliwy sposób. Sądzę, że autorka powinna poświęcić końcowemu konfliktowi trochę więcej stron; akcja kończy się tak szybko jak się zaczęła.

Tak czy siak jednak, pozostała część bohaterów to naprawdę sympatyczna gromadka. Oprócz nowych postaci spotykamy starą brygadę z poprzednich dwóch tomów, w tym Imogen oraz Elle. Pewnym plusem jest także fakt, że to nie Rosie bierze udział w konkursie na króla i królową, tylko jej przyjaciel Quinn (swoją drogą, jest to pierwszy przypadek, w którym spotykam się w książce z postacią niebinarną). Autorka nie robi z protagonistki na siłę balowej księżniczki.

Choć "Zaczytana i Bestia" ma u mnie gwiazdkę mniej od "Geekerelli" to w sumie uważam ją za moją ulubioną część trylogii. Z najlepszymi postaciami i delikatną fabułą.

Witamy trzeci i zarazem, przynajmniej na chwilę obecną, ostatni tom z serii geekowych baśni. Mija rok od edycji ExcelsiConu, podczas której znana ze "Starfield" aktorka Jessica Stones wyznała miłość ukochanej w iście szekspirowskim stylu — i można powiedzieć, że od tamtej pory sporo się zmieniło. Gwiezdna śmietanka towarzyska staje przed nie lada wyzwaniem w obliczu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Poznajcie Anetę i Maćka. Maciek jest facetem po trzydziestce, który całe życie spędza na zadowalaniu swojej matki — to pod jej dyktando poszedł na studia i rozpoczął pracę jako weterynarz. Aneta z kolei przeprowadziła się niedawno do Bydgoszczy, w pogoni za marzeniami o swojej nietypowej karierze, nie zważając na to co pomyślą inni. Brzmi jak dwa różne światy, prawda? Między którymi raczej nie dojdzie do porozumienia? Cóż, to nic czego nie rozwiązałaby drobna pomyłka pocztowa.

Strefę Czytacza śledzę już od paru lat — i mimo że moja relacja z książkami była przez jakiś czas dosyć chaotyczna to kanału nigdy nie porzuciłam i ucieszyłam się na wieść, że 1/2 wideobloga wyda wkrótce swoją własną powieść. "Gra o marzenia" przyszła do mnie równiutko na premierę i z chęcią zabrałam się za lekturę (nawet jeśli stricte romanse nie zaliczają się do moich ulubionych powieści).

Książkę czyta się bardzo szybko, a sama pochłonęłam ją w ciągu kilku przejażdżek autobusem. Jest to lekka opowieść o miłości, z dużą dawką humoru, nawiązań do gier komputerowych oraz bardzo ważnym przesłaniem zawartym na sam koniec. Warto walczyć o swoje marzenia, niezależnie od płci czy wieku, w jakim się jest — i cieszę się, że właśnie taką wiadomość przekazuje Czytacz. Oprócz tego, jak zazwyczaj nie sięgam po książki dziejące się w Polsce, to tym razem miło było wyobrażać sobie bydgoskie miejsca, które rzeczywiście odwiedziłam lub znałam.

Emocje bohaterów zostały oddane dobrze, zwłaszcza w poważniejszych momentach, w których aż idzie sobie wyobrazić przygnębiające (i niestety często prawdziwe) realia obecnej Polski. Jedyna wada, którą chciałabym wymienić — i która jednocześnie chodziła mi po głowie przez całą lekturę — to niekiedy przedstawianie ekscytacji głównych bohaterów wobec siebie nawzajem, w dużej mierze przez nadużycie wykrzykników. Z drugiej strony, może to po prostu ja czytałam wszystko głosem Czytacza. :D

Tak czy siak, "Gra o marzenia" jest dobrym oraz lekkim debiutem, który mogę polecić fanom romansów, przy okazji gustującym w takich małych smaczkach jak wspomniane wcześniej nawiązania do popularnych gier. Fajnie widzieć jak autor wtrąca swoją drugą pasję i mam nadzieję, że wkrótce będę mogła przeczytać więcej czytaczowych dzieł.

Poznajcie Anetę i Maćka. Maciek jest facetem po trzydziestce, który całe życie spędza na zadowalaniu swojej matki — to pod jej dyktando poszedł na studia i rozpoczął pracę jako weterynarz. Aneta z kolei przeprowadziła się niedawno do Bydgoszczy, w pogoni za marzeniami o swojej nietypowej karierze, nie zważając na to co pomyślą inni. Brzmi jak dwa różne światy, prawda?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Po sukcesie, jakim okazała się być "Geekerella" — współczesna wersja baśni o Kopciuszku doprawiona konwencją fandomu — Ashley Poston powróciła do czytelników z kolejną książką, tym razem zabierając się za interpretację opowieści o księciu i żebraku. Szykujcie okulary do czytania i czytniki, bowiem wracamy do świata Excelsi Conu!

Mija rok od wydarzeń z poprzedniego tomu. Rozpoczyna się kolejna edycja konwentu Excelsi Con, podczas której obsada "Starfield" — na czele z Darienem i Jessicą znanymi jako główna para uniwersum — ma ogłosić nowinki dotyczące filmowego sequela. Sęk w tym jednak, że Jessice nie podoba się perspektywa trwania w świecie statków kosmicznych i obcych planet; dlatego też ma nadzieję, że odgrywana przez nią postać Amary nie wróci do żywych. Z drugiej strony barykady mamy Imogen, czyli siedzącą w fandomie nastolatkę, która nie dopuszcza do siebie myśli o utraceniu ukochanej bohaterki. Pewien wypadek sprawia, że te dwie dziewczyny o wyjątkowo podobnej urodzie zamieniają się miejscami.

Tak w skrócie i bezspoilerowo można opisać zamysł fabuły "Księżniczki i fangirla". Szczerze mówiąc, samą książkę oceniam dość sporo gorzej niż oryginalną "Geekerellę". "Geekerella" bowiem miała w sobie tyle magii, że mimo akcji toczącej się w realnym świecie autorka zgrabnie przytaczała małe rzeczy dodające historii tej oryginalnej baśniowej magii. W przypadku drugiego tomu fabuła opiera się o mniej znaną historię; taką, w której dodatkowo ciężko jest przemycić detale przynoszące myśl "hej, ten element był przecież w bajce!". Jedyny powtarzający się motyw to zamiana rolami, gdzie żebraczka znajduje się w butach sławnej aktorki, a księżniczka na kilka dni staje się niewidzialna dla szarych obywateli. I to tyle. Nie czułam po prostu tej samej magii.

Dodatkową wadą jest postać Imogen, której punkt widzenia czytało mi się dosyć ciężko — i tak szczerze to sama jestem w szoku. Imogen, podobnie jak Elle, siedzi w fandomie i przytacza wiele popularnych tytułów; mimo wszystko jednak przez większość czasu jej ton wypowiedzi jest chaotyczny, a sama postać kojarzy mi się z najgorszymi przedstawicielami fandomów. Zmienia się to dopiero pod koniec. Na plus z kolei jednak wychodzi Jess — aktorka, której punkt widzenia idzie łatwiej zrozumieć, biorąc pod uwagę że fani konwentowej serii już ją znają. Jej rozdziały czytało mi się wyjątkowo przyjemnie, mimo że sama Jess kanonicznie jest wredniejsza od Imogen.

Oprócz nowych postaci, Poston przytacza bohaterów "Geekerelli" — pomijając Dariena i Elle, ponownie spotykamy się z postaciami pobocznymi, dzięki czemu czytelnik rzeczywiście czuje że znajdujemy się w tym samym książkowym uniwersum. Mimo wszystko jednak, "Księżniczka i fangirl" nie wymaga znajomości "Geekerelli" — może nam jedynie zaspoilerować kilka drobniejszych wątków.

Wracając do fabuły — było dobrze, nawet bardzo. Zarówno Jess, jak i Imogen znalazły się w innym środowisku, zyskując na osobistym rozwoju. Jess ma szansę odkryć szczęście w beztroskę życia, podczas gdy Imogen dorasta i zaczyna rozumieć nietaktowność wcześniejszych działań. Szczególnie przemawia do mnie jeden przekaz: każdy z nas potrzebuje od czasu do czasu szczęśliwego zakończenia. Ludzie nie powinni być krytykowani za to jak ambitne produkcje lub dzieła lubią; liczy się to, że każdy lubi to co chce. Każdy z nas znajduje komfort w innym gatunku.

I to właśnie za ten przekaz "Księżniczka i fangirl" dostaje ode mnie siódemkę. Nie dorównuje co prawda "Geekerelli", jednak sama lektura była w porządku — zwłaszcza dla ludzi, którzy sami siedzą w fandomach.

Po sukcesie, jakim okazała się być "Geekerella" — współczesna wersja baśni o Kopciuszku doprawiona konwencją fandomu — Ashley Poston powróciła do czytelników z kolejną książką, tym razem zabierając się za interpretację opowieści o księciu i żebraku. Szykujcie okulary do czytania i czytniki, bowiem wracamy do świata Excelsi Conu!

Mija rok od wydarzeń z poprzedniego tomu....

więcej Pokaż mimo to