rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Coben, Myron i, przede wszystkim, Win - stęskniłem się za Państwem. Dobrze, że wróciliście w całkiem niezłym - nie że zaraz niesamowitym, ale porządnym - stylu.

"W domu" to historia trwającego już dobre dziesięć lat śledztwa dotyczącego dwóch zaginionych, zamożnych sześciolatków. Sprawa dla głównego duetu dość osobista, więc gdy tylko jednego z chłopców udaje się namierzyć w Londynie, Myron bez wahania wsiada w samolot. Ale gdzie w takim razie jest drugie dziecko i dlaczego te pierwsze usilnie utrudnia śledztwo?

Wiem, że piszę to przy niemal każdej książce tego pisarza, no ale cóż, nie daje mi specjalnie wyboru, więc... Typowy Coben. Serio, "W domu" to jedna, wielka podróż wśród utartych schematów, uroczo kiepskich żartów, wyciętych z papieru drugoplanowych bohaterów, irytujących, smutnych ofiar, tajemnic i sekretów (czasem lepszych, czasem gorszych) i kilku sympatycznych wątków obyczajowych, a to wszystko w towarzystwie najfajniejszego duetu w komosie. Nie ma co, Coben już do perfekcji opracował patent na swój wdzięczny, rozrywkowy kryminał i nawet nie mam mu tego za złe. Co z tego, że jeszcze zanim przewróci się kartkę, już wiadomo, co na niej będzie, co z tego, że już od dwunastej strony wiadomo, co połowa postaci ma do ukrycia, co mnie to obchodzi? W stylu pisarza i jego podejściu do Myrona i Wina jest tyle przyjemności, że swobodnie przez 400 stron mogliby łowić ryby, a ja bym powiedział "cudnie". Zresztą, ja nie wiem czemu, ale daję się w tych książkach nabierać na największe nawet głupoty i tylko uśmiecham się pod nosem i myślę sobie "a, kurde, dobre, panie pisarzu, ma mnie tu pan, a w ogóle nie powinien mieć!" Nie wiem, jak to się dzieje, ale to się chyba potocznie talentem nazywa.

Ale żeby mi tu zaraz Coben się nie poczuwał, będą - uwaga! - narzekania. Po pierwsze - mam serdecznie dość koszykówki. Ja wiem, wiem, to przecież sens życia Myrona, ale no rany, ile można? Od czasów "Bez Śladu" Bolitar co książkę stwierdza, że już się z tym pogodził, że już wszystko ok, a potem jedzie po raz kolejny z tymi samymi przemyśleniami. Ja tam się zresztą nie znam, ale nie wydaje mi się, żeby przez dwadzieścia lat cała Ameryka gadała bez przerwy o kolesiu, który nawet nie rozpoczął zawodowej kariery, a tu proszę, dokument ESPN zrobiło. Serio? Przecież jest tyle ciekawszych - dla mnie - spraw w życiu Myrona. Brat mu wrócił po latach!! Przecież Coben świetnie sobie radzi w rodzinnych wątkach Bolitarów (swoją drogą, książka ta tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że mama Myrona to moja ulubiona bohaterka drugoplanowa). Po drugie - czy tego typu zakończenie pojawiło się już gdzieś u Cobena? Bo mam okrutne deja vu. Zresztą przecież to dość oczywiste było... jak to się dzieje, że im bardziej pisarz ten namąci przez 380 stron, tym prostsze są rozwiązania? Po trzecie - rozdziały pisane z pierwszoosobowej narracji Wina. Przecież ta postać (której nie będę tu zachwalał, bo już od dawna nie mam jak, a tym razem też jest oczywiście najlepszą częścią książki) jest taka ekstra dlatego, że jest tajemnicza, że działa w cieniu, że jedyne, co o niej wiadomo, pochodzi z obserwacji Myrona. W książce tej sam Win rozpuszcza o sobie plotki po świecie, tak żeby nikt nie był w stanie mieć pewności co do niego. Tak samo powinien czuć się czytelnik. Win jest jak legenda - przekazywana od osoby do osoby i przerażająca za każdym razem coraz bardziej. Osobiste przemyślenia i emocje, nie chcę tego znać.

Ale jest naprawdę ok. Może i bohaterowie starzeją się razem z pisarzem, może i robią się nostalgiczni i rozczuleni, ale nadal czyta się naprawdę dobrze. Przyjemnie. Miło. Stąd też adekwatny przecież tytuł, w towarzystwie Myrona i Wina czuję się po prostu jak w domu.

Aha, ostatnia scena z Winem i Emą? Nie. Nie nie nie, po prostu... nie. Nienienie, Coben, nie. Nie, serio. Nie.
NIE.

Coben, Myron i, przede wszystkim, Win - stęskniłem się za Państwem. Dobrze, że wróciliście w całkiem niezłym - nie że zaraz niesamowitym, ale porządnym - stylu.

"W domu" to historia trwającego już dobre dziesięć lat śledztwa dotyczącego dwóch zaginionych, zamożnych sześciolatków. Sprawa dla głównego duetu dość osobista, więc gdy tylko jednego z chłopców udaje się namierzyć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ech, te okrutne uczucie, kiedy twój ulubiony pisarz i w ogóle mistrz sprawa ci czytelniczą ranę...

Serio, przecież to taki przeciętniak jest trochę. Fabuła (nawet jak na Fitzka!!) jest momentami strasznie głupia - niepotrzebne zwroty akcji, nierealne sytuacje i bohaterowie zachowujący się jak dzieci z niskim IQ - z jedną z bardziej irytujących bohaterek, z jakimi się spotkałem (a przecież Fitzek potrafi je pisać! "Makabryczna Gra" była taka ekstra właśnie dzięki bohaterce), biadolenie, strach, biadolenie, stres, biadolenie, ból, rzyyyyyg... No i jeszcze przewidywalność... U kogo jak u kogo, ale żeby u Fitzka zgadnąć "kto" już w połowie książki?! Nie przystoi. Plus cały wątek Arthura... po co? Można było sobie darować, serio, bez niego fabuła nic by nie straciła.

Naprawdę takie sobie to jest i w sumie minusów jest więcej, ale szkoda mi cisnąć po książce najfajniejszego pisarza na świecie. Zresztą AŻ TAKIEJ tragedii to tutaj nie ma. Podoba mi się punkt wyjściowy, kilka zręcznych tajemnic (ich wyjaśnienie to już inna kwestia) plus udział tytułowej przesyłki w całej intrydze. Zauważyłem też, że Fitzek KAŻDY rozdział stara się zakończyć mocnym cliffhangerem. Nigdy mi to nie przeszkadzało, aż do teraz. Wyjątkowo niepotrzebna rzecz. Poza tym to chyba trzecia książka, jaką przeczytałem, gdzie najlepszą postacią jest pies. To też jakiś wyczyn.

Ale i tak nie warto. No chyba że będzie to Wasz pierwszy Fitzek, wtedy może się uda, bo firmowe zagrania autora widać na każdej stronie, może za pierwszym razem zadziała.

Ech, te okrutne uczucie, kiedy twój ulubiony pisarz i w ogóle mistrz sprawa ci czytelniczą ranę...

Serio, przecież to taki przeciętniak jest trochę. Fabuła (nawet jak na Fitzka!!) jest momentami strasznie głupia - niepotrzebne zwroty akcji, nierealne sytuacje i bohaterowie zachowujący się jak dzieci z niskim IQ - z jedną z bardziej irytujących bohaterek, z jakimi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Całkiem niezłe to było, przyznam. Tak w skrócie - młody, zamknięty w sobie koleś imieniem Jan rozpoczyna pracę w przedszkolu sąsiadującym ze szpitalem psychiatrycznym o moocno zaostrzonym rygorze. Ma swoje tajemnice i ma swoje motywy, ale jakie konkretnie? Ja wiem, trochę słabo, jak na thriller, ale książka zamiast rzucać zwrotami i scenami akcji, zdobywa uznanie niesamowicie wręcz niepokojącym klimatem. Może to przez to, że skryty facet z tajemnicami spędza mnóstwo czasu z dziećmi, nie wiem, ale jest w tej książce coś tak niebezpiecznie pociągającego... tak, jak potrafi być dobrze rozpisany psychopata. Dlatego też nie przeszkadza nic a nic rozciągnięta akcja, przeskoki w czasie i spokojne, nie wprowadzające nic dialogi. Bo tajemnica bohatera po raz pierwszy - tak, uwaga, to ten moment, kiedy w końcu mi się to podoba - naprawdę intryguje (choć nie jest tak naprawdę mroczna, a bardziej przygnębiająca) i nie jest tylko elementem jego jakże skomplikowanej kreacji (jak to w kryminałach często bywa), a naprawdę wciągającym wątkiem z poważnym wpływem na charakter i fabułę. To chyba największy plus. Choć bardzo doceniam też przedstawienie głównej żeńskiej postaci. Często się zdarza, że w przypadku thrillerów kobiece bohaterki to spore minusy, tutaj? Nic z tych rzeczy. Pomysłowa i przesympatyczna bohaterka plus bardzo ważny dla fabuły element. Mógłbym się trochę przyczepić do końcówki, bo nie do końca pasuje do tej akurat powieści, jest zbyt intensywna, ale wiąże się z nią świetny zwrot akcji - ten z rodzaju tych, co to zmieniają sposób patrzenia na całą historię. Super.

Polecam jak najbardziej i mówię "do rychłego zobaczenia" autorowi.

Całkiem niezłe to było, przyznam. Tak w skrócie - młody, zamknięty w sobie koleś imieniem Jan rozpoczyna pracę w przedszkolu sąsiadującym ze szpitalem psychiatrycznym o moocno zaostrzonym rygorze. Ma swoje tajemnice i ma swoje motywy, ale jakie konkretnie? Ja wiem, trochę słabo, jak na thriller, ale książka zamiast rzucać zwrotami i scenami akcji, zdobywa uznanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ech, mój literacki ból po przeczytaniu "Przeczucia" to ten najgorszy rodzaj, bo jest z serii "zapowiadało się naprawdę fajnie". Przecież to japoński kryminał, więc jakby całkiem nowy świat, gdzie policjanci jeżdżą metrem i nie noszą ze sobą broni, a relacje międzyludzkie stoją na zupełnie innym poziomie, wszyscy się wszystkim kłaniają, a kobieta w policji jest poddawana ciągłemu mobbingowi i swego rodzaju molestowaniu i ma to kompletnie gdzieś. Dołącza do tego serio masakryczna zbrodnia, i to nie jedna, no niby przepis na kryminał całkiem niezły, ale, jezu, im dalej w książkę tym gorzej. Nie dość, że piekielnie przynudza (dwunastostronicowe przesłuchania, z których nic nie wynika, jak ja to kocham), to jeszcze robi się strasznie głupia. Tożsamość głównego "złego" to jakiś żart, finałowa potyczka kończy się w wyjęty z czapy sposób, koniec końców okazuje się również, że cała policyjna praca poszła na marne, bo wyjaśnienia i rozwiązania kompletnie nie wynikają ze śledztwa. No i oczywiście jeszcze główna bohaterka z niesamowicie mroczną przeszłością, no bo jak inaczej. Dobrze, że na drugim planie błyszczy Katsumata, dzięki niemu da się przez to jakoś przebrnąć. Ale nawet styl tu nie pomaga, dialogi są jakieś dziwne, mocno niezręczne, a przemyślenia bohaterów pisane kursywą są po prostu żenujące i całkowicie niepotrzebne. No słabe to było, no. Może się rozkręci w kolejnych częściach, oby, bo szansę jedną jeszcze mogę dać.

Ech, mój literacki ból po przeczytaniu "Przeczucia" to ten najgorszy rodzaj, bo jest z serii "zapowiadało się naprawdę fajnie". Przecież to japoński kryminał, więc jakby całkiem nowy świat, gdzie policjanci jeżdżą metrem i nie noszą ze sobą broni, a relacje międzyludzkie stoją na zupełnie innym poziomie, wszyscy się wszystkim kłaniają, a kobieta w policji jest poddawana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ale mam ostatnio słabą serię, co wezmę książkę, to się męczę... nie wiem, może to ze mną coś nie tak, pewnym za to jest, że "Tysiąca" Dagmary Andryki nie ratuje nawet to, że jest debiutem. To książka tak BARDZO męcząca i momentami wręcz irytująca, że można tylko rozpaczać nad tak potężnie zmarnowanym potencjałem.

A przecież pomysł arcyciekawy - oto jest sobie niespełniona dziennikarka, która zrządzeniem losu trafia do nikomu nieznanego miasteczka, w którym mieszka równy tysiąc osób. Ponurego, przedziwnego, tajemniczego miasteczka. Żaden z mieszkańców nie chce udzielić jej dłuższego noclegu i wszyscy delikatnie, acz dobitnie starają się jej pozbyć, nie do końca tłumacząc dlaczego. A dla niespełnionej dziennikarki opłaca się dowiedzieć, dlaczego. (tu skończę opis książki i tak samo zrobić powinno wydawnictwo Prószyński - było nie było bardzo przeze mnie szanowane - bo tylna okładka zdradza o wieeeeeele za dużo).

Gdzieś kiedyś na LC pisałem, że to bohater powinien ciągnąć historię, że to on jest najważniejszy. Dalej tak sądzę, ale uważam też, że nie musi być ten bohater jakiś super świetnie wykreowany, byleby dało się go lubić. No cóż, w "Tysiącu" mamy Martę Witecką i jakby to krótko opisać... nie potrafię sobie przypomnieć bardziej wkurzającego literackiego bohatera w tej chwili. Marta to bohaterka, którą można opisać mniej więcej tak:
"och ach jestem super silną i - oczywiście - niezależną kobietą - oczywiście - z mroczną przeszłością, no bo jak inaczej i w ogóle - oczywiście - nie potrzebuję faceta, nic a nic, ale też rzucę się na pierwszego, który okaże jakiekolwiek zainteresowanie i w sekundę się zakocham, ale ja nie chcę się zakochać, to jak nastolatka, ale on jest taki och i ach że miłość od razu". Uch, rzyg!

Z fabułą nie jest wcale lepiej. Pomysł jak najbardziej na plus, ale na tym się ta lista plusów kończy. No bo niby te Mille jest takie tajemnicze, a ludzie tacy zimni i niechętni, ale jakimś cudem, Marta znajduje sobie przyjaciółkę (bardzo do siebie zresztą podobną)już pierwszego dnia (!!!! przyjaźń w jeden dzień!), która ze wszystkiego jej się zwierza, a facet marzeń zdradza jej największy sekret miasteczka tak po prostu, podczas spaceru. Słaba ta wasza tajemnica jest! A i od połowy robi się strasznie nudno i męcząco, im bliżej rozwiązania, tym mniej zainteresowania.

No i ten styl, kurde. Tu jeszcze można to usprawiedliwić na debiut, ale to się po prostu ciężko czyta. Mocno ubogi język, zdania następujące po sobie bez logicznych podstaw, częste przyspieszanie akcji, tam gdzie nie powinno to nastąpić, no i o co chodzi z tym strachem przed dialogami? Pełno tu sytuacji, gdzie zamiast zwykłej rozmowy, autorka streszcza jej przebieg w jednym, dwóch zdaniach. Coś w tym stylu - " Marta dowiedziała się od niego o historii miasteczka; o tym, jakie dosięgły je plagi, co się w nim zmieniało, a co zostało nienaruszone. Była to jedna z najprzyjemniejszych rozmów, jakie ostatnio odbyła". No to skoro taka przyjemna i do tego jeszcze poruszająca historię miasteczka (czyli to, co jest przecież głównym tematem książki), to czemu nie możemy jej przeczytać?! Takich zabiegów jest pełno i jest to piekielnie irytujące, gdy postaci spotykają się i po akapicie streszczającym to spotkanie się rozstają. JAKI JEST SENS?!

Ech, myślałem, że jak polskie, że jak kryminał to będzie super, ale same żale wylewam. Zasłużone, ale jednak żale, no. Muszę się za coś sprawdzonego teraz wziąć, za coś dobrego, bo, ech, zły jestem, no.

Ale mam ostatnio słabą serię, co wezmę książkę, to się męczę... nie wiem, może to ze mną coś nie tak, pewnym za to jest, że "Tysiąca" Dagmary Andryki nie ratuje nawet to, że jest debiutem. To książka tak BARDZO męcząca i momentami wręcz irytująca, że można tylko rozpaczać nad tak potężnie zmarnowanym potencjałem.

A przecież pomysł arcyciekawy - oto jest sobie niespełniona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ech, ta francuska literatura to jednak nie dla mnie jest... ostatnim autorem, który tak bardzo by mnie wymęczył, jednocześnie ciekawiąc był Maxime Chattam. I moja ocena obu panów jest niemal identyczna, te same cechy, czasem momenty jakby pisane przez tego drugiego. No ale co do Miniera - wydaje się fajnym gościem, serio, intrygę stworzył sobie też bardzo oryginalną i (na początku) wciągającą, przedstawił bardzo w porządku bohatera, szybko zdobywającego sympatię (w ogóle bohaterowie są spoko, odrobinę gorzej sprawa ma się z bohaterkami, ale świat kryminału zdążył mnie już do tego przyzwyczaić), klimat na piątkę z plusem, a jednak... nie wiem, ale to jakieś takie jest... napuszone trochę, przesadzone mocno. Mam wrażenie, jakby to jakiś poeta-filozof pisał, jakby Minier chciał, żeby każdy fragment, każde zdanie można było zacytować, chcąc zabrzmieć jak inteligencja. To jest tak cholernie męczące, że aż nie chciało mi się wracać do książki. A z fabułą to też tak pięknie nie jest - fajny jest pomysł, fajne są przesłuchania i fajne są opisy, ale Chryste Panie jak to się wlecze wszystko! Na poziomie 150 strony śledztwo nie idzie do przodu ani o centymetr, tak jak i życie Servaza i wątek Diane... nudaaaaa. Tyle że to nie jest taka nuda, jak w pierwszym Nesbo na przykład. Tu boli to o wiele bardziej, bo widać i talent i pomysł i chęci, a jakoś nie gra. Szkoda mocno, bo napaliłem się bardzo i jestem pewien, że jakbym to wymęczył, to rozwiązania fabularne zapewne by mi się spodobały i to mocno, ale niestety, 200 stron to mój limit. Przegrałem. Bez oceny, bo to przecież nawet pół książki nie jest.

Może. Kiedyś. Chciałbym.

Aha, Minier wygrał nagrodę najbardziej niepotrzebnego i najnudniejszego rozdziału w historii literatury, za rozdział pierwszy, w którym przez osiem stron bohaterka jedzie samochodem. Gratuluję.

Ech, ta francuska literatura to jednak nie dla mnie jest... ostatnim autorem, który tak bardzo by mnie wymęczył, jednocześnie ciekawiąc był Maxime Chattam. I moja ocena obu panów jest niemal identyczna, te same cechy, czasem momenty jakby pisane przez tego drugiego. No ale co do Miniera - wydaje się fajnym gościem, serio, intrygę stworzył sobie też bardzo oryginalną i (na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Największym przeciwnikiem Nicka Hornby'ego jest Nick Hornby. Gość napisał dwie najlepsze książki, jakie w życiu przeczytałem (mam tu na myśli "Futbolową Gorączkę" i "Długą Drogę w Dół") i czego by nie napisał i jak by się nie starał, zawsze walczyć będzie z porównaniami i każde jego dzieło zasłuży maksymalnie na miano "rewelacyjnego". Ale nawet jeśli nie patrzeć przez pryzmat innych dokonań autora, "Wpadka" to książka tylko i wyłącznie dobra.

Głównym bohaterem jest tu Sam, piętnastolatek z obsesją na punkcie skatingu, który życiowych rad szuka w biografii Tony'ego Hawka i w rozmowach z plakatem swojego idola. Pewnego razu na imprezie, na którą zostaje zaciągnięty przez mamę poznaje dziewczynę - ideał. Alicia - bo tak ma na imię - kompletnie go fascynuje, w końcu uzależnia, ale też po jakimś czasie niestety nudzi. I kiedy Sam już myśli, że najwyższy czas na koniec, nadchodzi tytułowa wpadka.

Bardzo ciężko ocenić mi głównego bohatera. Sam jest naprawdę sympatyczny - to zresztą normalka u Hornby'ego - ale też trochę śmieć z niego. Na wieść o nastoletnim ojcostwie ratuje się ucieczką i zerwaniem kontaktu, a i cała reszta podejmowanych przez niego decyzji pochodzi pod lekko kontrowersyjne. Do tego też wypowiada się w sposób nieco niedojrzały i może nawet infantylny, często usprawiedliwiając to głupotą, ale i w ten samokrytycyzm ciężko ostatecznie uwierzyć. Ale też nie da się zaprzeczyć, że przechodzi autentyczną przemianę i z każdą stroną coraz lepiej można go zrozumieć. Sporo dojrzewa i koniec końców okazuje się dobrym gościem od złych decyzji. Więc chyba jednak na plus. Zresztą bohaterowie to (oczywiście) największa zaleta książki. Sama Alicia jest też trudna do oceny. Można by to usprawiedliwiać wczesną ciążą i w ogóle, albo tym, że to jednak pierwszoosobowa narracja i tak odbiera ją Sam, ale wydaje się być postacią często irytującą i czepialską, a i tak bardzo łatwo ją zrozumieć, a między nią i głównym bohaterem pojawia się całkiem niezła chemia. Poza tym, drugi plan wymiata, jest niezwykle barwny. Są postacie czysto abstrakcyjne ( Królik <3 ), są te sympatycznie niesympatyczne ( w sensie takie, które są złe, ale muszą takie być i warto je za to szanować), rodzice głównego bohatera wprowadzają sporo życia do książki. W tej kwestii ciężko się do czegoś przyczepić.

Tyle że gdzieś w połowie książki trochę straciłem zainteresowanie. Nie bardzo wiedziałem, gdzie ta historia zmierza. W sensie, mieliśmy tu opowieść o gościu, który rozmawia z plakatem skatera i o tym, jak bardzo społecznie nieogarnięty jest, a w pewnym momencie zmienia się to w zwykłą opowiastkę o ojcostwie. I? Co dalej? Środek historii jest momentami piekielnie nudny, a ratuje go tylko poczucie humoru. Dopiero potem autor pokazuje, że jakiś pomysł to on tu miał i to nawet całkiem sprytnie podany, serwując zakończenie bardzo mądre i życiowe, a przy tym mocno satysfakcjonujące.

No i nie będę ukrywał, uwielbiam styl pisania Hornby'ego. To jego gawędziarstwo, te luźne podejście, bez dbania o językowe wymysły i piękne słowa, to nadużywanie wyrażeń "no nie?", "prawda?" czy "widzicie". No uwielbiam. Jak historia opowiadana przy piwie. Świetnie czyta się książkę, w której traktowany jesteś po przyjacielsku.

Polecam, a jakże.

Największym przeciwnikiem Nicka Hornby'ego jest Nick Hornby. Gość napisał dwie najlepsze książki, jakie w życiu przeczytałem (mam tu na myśli "Futbolową Gorączkę" i "Długą Drogę w Dół") i czego by nie napisał i jak by się nie starał, zawsze walczyć będzie z porównaniami i każde jego dzieło zasłuży maksymalnie na miano "rewelacyjnego". Ale nawet jeśli nie patrzeć przez...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ms Marvel: Pokolenie Czemu Adrian Alphona, G. Willow Wilson, Jake Wyatt
Ocena 7,2
Ms Marvel: Pok... Adrian Alphona, G. ...

Na półkach: , , , ,

No, nie będę ukrywał, że to najlepsza seria Marvela, jaką można znaleźć na naszym rynku. I mówię to, choć drugi tom nie zachwyca już tak bardzo jak poprzedni. Najbardziej żałuję, że wrzucono tu bohaterkę w sam środek tego superbohaterskiego świata. W sumie nie powinno mnie to dziwić, no bo to przecież Marvel, nie? Ale największą zaletą pierwszego tomu było to, jak inny i naturalny był to komiks, gdzie poza pseudonimem nic bohaterki z uniwersum nie łączyło. A tu? Dzieje się za dużo, za często i zbyt z czapy. Tu Wolverine, tam Inhumans, jeszcze kosmici, ranyy, spokojnie, po co ten pośpiech. Trochę psuje to odbiór historii, która tak koniec końców „superhero” była tylko z nazwy i tą innością zdobyła moją przychylność. Całe szczęście jednak Marvel ma talent do jednej sprawy – nawet jeśli historia zasysa, to bohater uratuje. Kamala jest świetna. Przesympatyczna dziewczyna, typowo „nasza” bohaterka, która zachowuje się bardziej jak fan tego uniwersum niż jego uczestnik. Dla niej samej warto sięgnąć po „Ms Marvel”. Poza tym sporo tu bardzo łagodnie podanego humoru i luzu, jest nawet całkiem sprytnie uknuta intryga, przezabawny przeciwnik plus jeszcze mądre przesłanie. Polecam i zacieram łapy na tom trzeci.

No, nie będę ukrywał, że to najlepsza seria Marvela, jaką można znaleźć na naszym rynku. I mówię to, choć drugi tom nie zachwyca już tak bardzo jak poprzedni. Najbardziej żałuję, że wrzucono tu bohaterkę w sam środek tego superbohaterskiego świata. W sumie nie powinno mnie to dziwić, no bo to przecież Marvel, nie? Ale największą zaletą pierwszego tomu było to, jak inny i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ms Marvel: Niezwykła Adrian Alphona, G. Willow Wilson
Ocena 7,1
Ms Marvel: Nie... Adrian Alphona, G. ...

Na półkach: , , , ,

Nie oszukujmy się, Marvel Now! to kiepścizna, co tytuł to gorszy, całe szczęście i tu zdarzają się bardzo przyjemne wyjątki (wiadomo, Spider-man no i Hawkeye), a to jeden z nich. O tej serii to się sporo dobrego naczytałem i choć wszystkie te opinie są przesadzone, to nie da się ukryć, że mamy tu do czynienia z naprawdę dobrym komiksem superbohaterskim, któremu udaje się to, w czym poległa cała masa. Bohaterka jest ciekawa w obu tożsamościach. Szanuję. Takie rzeczy to ja chyba tylko w Spider-manie widuję często. Zresztą porównania z młodym Pająkiem nasuwają się same, bo w obu przypadkach mamy do czynienia z bohaterem, który te moce dostaje przypadkiem, który nie do końca je rozumie i któremu bardzo się bycie bohaterem podoba (doceniam ten luz i dobrą zabawę zamiast nudnej patetyczności), ale też ciężko te dwa życia ze sobą pogodzić. Może też przez te podobieństwa tak mi się to spodobało... Spory plus, że tak na dobrą sprawę, to mało superhero w tym superhero. To taki urokliwy komiks obyczajowy jest, do którego ktoś postanowił wrzucić odrobinę Marvela i czasem może to nawet trochę przeszkadzać, ale... nie jest aż tak źle. W każdym razie, to komiks, który jakimś cudem bez odkrywania czegokolwiek nowego w świecie superhero jest unikatowy i naprawdę przyjemny, a bohaterka jest przesympatyczna i kompletnie nie papierowa. Będę kontynuował.

Nie oszukujmy się, Marvel Now! to kiepścizna, co tytuł to gorszy, całe szczęście i tu zdarzają się bardzo przyjemne wyjątki (wiadomo, Spider-man no i Hawkeye), a to jeden z nich. O tej serii to się sporo dobrego naczytałem i choć wszystkie te opinie są przesadzone, to nie da się ukryć, że mamy tu do czynienia z naprawdę dobrym komiksem superbohaterskim, któremu udaje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chyba czas przestać czytać jakiekolwiek opinie przed lekturą, bo "Konklawe" to kolejna już książka, padająca ofiarą zbyt wygórowanych oczekiwań. Chciałoby się trochę krzyknąć "zawód!" bo to książka bardzo dobra, a miała być rewelacyjna. I jestem na siebie nawet trochę zły, że muszę na "Konklawe" ponarzekać. Do rzeczy.

Historia - a to szok - opowiada o tym, jak to po śmierci znienawidzonego przez Kurię papieża, przychodzi czas na wybór nowego. Z całego świata zjeżdżają się kardynałowie do tego zadania wyznaczeni, a przygotować całe wydarzenie ma Jacopo Lomeli, który, jak na złość, przeżywa właśnie kryzys wiary.

Tematyka jak najbardziej ciekawa. Opowieści o wyborze papieża to się zna albo z gazet albo z telewizji, ale przeżyć to wszystko od środka? Super sprawa, szczególnie, że Robert Harris to pisarz z prawdziwego zdarzenia i fikcji to nam tu prezentować nie będzie. Przygotowanie autora robi wrażenie; tu wszystko jest na swoim miejscu - gdzieś przeczytałem że zdobył prawdziwego kardynała jako przewodnika, robił dłuuugi research i w ogóle mocno się przygotował i to widać. Książka jest na maksa realistyczna, dzięki czemu łatwo się wciągnąć i uwierzyć w te całe politykierstwo, spiskowanie, nieuczuciwości i ukrywane złośliwości. Ziemskie intrygi w imię większego dobra, pozornie idealni ludzie pełni prostych wad i grzeszków. Fascynujący temat.

Szkoda niestety, że tych zapowiadanych spiskowań i zwrotów akcji tak jakby nie ma. W sensie, spodziewałem się czegoś SERIO mocnego, a tu poza zakończeniem (które to swoją drogą zwala z nóg) nic tak naprawdę nie strzela po mordzie. Obrady choć miewają swoje momenty, przebiegają w sposób całkiem spokojny. Szkoda.

Plusów oczywiście jest o wiele więcej i zacierają one niesmak po niespełnionych oczekiwaniach - Lomeli to świetna postać, bardzo ludzka i sympatyczna, choć ten jego kryzys wiary to wątek szóstoplanowy i często olewany; kilka scen robi wrażenie - wspomniane już zakończenie, homilia Lomelego czy sam początek, dobrze też dowiedzieć się tego i owego na tematy, o których nie miało się pojęcia (a Harris mnóstwo miejsca poświęca na opis przebiegu Konklawe, momentami przypomina to literaturę faktu), no ale nie zmienia to faktu, że miało być lepiej.

I tak to przeczytajcie, za samo przygotowanie i narrację autorowi należy się dozgonny szacun.

Chyba czas przestać czytać jakiekolwiek opinie przed lekturą, bo "Konklawe" to kolejna już książka, padająca ofiarą zbyt wygórowanych oczekiwań. Chciałoby się trochę krzyknąć "zawód!" bo to książka bardzo dobra, a miała być rewelacyjna. I jestem na siebie nawet trochę zły, że muszę na "Konklawe" ponarzekać. Do rzeczy.

Historia - a to szok - opowiada o tym, jak to po...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Y - Ostatni z mężczyzn: Tom Piąty Pia Guerra, José Marzán Jr., Goran Sudžuka, Brian K. Vaughan
Ocena 7,7
Y - Ostatni z ... Pia Guerra, José Ma...

Na półkach: , , , , ,

(Tak, wiem, że w Polsce jeszcze tego piątego tomu nie wydali, ale ja przeczytałem i chcę, żeby ładnie wyglądało na profilu, więc oceniam tu.)

Skończyłem. Szkoda, choć było fajnie, szczególnie, że rzadko kiedy czyta się tak dobre finały i tak dobre przez cały czas trwania serie. Ale ciągnięcie tego w nieskończoność też by na dobre nie wyszło, więc może to i lepiej, że to tylko pięć tomów. Bałem się, że Vaughan polegnie, że nie udźwignie, że nie da rady wytłumaczyć wszystkiego, zachowując logikę i nie niszcząc postaci. Ilu już poległo w takich sytuacjach... Sweet Tooth, Baśnie (czasem), 95% podrzędnego superhero. Szanuję, że tu obyło się bez wad.

Choć oczywiście mogę się tu czy tam przyczepić. Nie podoba mi się, jak ostatecznie został rozstrzygnięty wątek Yoricka i Beth, szczególnie biorąc pod uwagę, że to na nim opierała się cała przygoda głównego bohatera Niby zachowano tu sens i logikę, ale jakieś to szybkie było i nie po mojej myśli. Całe szczęście nadrabia się tu akcją. Autor nie bierze jeńców, nie ma litości, jak przystało na dobre postapo. Strzelaniny, akcje, śmierci... kocham. No i wyjaśnienia męskiej apokalipsy mają sens, tu się bardzo obawiałem, bo ile to już razy główna tajemnica okazywała się żenująca (tak, Sweet Tooth, patrzę na Ciebie). Tu jest super, bo do odpowiedzi prowadzi cała seria, a nie, że się ta odpowiedź pojawia kompletnie z czapy. Szanuję. A finałowy zeszyt tej serii to mistrzostwo świata. Dawno nie czytałem tak idealnie zrównoważonego i satysfakcjonującego zakończenia. Rozprawia się ze wszystkim i z każdym, rani, ale pozostawia ostatecznie nadzieję. Chyba sobie ten zeszyt nad łóżkiem powieszę.

Panie Vaughan, do rychłego zobaczenia!

(Tak, wiem, że w Polsce jeszcze tego piątego tomu nie wydali, ale ja przeczytałem i chcę, żeby ładnie wyglądało na profilu, więc oceniam tu.)

Skończyłem. Szkoda, choć było fajnie, szczególnie, że rzadko kiedy czyta się tak dobre finały i tak dobre przez cały czas trwania serie. Ale ciągnięcie tego w nieskończoność też by na dobre nie wyszło, więc może to i lepiej, że to...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Y - Ostatni z mężczyzn: Tom Czwarty Pia Guerra, José Marzán Jr., Goran Sudžuka, Brian K. Vaughan
Ocena 7,5
Y - Ostatni z ... Pia Guerra, José Ma...

Na półkach: , , , ,

Jedziemy dalej i proszę bardzo, wszystko się jakoś tak ładnie zazębia i zmierza do końca, zgrabnie, ale też jakoś niezbyt prędko i zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem zakończenie nie będzie przez to przyspieszone, ale to nieważne. Ten przedostatni tom to taki naprawdę niekoniecznie "przedostatni tom" jest. Zaskakująco dużo miejsca się tu poświęca postaciom pobocznym i im historiom, dużo retrospekcji i zarysowanych charakterów, ale może to i dobrze, bo dzięki temu dobrze się przywiązać, więc koniec będzie niósł większy ładunek emocjonalny. I choć przez to główna fabuła nie posuwa się w przód o wiele, to jednak trochę się tu wyjaśnia, akcji też całkiem sporo, no i Ampersand dostaje dużo czasu, cieszę się, bo nie dość, że to mój ulubieniec jest, to jeszcze numer pisany z perspektywy małpy to nowość, świeżość, bardzo przyjemna zresztą.

Naprawdę bym chciał, żeby ta seria miała ze czterdzieści tomów.

Jedziemy dalej i proszę bardzo, wszystko się jakoś tak ładnie zazębia i zmierza do końca, zgrabnie, ale też jakoś niezbyt prędko i zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem zakończenie nie będzie przez to przyspieszone, ale to nieważne. Ten przedostatni tom to taki naprawdę niekoniecznie "przedostatni tom" jest. Zaskakująco dużo miejsca się tu poświęca postaciom pobocznym i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Y - Ostatni z mężczyzn: Tom Trzeci Pia Guerra, José Marzán Jr., Goran Sudžuka, Brian K. Vaughan
Ocena 7,7
Y - Ostatni z ... Pia Guerra, José Ma...

Na półkach: , , , ,

Tak, katuję ten komiks. I tak, dalej jest bardzo dobry.

Serio, nawet wydaje mi się, że mógłbym się trochę przyczepić, bo robi się z tej serii taki trochę zbiór opowiadań, które łączy tylko trójka głównych bohaterów i świat zewnętrzny, a drugi plan, pomysł na historię, rysownik, a często nawet klimat zmienia się co chwilę, ale kurde, to jest po prostu... uch, sympatyczne, no. Bardzo przyjemne, ja naprawdę się świetnie czuję, kiedy czytam ten komiks, co dziwne, bo sporo nieprzyjemnych rzeczy się w nim dzieje, ale... to chyba jeden z tych momentów, kiedy coś idealnie, w stu procentach trafia w twoje gusta, a ty bardzo chciałbyś powiedzieć o tym uwielbieniu coś więcej, ale nie wiesz, jak, bo taki jesteś zachwycony. Także tak, lubię to.

A z dodatkowych plusów historia w końcu podrzuca jakieś konkretniejsze wyjaśnienia co do tego, jakim to cudem akurat Yorickowi udało się przeżyć, relacje między bohater(k)ami robią się mocno skomplikowane, są powroty sprzed kilku numerów i sporo oczekiwań, no i jest też miejsce na rozwinięcie innych postaci niż Yorick. No i wciąż jest cholernie zabawnie.

Czytajcie Igreka!

Tak, katuję ten komiks. I tak, dalej jest bardzo dobry.

Serio, nawet wydaje mi się, że mógłbym się trochę przyczepić, bo robi się z tej serii taki trochę zbiór opowiadań, które łączy tylko trójka głównych bohaterów i świat zewnętrzny, a drugi plan, pomysł na historię, rysownik, a często nawet klimat zmienia się co chwilę, ale kurde, to jest po prostu... uch, sympatyczne,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Y - Ostatni z mężczyzn: Tom Drugi Paul Chadwick, Pia Guerra, José Marzán Jr., Goran Parlov, Pamela Rambo, Brian K. Vaughan
Ocena 7,5
Y - Ostatni z ... Paul Chadwick, Pia ...

Na półkach: , , , , ,

Poziom utrzymany, to naprawdę cholernie dobry komiks!

Nie dość, że świetny pomysł, to i rozpisany porządnie, bo okazuje się, że Vaughan nieźle bawi się słowem. Komiks przepełniony jest nawiązaniami do historii, literatury i popkultury (ale nie w żenujący sposób, jak to często bywa, nie chwyta się czegokolwiek w imię dowcipu, raczej bardzo delikatnie i sprytnie) i dzięki temu, ale nie tylko, jest niesamowicie zabawny. Serio, jestem pod wrażeniem, bo ten przymiotnik był ostatnim, który przychodził mi do głowy jeszcze przed przeczytaniem tej serii. A tu proszę, niby jest apokalipsa, niby dużo śmierci, strzelanin i przykrych spraw, a humor nie opuszcza od pierwszej do ostatniej strony, naprawdę to doceniam, bo nie jest łatwo o dobrą zabawę, kiedy pół Ziemi nie żyje.

A oprócz humoru też same dobre sprawy, interakcje między bohaterami wchodzą na wyższy poziom, skoro już się tu dobrze znają, a intryga jakoś powoli się tam w tle poszerza. Choć i tak tajemnica była atutem pierwszego tomu, tu jest nim raczej akcja i humor. Wciągnąłem się.

Chyba znalazłem następcę "Baśni". Szkoda tylko, że ta seria taka krótka jest. W sumie jakość, nie ilość.

Poziom utrzymany, to naprawdę cholernie dobry komiks!

Nie dość, że świetny pomysł, to i rozpisany porządnie, bo okazuje się, że Vaughan nieźle bawi się słowem. Komiks przepełniony jest nawiązaniami do historii, literatury i popkultury (ale nie w żenujący sposób, jak to często bywa, nie chwyta się czegokolwiek w imię dowcipu, raczej bardzo delikatnie i sprytnie) i dzięki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Oj, oj, oj cóż za zawód! A przecież do pewnego momentu to taka dobra książka była! Jarałem się mocno zarówno samym „Motylkiem”, jak i Puzyńską, bo tu ochy, tam achy i w ogóle same zachwyty, do których przecież w pewnym momencie sam dołączyłem, bo czytało się świetnie i sięgałem po książkę, gdzie i kiedy się tylko dało, aż w końcu... do rzeczy.

W Lipowie, małej, polskiej wsi, w której wszyscy się znają i wiedzą o sobie wszystko, znalezione zostaje ciało zakonnicy. To, co pierwotnie uznaje się za wypadek samochodowy, ostatecznie okazuje się morderstwem. No ale jak to? Tutaj, w Lipowie? Gdzie nic się nie dzieje? I że niby to ktoś z nas? Wydaje się, że będzie trudna sprawa do lipowskiej, niedoświadczonej policji.

Pierwsza połowa tej książki to mistrzostwo świata. Serio, najwyższa półka kryminalna, literacki ideał, wszystko to, co sobie cenię. Jest małomiasteczkowa społeczność pełna sekretów, plotek i spisków. Jest cała masa bohaterów (a więc też cała masa podejrzanych). Jest sporo niepokoju związanego z obserwowaniem prywatnych żyć tychże bohaterów. Jest delikatnie podrzucana intrygująca i czasem szokująca historia z przeszłości Jest nawet przesympatyczny pies (a ja przepadam za psami w literaturze). No same plusy, aż się zachwycić można.

Tyle że nagle orientuję się, że jestem ponad połową książki, a tu się nic nie zmienia. Z tej całej masy bohaterów nikt nie przeszedł zmiany, dalej wszyscy są dla wszystkich śmieciami i ogólnie kłamią i oszukują, a śledztwo ani trochę nie ruszyło do przodu. I zaczynam się trochę nudzić. No bo ile można czytać to samo? Do tego Puzyńska niby stara się skupić na którychś bohaterach, ale nikogo też specjalnie nie rozwija, to nadal są tylko nazwiska. A gdy już pojawia się cień nadziei, że dojdzie tu do jakiejś rozbudowy charakteru, nagle skaczemy do wątku numer 17. I tak cały czas.

Do tego też samo śledztwo. Jego wynik odrobinę mnie zawiódł. Jak na tak sporą społeczność przedstawioną w tej historii, sprawcy wszystkich tajemnic są... ja wiem? Obojętni trochę. Okazuje się ostatecznie, że historia bohaterów i historia zabójcy szły tak naprawdę obok siebie, zamiast wciąż się przeplatać. No nie wiem, ciężko to napisać bez spoilerów, ale to nie było specjalne zaskoczenie. Nie dlatego, że było przewidywalne, ale dlatego, że ani razu nie było nawet szansy, żeby o nim pomyśleć. Tak samo było też z osobą odpowiedzialną za pisanie bloga „nasze-lipowo”, wątku, który interesował mnie równie mocno, jak zabójstwo. Czy to ktoś z policji, z plebanii, a może któryś Kojarski? A tu proszę, kompletny zawód.

No i Klementyna Kopp, o rany. Nie lubię postaci, które pojawiają się nagle, w połowie historii i zamiast nadrabiać charakterem czy czynami, podrzuca im się jakiś specyficzny wygląd i jedno hasełko do powtarzania, żeby uczynić ich „cool”. Za każdym razem, gdy czytałem „Stop. Czekaj. Spoko. Ale!” chciałem odłożyć książkę i przewracałem oczami. A zdarzało się to bardzo często, bo Kopp kompletnie z czapy przejmuje książkę dla siebie i od jej pojawienia się, „Motylek” już nie jest intrygującą opowieścią obyczajowo – kryminalną, a prostą, schematyczną policyjną opowieścią, jakich wiele. Szkoda.

Nie obrażam się oczywiście, żeby nikt sobie tak nie pomyślał. Na pewno sięgnę po kolejną część „Lipowa”, przecież to tylko debiut i jak na debiut i tak sporo dobrych tu rzeczy. Do pewnego momentu bardzo przyjemnie i łatwo się to czytało, no i doceniam, że Puzyńska w przeciwieństwie do niektórych autorów kryminałów w tym kraju potrafi stworzyć postacie mocno pozytywne i unikające patologii, to się ceni.

Tylko czemu większość postaci przedstawiana jest pełnymi tytułami? Czemu Daniel nawet pod koniec jest „młodszym aspirantem Danielem Podgórskim”? Książka miała być na siłę dłuższa?

Aha, dodatkowy plus za gust muzyczny Daniela :)

Oj, oj, oj cóż za zawód! A przecież do pewnego momentu to taka dobra książka była! Jarałem się mocno zarówno samym „Motylkiem”, jak i Puzyńską, bo tu ochy, tam achy i w ogóle same zachwyty, do których przecież w pewnym momencie sam dołączyłem, bo czytało się świetnie i sięgałem po książkę, gdzie i kiedy się tylko dało, aż w końcu... do rzeczy.

W Lipowie, małej, polskiej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Y - Ostatni z mężczyzn: Tom Pierwszy Pia Guerra, José Marzán Jr., Pamela Rambo, Brian K. Vaughan
Ocena 7,5
Y - Ostatni z ... Pia Guerra, José Ma...

Na półkach: , , , ,

Kurde, fajne to! Nie miałem jakichś specjalnie wysokich oczekiwań wobec tej serii, choć opinie jednogłośnie krzyczały "geniusz!", a i nazwisko na okładce mocne, ale nie wiem sam, nie za bardzo chciało mi się wierzyć, że tu jakiś spory potencjał jest, do tego to postapo, za którym nie przepadam. A tu proszę, świetna zabawa. Historia Yoricka, który jako jedyny (wraz ze swoją kapucynką) przeżył kataklizm uśmiercający wszystkie ssaki płci męskiej nie jest wcale tak katastroficzna, jak by się mogło zdawać. To wyjątkowo inteligentna i napisana z luzem i humorem (bardzo dobrym zresztą, to był spory zaskok) opowieść drogi, pełna sekretów i zagadek, wzbudzająca sporo niepokoju i tajemniczości i mocniej niż na samej fabule, skupia się na tym, co najciekawsze. Jak to ludzie zmieniają się w obliczu kryzysu i jak to ciężko ufać komukolwiek.

Po raz... ja wiem, czternasty już chyba, kłaniam się przed Vertigo i przepraszam, że ja Wasze najlepsze serie odkrywam tak późno.

Kurde, fajne to! Nie miałem jakichś specjalnie wysokich oczekiwań wobec tej serii, choć opinie jednogłośnie krzyczały "geniusz!", a i nazwisko na okładce mocne, ale nie wiem sam, nie za bardzo chciało mi się wierzyć, że tu jakiś spory potencjał jest, do tego to postapo, za którym nie przepadam. A tu proszę, świetna zabawa. Historia Yoricka, który jako jedyny (wraz ze swoją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ta książka jest genialna, autor też. Koniec opinii, dziękuję, do widzenia.

Mówię całkiem serio. Każdy ma chyba tego jednego pisarza, u którego wszystko pasuje, no nie? Styl, budowa zdań i napięcia, charakterystyka postaci, odpowiednie wyczucie chwili, maksymalnie satysfakcjonujące zakończenia czy tam nawet wyobraźnia. No to dla mnie kimś takim bez wątpienia jest Chmielarz. I ja sobie zdaję sprawę, że pisałem coś tego typu przy wielu już książkach, ale w tym przypadku no to jest stuprocentowa szczerość, bo właśnie skończyłem szósty już dowód tego stwierdzenia. Szósty zajebisty dowód.

„Zombie” - książka, w której młody prokurator z bardzo dobrą karierą zostaje wezwany na miejsce zbrodni. Zbrodni, którą sam popełnił dwadzieścia lat temu, zabijając w tym miejscu szkolnego chuligana. Idealna sytuacja, bo przecież można śledztwo poprowadzić i zatuszować. Tyle że wcale nie ma tam chuligana, a mała dziewczynka. Więc robi się nieciekawie. Co robi spanikowany prokurator? Oczywiście wynajmuje Wolskiego – detektywa, którego nienawidzą całe Gliwice.

Trochę się nawet obawiałem, czy po przeczytaniu całego cyklu o Mortce w przeciągu kilku miesięcy w ogóle będzie mi się chciało wrócić do jakiejkolwiek innej miejscówy, ale gdzie tam! Serce mówi Warszawa (czyli że Mortka), ale literacka ciekawość głośno krzyczy Gliwice i Wolski! O wieeele lepiej tu jest – jakoś tak brudniej i ostrzej i brutalniej i mimo tej całej – nie ukrywajmy – patologii, to bardzo przyjemnie się to czyta. Taki świat, gdzie nie masz pojęcia, z której strony (ani od kogo) nadejdzie cios to dla kryminału super sprawa, zaskoczenia i zwroty akcji mogą pojawić się absolutnie wszędzie, więc momenty, w których ich nie dostajesz są równie mocno nieoczekiwane.

No i wiadomo, tu się przecież o bohatera rozchodzi tak naprawdę. Dawid Wolski – naczelny dupek RP. Jak ja go uwielbiam! Może dlatego, że tym razem to jednak taki trochę sympatyczny dupek jest. W pierwszej części to się chciało go po mordzie strzelić, ale tu? Nie wiem, czy to zabieg Chmielarza, czy zwykłe przywiązanie do postaci, a może to po prostu przez większą liczbę osób wokół Dawida, ale jakby się trochę zmienił. Pojawiło się poczucie moralności i więcej humoru i takiego czystego człowieczeństwa. Co oczywiście w połączeniu z nieodłącznym byciem śmieciem daje bohatera, któremu chce i nie chce się kibicować. Bardzo przyjemna odmiana po wiecznie sprawiedliwym Mortce. O ile tamten jest wporzo, to jednak Wolskiemu o wiele gorzej w życiu idzie, a więc łatwiej się utożsamić, no i zagadek z przeszłości i przyszłości o wiele więcej, więc i zaangażować się szybko można.

„Jakiego koloru była ta kurtka?”

Chmielarz ostatnio tutaj na LC pisał o zwrotach akcji i tam narzekał, że tylko w „Przejęciu” mu się to udało. Najwidoczniej kłamał, bo tu, w „Zombim” do czynienia mamy z jednym z tych zwrotów, przy których pozostaje tylko wciągnąć powietrze i odłożyć na chwilę książkę, żeby się powpatrywać w ścianę, a potem przyklasnąć i szybko wrócić do lektury. Ja tam składam pokłon i szanuję. Również za to, jak Dawid ostatecznie odkrywa tożsamość tego złego, oryginalne, a nawet trochę zabawne <oklaski>

W ogóle wydaje mi się, że Chmielarz chyba powoli ewoluuje jako pisarz, no nie? W sensie, jego książki z prostych historii, gdzie policjant szuka „kto zabił?” (nie żeby coś złego w takich było), zmieniają się w wielowątkowe thrillery, w których narracje różnych bohaterów wpływają na siebie nawzajem i tworzą historię, którą poskładać da się dopiero w ostatnim rozdziale. Chwała za to.

Mam nieodparte wrażenie, że „Zombie” to będzie przepustka Chmielarza do czołówki elity polskiego kryminału (oczywiście mówię o tej takiej „celebryckiej” elicie, bo poziomem to już dawno podium).

Plus jeszcze taka mała dygresja – bardzo mi się podoba, że Chmielarz traktuje swoje cykle jako jedną, wielką całość, w której wszystko trzeba czytać po kolei i wciąż nawiązuje do poprzednich wydarzeń. Nie przepadam za seriami, w których można ot tak wyciągnąć sobie szósty tom jak gdyby nigdy nic.

Czytajcie Chmielarza!

Ta książka jest genialna, autor też. Koniec opinii, dziękuję, do widzenia.

Mówię całkiem serio. Każdy ma chyba tego jednego pisarza, u którego wszystko pasuje, no nie? Styl, budowa zdań i napięcia, charakterystyka postaci, odpowiednie wyczucie chwili, maksymalnie satysfakcjonujące zakończenia czy tam nawet wyobraźnia. No to dla mnie kimś takim bez wątpienia jest Chmielarz....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To kolejna już z rzędu lektura, która udowadnia mi, że zasada „pierwsza część zawsze najlepsza” tyczy się tylko i wyłącznie filmów. „Dochodzenie 2” przebija poprzednika w każdym prawie aspekcie, Zasięgiem intrygi, liczbą bohaterów, ilością kłamstw i zwrotów akcji, masakrą, krwią, brutalnością... i mógłbym tak jeszcze przez siedemnaście wierszy. Więcej takich sequeli!

Ale to wstyd, że te „Dochodzenie 2” leżało na półce prawie dwa lata (serio, za parę dni będzie równo). A przecież to takie dobre jest, no i „Dochodzenie 1” to była klasa sama w sobie. No wstyd jak nic. To przecież kryminał perfekcyjny. A zaczynał się tak niewinnie... Ot, jedne zwłoki kobiety, porzucone w jednym z najbardziej znanych miejsc Kopenhagi i policjantka, dla której ta sprawa to odkupienie. Ale jak już David Hewson się rozkręca, no to zaczyna się zabawa. Do akcji wkracza wojsko, tajne służby i wysoko postawieni politycy, wszyscy oszukują, a w centrum tylko ona, jedyna sprawiedliwa – Sarah Lund.

Wydarzenia w książce pisane są z trzech perspektyw. Oczywiście jest policja, a tam nieugięta i stawiająca śledztwo ponad wszystko Sarah. Jest też świeżo mianowany minister obrony, Thomas Buch, a przed nim królestwo intryg i kłamstw, czyli Duński Parlament. Na koniec jeszcze były żołnierz, oskarżony o tajemniczą zbrodnię z Afganistanu i starający się dojść, co i jak, a przy okazji udowodnić, że to wcale nie on. Wszystkie trzy wątki mają oczywiście wspólne elementy, ale łączy je najbardziej jedna sprawa. Ładunek emocjonalny, jaki za sobą niosą.

Serio, nie przypominam sobie, żebym tak bardzo przeżywał ostatnio jakąś lekturę. Już nie chodzi nawet o zwykłe „o rany, chcę się dowiedzieć, jak ta sprawa się potoczy”. To oczywiście też, ale oprócz tego? Chęć poznania prawdy i pragnienie sprawiedliwości, jak najbardziej. Policja mierzy się tu przecież z duńską armią, a tam tylko wysoko postawieni generałowie, którzy nie lubią, gdy się im rozkazuje, są cwaniakami i rządzą się swoimi własnymi zasadami, jak najczęściej i najmocniej utrudniając pracę głównym bohaterom. Aż się chce siłą wyciągnąć zeznania, no bo kurde, ile można? Z politykami to przecież wiadomo, tam tylko kłamstwa i intrygi, a kiedy się patrzy na to z perspektywy gościa tak samo niedoświadczonego, jak czytelnik, do tego jeszcze wyjątkowo szlachetnego, bardzo łatwo się zaangażować. Dodajmy do tego jeszcze żołnierza, któremu nikt nie wierzy, a który chce tylko spotkać się z rodziną, a przez próby udowodnienia niewinności, wciąż się od nich odsuwa. Jest ciężko (dodam tylko, że ten obyczajowy wątek rodzinny naprawdę mną miotał podczas lektury).

Ta książka nie daje odetchnąć ani na moment. Przez emocje. Przez tempo akcji. Przez wciąż rozwijającą się zagadkę. Dzięki temu, że powstała na bazie scenariusza, nie ma tu przynudzania, nie ma zbędnych opisów czy zagłębiania się w psychikę bohaterów. To ich czyny i decyzje kreują osobowości, nie potrzeba kilkustronicowych analiz. No i wiadomo, Sarah Lund wymiata. Cenię sobie kryminalnych bohaterów, u których na pierwszy plan wysuwa się spryt i inteligencja, a nie nałóg czy rozwód. Żeby nie było, Lund to postać jak najbardziej skomplikowana, z własnymi problemami, ale nie pozwalająca na to, by przysłoniły one jej prawdziwą naturę śledczego. I bardzo dobrze. Szkoda jednak, że partner Lund wypada kiepsko. Sam w sobie jeszcze od biedy ujdzie, ale jak się to porówna z Meyerem z pierwszej części (w ogóle niedobrze, że autor tak rzadko do niego nawiązywał, czekałem na wspólne sceny Lund – Meyer, ten wątek miał moim zdaniem jeszcze wiele do zaoferowania).

Jeśli ktoś się zastanawia, dlaczego jednak osiem, skoro tak to chwalę, no to cóż... Rozwiązanie sprawy pozostawia troszkę do życzenia. Nie jestem ekspertem w domyślaniu się zakończeń intryg, co więcej, jest mi do takiego eksperta niesamowicie daleko, ale na to, kto, wpadłem po 2/3 książki. Potem autor starał się mnie z tego pomysłu wyciągnąć, ale... Samo zakończenie (jeśli odejmiemy tożsamość zabójcy) jest w zasadzie całkiem niezłe, szczególnie, jeśli chodzi o politykę. Mocna rzecz.

Dobre to było, nie będę ukrywał i po trzecią część sięgnę na pewno szybciej niż po drugą. To w końcu gwarancja doskonałej lektury i lubiana bohaterka i przyjemne miejsce akcji i kilka mocnych spojrzeń na brudny realizm dzisiejszego świata, no nie mogę się doczekać.

To kolejna już z rzędu lektura, która udowadnia mi, że zasada „pierwsza część zawsze najlepsza” tyczy się tylko i wyłącznie filmów. „Dochodzenie 2” przebija poprzednika w każdym prawie aspekcie, Zasięgiem intrygi, liczbą bohaterów, ilością kłamstw i zwrotów akcji, masakrą, krwią, brutalnością... i mógłbym tak jeszcze przez siedemnaście wierszy. Więcej takich sequeli!

Ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

No, to pierwszy raz od bardzooo dłuższego czasu, kiedy kończę jakiś cykl. W sensie taki, gdzie ten koniec jest definitywny, a nie, że kolejne części powstają. To nie jest aż tak przyjemne uczucie, jak mi się wydawało. Trochę ciężko się rozstać, szczególnie, że ten cykl taki dobry był. Więc w sumie może to i dobrze, że jako ostatnia część to "Calamity" nie sprawdza się najlepiej jako właśnie takie "definitywne" zakończenie. No ale po kolei.

Profesor przepadł. Ciemna strona mocy pochłonęła go zgodnie z planem Regalii. W takim wypadku Mściciele nie tyle są osłabieni, co praktycznie przestają istnieć. David i ekipa co prawda coś tam działają, ale są bezbronni, osłabieni i nie mają pomysłu, co dalej. Jedyną opcją wydaje się próba przywrócenia Profesora, ale może to być o wiele trudniejsze, niż się wydaje. Czy Mściciele będą mieli odwagę ostatecznie zabić zamiast ratować?

Wiadomo, ten cykl to czad. To akcja, to szybkie tempo, to epickość (a jakże!). To kopalnia świetnych pomysłów i kapitalnie wykreowanego świata. W tych kwestiach "Calamity" oczywiście nie zawodzi. Choć z początku tej akcji nawet trochę brakuje (ale o tym za chwilę), ale gdy już powieść rusza, to rusza na serio. Z kopyta. Kilkudziesięciostronicowe sceny akcji wciągają tak, jak ta seria nie wciągała nigdy wcześniej (no, może finałowe starcie ze Stalowym Sercem było bardziej zajebiste), głównie dlatego, że zdając sobie sprawę, że to koniec, Sanderson bywa bezlitosny. Tu nie ma żadnego cackania, padają trupy, wybuchają budynki, ludzi morduje się bez celu i sensu, a bohaterowie wspinają się na wyżyny wytrzymałości. A wszystko to opisane bardzo zręcznie i inteligentnie, do tego jeszcze... ja wiem? Nie mam na to przymiotnika, coś w rodzaju plastyczności, bardzo łatwo sobie to wszystko wyobrazić, jakby miało się w głowie ekran pokazujący wydarzenia książkowe. Dziwne.

A co się dzieje, gdy tej akcji brak? To moim zdaniem największy plus "Calamity". Odsuwając z pierwszego planu Profesora (rozpaczam) i Tię, w drużynie Mścicieli nie było już w zasadzie żadnych ponuraków. Sanderson wrzuca więc w sam środek drużyny mnóstwo luzu i humoru, który po raz pierwszy w tym cyklu działa. David nie irytuje swoimi metaforami, ze dwie to nawet mądre i trafne są, Megan wymiata (wiadomo, ona jest najlepsza, a jej moce to jakiś absolutny obłęd, to o niej powinny być te książki; niech Sanderson pisze spin-off) i robi wszystko, co ważne, reszta Mścicieli dostaje backstory i ze dwie cechy charakteru więcej. No nie mam w kwestii bohaterów się do czego przyczepić, może tylko do Mizzy, bo nie wiem w zasadzie, po co ona była w tej książce, może Sanderson ją lubi czy coś. Postać w porządku, ale kompletnie niepotrzebna.

Z drugiej strony jest Profesor. Chodząca zajebistość. Nawet jego wygląd taki jest, niemożliwym jest wyglądać źle w czarnym płaszczu powiewającym za tobą. Jest niesamowity w tej części (w pozostałych też). To właśnie on wzbudza najprawdziwsze emocje w "Calamity". Od zwykłej niechęci, przez współczucie, czasem strach, na czystym żalu kończąc. Jego wątek jest przemyślany od początku do końca, najlepiej rozpisany. Nie jest to oczywiście przeciwnik poziomu Stalowego Serca, ale też nie o to chodziło. To miała być skomplikowana postać i tak też wyszło. A Sanderson używa wyobraźni, by z jego w miarę prostych mocy uczynić śmiertelną broń, która w połączeniu z paranoją Profesora tworzy wroga godnego finału.

Ale żeby tak słodko nie było - minusy są. O co w ogóle chodziło z tym zakończeniem? Termin gonił Sandersona? Na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu stron dzieje się więcej niż w całym "Pożarze". Wątków robi się cała masa, postaci pojawiają się i znikają, zwroty akcji następują jeden po drugim, nie pozwalając na jakąkolwiek analizę czy zachwyty. Sprawy rzucające nowe światło na świat Epików pojawiają się kompletnie z czapy, bez odpowiedniego ładunku emocjonalnego i bez należytej dbałości, a epilog to już w ogóle. Kompletnie nie kupuję tego, jak potoczył się wątek Davida, nic a nic. Tak nagle, jakby dwóch i pół poprzednich części w sumie nie było. O co chodzi? Kupiłbym to, gdyby miała ukazać się czwarta część, ale jako finał finałów sprawdza się słabo, bo może i odpowiada na większość pytań, ale robi to bardzo pobieżnie i zadaje nowe pytania. Trochę kiepsko. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że to nie ostatnie słowo Sandersona, bo jest tu jeszcze sporo potencjału.

No ale ok - oceniając to tak, jak się powinno to zrobić, jest naprawdę dobrze. Są wszystkie cechy, za które pokochałem ten cykl, jest dobry przeciwnik, są świetnie pomysły, sporo w miarę niezłego humoru, dobre dialogi, jest Megan i Profesor - nic więcej mi nie trzeba.

To był świetny cykl. Tyle w temacie.

No, to pierwszy raz od bardzooo dłuższego czasu, kiedy kończę jakiś cykl. W sensie taki, gdzie ten koniec jest definitywny, a nie, że kolejne części powstają. To nie jest aż tak przyjemne uczucie, jak mi się wydawało. Trochę ciężko się rozstać, szczególnie, że ten cykl taki dobry był. Więc w sumie może to i dobrze, że jako ostatnia część to "Calamity" nie sprawdza się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Miało być spotkanie z kryminalną legendą, zachwyty i odkładanie książki tylko po groźbą, a wyszła senność, płacz, zgrzytanie zębów i jedna z najgorszych lektur, jakie mnie w życiu dopadły.

Nuda. Nuda. Potem trochę nudy. Około 200 strony robi się trochę lepiej, bo pojawia się nuda. Niestety zakończenie to już sama nuda. Jezu, jakie to słabe jest. Aż nie wierzę, że można się w literaturze aż tak potężnie zawieść. Po kolei, mamy tu - naiwnie napisany przewodnik po Australii, księgę legend aborygeńskich pojawiających się bez powodu, super odkrywczą postać biednego pana policjanta, któremu bardzo ciężka praca odebrała radość z życia, do tego jeszcze dobiły go kontakty towarzyskie, a został tylko alkohol (pierwszy raz się z czymś takim spotykam!), kobiece bohaterki sprowadzone do poziomu pojedynczych ról kochanki czy też ofiary. Okraszone to wszystko całą masą opisów i pobocznych wątków nie wnoszących kompletnie nic do historii. Tym bardziej boli, że udało się tu stworzyć poprawną (nie zaraz niesamowitą, ale taką na 5/10) intrygę, bo nie da się nią cieszyć przy wszechogarniającej - a jakże - nudzie.

Rzuciłbym tą książką o ścianę kilka razy, gdyby nie te zachwyty nad Nesbo, bo perspektywa dalszych, lepszych części zmuszała mnie do czytania "Człowieka Nietoperza". No ale to męka była, czysta tortura. Pewnie najgorszy kryminał, z jakim się zmierzyłem. Gniot trochę. Mam nadzieję, że w przypadku tego pisarza nigdy już nie użyję tego słowa.

Ta druga gwiazdka to tylko dlatego, że legendy aborygeńskie są całkiem ciekawe.

Miało być spotkanie z kryminalną legendą, zachwyty i odkładanie książki tylko po groźbą, a wyszła senność, płacz, zgrzytanie zębów i jedna z najgorszych lektur, jakie mnie w życiu dopadły.

Nuda. Nuda. Potem trochę nudy. Około 200 strony robi się trochę lepiej, bo pojawia się nuda. Niestety zakończenie to już sama nuda. Jezu, jakie to słabe jest. Aż nie wierzę, że można się...

więcej Pokaż mimo to