-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2018-01-27
2017-02-24
(Nie chciałem dać tej książce dychy tak naprawdę. Ale postanowiłem ocenić ją przez cobenowe standardy i w tej kwestii na nic innego nie zasługuje. No i wypadałoby mojemu ulubionemu pisarzowi choć raz dyszkę dać, więc czemu by nie tutaj)
Słyszałem o tym przy okazji „Tęsknię za Tobą”, słyszałem przy „Nieznajomym”, ale dopiero teraz nadszedł czas, w którym i ja mogę głośno zakrzyknąć te piękne, przynoszące mnóstwo ulgi hasło – Nasz kochany, łysy mistrz kryminału po kilku wpadkach znów jest w formie!
Nowy Coben to dla mnie sporych rozmiarów literackie święto. Oczekiwania zawsze są ogromne, dni kolejno przekreślane w kalendarzu, wszelkiego rodzaju recenzje czytane gdzie się da… rozumiecie. Podnieceniu towarzyszy też strach, potwierdzony kilkoma przykładami, tym razem jednak Coben nie tylko zaspokaja wszystkie pokładane w nim nadzieje, ale i wykracza poza własne, tak mocno utarte schematy. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że lepszej książki od czasów „W Głębi Lasu” to on nie napisał. (oczywiście nie mówimy tu o cyklu Myron/Win, te książki są poza skalą). Do rzeczy.
Maya Stern, była pani żołnierz, nadal stara się pozbierać po śmierci siostry i męża. Próbując poukładać sobie życie samotnej matki, walczy ze wspomnieniami zabijanych cywilów. I kiedy już jako tako to wygląda, na nagraniu z domowej kamery widzi własnego męża. A przecież była świadkiem jego morderstwa. Czyżby popadała powoli w obłęd? Komu można ufać?
Ale zapachniało „Nie mów nikomu”, co nie? I „Mistyfikacją”. I „Tęsknię za Tobą”. I pewnie czymś tam jeszcze, o czym zapomniałem. Tak, powracający zza grobu ludzie w niewyjaśnionych okolicznościach to coś, co Coben lubi najbardziej. Stąd spore obawy, że zaraz schematami poleci, a historia połączy intrygę z ckliwością po „zmarłym” małżonku. Ale spoko, tak naprawdę mąż na kamerce jest tu tylko punktem wyjściowym. Okazuje się, że intryga zahaczać będzie o zupełnie inne kwestie, dające o wiele większe pole do popisu niż proste romansowanie kryminalne. Maya jako weteranka ma sporo własnych problemów, a kiedy okazuje się - a jakże! – że może ufać tylko sobie, do książki potajemnie wkrada się atmosfera paniki i obłędu. I chyba dzięki temu tak dobrze się to czyta. Coben, znany z tego, że mąci, kręci i kombinuje jak szalony, tu uspokaja się ze zwrotami akcji kosztem porządnego budowania napięcia. Leje dużo wody, buduje przydługie opisy i mocno skupia się na psychice i odczuciach Mayi, aż tu nagle strzela cię po mordzie tym, co zaskakujące i nieoczekiwane. Chyba za to wszyscy go uwielbiamy. Największy plus jednak za zakończenie - jest tak bardzo inne od wszystkiego, co cobenowate, że zastanawiałem się, czy ktoś mi książek nie podmienił. Bardzo się cieszę, że pisarz ten w końcu pojął, że tak też można kończyć książki.
Nie wiem, czy tak naprawdę mam się do czego przyczepić. Początek książki trochę kiepsko mi się czytało. I Maya mnie wtedy wkurzała. I w ogóle mam wrażenie, że w trakcie pisania Coben chyba sobie przerwę od pisania zrobił, bo w pewnym momencie książka zmienia styl, nabiera sporo „cobenowatości”, robi się nawet czasami zabawna, a bohaterowie wzbudzają sympatię, zamiast irytacji.
No cóż, pozostaje tylko rzec, że nie mogę nawet na głos powtórzyć tytułu, bo pan Coben oszukał mnie jak dzieciaka po raz kolejny i mam nadzieję, że będzie mnie oszukiwał jeszcze przez dłuższy czas. ALL HAIL COBEN!
(Nie chciałem dać tej książce dychy tak naprawdę. Ale postanowiłem ocenić ją przez cobenowe standardy i w tej kwestii na nic innego nie zasługuje. No i wypadałoby mojemu ulubionemu pisarzowi choć raz dyszkę dać, więc czemu by nie tutaj)
Słyszałem o tym przy okazji „Tęsknię za Tobą”, słyszałem przy „Nieznajomym”, ale dopiero teraz nadszedł czas, w którym i ja mogę głośno...
2016-09-20
Tak dawno nie widziałem się już z Cobenem, że byłem przekonany, iż nasze kolejne spotkanie przebiegnie idealnie. Że będą ochy i achy, że będą twisty i szczęki na podłodze i cała reszta rzeczy istotnych dla dobrego, kryminalnego czytania. Aż żal, że musiało paść akurat na "Mistyfikację"...
Laura i David to niemalże para idealna. Super przepiękna modelka i właścicielka domu mody i najlepszy i najpopularniejszy koszykarz świata brzmi całkiem nieźle. Aż szkoda, żeby stało się coś złego... iiii David nie żyje. Oficjalna wersja wydarzeń? Wypadek przy kąpieli w oceanie. Ale Laura nie chce tego zaakceptować i zaczyna doszukiwać się w tej sprawie błędów i luk. Może to samobójstwo, a może morderstwo? A może upozorowana śmierć? Spirala śmierci i intryg klasycznie się powiększa.
PRZEWIDYWALNOŚĆ. Oto słowo, którego w życiu nie powiązałbym z Cobenem i którego nigdy nie miałem zamiaru użyć, opisując jego książkę. A jednak. Autor słynący z tego, że kręci tak długo, aż trzeba mu na słowo wierzyć, że intryga ma sens, w "Mistyfikacji" w tej kwestii mocno zawodzi. Warto wspomnieć, że książka napisana została dawno, dawno temu i Harlan na wszelki wypadek o tym wspomina, może nawet lekko się usprawiedliwiając. No i ten fakt widać niemalże w każdej sprawie. Jak już pisałem, główna intryga jest po prostu słaba. Bardzo wolno się rozkręca, nie podrzuca prawie w ogóle fałszywych tropów i dla wieloletnich czytelników stanowi bardzo łatwą łamigłówkę. Jedną z najlepszych rzeczy, kojarzącą mi się z tym pisarzem jest sposób czytania przeze mnie końcówek książek. Kiedy siedzę, kartkuję, przewalam się i myślę, że chciałbym już skończyć, żeby wiedzieć co i jak, ale jednak za fajnie się czyta, więc niech się nie kończy. A tu? Kompletne zero emocji, brak napięcia, przerzucanie kartek tylko po to, żeby nie porzucać lektury. Styl też dopiero się wyrabia, strasznie dużo leje się tu wody - serio, intryga na dobre zaczyna się koło 250 strony, wcześniej to ciągłe przypominanie nam, że Laura i David to para idealna (wiemy! nie potrzeba nam dowodu numer 476!), a także niepotrzebne opisy i zagłębianie się w życia bohaterów trzeciego planu. Książkę swobodnie można byłoby skrócić o kilkaset stron i tylko by na tym zyskała. Ale to wszystko to i tak nic, jeśli spojrzy się na...
Postaci! Oczywiście, chyba każda moja cobenowa opinia zawiera mój wywód na temat bohaterów, gdzie rozpisuję się, jacy to są spoko i dlaczego trzeba ich lubić. Bo jednym z większych talentów Harlana jest to, jak obdarza papierowe postaci dwoma lub maksymalnie trzema cechami, nakreśla ich bardzo sympatycznie, a potem tworzy więź z czytelnikiem. O prawie wszystkich bohaterach "Mistyfikacji" mogę powiedzieć tyle - po prostu są. Jestem przekonany, że za tydzień nie będę pamiętał nikogo poza główną bohaterką. Choć o niej i o jej bliskich też za wiele do powiedzenia mieć nie będę - są zbyt wyidealizowani. Wszyscy piękni, bogaci, wykształceni, zabawni, mili.. ech, do porzygu. W jakim Ty świecie żyjesz, Harlan?! Na tym perfekcyjnym tle wyróżnia się jedynie mój faworyt, Stan Baskin - bohater z charakterem, wadami i przechodzący autentyczną przemianę - ale jak na złość Coben wybitnie go nienawidzi i bardzo mnie tym krzywdzi.
Boli mnie to, bo Coben to mój ulubiony autor i nie lubię go krytykować. No ale kiedy wydaje kryminał, którego nie broni ani intryga, ani styl, ani nawet bohaterowie, no to nie ma litości. Niech Harlan już lepiej nie zagląda do szuflady (no chyba że jakiś zaginiony Myron tam leży), a jeśli już to zrobi, to niech złamie zasadę, którą gardzi w przedmowie i poprawi. Pięć gwiazdek, bo pana, panie Coben, uwielbiam, ale "Mistyfikacja" na pewno nie była lekturą przyjemną :(
Tak dawno nie widziałem się już z Cobenem, że byłem przekonany, iż nasze kolejne spotkanie przebiegnie idealnie. Że będą ochy i achy, że będą twisty i szczęki na podłodze i cała reszta rzeczy istotnych dla dobrego, kryminalnego czytania. Aż żal, że musiało paść akurat na "Mistyfikację"...
Laura i David to niemalże para idealna. Super przepiękna modelka i właścicielka domu...
2016-03-22
Czy ostatnia część trylogii o Mickeyu sprawdza się jako wyjaśniająca wszystko część, zaspokajająca niepewność? Nie do końca. Czy sprawdza się jako epicki finał zakończony starciem z głównym wrogiem? Też raczej nie. No to może jest po prostu świetnym kryminałem z konkretnymi zaskoczeniami z lekko satysfakcjonującym zakończeniem? Zdecydowanie tak.
Mickey to zajęty człowiek. Schronisko Abeona nie daje mu spokoju, męczą go duchy przeszłości, ponadto rozpoczyna się koszykarski sezon w szkole. Gdyby jednak było to dla niego za mało, okazuje się, że w sportowej drużynie doszło do problemów ze sterydami (sprawę zgadza się sprawdzić Mickey), chłopak jego przyjaciółki Emy zaginął (sprawę zgadza się sprawdzić Mickey), a wyjaśnienie śmierci jego ojca jest tak blisko jak nie było jeszcze nigdy.
Jeśli rozpatrywać "Odnalezionego" jako po prostu młodzieżowy kryminał, książka wypada świetnie. Śledztwa Mickeya są poprowadzone sprytnie, szybko i we wciągający sposób, a finałowe rozwiązania potrafią zaskoczyć (pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jedno zaskoczenie to poziom dorosłego Cobena, dałem się nabrać jak dziecko). Bohaterowie są sympatyczni (poza Emą, która jest - o dziwo - jeszcze gorsza niż wcześniej), dzięki ci Harlan, że pozwoliłeś się popisać Łyżce, dając mu najwięcej do roboty i udowadniając, że od początku był nie tylko najlepszym bohaterem, ale i trzonem zespołu.
Jeśli jednak spojrzeć na powieść jak na finałową część trylogii, wypada trochę słabiej... Główny wątek ojca Mickeya ponownie potraktowany jest bez należytej staranności, gdzieś tam coś tam ktoś wspomina, dwa rozdziały poświęcone są Rzeźnikowi i nagle wszyscy o tym zapominają. Coben nie wyjaśnia całej masy szczegółów związanych z tą sprawą, a i samo jej zakończenie wygląda tak, jakby termin gonił autora. W ogóle mam wrażenie, że książka została ucięta pod koniec, jakby brakowało kilku rozdziałów, bo wątki obyczajowe Mickeya i jego kolegów nie są kompletnie dokończone. Nie mam pretensji do samej fabuły, ale do wykonania jak najbardziej.
Mimo wszystko nie uważam czasu spędzonego przy tej serii za stracony. Było przyjemnie, było zaskakująco szybko, no i cykl ten posiadał wszystkie cechy cobenowej literatury, także fanom autora powinien spodobać się w stu procentach.
Czy ostatnia część trylogii o Mickeyu sprawdza się jako wyjaśniająca wszystko część, zaspokajająca niepewność? Nie do końca. Czy sprawdza się jako epicki finał zakończony starciem z głównym wrogiem? Też raczej nie. No to może jest po prostu świetnym kryminałem z konkretnymi zaskoczeniami z lekko satysfakcjonującym zakończeniem? Zdecydowanie tak.
Mickey to zajęty człowiek....
2014-11-03
COBEN WRACA DO FORMY!
HARLAN ZNOWU W SWOIM ŻYWIOLE!
Takie i inne teksty można było przeczytać zaraz po premierze Missing You. Czy prawdziwe? Cóż...
Na dobrą sprawę Missing You ma wszystko to, do czego Harlan nas przyzwyczaił:
Ciekawa intryga? Jest!
Twisty co parę stron? Są, a jakże!
Niewiedza do ostatniej strony? Całe szczęście jest!
Lekki, ale wciąż wciągający styl i wyważony humor? No, czy książka Cobena mogłaby bez nich powstać?
Ale zaraz, czegoś tu brakuje... Właśnie, Coben na przestrzeni lat przyzwyczaił nas do tego, że tworzy spoko postaci, które lubimy właśnie dlatego, że są spoko. Ale tutaj? Ranyyy, Missing You to niekończąca się zbieranina najgłupszych i najdziwniejszych bohaterów w cobenowej historii. Nie wiem Harlan, pod wpływem byłeś? Zaczynając od kompletnie nieporadnej głównej bohaterki, która, przypominam jest dorosłą, dojrzałą policjantką (!!), a potrafi tylko biadolić i rozpaczać (chociaż zdarza jej się zachować jak przystało na zawód, więc tutaj to tylko moje czepialstwo), przez jakiegoś psycho-mięśniaka-debila-ex męską prostytutkę, który w przerwach między mordowaniem i torturowaniem bawi się z psem jak gdyby nigdy nic; mamy też wyraźnie zaznaczone, że KAŻDY facet w Nowym Jorku to dupek, który nie potrafi szanować kobiet i próbuje je podrywać na żałosne teksty żywcem wzięte z dowcipów; kończąc (oczywiście) na - uwaga! - pół czarnym Żydzie, geju, transie, schizofreniku, trenerze jogi o jakże zwykłym imieniu Aqua... WHAT THE HELL?! Założę się o stówę, że na pewno był też rudy! Sympatyczne postaci jestem w stanie policzyć na palcach i to jednej ręki!
Mógłbym też przyczepić się do samej końcówki, ale bezspoilerowo ciężko będzie się za to zabrać, więc powiem tylko, że ostatnim rozdziałem Coben konkretnie zgwałcił dobrą powieść. Titusowa intryga sama w sobie była w porządku (malutkie mankamenty o których nie warto tu wspominać), ale wątek ojca Kat już od początku wydawał się podejrzany i byłem pełen obaw, czy przypadkiem nie zespuje mi czytania. Cóż... zepsuł.
A to wielka szkoda, bo byłem gotów zostać jednym z głoszących hasła z początku opinii, jednak ostatecznie Missing You trafia do środka cobenowej tabeli. Gdzie jej tam do takiej Głębi Lasu czy Jedynej Szansy? Mimo wszystko, styl, humor i tempo książki zasługują na spore uznanie; oby następnym razem Harlan postarał się bardziej, a najlepiej to niech wraca do Myrona! :)
COBEN WRACA DO FORMY!
HARLAN ZNOWU W SWOIM ŻYWIOLE!
Takie i inne teksty można było przeczytać zaraz po premierze Missing You. Czy prawdziwe? Cóż...
Na dobrą sprawę Missing You ma wszystko to, do czego Harlan nas przyzwyczaił:
Ciekawa intryga? Jest!
Twisty co parę stron? Są, a jakże!
Niewiedza do ostatniej strony? Całe szczęście jest!
Lekki, ale wciąż wciągający styl i...
2014-11-06
Jakże miła odmiana po przeciętnej Missing You!
Powrót do Myrona okazał się jedną z najlepszych literackich decyzji tego roku. Fakt, że w przeszłości podchodziłem do Błękitnej Krwi aż 4 razy (!!!) jest dla mnie równie niepojęty jak to, że tak bardzo mogą się różnić poziomami nowe i stare twory Cobena!
Tu wszystko jest perfekcyjne, poczynając od znakomitej intrygi - gdzieś tak na pięćdziesiąt stron od końca zacząłem się nerwowo wiercić i niecierpliwie liczyć strony, a to znak, że coś mnie naprawdę wciąga - przez styl, oczywiście postaci! No kurde, jak się to czyta, to aż się nie chce wierzyć, że ten sam pisarz stworzył Kat Donovan (Missing You się kłania)! Co trzecie zdanie wywoływało u mnie przynajmniej cichy śmiech, szacun! Tempo jest niesamowite, a Myron w takiej formie, że nawet nie odczuwa się braku Wina (co prawda jak już się pojawia to kradnie dla siebie cały rozdział). Nawet jeśli niektóre wątki są wtórne, to przedstawione zostają w tak sprytny sposób, że nawet nie jestem w stanie mieć o to pretensji.
Oczywiście nie jest to książka idealna, ale minusy, które podam linijkę niżej są dość... niedojrzałe? Za największą wadę uważam to, że za mało jest w niej ukochanej przeze mnie kobiety Myrona - Jessiki, która jak najbardziej zachęcała mnie do czytania kolejnych części cyklu. Wątek golfa - najnudniejszego sportu na Ziemi - też mi nie przypasował, ale na szczęście jest przedstawiony tak, że nawet kompletny laik (czyli ja) we wszystkim się połapie. Brak Wina! Jak tak można!
W sumie te minusy wyjęte trochę z przysłowiowego tyłka, zdecydowanie po to, żeby opinia była dłuższa... W każdym razie:
Bardzo dobrze było ponownie poczuć tą "harlanowość", której tak mi ostatnio brakowało. Bardzo dobrze było ponownie odczuwać satysfakcję po rozwiązanej razem z Bolitarem sprawie. Ale najlepiej jest znowu nie móc się doczekać, aż sięgnie się po kolejną cobenową książkę - za tym tęskniłem chyba najbardziej :)
Jakże miła odmiana po przeciętnej Missing You!
Powrót do Myrona okazał się jedną z najlepszych literackich decyzji tego roku. Fakt, że w przeszłości podchodziłem do Błękitnej Krwi aż 4 razy (!!!) jest dla mnie równie niepojęty jak to, że tak bardzo mogą się różnić poziomami nowe i stare twory Cobena!
Tu wszystko jest perfekcyjne, poczynając od znakomitej intrygi - gdzieś...
2014-11-16
Z początku zapowiadająca się na najgorszą książkę Cobena, ostatecznie zarobiła sobie tylko miano najgorszej części myronowego cyklu. Znowu największą winą obarczę zbyt rzadkie pojawianie się best friendsów głównego bohatera (co prawda Win robi typowe, lockwoodowe, kapitalne wejście w połowie książki i zdecydowanie ratuje ją przed upadkiem), a i sam Bolitar jakby nie jest sobą - tylko przy Winie rzuca sucharami na prawo i lewo, nie pije przesadzonych ilości yoo-hoo (!!), nie wpada w oko co drugiej pannie z Nowego Jorku. Intryga nie wciąga, miałem konkretnie gdzieś co, kto i dlaczego. Tropy też podrzucane niechętnie przez Harlana, wszystko było jakieś takie nijakie... Na szczęście w pewnym momencie każdy aspekt robi kolejny stuosiemdziesięciowy obrót (a to za sprawą -dzięki bogu! - usunięciu z pierwszego planu jednego z bohaterów) i powieść wraca na właściwe tory. Znów czyta się świetnie, znów przewraca się niecierpliwie strony, znów jest myronowo. I właśnie za to szóstka, bo mogło być o niebo lepiej, a jest tylko dobrze.
Z początku zapowiadająca się na najgorszą książkę Cobena, ostatecznie zarobiła sobie tylko miano najgorszej części myronowego cyklu. Znowu największą winą obarczę zbyt rzadkie pojawianie się best friendsów głównego bohatera (co prawda Win robi typowe, lockwoodowe, kapitalne wejście w połowie książki i zdecydowanie ratuje ją przed upadkiem), a i sam Bolitar jakby nie jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-25
Uwaga! Będę się zachwycał!
Pół roku. Tyle trwała moja rozłąka z Cobenem. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia! Że co, że niby chciałem odpocząć od jego stylu albo powtarzających się twistów? Jasne, jakby to mi kiedyś przeszkodziło w czytaniu czwartej książki pod rząd! A może miałem w trakcie tych sześciu miesięcy coś lepszego do czytania? To też raczej odpada... w każdym razie nigdy więcej takich przerw, bo Coben jest rewelacyjny!!!
Zarys fabuły nie zaskakuje - dawny klient Myrona (nowość!) zostaje zamordowany, a ulubienica męskiej części czytelników, Esperanza, oskarżona o tą właśnie konkretną zbrodnię. Nasz drogi Bolitar jest zmuszony przerwać urlop i wyjaśnić wszystkim dookoła, że jak zawsze się mylą, a prawda leży w głęboko zakopana w przeszłości.
Stuprocentowa Cobenowatość - sportowe sprawy, miłosne zawody, zagadki z przeszłości, myronowa obyczajówa, od groma przezabawnych (prawie zawsze) one-linerów, hektolitry yoo-hoo i cała gama drugoplanowych postaci, z których każda kolejna jest lepsza od poprzedniej. Typowy fan Harlana nie może czuć się niezaspokojony po tego typu czterystu stronach. Szczególnie, że sama intryga też poplątana jak zwykle. Coben kręci, Coben męci, Coben wprowadza zamęt i wszystko mogłoby być niemalże na 10/10, gdyby nie wydawnictwo Albatros... Kto choć raz czytał od nich kryminał ten się nauczył, że opisy z tyłu okładki to w zasadzie jedne, wielkie spoilery. W "Ostatnim Szczególe" to już się w ogóle popisali, bo zepsuli mi całą radość z końcówki opowieści :( Całe szczęście to tylko ich wina, więc do Harlana się nadal nie mam o co przyczepić.
Jednak to wcale nie fabuła, nie dialogi, nawet nie Myron wynoszą "Ostatni Szczegół" na wyżyny cobenowego rankingu. Autor usuwając z pierwszego planu Esperanzę, eliminując również (zapłaczę w tej chwili) Jessicę, wieloletnią miłość Myrona (i moją), musiał czymś zapełnić poświęcane im wcześniej strony. Co prawda kilka z nich daje Wielkiej Cindy, która nabiera tu cech ludzkich, co dalej nie przeszkadza Harlanowi na wjeżdżanie na jej wygląd z każdej strony (może jestem żałosny, ale wciąż mnie to bawi). Mimo to, któż lepiej nadaje się na gwiazdę tej książki niż Windsor Lockwood III?? Uwielbiam tę postać od samego początku, ale poziom, jaki osiągnął tutaj jest w zasadzie niemierzalny. Popaprana, a jednak poprawna logika; czysty chłód i spokój, precyzja, mord w oczach, kapitalne zainteresowania i zdolność ogarnięcia się nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Do tego reakcje wszystkich postaci na samo wspominanie o Winie... coś wspaniałego! "Ostatni Szczegół" to nic innego, jak czterystustronicowy hołd Cobena oddany właśnie tej postaci. Chwała mu za to!
Aż mnie smutek bierze jak sobie pomyślę, że to już ponad połowa myronowych przygód. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek aż tak dobrze "zakumplował" się z literackimi wymysłami. Może by tak w erze sequeli, prequeli, remake'ów i filmowych i serialowych uniwersów ktoś w końcu ogarnął porządne ekranizacje duetu Bolitar/Lockwood? (taka tam dygresja...)
W każdym razie, podsumowując Cobena i "Ostatni Szczegół" (a w zasadzie jego całą twórczość) - pełno tu schematów, powtarzających się twistów, przerysowanych bohaterów, sucharów, przydługich opisów, niepotrzebnych wątków, dorzucanych do porzygu nawiązań do Batmana z lat 60... to wszystko jest tak bardzo cudowne!
Stwierdzam bardzo, bardzo pewnie, że Harlan Coben to mój ulubiony pisarz wszech czasów :)
"Najczarniejszy Strachu", nadchodzę!
Uwaga! Będę się zachwycał!
Pół roku. Tyle trwała moja rozłąka z Cobenem. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia! Że co, że niby chciałem odpocząć od jego stylu albo powtarzających się twistów? Jasne, jakby to mi kiedyś przeszkodziło w czytaniu czwartej książki pod rząd! A może miałem w trakcie tych sześciu miesięcy coś lepszego do czytania? To też raczej odpada... w każdym...
2015-06-01
Z moimi opiniami na temat myronowego cyklu jest tak, że jak przeczytasz jedną, to tak jakbyś przeczytał wszystkie. Na początek trochę pogadam o tym, że wcale mi wytarte schematy nie przeszkadzają i że świetnie się to czyta, potem zasadzę od groma słów uwielbienia dla Myrona i Wina, chwaląc ich głównie za humor, a Wina to w sumie za wszystko, przy okazji rozpaczając, że to już ponad połowa cyklu i że chcę więcej; potem pozachwycam się intrygą, która jest tu w pytę poplątana i przyznam się do tego, że dałem się znów nabrać na te same zwroty... i tak dalej, i tak dalej...
Tylko że nie mogę oprzeć się wrażeniu, że czegoś mi w "Najczarniejszym Strachu" zabrakło. Podejrzewam, że to zakończenie mnie z lekka zawiodło. Nie zrozumcie mnie źle, jest zaskakujące i pomysłowe, ale to już u Cobena klasyka. Mam nieodparte wrażenie, że był tu potencjał na coś dużo potężniejszego. W końcu cała intryga opierała się na seryjnym porywaczu Siej Ziarno (swoją drogą kapitalna ksywa), którego opisy i dialogi tworzyły klimat mroku i tajemnicy, kojarzący się z ciemną piwnicą, w której gość w nieskazitelnie czystym stroju sam buduje trumnę przy akompaniamencie muzyki klasycznej. I właśnie przez ten klimat zakończenie wydaje się bardzo łagodne, delikatne wręcz i (przynajmniej dla mnie) nie do końca satysfakcjonujące.
No i pozostaje sam fakt obyczajówki. Cała historia, jak i śledztwo zaczynają się od poszukiwań przez Myrona dawcy szpiku dla swojego syna, którego istnienia nie był nasz bohater świadom. Oczywistym więc wydawałoby się wrzucenie dziecka do grona bohaterów drugoplanowych, żebyśmy mogli się z nim zapoznać i żeby go było szkoda. Niestety mały Jeremy na pierwszych 380 stronach dostaje chyba pół, a i tam wypowiada tylko słowo "cześć!". Przez to ciężko przeżywać emocje związane z jego chorobą i paniczne poszukiwania dawcy przez Myrona. Ja na ten przykład miałem klasycznie wywalone, co się z tym dzieckiem stanie. To chyba nie tak powinno być, biorąc pod uwagę, że był to główny wątek książki. Jedyne co w obyczajówce było dobre, to sam fakt ojcostwa Myrona, jego przemyślenia i przeżycia, sposób, w jaki powoli dojrzewał do roli rodzica. Wspaniały kawał cobenowej literatury.
Ale nawet pomimo tych kilku "drobnych" wad, wciąż świetnie się bawiłem, głównie za sprawą typowych dla tego cyklu cech. Bo "Najczarniejszy Strach" to w zasadzie klon poprzednich części. A to chyba już samo świadczy o tym, że to kapitalne kryminalne czytadło.
Z moimi opiniami na temat myronowego cyklu jest tak, że jak przeczytasz jedną, to tak jakbyś przeczytał wszystkie. Na początek trochę pogadam o tym, że wcale mi wytarte schematy nie przeszkadzają i że świetnie się to czyta, potem zasadzę od groma słów uwielbienia dla Myrona i Wina, chwaląc ich głównie za humor, a Wina to w sumie za wszystko, przy okazji rozpaczając, że to...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-18
Wyznam szczerze - bałem się czytać Obiecaj mi. Cykl z Myronem to prawdopodobnie moja ulubiona seria książkowa, więc kiedy tylko dowiedziałem się, że z niewiadomych powodów autor postanowił postarzeć swoich bohaterów i w ogóle pozmieniać wszystko, co tylko się dało, lekkie obawy przerodziły się w konkretny niepokój. Całe szczęście Coben to jednak Coben i nawet w takiej sytuacji potrafi dostarczyć rozrywkę na najwyższym poziomie.
Myron już nie lubi być bohaterem, powoli układa sobie życie. Win - niestety - nie musi ratować mu życia, więc nie zabija w kozacki sposób. Wszystko wydaje się takie smętne i nudne, aż w końcu Myron decyduje się spełnić tytułową obietnicę i podwozi znajomą nastolatkę do koleżanki. Tyle że nastolatka ta od razu znika w tajemniczych okolicznościach, a nasz Bolitar czuje się na tyle winny, że od razu wraca do swojej klasyczne roli bycia bohaterem.
No to co? Pozostaje mi chyba napisać to samo, co zawsze. Classic Coben. Choć po dłuższym zastanowieniu może jednak nie tak do końca. W "Obiecaj mi" - i podkreślam, że jest to tylko moje zdanie - wyjątkowo mało się dzieje. Znaczy się, jest intryga, są tropy (choć niewiele), są podejrzani, ale wszystko rozwija się w żółwim tempie. Byłem w szoku, kiedy nie wiedząc kompletnie kto, co, gdzie i jak, a także dlaczego, dotarłem do połowy książki. Nie znaczy to oczywiście, że odbieram to jako minus. Wręcz przeciwnie, powieść tę czyta się fantastycznie, strony same się przewracają. Oczywiście kilkadziesiąt ostatnich stron to miazga, okazuje się, że wszyscy mieli coś do ukrycia, a epilog rzuca nowe światło na całość sprawy... kto czytał Cobena, ten wie.
Oczywiście żeby tu zaraz nie przesłodzić, są lekkie minusy. Pan Harlan wyjątkowo leję wodę, zmuszając dojrzałego (i to jak!) Myrona do pięknych i jeszcze dojrzalszych monologów nie wprowadzających nic konkretnego do fabuły; rzucając przez pierwsze siedemdziesiąt stron cudownymi sucharami daje nam nadzieję na typowy myronowy humor - nic z tych rzeczy! Nawet Win w tej kwestii wypada dość kiepsko; znów zabiera Esperanzę z kart książki, choć prawdopodobnie nikt go o to nie prosił (w ogóle to Esperanza z dzieckiem? what? dziecko, what?); wbija mi też nóż w serce kilka razy przypominając mi Jessikę... no nic, takie to minusiki co jakoś specjalnie na ocenę książki nie wpływają.
Jak już mówiłem, classic Coben. Jeśli ktoś przepada za pisarzem, będzie przepadać za Obiecaj mi, tak jak ja.
Wyznam szczerze - bałem się czytać Obiecaj mi. Cykl z Myronem to prawdopodobnie moja ulubiona seria książkowa, więc kiedy tylko dowiedziałem się, że z niewiadomych powodów autor postanowił postarzeć swoich bohaterów i w ogóle pozmieniać wszystko, co tylko się dało, lekkie obawy przerodziły się w konkretny niepokój. Całe szczęście Coben to jednak Coben i nawet w takiej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-21
W swojej najnowszej książce Coben pokazuje swój talent w wielu różnych aspektach - porusza ciekawy temat, wciąga, zaskakuje, wzrusza, czasem przynudza (to też trzeba umieć!) - a mimo to wciąż jakimś cudem brakuje "tego czegoś". Nie wiem, czy to typowe dla jego nowych powieści, bo to dopiero moje drugie z nią spotkanie, ale... ech, po kolei.
Tytułowy Nieznajomy pojawia się w życiu Adama Price'a i w sekundę niszczy je doszczętnie, wyjawiając mu przerażający sekret na temat jego żony. Adam konfrontuje się z małżonką, doprowadzając ostatecznie do jej ucieczki... a może jednak zniknięcia? Z każdą stroną nieobecność Corinne staje się bardziej podejrzane, a Adam klasycznie zauważa, że ufać nie można wszystkim. Tymczasem Nieznajomy nie poprzestaje na jednym sekrecie i po kolei wyniszcza inne osoby.
Zacznijmy od tego, co dobre. Sam pomysł - czyli że wyjątkowo przerażające udowodnienie, że nie istnieje coś takiego jak internetowa anonimowość - przedni. Główny bohater - zaskakująco porządny, bo mi nigdy ojcowie i mężowie u Cobena nie pasowali. Finałowy twist ostatniego rozdziału - no jasne że jest super, przecież to Coben. Chwytające za serce zakończenie, totalnie niespodziewane w thrillerze. No i oczywiście bardzo przyjemny, lekki styl, tak bardzo ułatwiający czytanie ("co? to już 374 strona?!"). Także w tych kwestiach Harlan nie zawodzi. Więc już jest ok.
A co nie wypaliło? Drugi plan jest strasznie kiepski, bohaterów jest naprawdę sporo, ale żaden nie aż na tyle wyrazisty, żeby zapamiętać go choćby z nazwiska (zdarzało mi się cofać o kilka rozdziałów i sprawdzać kto jest kto), zresztą mam wrażenie, że Coben leci tam z lekka stereotypami (duży i silny = wredny i głupi). Poza tym mam nieodparte wrażenie, że bohaterom zdecydowanie zbyt łatwo idzie. Coben nie stawia przed nimi prawie żadnych wyzwań. Gdy tylko wymyślą sobie jakiś plan działania, wszystko idzie idealnie. Żadnych pułapek, żadnych problemów, zero napięcia. No i wodolejstwo, rany boskie! Ja rozumiem, że Adam to ojciec rodziny, ale jego wywody na temat żony i dzieci to momentami kompletna nuda i niepotrzebne zajmowanie stron. Do tego jeszcze wątek lacrosse'a, rozwinięty daleko poza granice możliwości. To chyba tyle.
Nie jest źle. Bawiłem się przednio, jak już pisałem wcześniej. Może gdyby Coben skupił się bardziej na internetowej tematyce zamiast harlequinowej historii Adama i jego rodziny, wypadłoby lepiej. A może jestem z lekka krytyczny, bo "Nieznajomy" wpadł mi w ręce sekundę po czytaniu Myrona? Kto wie, w każdym razie wcale nie odradzam, bo Nieznajomy to wciąż kawał niezłego thrillera.
W swojej najnowszej książce Coben pokazuje swój talent w wielu różnych aspektach - porusza ciekawy temat, wciąga, zaskakuje, wzrusza, czasem przynudza (to też trzeba umieć!) - a mimo to wciąż jakimś cudem brakuje "tego czegoś". Nie wiem, czy to typowe dla jego nowych powieści, bo to dopiero moje drugie z nią spotkanie, ale... ech, po kolei.
Tytułowy Nieznajomy pojawia się...
2016-03-02
Ostatnio obawiałem się czytania "Obiecaj mi" ze względu na potężne zmiany w życiu bohaterów. Tym razem bałem się czytać "Zaginioną", bo ten cykl to kozak i zasób pozytywnych przymiotników skończył mi się już dawno. Bałem się, że w końcu zobaczycie, że od "Najczarniejszego Strachu" jadę na samych synonimach. A Coben jakby to wyczuł i okrutnie się ze mną zabawił, pisząc jedną z najlepszych książek w swoim dorobku.
Myron rusza tym razem do Paryża, mając nadzieję na romantyczny weekend z dawną kochanką, Terese. Jednak, jak to Myron, zamiast prostego romansu wplątuje się w skomplikowane śledztwo dotyczące byłego męża Terese. Czy kobieta miała z tym coś wspólnego? I jakie sekrety skrywają się w przeszłości byłej miłości Myrona? I przede wszystkim - czy Bolitar będzie miał odwagę ich szukać?
O rany, Zaginiona, co za książka. Taka... praktycznie bez wad. Coben wspina się w niej na wyżyny swoich możliwości w każdym aspekcie. Fabuła, choć z początku pachnie typowym Harlanem, w połowie doznaje wyjątkowego zwrotu, zmieniającego historię w niebywale specyficzną i zaskakującą - nie tyle szokiem i zdziwieniem, co bardziej potęgą i zasięgiem. Zmiana miejsca akcji - brawo! Chyba najlepszy pomysł Cobena od naprawdę dłuższego czasu. Jest tu sporo mocnych scen, których nigdy bym się u Cobena nie spodziewał (wiertarka czy też 16 dni). Mnóstwo strzelanin, dużo bijatyk i łamanych nosów; przytłaczający momentami klimat i atmosfera bezsilności, zagłębianie się w psychikę Myrona, nadzwyczaj dojrzały humor, świetne dialogi - i to nie tylko na linii Lockwood - Bolitar - rany, trochę jest tych plusów!
No a poza tym przecież postaci - to jest to, co wynosi ten cykl jak i autora na szczyty wszystkich rankingów. Wygląda to tak, jakby Coben zobaczył moje narzekania i postanowił się nagle poprawić. Powrót Esperanzy to spora zaleta, szczególnie, że wraca ona do bycia po prostu sobą. Znów jest sarkastyczną, złośliwą i narzekającą, ale jednak opiekuńczą i kochaną przyjaciółką. Dużym szokiem jest to, że drugi plan wymiata - Berleand jako kompan w śledztwie wprowadza mnóstwo świeżośći, a Terese - choć początkowo irytująca jako płacząca dama w opałach - okazuje się porządną postacią i bardzo dobrą partią dla głównego bohatera. No a Bromance Myrona i Wina... czysta zazdrość! Trochę mi nie pasowało, że w poprzednich kilku częściach bardziej wyglądali na partnerów w śledztwie niż na prawdziwych przyjaciół, cieszę się więc, że "Zaginiona" skupiła się mocno na ukazaniu ich właśnie w tym świetle. Widać to szczególnie w drugiej części książki, kiedy po "wiadomych" wydarzeniach widać całą masę wzajemnej troski i opieki. Kto by pomyślał, że seryjny psychopata-morderca w ludzkiej odsłonie to aż tak kapitalne posunięcie?
No nie przyczepię się do niczego, wyśmienita lektura. Prawdopodobnie cobenowa topka. Polecam wszystkim fanom dobrego thrillera, a w zasadzie to nawet fanom po prostu dobrego czytania. Gwarancja pierwszorzędnej zabawy.
Ostatnio obawiałem się czytania "Obiecaj mi" ze względu na potężne zmiany w życiu bohaterów. Tym razem bałem się czytać "Zaginioną", bo ten cykl to kozak i zasób pozytywnych przymiotników skończył mi się już dawno. Bałem się, że w końcu zobaczycie, że od "Najczarniejszego Strachu" jadę na samych synonimach. A Coben jakby to wyczuł i okrutnie się ze mną zabawił, pisząc jedną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Coben, Myron i, przede wszystkim, Win - stęskniłem się za Państwem. Dobrze, że wróciliście w całkiem niezłym - nie że zaraz niesamowitym, ale porządnym - stylu.
"W domu" to historia trwającego już dobre dziesięć lat śledztwa dotyczącego dwóch zaginionych, zamożnych sześciolatków. Sprawa dla głównego duetu dość osobista, więc gdy tylko jednego z chłopców udaje się namierzyć w Londynie, Myron bez wahania wsiada w samolot. Ale gdzie w takim razie jest drugie dziecko i dlaczego te pierwsze usilnie utrudnia śledztwo?
Wiem, że piszę to przy niemal każdej książce tego pisarza, no ale cóż, nie daje mi specjalnie wyboru, więc... Typowy Coben. Serio, "W domu" to jedna, wielka podróż wśród utartych schematów, uroczo kiepskich żartów, wyciętych z papieru drugoplanowych bohaterów, irytujących, smutnych ofiar, tajemnic i sekretów (czasem lepszych, czasem gorszych) i kilku sympatycznych wątków obyczajowych, a to wszystko w towarzystwie najfajniejszego duetu w komosie. Nie ma co, Coben już do perfekcji opracował patent na swój wdzięczny, rozrywkowy kryminał i nawet nie mam mu tego za złe. Co z tego, że jeszcze zanim przewróci się kartkę, już wiadomo, co na niej będzie, co z tego, że już od dwunastej strony wiadomo, co połowa postaci ma do ukrycia, co mnie to obchodzi? W stylu pisarza i jego podejściu do Myrona i Wina jest tyle przyjemności, że swobodnie przez 400 stron mogliby łowić ryby, a ja bym powiedział "cudnie". Zresztą, ja nie wiem czemu, ale daję się w tych książkach nabierać na największe nawet głupoty i tylko uśmiecham się pod nosem i myślę sobie "a, kurde, dobre, panie pisarzu, ma mnie tu pan, a w ogóle nie powinien mieć!" Nie wiem, jak to się dzieje, ale to się chyba potocznie talentem nazywa.
Ale żeby mi tu zaraz Coben się nie poczuwał, będą - uwaga! - narzekania. Po pierwsze - mam serdecznie dość koszykówki. Ja wiem, wiem, to przecież sens życia Myrona, ale no rany, ile można? Od czasów "Bez Śladu" Bolitar co książkę stwierdza, że już się z tym pogodził, że już wszystko ok, a potem jedzie po raz kolejny z tymi samymi przemyśleniami. Ja tam się zresztą nie znam, ale nie wydaje mi się, żeby przez dwadzieścia lat cała Ameryka gadała bez przerwy o kolesiu, który nawet nie rozpoczął zawodowej kariery, a tu proszę, dokument ESPN zrobiło. Serio? Przecież jest tyle ciekawszych - dla mnie - spraw w życiu Myrona. Brat mu wrócił po latach!! Przecież Coben świetnie sobie radzi w rodzinnych wątkach Bolitarów (swoją drogą, książka ta tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że mama Myrona to moja ulubiona bohaterka drugoplanowa). Po drugie - czy tego typu zakończenie pojawiło się już gdzieś u Cobena? Bo mam okrutne deja vu. Zresztą przecież to dość oczywiste było... jak to się dzieje, że im bardziej pisarz ten namąci przez 380 stron, tym prostsze są rozwiązania? Po trzecie - rozdziały pisane z pierwszoosobowej narracji Wina. Przecież ta postać (której nie będę tu zachwalał, bo już od dawna nie mam jak, a tym razem też jest oczywiście najlepszą częścią książki) jest taka ekstra dlatego, że jest tajemnicza, że działa w cieniu, że jedyne, co o niej wiadomo, pochodzi z obserwacji Myrona. W książce tej sam Win rozpuszcza o sobie plotki po świecie, tak żeby nikt nie był w stanie mieć pewności co do niego. Tak samo powinien czuć się czytelnik. Win jest jak legenda - przekazywana od osoby do osoby i przerażająca za każdym razem coraz bardziej. Osobiste przemyślenia i emocje, nie chcę tego znać.
Ale jest naprawdę ok. Może i bohaterowie starzeją się razem z pisarzem, może i robią się nostalgiczni i rozczuleni, ale nadal czyta się naprawdę dobrze. Przyjemnie. Miło. Stąd też adekwatny przecież tytuł, w towarzystwie Myrona i Wina czuję się po prostu jak w domu.
Aha, ostatnia scena z Winem i Emą? Nie. Nie nie nie, po prostu... nie. Nienienie, Coben, nie. Nie, serio. Nie.
NIE.
Coben, Myron i, przede wszystkim, Win - stęskniłem się za Państwem. Dobrze, że wróciliście w całkiem niezłym - nie że zaraz niesamowitym, ale porządnym - stylu.
więcej Pokaż mimo to"W domu" to historia trwającego już dobre dziesięć lat śledztwa dotyczącego dwóch zaginionych, zamożnych sześciolatków. Sprawa dla głównego duetu dość osobista, więc gdy tylko jednego z chłopców udaje się namierzyć...