-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2017-11
2017-06-22
Poziom utrzymany, to naprawdę cholernie dobry komiks!
Nie dość, że świetny pomysł, to i rozpisany porządnie, bo okazuje się, że Vaughan nieźle bawi się słowem. Komiks przepełniony jest nawiązaniami do historii, literatury i popkultury (ale nie w żenujący sposób, jak to często bywa, nie chwyta się czegokolwiek w imię dowcipu, raczej bardzo delikatnie i sprytnie) i dzięki temu, ale nie tylko, jest niesamowicie zabawny. Serio, jestem pod wrażeniem, bo ten przymiotnik był ostatnim, który przychodził mi do głowy jeszcze przed przeczytaniem tej serii. A tu proszę, niby jest apokalipsa, niby dużo śmierci, strzelanin i przykrych spraw, a humor nie opuszcza od pierwszej do ostatniej strony, naprawdę to doceniam, bo nie jest łatwo o dobrą zabawę, kiedy pół Ziemi nie żyje.
A oprócz humoru też same dobre sprawy, interakcje między bohaterami wchodzą na wyższy poziom, skoro już się tu dobrze znają, a intryga jakoś powoli się tam w tle poszerza. Choć i tak tajemnica była atutem pierwszego tomu, tu jest nim raczej akcja i humor. Wciągnąłem się.
Chyba znalazłem następcę "Baśni". Szkoda tylko, że ta seria taka krótka jest. W sumie jakość, nie ilość.
Poziom utrzymany, to naprawdę cholernie dobry komiks!
Nie dość, że świetny pomysł, to i rozpisany porządnie, bo okazuje się, że Vaughan nieźle bawi się słowem. Komiks przepełniony jest nawiązaniami do historii, literatury i popkultury (ale nie w żenujący sposób, jak to często bywa, nie chwyta się czegokolwiek w imię dowcipu, raczej bardzo delikatnie i sprytnie) i dzięki...
2017-06-24
Tak, katuję ten komiks. I tak, dalej jest bardzo dobry.
Serio, nawet wydaje mi się, że mógłbym się trochę przyczepić, bo robi się z tej serii taki trochę zbiór opowiadań, które łączy tylko trójka głównych bohaterów i świat zewnętrzny, a drugi plan, pomysł na historię, rysownik, a często nawet klimat zmienia się co chwilę, ale kurde, to jest po prostu... uch, sympatyczne, no. Bardzo przyjemne, ja naprawdę się świetnie czuję, kiedy czytam ten komiks, co dziwne, bo sporo nieprzyjemnych rzeczy się w nim dzieje, ale... to chyba jeden z tych momentów, kiedy coś idealnie, w stu procentach trafia w twoje gusta, a ty bardzo chciałbyś powiedzieć o tym uwielbieniu coś więcej, ale nie wiesz, jak, bo taki jesteś zachwycony. Także tak, lubię to.
A z dodatkowych plusów historia w końcu podrzuca jakieś konkretniejsze wyjaśnienia co do tego, jakim to cudem akurat Yorickowi udało się przeżyć, relacje między bohater(k)ami robią się mocno skomplikowane, są powroty sprzed kilku numerów i sporo oczekiwań, no i jest też miejsce na rozwinięcie innych postaci niż Yorick. No i wciąż jest cholernie zabawnie.
Czytajcie Igreka!
Tak, katuję ten komiks. I tak, dalej jest bardzo dobry.
Serio, nawet wydaje mi się, że mógłbym się trochę przyczepić, bo robi się z tej serii taki trochę zbiór opowiadań, które łączy tylko trójka głównych bohaterów i świat zewnętrzny, a drugi plan, pomysł na historię, rysownik, a często nawet klimat zmienia się co chwilę, ale kurde, to jest po prostu... uch, sympatyczne,...
2017-06-26
(Tak, wiem, że w Polsce jeszcze tego piątego tomu nie wydali, ale ja przeczytałem i chcę, żeby ładnie wyglądało na profilu, więc oceniam tu.)
Skończyłem. Szkoda, choć było fajnie, szczególnie, że rzadko kiedy czyta się tak dobre finały i tak dobre przez cały czas trwania serie. Ale ciągnięcie tego w nieskończoność też by na dobre nie wyszło, więc może to i lepiej, że to tylko pięć tomów. Bałem się, że Vaughan polegnie, że nie udźwignie, że nie da rady wytłumaczyć wszystkiego, zachowując logikę i nie niszcząc postaci. Ilu już poległo w takich sytuacjach... Sweet Tooth, Baśnie (czasem), 95% podrzędnego superhero. Szanuję, że tu obyło się bez wad.
Choć oczywiście mogę się tu czy tam przyczepić. Nie podoba mi się, jak ostatecznie został rozstrzygnięty wątek Yoricka i Beth, szczególnie biorąc pod uwagę, że to na nim opierała się cała przygoda głównego bohatera Niby zachowano tu sens i logikę, ale jakieś to szybkie było i nie po mojej myśli. Całe szczęście nadrabia się tu akcją. Autor nie bierze jeńców, nie ma litości, jak przystało na dobre postapo. Strzelaniny, akcje, śmierci... kocham. No i wyjaśnienia męskiej apokalipsy mają sens, tu się bardzo obawiałem, bo ile to już razy główna tajemnica okazywała się żenująca (tak, Sweet Tooth, patrzę na Ciebie). Tu jest super, bo do odpowiedzi prowadzi cała seria, a nie, że się ta odpowiedź pojawia kompletnie z czapy. Szanuję. A finałowy zeszyt tej serii to mistrzostwo świata. Dawno nie czytałem tak idealnie zrównoważonego i satysfakcjonującego zakończenia. Rozprawia się ze wszystkim i z każdym, rani, ale pozostawia ostatecznie nadzieję. Chyba sobie ten zeszyt nad łóżkiem powieszę.
Panie Vaughan, do rychłego zobaczenia!
(Tak, wiem, że w Polsce jeszcze tego piątego tomu nie wydali, ale ja przeczytałem i chcę, żeby ładnie wyglądało na profilu, więc oceniam tu.)
Skończyłem. Szkoda, choć było fajnie, szczególnie, że rzadko kiedy czyta się tak dobre finały i tak dobre przez cały czas trwania serie. Ale ciągnięcie tego w nieskończoność też by na dobre nie wyszło, więc może to i lepiej, że to...
2017-06-24
Jedziemy dalej i proszę bardzo, wszystko się jakoś tak ładnie zazębia i zmierza do końca, zgrabnie, ale też jakoś niezbyt prędko i zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem zakończenie nie będzie przez to przyspieszone, ale to nieważne. Ten przedostatni tom to taki naprawdę niekoniecznie "przedostatni tom" jest. Zaskakująco dużo miejsca się tu poświęca postaciom pobocznym i im historiom, dużo retrospekcji i zarysowanych charakterów, ale może to i dobrze, bo dzięki temu dobrze się przywiązać, więc koniec będzie niósł większy ładunek emocjonalny. I choć przez to główna fabuła nie posuwa się w przód o wiele, to jednak trochę się tu wyjaśnia, akcji też całkiem sporo, no i Ampersand dostaje dużo czasu, cieszę się, bo nie dość, że to mój ulubieniec jest, to jeszcze numer pisany z perspektywy małpy to nowość, świeżość, bardzo przyjemna zresztą.
Naprawdę bym chciał, żeby ta seria miała ze czterdzieści tomów.
Jedziemy dalej i proszę bardzo, wszystko się jakoś tak ładnie zazębia i zmierza do końca, zgrabnie, ale też jakoś niezbyt prędko i zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem zakończenie nie będzie przez to przyspieszone, ale to nieważne. Ten przedostatni tom to taki naprawdę niekoniecznie "przedostatni tom" jest. Zaskakująco dużo miejsca się tu poświęca postaciom pobocznym i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-01
Ta książka jest genialna, autor też. Koniec opinii, dziękuję, do widzenia.
Mówię całkiem serio. Każdy ma chyba tego jednego pisarza, u którego wszystko pasuje, no nie? Styl, budowa zdań i napięcia, charakterystyka postaci, odpowiednie wyczucie chwili, maksymalnie satysfakcjonujące zakończenia czy tam nawet wyobraźnia. No to dla mnie kimś takim bez wątpienia jest Chmielarz. I ja sobie zdaję sprawę, że pisałem coś tego typu przy wielu już książkach, ale w tym przypadku no to jest stuprocentowa szczerość, bo właśnie skończyłem szósty już dowód tego stwierdzenia. Szósty zajebisty dowód.
„Zombie” - książka, w której młody prokurator z bardzo dobrą karierą zostaje wezwany na miejsce zbrodni. Zbrodni, którą sam popełnił dwadzieścia lat temu, zabijając w tym miejscu szkolnego chuligana. Idealna sytuacja, bo przecież można śledztwo poprowadzić i zatuszować. Tyle że wcale nie ma tam chuligana, a mała dziewczynka. Więc robi się nieciekawie. Co robi spanikowany prokurator? Oczywiście wynajmuje Wolskiego – detektywa, którego nienawidzą całe Gliwice.
Trochę się nawet obawiałem, czy po przeczytaniu całego cyklu o Mortce w przeciągu kilku miesięcy w ogóle będzie mi się chciało wrócić do jakiejkolwiek innej miejscówy, ale gdzie tam! Serce mówi Warszawa (czyli że Mortka), ale literacka ciekawość głośno krzyczy Gliwice i Wolski! O wieeele lepiej tu jest – jakoś tak brudniej i ostrzej i brutalniej i mimo tej całej – nie ukrywajmy – patologii, to bardzo przyjemnie się to czyta. Taki świat, gdzie nie masz pojęcia, z której strony (ani od kogo) nadejdzie cios to dla kryminału super sprawa, zaskoczenia i zwroty akcji mogą pojawić się absolutnie wszędzie, więc momenty, w których ich nie dostajesz są równie mocno nieoczekiwane.
No i wiadomo, tu się przecież o bohatera rozchodzi tak naprawdę. Dawid Wolski – naczelny dupek RP. Jak ja go uwielbiam! Może dlatego, że tym razem to jednak taki trochę sympatyczny dupek jest. W pierwszej części to się chciało go po mordzie strzelić, ale tu? Nie wiem, czy to zabieg Chmielarza, czy zwykłe przywiązanie do postaci, a może to po prostu przez większą liczbę osób wokół Dawida, ale jakby się trochę zmienił. Pojawiło się poczucie moralności i więcej humoru i takiego czystego człowieczeństwa. Co oczywiście w połączeniu z nieodłącznym byciem śmieciem daje bohatera, któremu chce i nie chce się kibicować. Bardzo przyjemna odmiana po wiecznie sprawiedliwym Mortce. O ile tamten jest wporzo, to jednak Wolskiemu o wiele gorzej w życiu idzie, a więc łatwiej się utożsamić, no i zagadek z przeszłości i przyszłości o wiele więcej, więc i zaangażować się szybko można.
„Jakiego koloru była ta kurtka?”
Chmielarz ostatnio tutaj na LC pisał o zwrotach akcji i tam narzekał, że tylko w „Przejęciu” mu się to udało. Najwidoczniej kłamał, bo tu, w „Zombim” do czynienia mamy z jednym z tych zwrotów, przy których pozostaje tylko wciągnąć powietrze i odłożyć na chwilę książkę, żeby się powpatrywać w ścianę, a potem przyklasnąć i szybko wrócić do lektury. Ja tam składam pokłon i szanuję. Również za to, jak Dawid ostatecznie odkrywa tożsamość tego złego, oryginalne, a nawet trochę zabawne <oklaski>
W ogóle wydaje mi się, że Chmielarz chyba powoli ewoluuje jako pisarz, no nie? W sensie, jego książki z prostych historii, gdzie policjant szuka „kto zabił?” (nie żeby coś złego w takich było), zmieniają się w wielowątkowe thrillery, w których narracje różnych bohaterów wpływają na siebie nawzajem i tworzą historię, którą poskładać da się dopiero w ostatnim rozdziale. Chwała za to.
Mam nieodparte wrażenie, że „Zombie” to będzie przepustka Chmielarza do czołówki elity polskiego kryminału (oczywiście mówię o tej takiej „celebryckiej” elicie, bo poziomem to już dawno podium).
Plus jeszcze taka mała dygresja – bardzo mi się podoba, że Chmielarz traktuje swoje cykle jako jedną, wielką całość, w której wszystko trzeba czytać po kolei i wciąż nawiązuje do poprzednich wydarzeń. Nie przepadam za seriami, w których można ot tak wyciągnąć sobie szósty tom jak gdyby nigdy nic.
Czytajcie Chmielarza!
Ta książka jest genialna, autor też. Koniec opinii, dziękuję, do widzenia.
Mówię całkiem serio. Każdy ma chyba tego jednego pisarza, u którego wszystko pasuje, no nie? Styl, budowa zdań i napięcia, charakterystyka postaci, odpowiednie wyczucie chwili, maksymalnie satysfakcjonujące zakończenia czy tam nawet wyobraźnia. No to dla mnie kimś takim bez wątpienia jest Chmielarz....
2017-05-22
To kolejna już z rzędu lektura, która udowadnia mi, że zasada „pierwsza część zawsze najlepsza” tyczy się tylko i wyłącznie filmów. „Dochodzenie 2” przebija poprzednika w każdym prawie aspekcie, Zasięgiem intrygi, liczbą bohaterów, ilością kłamstw i zwrotów akcji, masakrą, krwią, brutalnością... i mógłbym tak jeszcze przez siedemnaście wierszy. Więcej takich sequeli!
Ale to wstyd, że te „Dochodzenie 2” leżało na półce prawie dwa lata (serio, za parę dni będzie równo). A przecież to takie dobre jest, no i „Dochodzenie 1” to była klasa sama w sobie. No wstyd jak nic. To przecież kryminał perfekcyjny. A zaczynał się tak niewinnie... Ot, jedne zwłoki kobiety, porzucone w jednym z najbardziej znanych miejsc Kopenhagi i policjantka, dla której ta sprawa to odkupienie. Ale jak już David Hewson się rozkręca, no to zaczyna się zabawa. Do akcji wkracza wojsko, tajne służby i wysoko postawieni politycy, wszyscy oszukują, a w centrum tylko ona, jedyna sprawiedliwa – Sarah Lund.
Wydarzenia w książce pisane są z trzech perspektyw. Oczywiście jest policja, a tam nieugięta i stawiająca śledztwo ponad wszystko Sarah. Jest też świeżo mianowany minister obrony, Thomas Buch, a przed nim królestwo intryg i kłamstw, czyli Duński Parlament. Na koniec jeszcze były żołnierz, oskarżony o tajemniczą zbrodnię z Afganistanu i starający się dojść, co i jak, a przy okazji udowodnić, że to wcale nie on. Wszystkie trzy wątki mają oczywiście wspólne elementy, ale łączy je najbardziej jedna sprawa. Ładunek emocjonalny, jaki za sobą niosą.
Serio, nie przypominam sobie, żebym tak bardzo przeżywał ostatnio jakąś lekturę. Już nie chodzi nawet o zwykłe „o rany, chcę się dowiedzieć, jak ta sprawa się potoczy”. To oczywiście też, ale oprócz tego? Chęć poznania prawdy i pragnienie sprawiedliwości, jak najbardziej. Policja mierzy się tu przecież z duńską armią, a tam tylko wysoko postawieni generałowie, którzy nie lubią, gdy się im rozkazuje, są cwaniakami i rządzą się swoimi własnymi zasadami, jak najczęściej i najmocniej utrudniając pracę głównym bohaterom. Aż się chce siłą wyciągnąć zeznania, no bo kurde, ile można? Z politykami to przecież wiadomo, tam tylko kłamstwa i intrygi, a kiedy się patrzy na to z perspektywy gościa tak samo niedoświadczonego, jak czytelnik, do tego jeszcze wyjątkowo szlachetnego, bardzo łatwo się zaangażować. Dodajmy do tego jeszcze żołnierza, któremu nikt nie wierzy, a który chce tylko spotkać się z rodziną, a przez próby udowodnienia niewinności, wciąż się od nich odsuwa. Jest ciężko (dodam tylko, że ten obyczajowy wątek rodzinny naprawdę mną miotał podczas lektury).
Ta książka nie daje odetchnąć ani na moment. Przez emocje. Przez tempo akcji. Przez wciąż rozwijającą się zagadkę. Dzięki temu, że powstała na bazie scenariusza, nie ma tu przynudzania, nie ma zbędnych opisów czy zagłębiania się w psychikę bohaterów. To ich czyny i decyzje kreują osobowości, nie potrzeba kilkustronicowych analiz. No i wiadomo, Sarah Lund wymiata. Cenię sobie kryminalnych bohaterów, u których na pierwszy plan wysuwa się spryt i inteligencja, a nie nałóg czy rozwód. Żeby nie było, Lund to postać jak najbardziej skomplikowana, z własnymi problemami, ale nie pozwalająca na to, by przysłoniły one jej prawdziwą naturę śledczego. I bardzo dobrze. Szkoda jednak, że partner Lund wypada kiepsko. Sam w sobie jeszcze od biedy ujdzie, ale jak się to porówna z Meyerem z pierwszej części (w ogóle niedobrze, że autor tak rzadko do niego nawiązywał, czekałem na wspólne sceny Lund – Meyer, ten wątek miał moim zdaniem jeszcze wiele do zaoferowania).
Jeśli ktoś się zastanawia, dlaczego jednak osiem, skoro tak to chwalę, no to cóż... Rozwiązanie sprawy pozostawia troszkę do życzenia. Nie jestem ekspertem w domyślaniu się zakończeń intryg, co więcej, jest mi do takiego eksperta niesamowicie daleko, ale na to, kto, wpadłem po 2/3 książki. Potem autor starał się mnie z tego pomysłu wyciągnąć, ale... Samo zakończenie (jeśli odejmiemy tożsamość zabójcy) jest w zasadzie całkiem niezłe, szczególnie, jeśli chodzi o politykę. Mocna rzecz.
Dobre to było, nie będę ukrywał i po trzecią część sięgnę na pewno szybciej niż po drugą. To w końcu gwarancja doskonałej lektury i lubiana bohaterka i przyjemne miejsce akcji i kilka mocnych spojrzeń na brudny realizm dzisiejszego świata, no nie mogę się doczekać.
To kolejna już z rzędu lektura, która udowadnia mi, że zasada „pierwsza część zawsze najlepsza” tyczy się tylko i wyłącznie filmów. „Dochodzenie 2” przebija poprzednika w każdym prawie aspekcie, Zasięgiem intrygi, liczbą bohaterów, ilością kłamstw i zwrotów akcji, masakrą, krwią, brutalnością... i mógłbym tak jeszcze przez siedemnaście wierszy. Więcej takich sequeli!
Ale...
2017-05-09
No, to pierwszy raz od bardzooo dłuższego czasu, kiedy kończę jakiś cykl. W sensie taki, gdzie ten koniec jest definitywny, a nie, że kolejne części powstają. To nie jest aż tak przyjemne uczucie, jak mi się wydawało. Trochę ciężko się rozstać, szczególnie, że ten cykl taki dobry był. Więc w sumie może to i dobrze, że jako ostatnia część to "Calamity" nie sprawdza się najlepiej jako właśnie takie "definitywne" zakończenie. No ale po kolei.
Profesor przepadł. Ciemna strona mocy pochłonęła go zgodnie z planem Regalii. W takim wypadku Mściciele nie tyle są osłabieni, co praktycznie przestają istnieć. David i ekipa co prawda coś tam działają, ale są bezbronni, osłabieni i nie mają pomysłu, co dalej. Jedyną opcją wydaje się próba przywrócenia Profesora, ale może to być o wiele trudniejsze, niż się wydaje. Czy Mściciele będą mieli odwagę ostatecznie zabić zamiast ratować?
Wiadomo, ten cykl to czad. To akcja, to szybkie tempo, to epickość (a jakże!). To kopalnia świetnych pomysłów i kapitalnie wykreowanego świata. W tych kwestiach "Calamity" oczywiście nie zawodzi. Choć z początku tej akcji nawet trochę brakuje (ale o tym za chwilę), ale gdy już powieść rusza, to rusza na serio. Z kopyta. Kilkudziesięciostronicowe sceny akcji wciągają tak, jak ta seria nie wciągała nigdy wcześniej (no, może finałowe starcie ze Stalowym Sercem było bardziej zajebiste), głównie dlatego, że zdając sobie sprawę, że to koniec, Sanderson bywa bezlitosny. Tu nie ma żadnego cackania, padają trupy, wybuchają budynki, ludzi morduje się bez celu i sensu, a bohaterowie wspinają się na wyżyny wytrzymałości. A wszystko to opisane bardzo zręcznie i inteligentnie, do tego jeszcze... ja wiem? Nie mam na to przymiotnika, coś w rodzaju plastyczności, bardzo łatwo sobie to wszystko wyobrazić, jakby miało się w głowie ekran pokazujący wydarzenia książkowe. Dziwne.
A co się dzieje, gdy tej akcji brak? To moim zdaniem największy plus "Calamity". Odsuwając z pierwszego planu Profesora (rozpaczam) i Tię, w drużynie Mścicieli nie było już w zasadzie żadnych ponuraków. Sanderson wrzuca więc w sam środek drużyny mnóstwo luzu i humoru, który po raz pierwszy w tym cyklu działa. David nie irytuje swoimi metaforami, ze dwie to nawet mądre i trafne są, Megan wymiata (wiadomo, ona jest najlepsza, a jej moce to jakiś absolutny obłęd, to o niej powinny być te książki; niech Sanderson pisze spin-off) i robi wszystko, co ważne, reszta Mścicieli dostaje backstory i ze dwie cechy charakteru więcej. No nie mam w kwestii bohaterów się do czego przyczepić, może tylko do Mizzy, bo nie wiem w zasadzie, po co ona była w tej książce, może Sanderson ją lubi czy coś. Postać w porządku, ale kompletnie niepotrzebna.
Z drugiej strony jest Profesor. Chodząca zajebistość. Nawet jego wygląd taki jest, niemożliwym jest wyglądać źle w czarnym płaszczu powiewającym za tobą. Jest niesamowity w tej części (w pozostałych też). To właśnie on wzbudza najprawdziwsze emocje w "Calamity". Od zwykłej niechęci, przez współczucie, czasem strach, na czystym żalu kończąc. Jego wątek jest przemyślany od początku do końca, najlepiej rozpisany. Nie jest to oczywiście przeciwnik poziomu Stalowego Serca, ale też nie o to chodziło. To miała być skomplikowana postać i tak też wyszło. A Sanderson używa wyobraźni, by z jego w miarę prostych mocy uczynić śmiertelną broń, która w połączeniu z paranoją Profesora tworzy wroga godnego finału.
Ale żeby tak słodko nie było - minusy są. O co w ogóle chodziło z tym zakończeniem? Termin gonił Sandersona? Na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu stron dzieje się więcej niż w całym "Pożarze". Wątków robi się cała masa, postaci pojawiają się i znikają, zwroty akcji następują jeden po drugim, nie pozwalając na jakąkolwiek analizę czy zachwyty. Sprawy rzucające nowe światło na świat Epików pojawiają się kompletnie z czapy, bez odpowiedniego ładunku emocjonalnego i bez należytej dbałości, a epilog to już w ogóle. Kompletnie nie kupuję tego, jak potoczył się wątek Davida, nic a nic. Tak nagle, jakby dwóch i pół poprzednich części w sumie nie było. O co chodzi? Kupiłbym to, gdyby miała ukazać się czwarta część, ale jako finał finałów sprawdza się słabo, bo może i odpowiada na większość pytań, ale robi to bardzo pobieżnie i zadaje nowe pytania. Trochę kiepsko. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że to nie ostatnie słowo Sandersona, bo jest tu jeszcze sporo potencjału.
No ale ok - oceniając to tak, jak się powinno to zrobić, jest naprawdę dobrze. Są wszystkie cechy, za które pokochałem ten cykl, jest dobry przeciwnik, są świetnie pomysły, sporo w miarę niezłego humoru, dobre dialogi, jest Megan i Profesor - nic więcej mi nie trzeba.
To był świetny cykl. Tyle w temacie.
No, to pierwszy raz od bardzooo dłuższego czasu, kiedy kończę jakiś cykl. W sensie taki, gdzie ten koniec jest definitywny, a nie, że kolejne części powstają. To nie jest aż tak przyjemne uczucie, jak mi się wydawało. Trochę ciężko się rozstać, szczególnie, że ten cykl taki dobry był. Więc w sumie może to i dobrze, że jako ostatnia część to "Calamity" nie sprawdza się...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-13
No dobra, skończyłem z Mortką... na razie. Niby chciałem oszczędzać, ale to za dobre jest, a i tak przedłużałem czytanie "Osiedla" jak tylko mogłem. A ciężko oszczędzać coś, co wciąga, intryguje, cieszy... no ale żeby nie było, że po raz 5 (!!) same zachwyty, uda mi się tu nawet trochę ponarzekać.
Jedno z bogatych, elitarnych osiedli warszawskich. A na nim martwa dziewczyna. Niby wszyscy się tu znają, ale wychodzi na jaw cała masa tajemnic, a nikt nie chce o niczym mówić. Jest ciężko. W grę wplątuje się polityka i wysoko postawienie ludzie, no ale wiadomo, Mortka da radę.
No właśnie... Mortka.
W zasadzie cała książka stoi na dokładnie tym samym poziomie, do którego Chmielarz przyzwyczaił. Jest szeroka, wielowątkowa intryga z zaskakującymi rozwiązaniami, są pełnokrwiści bohaterowie, życiowi, pełni wad i problemów, jest też dobre odwzorowanie polskich realiów, gdzie nic nie dostaje się za darmo i rządzą znajomości, pieniądze i brutalna siła. Policyjny wątek z Suchą na czele (jednak ostatecznie udało mi się ją polubić, ale też mam wrażenie, że jakoś dało się to zrobić o wiele łatwiej niż w "Przejęciu"), która szuka i planuje z pomocą chłodnej logiki jest bardzo przyjemny, Chmielarz nie robi nic na siłę, nie kończy każdego rozdziału wielkim zwrotem akcji, pozwalając, by śledztwo toczyło się we własnym, rozsądnym tempie. Mnóstwo ciężkiej policyjnej pracy. Na drugim planie jest i wynędzniały polityk z sekretami, są młodzi, chętni studenci pragnący pieniędzy, są świadkowie, którzy nie chcą nic mówić, no i gangsterka oczywiście. Wszystko klasycznie powoli i konsekwentnie układa się w przemyślaną historię kryminalną. No i jako ta przysłowiowa wisienka na torcie jest wątek Kochana <3 Był najlepszy w "Podpalaczu", był najlepszy w "Przejęciu", tu jest nie inaczej. Świetnie rozpisana postać, świetnie rozpisany wątek. Wciąga, intryguje, czasem odrobinę przeraża (ale nie że "jakie straszne" tylko "kurde, jakie mocne..."), przysłania główną historię całkowicie. Niesamowicie sobie tego bohatera Chmielarz przemyślał. I tak sobie myślę, że mimo tego, co Kochan zrobił to - z całym szacunkiem panie Mortka - jest moim ulubionym bohaterem cyklu.
No ale właśnie, ten Mortka... Główny bohater, bardzo przeze mnie lubiany, ktoś, kto powinien być największym plusem powieści... tutaj jak nie on. Na początku mocno wkur**ony i w zasadzie nie wiadomo czemu, potem jakiś taki niewyrazisty, a jeszcze potem strasznie bezbarwny. Dopiero pod koniec wraca stary, dobry Kuba, ale to jednak za mało. Nic dziwnego, że cała reszta mu kradła show. Może to też dlatego, że - nadal ubolewam - bardzo mało miejsca podarowano tu jego wątkom obyczajowym. Szkoda. Koniec końców nie wiem, czy można nawet nazwać to czwartą częścią cyklu, czy może pierwszym tomem "warszawskiej serii".
No ale oczywiście i tak książka jest prześwietna. Wciąga, nie pozwala się odłożyć, jest mocna i prawdziwa, napisana bez niepotrzebnego rozmachu, zamiast tego skupiając się na tym, co dla kryminału najważniejsze - postaciach i spójności.
(Ja wiem, panie Chmielarz, że już pan o tym ostatnio mówił i znam odpowiedź na to pytanie, ale zakończyć mogę to tylko w ten sposób) Gdzie jest mój Mortka numer pięć?! Chcę już!
No dobra, skończyłem z Mortką... na razie. Niby chciałem oszczędzać, ale to za dobre jest, a i tak przedłużałem czytanie "Osiedla" jak tylko mogłem. A ciężko oszczędzać coś, co wciąga, intryguje, cieszy... no ale żeby nie było, że po raz 5 (!!) same zachwyty, uda mi się tu nawet trochę ponarzekać.
Jedno z bogatych, elitarnych osiedli warszawskich. A na nim martwa...
2017-04-02
Jako że darzę literaturę pana Chmielarza potężnym wręcz uczuciem, "Przejęcie" zakupiłem jeszcze w trakcie czytania poprzedniej części cyklu - "Farmy Lalek". I od tamtej pory to właśnie "Przejęcie" wciąż spoglądało na mnie z półki, wzywało, zachęcało, kusiło. Ale mówię "nie, mam inne książkowe zobowiązania". Ostatecznie uległem. Rzuciłem wszystko. Pochłonąłem "Przejęcie". Znów się zachwyciłem. I niczego nie żałuję.
Punkt wyjściowy jest tu nawet całkiem prosty. Ot, z Mostu Gdańskiego zwisa ciało mężczyzny z rozprutym brzuchem. Zbrodnia jak wiele innych. Ale kiedy w ręku zabitego policja znajduje orzeszek ziemny, komisarz Mortka dochodzi do wniosku, że będzie to ciężka i niebezpieczna gra z mordercą. Szczególnie, że tropów jest niewiele, tak samo jak i czasu, a na jednej śmierci może się nie skończyć.
Klasycznie już, wszystko tu zagrało. Chmielarz ma naprawdę talent, bo intryga jest dopięta na ostatni guzik. Nie przyczepię się, choćbym chciał, bo wszystko ma tu sens, wydarzenia następują po sobie z wyraźnych przyczyn i mają logiczne następstwa. To nie jest kryminał z serii "już się pogubiłem, ale będę wierzył, że jest ok". Policyjne śledztwo prowadzone jest spokojnie, ale z napięciem, układanka zyskuje tylko jeden element za drugim, niczego nie zostawiając domysłom czy przypadkowi. Co robi szczególne wrażenie, bo intryga w "Przejęciu" ma naprawdę szeroki zasięg. Cud, że się tu Chmielarz nie pogubił, wątków jest mnóstwo i to z różnych dziedzin, a narratorów to chyba z piętnastu (co tam, że niektórzy dostają tylko po 2-3 strony, to dalej piętnastu narratorów). I oczywiście zwrot akcji za zwrotem, jak już myślisz, że wszystko wiesz, to się okazuje, że nic nie wiesz. I to nie tylko w głównym wątku.
Choć i tak, jakby się autor nie starał dbać o te kryminalne sprawy, obyczajowe wątki i tak mu wyjdą lepiej. Świetny sobie świat stworzył Chmielarz w tym cyklu, całkiem sporo postaci, a i tak każda potrafi wnieść coś konkretnego do historii. Nie ma, że ktoś jest tłem, czy też elementem podnoszącym samoocenę głównego bohatera. Nie, to wszystko pięknie się tu uzupełnia. Taki Gruda chociażby, który w "Podpalaczu" występował bardziej jako nemesis Mortki, tu traktowany jest z pewnym szacunkiem, dostaje coś do roboty, wzbudza sympatię. Wątek Kochana jest kapitalny (cieszę się, że go Chmielarz nie porzucił - ta sprawa była moim zdaniem najbardziej intrygującą z "Podpalacza"), jest też i miejsce dla prokuratora "chcę już to zamknąć" Szydłonia, nawet Jankowski dostał trochę czasu (i dobrze!). Problem mam tylko z Suchą, nie wiem, coś jest w niej niesamowicie odpychającego jak na razie, ale może to taki właśnie zabieg... zobaczymy, jak to się rozwinie. Oczywiście wymiata i tak Mortka, wiadomo. Trzy książki, a ja się przywiązałem jak cholera. Zaskakująco mocno przeżywałem te jego wątki chorobowe i rozwodowe (z naciskiem na te drugie). Te małe zwycięstwa Mortki naprawdę mocno cieszą, dobrze, że go tu trochę Chmielarz odciążył.
No serio, nawet jakbym chciał to się nie przyczepię do niczego. Cytat na okładce głosi "Dorobiliśmy się kolejnego znakomitego autora kryminałów". Eee... chyba raczej "Dorobiliśmy się NAJLEPSZEGO autora kryminałów". Serio, powinniśmy wysłać książki Chmielarza w kosmos.
Jako że darzę literaturę pana Chmielarza potężnym wręcz uczuciem, "Przejęcie" zakupiłem jeszcze w trakcie czytania poprzedniej części cyklu - "Farmy Lalek". I od tamtej pory to właśnie "Przejęcie" wciąż spoglądało na mnie z półki, wzywało, zachęcało, kusiło. Ale mówię "nie, mam inne książkowe zobowiązania". Ostatecznie uległem. Rzuciłem wszystko. Pochłonąłem...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-26
Ech, nie chce mi się powtarzać po raz trzeci. A przecież ta seria poniżej pewnego poziomu nie schodzi i aż się prosi, żeby po prostu skopiować opinię użytą przy tomie pierwszym lub drugim. Także same pochwały, kapitalnie rozpisane postaci, mnóstwo realizmu, niemal pedantyczna szczegółowość, logika, bardzo zręcznie napisane dialogi, delikatny, niewymuszony humor jako broń przeciwko wiecznie wyniszczającemu cię miastu etc...
Fakt, że to już ponad połowa serii jest zaletą i wadą w tym samym momencie. Cieszy mnie, że postacie są znane już na tyle dobrze, że ich obyczajowe wątki nie są tylko tłem albo dodatkiem, a częścią większej opowieści. Cieszy mnie, że po kilkunastu sprawach zacząłem traktować cały posterunek jako jedność, a nie kilka osobnych duetów. Cieszy mnie też, że pojedyncze opowieści zazębiają się, tworząc jedną, głębszą fabułę. Ale wiadomo, smuci fakt, że tak blisko do końca. Za bardzo się z Gotham Central zżyłem.
Rozstanie z tymi policjantami zaboli mnie zapewne aż za bardzo.
Ech, nie chce mi się powtarzać po raz trzeci. A przecież ta seria poniżej pewnego poziomu nie schodzi i aż się prosi, żeby po prostu skopiować opinię użytą przy tomie pierwszym lub drugim. Także same pochwały, kapitalnie rozpisane postaci, mnóstwo realizmu, niemal pedantyczna szczegółowość, logika, bardzo zręcznie napisane dialogi, delikatny, niewymuszony humor jako broń...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-24
(Nie chciałem dać tej książce dychy tak naprawdę. Ale postanowiłem ocenić ją przez cobenowe standardy i w tej kwestii na nic innego nie zasługuje. No i wypadałoby mojemu ulubionemu pisarzowi choć raz dyszkę dać, więc czemu by nie tutaj)
Słyszałem o tym przy okazji „Tęsknię za Tobą”, słyszałem przy „Nieznajomym”, ale dopiero teraz nadszedł czas, w którym i ja mogę głośno zakrzyknąć te piękne, przynoszące mnóstwo ulgi hasło – Nasz kochany, łysy mistrz kryminału po kilku wpadkach znów jest w formie!
Nowy Coben to dla mnie sporych rozmiarów literackie święto. Oczekiwania zawsze są ogromne, dni kolejno przekreślane w kalendarzu, wszelkiego rodzaju recenzje czytane gdzie się da… rozumiecie. Podnieceniu towarzyszy też strach, potwierdzony kilkoma przykładami, tym razem jednak Coben nie tylko zaspokaja wszystkie pokładane w nim nadzieje, ale i wykracza poza własne, tak mocno utarte schematy. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że lepszej książki od czasów „W Głębi Lasu” to on nie napisał. (oczywiście nie mówimy tu o cyklu Myron/Win, te książki są poza skalą). Do rzeczy.
Maya Stern, była pani żołnierz, nadal stara się pozbierać po śmierci siostry i męża. Próbując poukładać sobie życie samotnej matki, walczy ze wspomnieniami zabijanych cywilów. I kiedy już jako tako to wygląda, na nagraniu z domowej kamery widzi własnego męża. A przecież była świadkiem jego morderstwa. Czyżby popadała powoli w obłęd? Komu można ufać?
Ale zapachniało „Nie mów nikomu”, co nie? I „Mistyfikacją”. I „Tęsknię za Tobą”. I pewnie czymś tam jeszcze, o czym zapomniałem. Tak, powracający zza grobu ludzie w niewyjaśnionych okolicznościach to coś, co Coben lubi najbardziej. Stąd spore obawy, że zaraz schematami poleci, a historia połączy intrygę z ckliwością po „zmarłym” małżonku. Ale spoko, tak naprawdę mąż na kamerce jest tu tylko punktem wyjściowym. Okazuje się, że intryga zahaczać będzie o zupełnie inne kwestie, dające o wiele większe pole do popisu niż proste romansowanie kryminalne. Maya jako weteranka ma sporo własnych problemów, a kiedy okazuje się - a jakże! – że może ufać tylko sobie, do książki potajemnie wkrada się atmosfera paniki i obłędu. I chyba dzięki temu tak dobrze się to czyta. Coben, znany z tego, że mąci, kręci i kombinuje jak szalony, tu uspokaja się ze zwrotami akcji kosztem porządnego budowania napięcia. Leje dużo wody, buduje przydługie opisy i mocno skupia się na psychice i odczuciach Mayi, aż tu nagle strzela cię po mordzie tym, co zaskakujące i nieoczekiwane. Chyba za to wszyscy go uwielbiamy. Największy plus jednak za zakończenie - jest tak bardzo inne od wszystkiego, co cobenowate, że zastanawiałem się, czy ktoś mi książek nie podmienił. Bardzo się cieszę, że pisarz ten w końcu pojął, że tak też można kończyć książki.
Nie wiem, czy tak naprawdę mam się do czego przyczepić. Początek książki trochę kiepsko mi się czytało. I Maya mnie wtedy wkurzała. I w ogóle mam wrażenie, że w trakcie pisania Coben chyba sobie przerwę od pisania zrobił, bo w pewnym momencie książka zmienia styl, nabiera sporo „cobenowatości”, robi się nawet czasami zabawna, a bohaterowie wzbudzają sympatię, zamiast irytacji.
No cóż, pozostaje tylko rzec, że nie mogę nawet na głos powtórzyć tytułu, bo pan Coben oszukał mnie jak dzieciaka po raz kolejny i mam nadzieję, że będzie mnie oszukiwał jeszcze przez dłuższy czas. ALL HAIL COBEN!
(Nie chciałem dać tej książce dychy tak naprawdę. Ale postanowiłem ocenić ją przez cobenowe standardy i w tej kwestii na nic innego nie zasługuje. No i wypadałoby mojemu ulubionemu pisarzowi choć raz dyszkę dać, więc czemu by nie tutaj)
Słyszałem o tym przy okazji „Tęsknię za Tobą”, słyszałem przy „Nieznajomym”, ale dopiero teraz nadszedł czas, w którym i ja mogę głośno...
2017-02-17
No, to mój ostatni Fitzek (z tych polskich). Dobre pożegnanie. Nie jakieś tam zaraz genialne, ale bardzo dobre. Było dokładnie to, do czego mnie pisarz przyzwyczaił, ale jednak czegoś tam zabrakło. Ostatecznie wychodzi na to, że Fitzek jak wino, im starszy, tym lepszy, a jego pierwsze książki mieszają objawy doskonałości z przeciętnością. Jak to w końcu jest z tą „Makabryczną Grą”? Po kolei…
Do berlińskiej stacji radiowej dostaje się terrorysta. Bierze kilku zakładników, zamyka się w studiu i zaczyna grozić tytułową „grą”. Naprzeciw niemu występuje Ira Samin, policyjna negocjatorka, która akurat tego dnia miała w planach samobójstwo.
I tu skończę opis fabuły, bo, jak to u Fitzka bywa, każde kolejne zdanie to spoiler – dlatego też nie polecam czytania opisu z tyłu książki. A Niemiec w typowy dla siebie sposób rzuca zwrotami akcji już od prologu, a potem jest tylko lepiej. Choć też jest to nietypowa dla niego powieść, bo bardziej przypomina filmowe kino akcji niż klasyczny thriller psychologiczny. I to jest nawet bardzo w porządku – akcja bardzo rzadko „siada” (choć kiedy już to robi, to włącza się ziewanie, Fitzek lubi lać wodę), a autor urozmaica historię zabarykadowanego psychopaty i negocjatora na wszelkie możliwe sposoby. Na przestrzeni kilku godzin rzuca w czytelnika pościgami, strzelaninami, groźbami, odliczaniami czasu, a wśród tego wszystkiego królują rozmowy między dobrą, a złym. Fitzek mnóstwo czasu musiał poświęcić na dopracowanie dialogów – są bardzo inteligentne i prawdziwe, nie są tylko pustymi słowami powiększającymi objętość, ale rozwijają bohaterów, którzy powoli poznając siebie nawzajem i kierujące nimi motywy, nieświadomie pomagają ułożyć swoje życia. Kawał dobrego pisania.
Tyle że cóż, nie będę oszukiwać, Fitzka czytam głównie po to, żeby zadawać sobie pytania „że co?!” i „zaraz, coooooo?!”. Chcę czuć obłęd, chcę rzucać się po ścianach z wrażenia i zbierać z ziemi szczękę. A w tej kwestii „Makabryczna Gra” się po prostu kiepsko sprawdza. Historia ostatecznie okazuje się całkiem prosta i nie wzbudza w zasadzie żadnych emocji. Brak potężnego WOW. Brak potężnego zakończenia. Fitzek próbuje je zastąpić wzrastającym napięciem i psychologicznym podejściem do tematu, ale… to nie to samo. Być może (i chyba staram się tu trochę usprawiedliwić mój osąd) tak mnie ta książka boli, bo bieganie po antykwariatach i bibliotekach w poszukiwaniach „…Gry” trwało kilka lat. I chyba oczekiwania były aż zbyt duże. W każdym razie…
To dalej naprawdę dobra książka. Z porządnie rozpisanym głównym duetem, przemyślanymi i inteligentnymi dialogami i kilkoma momentami bycia wodzonym za nos. Niesmak jednak jakiś tam pozostaje. Książka ta, podobnie jak i „Pasażer 23” nadaje się dla ludzi, którzy z Fitzkiem przygodę dopiero zaczynają, lecz w porównaniu z późniejszymi dokonaniami autora umiera śmiercią tragiczną i bolesną.
Pan Fitzek i tak nieprzerwanie rządzi w moim osobistym rankingu, żeby nie było.
No, to mój ostatni Fitzek (z tych polskich). Dobre pożegnanie. Nie jakieś tam zaraz genialne, ale bardzo dobre. Było dokładnie to, do czego mnie pisarz przyzwyczaił, ale jednak czegoś tam zabrakło. Ostatecznie wychodzi na to, że Fitzek jak wino, im starszy, tym lepszy, a jego pierwsze książki mieszają objawy doskonałości z przeciętnością. Jak to w końcu jest z tą...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-18
Nie ma chyba potrzeby zbytnio się rozpisywać na temat autorki, którą każdy zna i jej najsłynniejszej książki, więc po prostu garść tak często powtarzanych odczuć:
Świetne. No serio, doskonałe wręcz. Kocham motyw grupy ludzi zebranych w jednym miejscu i powoli umierających, szczególnie, jeśli jest widocznie inteligentny i przemyślany. Tak właśnie jest z powieścią pani Christie. Ta książka to do samego końca dopracowana i wciąż zaskakująca intryga, niedościgniony do dzisiaj wzór. Historia z tych, przy których sam mówisz sobie, że "tak nie może być, no przecież tego się nie da wyjaśnić po prostu". Pełna ślepych zaułków i ostrych zakrętów fabuły. A co jeszcze? Niesamowicie stopniowane napięcie i atmosfera niepewności i braku zaufania. Bardzo dobrze stworzone studium zbrodni i kary. Do tego aż dziesięć porządnie rozpisanych postaci, co kilka stron zmieniających się z ofiar w podejrzanych i na odwrót. Również bardzo przyjemny i nawet odrobinę zabawny motyw z mordowaniem zgodnie z tekstem wierszyka - super sprawa. Dodatkowy plus w kolejności zabijania - faworyci (moi oczywiście) trzymają się do końca.
Zresztą co ja się tu będę niepotrzebnie produkował - tę powieść i tak wszyscy znają, a jak nie, to powinni to zmienić, bo to przecież jest bezbłędność i to nie tylko w kategorii kryminału patrząc.
Nie ma chyba potrzeby zbytnio się rozpisywać na temat autorki, którą każdy zna i jej najsłynniejszej książki, więc po prostu garść tak często powtarzanych odczuć:
Świetne. No serio, doskonałe wręcz. Kocham motyw grupy ludzi zebranych w jednym miejscu i powoli umierających, szczególnie, jeśli jest widocznie inteligentny i przemyślany. Tak właśnie jest z powieścią pani...
2017-01-16
Lubię Jessicę, lubię Bendisa, lubię Marvel Max. Także bardzo się cieszę, że "Alias" spełnił wszystkie pokładane w nim oczekiwania.
Jak ja uwielbiam takie komiksy. Takie, które traktują świat superhero bardziej serio, które porzucają infantylność i tępą akcję, zamieniając je na dobre dialogi i rozwój bohaterów. Skupiają się na głębi i szczegółach. Są dojrzałe i życiowe. Bardzo lubię. I tak oto Jessica Jones - była superbohaterka, teraz pani detektyw. Z kostiumem w szafie, zeszła na poziom ludzki, zajmując się najzwyklejszymi problemami i najprostszymi sprawami. Jest jedną z nas, kobietą, którą męczy życie i porażki codzienności. Czasem samotną, czasem znudzoną, przepracowaną i umilającą sobie życie sarkastycznym humorem. Tylko tyle. A może aż tyle.
Widać, że Bendis długo i ciężko pracował nad swoją postacią. Jessica jest do ostatniego szczegółu przemyślana i doszlifowana. Bardzo łatwo ją polubić, a jej losy autentycznie wciągają. Ale tak jest w zasadzie z całym komiksem. Przypomina mi odrobinę "Gotham Central" od DC. Realizm, odrobiną mroku, częsta atmosfera beznadziei, bohaterka z krwi i kości, a w tle wspominki o superbohaterach, którzy akurat w tym wypadku są bardzo mocno nielubiani. Poza tym największy plus, czyli to, do czego Bendis przyzwyczaił - długie, cięte i przezabawne dialogi. "Alias" ma naprawdę masę tekstu, a większość stanowią właśnie zręcznie przeprowadzone rozmowy między bohaterami. Warto choćby dla nich.
Szkoda tylko, że rysunki są tak paskudne. Ja wiem, rozumiem, miało być tak ostro i prawdziwe, ale... rany, na twarz Jessiki to się czasem patrzeć nie da... Całe szczęście reszta nadrabia.
Lubię Jessicę, lubię Bendisa, lubię Marvel Max. Także bardzo się cieszę, że "Alias" spełnił wszystkie pokładane w nim oczekiwania.
Jak ja uwielbiam takie komiksy. Takie, które traktują świat superhero bardziej serio, które porzucają infantylność i tępą akcję, zamieniając je na dobre dialogi i rozwój bohaterów. Skupiają się na głębi i szczegółach. Są dojrzałe i życiowe....
2017-01-12
Opinia z serii "Yave zachwyca się tym samym autorem tak samo i po raz kolejny"
Mortka i Chmielarz. Zestaw idealny. Sądziłem tak już po pierwszym tomie, drugi mnie tylko w tym utwierdził. To już nawet nie jest poprawny kryminał, ale ostry thriller pełną gębą. Intryga i jej zasięg, liczba tropów i trupów, zwroty akcji - jak typowy sequel, więcej, mocniej i lepiej!
Jakub Mortka w ramach policyjnej akcji zostaje wysłany do małego miasteczka w Karkonoszach. Czas, który miał przeznaczyć na odpoczynek i przemyślenie życia zamienia się w mroczne dni, kiedy podczas poszukiwań małej dziewczynki odkryte zostają zmasakrowane zwłoki kilku kobiet. A to dopiero początek, bo okazuje się, że mieście, w którym każdy zna każdego, tajemnic jest zaskakująco wiele.
Wszystko tu zagrało. Jest naprawdę spora intryga (śledztw jest tak naprawdę kilka i często się ze sobą spotykają), jest bardzo przyjemne miejsce akcji - bo wszyscy kochamy małe miasteczka, gdzie rządzą plotki i znajomości - szeroki drugi plan to wielki plus, sporo postaci z mocnymi charakterami dobrze wpływającymi na fabułę (podoba mi się to, jak Chmielarz tak naprawdę nie pozwala nikogo polubić ani do końca znienawidzić, każdy ma tu wzloty i upadki, a nawet najgorszego z najgorszych może być w pewnym momencie żal, niesamowite). Ale i tak, wiadomo, najważniejszy i najlepszy jest tu Kuba Mortka. No ja nie mogę, co za postać. Praktycznie zero poczucia humoru, zero życzliwości i łaskawości dla świata, niemal żadnych chęci do życia, a jednak tak niesamowicie sympatyczny, a jego losy autentycznie wciągają. Śledztwo to priorytet numer jeden, liczy się tylko upór, działanie i chłodna kalkulacja. Mój nowy literacki ulubieniec.
Poza tym, właśnie chyba udało mi się odkryć dwa największe atuty pana Chmielarza. Po pierwsze, w jakiś sposób unika typowych wad. Wydaje mi się, że to po prostu taki nasz LC - człowiek. Siedzi całymi dniami czytając kryminały, potem wylewa swoje hejty tu na stronie i stwierdza, że jak On coś napisze, to takich kasztanów, jakie właśnie przeczytał to tam nie będzie. Poza tym - obyczajowe dialogi. Świetnie sobie w tej kwestii radzi. Są naprawdę naturalne i mocne, trafne i dopasowane do postaci. Czasem nie zostawiają żadnych złudzeń, czasem wzbudzają podziw. Tak czy tak, jest naprawdę super. Finałowa rozmowa dwójki bohaterów jest kapitalna. 10/10. (zresztą podobnie jak i w innych czytanych przeze mnie książkach pana Chmielarza, wątki niekryminalne są fantastyczne, chętnie przeczytałbym od Autora książkę obyczajową)
Mimo wszystko siódemka, bo jednak uważam, że jest to książka odrobinę od "Podpalacza" gorsza. Chyba natłok wątków ostatecznie delikatnie pana Chmielarza pokonał, bo choć końcowe rozwiązania zaskakują, to brakuje w nich "rzucenia" czytelnikiem o ziemię. To po prostu trzy małe "wow!" zamiast jednego dużego "WOW!". Ale to przecież żaden mankament. Przynajmniej nie mogę się przyczepić o powtarzalność.
Niech o moim uwielbieniu do pana Chmielarza i Mortki świadczy fakt, że będąc w połowie "Farmy Lalek", spacerowałem po Empiku i natrafiłem na kolejny tom cyklu. Otworzyłem, chcąc zobaczyć co i jak, tak sobie przejrzeć... i przeczytałem cztery pierwsze rozdziały. Bo takie to dobre i tak mnie uzależniło.
Oby udało mi się jednak tym cyklem choć odrobinę delektować.
Opinia z serii "Yave zachwyca się tym samym autorem tak samo i po raz kolejny"
Mortka i Chmielarz. Zestaw idealny. Sądziłem tak już po pierwszym tomie, drugi mnie tylko w tym utwierdził. To już nawet nie jest poprawny kryminał, ale ostry thriller pełną gębą. Intryga i jej zasięg, liczba tropów i trupów, zwroty akcji - jak typowy sequel, więcej, mocniej i lepiej!
Jakub...
2017-01-06
Pamiętacie, jak się ostatnio zachwycałem Fitzkiem? I wcześniej też, i jeszcze wcześniej i jeszcze? Zgadnijcie co? Znów będę to robił! No ale co ja poradzę, że "Odcięci" to książka na pięć z plusem i że ma wszystko, czego potrzeba w naprawdę dobrym thrillerze?
Sprawa wygląda tak - Paul Herzfeld, profesor medycyny sądowej, znajduje w zmasakrowanym ciele kobiety numer swojej córki, a po krótkim telefonie dowiaduje się, że ktoś ją porwał. Dalsze informacje ma przekazać mu niejaki Erik. Tyle że Erikowi się zmarło i to na wyspie mocno oddalonej od Paula, na domiar złego odciętej chwilowo od świata ze względu na pogodę. Zwłoki te odnajduje młoda rysowniczka Linda, która nieświadomie zostaje wciągnięta w intrygę, kiedy za namową Paula zmuszona jest przeprowadzić sekcję Erika w poszukiwaniu dalszych tropów...
Mniej więcej o to się tu rozchodzi, no ale wiadomo, że to przecież mój ulubieniec Fitzek, więc intryga jest tu o wiele bardziej pokomplikowana i szeroka. Tak więc jedna sekcja to dopiero początek przepotężnej gry z mordercą i wyścigu z czasem. Zarówno Linda, jak i Paul, kontaktujący się wyłącznie przez telefon wystawiani są na coraz trudniejsze i brutalniejsze próby sprawdzające granice ich wytrzymałości, a wiadomo, że Fitzek świetnie się w takich sprawach czuje. Napięcie nie siada nawet na moment, a ilością zwrotów akcji i wydarzeń podnoszących ciśnienie można by swobodnie obdarować kilkanaście kryminałów. Czego tu nie ma? Walki o życie, wypadki, zabójstwa, samobójstwa, tortury, ofiary i mordercy, no ja nie mogę po prostu, jakie to wszystko dobre i idealnie zaplanowane jest! Nawet miejsce na wbijanie szpili niemieckiemu systemowi prawnemu się znalazło (co swoją drogą jest całkiem słuszne i nieźle spina całą intrygę razem).
No ale jako że Fitzka to ja już wychwaliłem na LC wystarczająco, przydałoby się też powiedzieć co nieco o drugim autorze (choć szczerze mówiąc sądzę, że geniusz powieści i tak w 97% leży w Mistrzu Obłędu). Michael Tsokos mocno zasłużył sobie na miano "najwybitniejszego niemieckiego eksperta medycyny sądowej". Jego wstawki opisujące nie tylko przebieg sekcji zwłok, ale też rany zadawane ofiarom (albo bohaterom) czy wyjątkowo dokładne oddanie szczegółów rozkładających się ciał i zmian w nich zachodzących bardzo dobrze wkomponowują się w treść książki i potęgują doznania z nią związane. Gnijące ciała, rozcinanie brzuchy i wyjmowanie rzeczy z gardeł, lubicie to? Więc Tsokos to człowiek dla Was.
No co ja mogę napisać tu, no? Jak jeszcze można zachwalić tego autora (i jego kolegę tym razem)? Liczba synonimów do słowa "doskonały" jest przecież ograniczona. Polecam, jasne, weźcie to przeczytajcie, serio. Wstyd nie znać.
Pamiętacie, jak się ostatnio zachwycałem Fitzkiem? I wcześniej też, i jeszcze wcześniej i jeszcze? Zgadnijcie co? Znów będę to robił! No ale co ja poradzę, że "Odcięci" to książka na pięć z plusem i że ma wszystko, czego potrzeba w naprawdę dobrym thrillerze?
Sprawa wygląda tak - Paul Herzfeld, profesor medycyny sądowej, znajduje w zmasakrowanym ciele kobiety numer swojej...
2016-12-27
Kolejny punkt dla pana Chmielarza i kolejny minus dla mnie za tak późne tego autora odkrycie.
Historia policyjnego śledztwa dotyczącego seryjnego, warszawskiego podpalacza to perfekcyjnie skonstruowany kryminał, doskonały przykład, jak się intrygę powinno budować. Jest tu wszystko, czego od takiej opowieści można wymagać - jest cała masa tropów, czasem mylnych, a często powracających po kilku rozdziałach, stanowiąc kolejny element układanki; są również zaskoczenia i to z rodzaju tych naprawdę mocnych, oczywiście nie mogło zabraknąć również kapitalnych postaci - stwierdzam w tym momencie, że to właśnie ich kreacja jest największym atutem pana Chmielarza, Jakub Mortka ze swoim uporem i ambicją i całą masą wad daje się bardzo szybko polubić, a drugi plan uderza w czytelnika swoim "nie byciem" idealnym, dzięki czemu - i wciąż nie wiem, czy jest to minus czy nie, wszak to kryminał - obyczajowe wątki czyta się często z większą ciekawością niż te policyjne. A zakończenie to już w ogóle inna kwestia, jest niesamowicie satysfakcjonujące, a ostatnie zdania epilogu autentycznie cieszą.
No nie ma się w zasadzie do czego przyczepić. Pan Chmielarz po raz kolejny mi udowodnił, że polski świat kryminału nie ustępuje w niczym innym światom (na swoją obronę powiem znów, że nie wiem, dlaczego kiedyś myślałem, że jesteśmy gorsi) i coraz pewniej pnie się w górę rankingu ulubieńców, z wielkimi szansami na podium.
Kolejny punkt dla pana Chmielarza i kolejny minus dla mnie za tak późne tego autora odkrycie.
Historia policyjnego śledztwa dotyczącego seryjnego, warszawskiego podpalacza to perfekcyjnie skonstruowany kryminał, doskonały przykład, jak się intrygę powinno budować. Jest tu wszystko, czego od takiej opowieści można wymagać - jest cała masa tropów, czasem mylnych, a często...
2016-10-20
Jestem odrobinę skołowany. I wyczerpany. Nie wiem co się dzieję i zapomniałem, jak się nazywam. Chodzę też po pokoju i zapisuję ściany słowami "jak" i "dlaczego". Winnym mojego obecnego stanu jest jeden człowiek, mistrz obłędu. Nazywa się Sebastian Fitzek i napisał "Pasjonata Oczu" - gwałciciela mózgu wśród książek.
Sprawa wygląda tak - w Berlinie działa nie do końca normalny psychopata, Zarin Suker, który uwielbia otwierać kobietom oczy i to dosłownie, odcinając im powieki. Policja jest oczywiście bezradna, do pomocy zaprasza więc Alinę Gregoriev, medium, która za pomocą dotyku potrafi zajrzeć w umysł ludzi. Ta zgadza się i w tym momencie uwalnia potężną spiralę przemocy i okrucieństw. Tymczasem jej dobry znajomy - Alexander Zorbach - mógłby jej w tym pomóc, ale, jak twierdzą wszyscy, znajduje się na tamtym świecie.
No... ten Fitzek to jest jednak gość. Mówi się, że sequel jest zawsze gorszy od poprzednika, ale Niemiec stwierdził, że skoro i tak się wśród pisarzy wyróżnia, to można i tę zasadę obalić. Zadanie było ciężkie, bo "Kolekcjoner Oczu" był książką w każdym aspekcie doskonałą, ale ogłaszam, że "Pasjonat..." bardzo często mu dorównuje, momentami nawet przewyższając. Tu po prostu cały czas coś się dzieje. Fitzek nie ma zamiaru spowalniać ani na moment za pomocą niepotrzebnych opisów czy przesadnie urozmaiconych dialogów. Jedzie z akcją od pierwszej strony, dzieląc fabułę na dwóch bohaterów, dzięki czemu zabawa z serii "ciekawe, jak to połączy" cieszy bez przerwy. Klasycznie dla siebie miesza w głowie czytelnika, zaskakuje tam, gdzie trzeba i tworzy wielki labirynt wskazówek, które w pewnym momencie spotykają się w najprostszym, a jednak najbardziej szokującym momencie.
Poza tym jego wyobraźnia to kopalnia świetnych pomysłów. "Pasjonat" już jako książka o samym Sukerze sprawdza się bardzo dobrze, całe szczęście jednak Fitzek dopieszcza ją elementami związanymi z poprzednią historią, łącząc oba śledztwa w spójną całość. Tak szczerze to nawet nie do końca mi to pasowało, bo wydawało się wymuszone, słabe i w pewnym sensie niepotrzebne. Oczekiwałem o wiele więcej od starcia Zorbacha z Kolekcjonerem i w pewnym momencie powieści byłem nawet trochę na autora obrażony, że traktuje to bez należytej uwagi, ale... zaufajcie mi, Fitzek po prostu nie zawodzi i w końcu nadejdzie moment, kiedy wszystkie elementy zaczną do siebie pasować. I stworzy zakończenie nie tylko zaskakujące i logiczne, ale też przygnębiające i satysfakcjonujące.
Czy mogę się do czegoś przyczepić? Chyba tylko do polskich wydawnictw, że wciąż czeka kilka nieprzetłumaczonych książek tego Geniusza. Bo do fabuły, postaci, stylu czy tempa zastrzeżeń mieć nie można. Oddam duszę za trzecią część.
Jestem odrobinę skołowany. I wyczerpany. Nie wiem co się dzieję i zapomniałem, jak się nazywam. Chodzę też po pokoju i zapisuję ściany słowami "jak" i "dlaczego". Winnym mojego obecnego stanu jest jeden człowiek, mistrz obłędu. Nazywa się Sebastian Fitzek i napisał "Pasjonata Oczu" - gwałciciela mózgu wśród książek.
Sprawa wygląda tak - w Berlinie działa nie do końca...
2016-10-17
Co nowego można napisać o komiksie, którym zachwycają się wszyscy i wokół którego krążą same pozytywne opinie, w tym moje? Jak nie popaść w schematy? Cóż, pewnie się nie da, bo przymiotniki takie jak "świetne" i "kapitalne" nasuwają się po przeczytaniu "Gotham Central" same. Więc raczej nie będę się wysilał i napiszę po prostu - to prawdopodobnie jedna z najlepszych (o ile nie najlepsza) historia ze świata DC.
Policjanci z Wydziału do Przestępstw Poważnych łatwego życia to nie mają. Nie tylko wiecznie są w cieniu Batmana, który robi to, co ważne i to, co dobre, nie tylko są po prostu ludźmi w świecie przepełnionym wariatami, psycholami i nadprzyrodzonymi mocami, ale też wciąż kopie ich po prostu życie, w Gotham najtrudniejsze.
Najważniejszy w każdej historii jest bohater. To on powinien ciągnąć fabułę, a nie na odwrót. Brubaker i Rucka doskonale to rozumieją i jak najmocniej starają się urealnić swoich policjantów. To banda ludzi, którzy starają się robić dobrze i zgodnie z zasadami w świecie, który tych zasad nie zna. W świecie, który robi wszystko, żeby uprzykrzyć im życie. Przy tym wszystkim starają się też zachowywać jak definicja normalnego człowieka, takiego z krwi i kości - mają swoje wady, nie ukrywają ich, ale przy okazji też szanują się nawzajem i dbają o działanie zgodnie z prawem. Nawiązują mocną więź z czytelnikiem, co bardzo boli, bo scenarzyści w ogóle ich nie oszczędzają. Gotham City jest przecież wybitnie okrutne i przygnębiające, zbrodnia to codzienność. Jakie szanse mają policjanci w starciu z Jokerem czy Mad Hatterem?
Brubaker i Rucka fantastycznie dawkują napięcie. Ich seria dojrzewa z każdym numerem, zmieniając się z prostych śledztw w mocno pokomplikowane sprawy czy też (jak w historii z Jokerem) wciągające kino akcji z wyścigiem z czasem w tle. Kiedy dodać do tego wciąż ewoluujących bohaterów i zacieśniające się relacje między nimi w czasach największego kryzysu, powstaje komiks doskonały. Wyjątkowo dojrzały, dołujący, prawdziwy. Świetny przykład dla tych, którym powieści graficzne kojarzą się z infantylnością i kiczem.
Zakończyć ten wywód można tylko i wyłącznie cytując Duane'a Swierczynskiego i jego przemowę w drugim tomie GC - "Kto chciałby spędzać czas z facetem przebranym za ogromnego nietoperza, skoro można pracować z nimi?" Nic dodać, nic ująć.
Co nowego można napisać o komiksie, którym zachwycają się wszyscy i wokół którego krążą same pozytywne opinie, w tym moje? Jak nie popaść w schematy? Cóż, pewnie się nie da, bo przymiotniki takie jak "świetne" i "kapitalne" nasuwają się po przeczytaniu "Gotham Central" same. Więc raczej nie będę się wysilał i napiszę po prostu - to prawdopodobnie jedna z najlepszych (o ile...
więcej mniej Pokaż mimo to
Całkiem niezłe to było, przyznam. Tak w skrócie - młody, zamknięty w sobie koleś imieniem Jan rozpoczyna pracę w przedszkolu sąsiadującym ze szpitalem psychiatrycznym o moocno zaostrzonym rygorze. Ma swoje tajemnice i ma swoje motywy, ale jakie konkretnie? Ja wiem, trochę słabo, jak na thriller, ale książka zamiast rzucać zwrotami i scenami akcji, zdobywa uznanie niesamowicie wręcz niepokojącym klimatem. Może to przez to, że skryty facet z tajemnicami spędza mnóstwo czasu z dziećmi, nie wiem, ale jest w tej książce coś tak niebezpiecznie pociągającego... tak, jak potrafi być dobrze rozpisany psychopata. Dlatego też nie przeszkadza nic a nic rozciągnięta akcja, przeskoki w czasie i spokojne, nie wprowadzające nic dialogi. Bo tajemnica bohatera po raz pierwszy - tak, uwaga, to ten moment, kiedy w końcu mi się to podoba - naprawdę intryguje (choć nie jest tak naprawdę mroczna, a bardziej przygnębiająca) i nie jest tylko elementem jego jakże skomplikowanej kreacji (jak to w kryminałach często bywa), a naprawdę wciągającym wątkiem z poważnym wpływem na charakter i fabułę. To chyba największy plus. Choć bardzo doceniam też przedstawienie głównej żeńskiej postaci. Często się zdarza, że w przypadku thrillerów kobiece bohaterki to spore minusy, tutaj? Nic z tych rzeczy. Pomysłowa i przesympatyczna bohaterka plus bardzo ważny dla fabuły element. Mógłbym się trochę przyczepić do końcówki, bo nie do końca pasuje do tej akurat powieści, jest zbyt intensywna, ale wiąże się z nią świetny zwrot akcji - ten z rodzaju tych, co to zmieniają sposób patrzenia na całą historię. Super.
Polecam jak najbardziej i mówię "do rychłego zobaczenia" autorowi.
Całkiem niezłe to było, przyznam. Tak w skrócie - młody, zamknięty w sobie koleś imieniem Jan rozpoczyna pracę w przedszkolu sąsiadującym ze szpitalem psychiatrycznym o moocno zaostrzonym rygorze. Ma swoje tajemnice i ma swoje motywy, ale jakie konkretnie? Ja wiem, trochę słabo, jak na thriller, ale książka zamiast rzucać zwrotami i scenami akcji, zdobywa uznanie...
więcej Pokaż mimo to