-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać312
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
Biblioteczka
2017-01-27
2017-01-27
Onegdaj ośmiotysięczniki kompletnie mnie nie interesowały, jak dla mnie mogły sobie stać i być zdobywane przez kolejnych sportowców-profesjonalistów i sportowców-amatorów, którzy ryzykują dla nich życie, i jeszcze wydają na całe nie do końca dookreślone z punktu widzenia sensu przedsięwzięcie kupę złotych monet. Tymczasem zaintrygował mnie temat (zainspirowany, nie ukrywam, filmem nakręconym na podstawie opisywanych w powyższej książce wydarzeń) losu himalaistów którym NIE UDAŁO SIĘ zejść z góry. "To on już tak zostanie?" - zafrapowało mnie, gdy w filmie pojawiła się scena wschodu słońca nad zamarzniętym ciałem jednego z bohaterów, uwięzionego na półce skalnej gdzieś tam, w górze.
Zasięgnięcie internetowych źródeł ujawniło, że w istocie, ciała zmarłych wspinaczy rzadko kiedy są sprowadzane na dół, gdyż jest to zadanie bardzo trudne z różnych złożonych przyczyn technicznych. Do tego znoszenie czegokolwiek z ośmiotysięcznika jest szalenie niebezpieczne - i z jednego martwego ciała do uprzątnięcia mogą się zrobić na przykład cztery, i tak dalej, i zjawisko to nazywamy postępem geometrycznym. Z tego też względu Everest jest wprost upstrzony martwymi ciałami, część leży wprost na szlaku, i niektóre są na tyle rozpoznawane, że zyskały przydomki, takie jak Pan Zielone Buty albo Śpiąca Królewna.
Aby poznać odpowiedź na pytanie, po cholerę właściwie płacić 60 tys. dol. żeby wejść na jakąś łysą górę, postanowiłam przeczytać książkę Krakauera.
Nadal uważam, że wchodzenie na ośmiotysięczniki jest KOMPLETNIE bez sensu. Ci wspinacze bredzą od rzeczy, że chodzi im o obcowanie z pięknem surowego krajobrazu, ale gdyby tak było, nie ryzykowaliby życia, żeby koniecznie wejść na SAM SZCZYT(tylko zawróciliby rozsądnie przy najmniejszej oznace psującej się pogody, nacieszywszy się widokami na prawie szczytowych partiach, ostatecznie co za różnica, czy wejdzie się parę metrów wyżej żeby dobić do samego czubka). Przez właśnie takie parcie na szczyt za wszelką cenę (i przez pecha w kwestii pogody) zginęło wiele osób z wyprawy Krakauera.
Niemniej książka jest bardzo ciekawa, można się dowiedzieć wiele o realiach wspinaczki. Autor ewidentnie próbuje się usprawiedliwić i trochę pozuje, ale nie mam mu tego za złe, ani tego, że nie ratował swoich towarzyszy z narażeniem życia; myślę, że w takich warunkach cała fizjologia (w tym mózgu) doszczętnie wariuje.
Polecam również osobom, które uważają, że nie interesuje ich temat kontrowersyjnych ośmiotysięczników. Jeśli chodzi o mnie, wpisałam na listę "przeczytać" biografię Kukuczki, chociaż nadal jestem przekonana, że nie interesują mnie ośmiotysięczniki.
Onegdaj ośmiotysięczniki kompletnie mnie nie interesowały, jak dla mnie mogły sobie stać i być zdobywane przez kolejnych sportowców-profesjonalistów i sportowców-amatorów, którzy ryzykują dla nich życie, i jeszcze wydają na całe nie do końca dookreślone z punktu widzenia sensu przedsięwzięcie kupę złotych monet. Tymczasem zaintrygował mnie temat (zainspirowany, nie ukrywam,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-01
Arcydzieło? Wyśmienita? Niepokojąca? O, świecie, przesadziłeś. Niepokojąca - może i tak, pod względem długości. Co do reszty określeń - wyimków z recenzji - zostały one o "Małym życiu" napisane, IMO, skończenie na wyrost.
Treść ograna jak "Last Christmas". Jest sobie czterech przyjaciół, na początku są biedni i nikt o nich nie słyszał, potem każdy jeden osiąga oszałamiający sukces zawodowy i finansowy (bardzo wytarty i wystrzępiony powieściowy szablonik, już dawno wypadałoby wyrzucić), ale jeden z tych pozornie skończonych szczęściarzy skrywa Mroczną Tajemnicę z Przeszłości, którą reszta będzie odkrywać - oczywiście stopniowo, jakby to cokolwiek pomagało na wzmagające się znudzenie, wypiętrzone na wysypisku nic nie wnoszących szczegółów.
Właśnie - o dziwo, powieść jest szalenie szczegółowa, a jednocześnie pozostawia przykre wrażenie niewyobrażalnie powierzchownej. Otrzymujemy w (dyskusyjne, czy chcianym) prezencie dostęp do pełnego biogramu każdego z bohaterów, do wszystkiego, co myśli o sobie samym, co inni o nim myślą i co on sam myśli, że inni o nim myślą - i co? Czytanie tego wszystkiego przypomina siedzenie przed muszlą klozetową, naciskanie spłuczki raz po raz i uroczyste obserwowanie efektu (i to godzinami, nie zapominajmy, że powieść ma osiemset stron). Niby coś się dzieje, ale co z tego.
Biednego Jude'a - to ten ziom od Mrocznej Tajemnicy - spotkał w życiu taki festiwal dramatów, że staje się właściwie nie tyle postacią fikcyjną, co wręcz fantasy. Tyle krzywd jednemu człowiekowi naraz dzieje się, nie przesadzam, w opowiadaniach pornograficznych dla amatorów BDSM. Autorka postawiła na epatowanie złem, krzywdą i przemocą - aż nasunęło mi się skojarzenie z "Malowanym ptakiem", tylko że Kosiński robił to dobrze. Z racji ciężkiego dzieciństwa Jude ma straszliwe problemy zdrowotne, fizyczne i psychiczne, i tak sobie te problemy ma i ma, a ciągnie się to, mam wrażenie, stuleciami. Jeszcze jedno: nie spotkałam się jeszcze z bohaterami pierwszoplanowymi, którzy byliby tak wszechstronnie inteligentni, elokwentni i utalentowani (vide: cała Fantastyczna Czwórka z "Małego życia"), a jednocześnie tak szalenie mało inspirujący.
Tak sobie myślę, że książka mogłaby przypaść do gustu osobom zainteresowanym życiem współczesnych nowojorczyków obracających się w szeroko pojętym kręgu sztuki, tylko czy te postaci są prawdziwe i czy można im wierzyć? Osobiście wątpię. Oj, jak wątpię. "Życie" małe, literatura również najwyżej średnia, chyba że brać pod uwagę masę.
Arcydzieło? Wyśmienita? Niepokojąca? O, świecie, przesadziłeś. Niepokojąca - może i tak, pod względem długości. Co do reszty określeń - wyimków z recenzji - zostały one o "Małym życiu" napisane, IMO, skończenie na wyrost.
Treść ograna jak "Last Christmas". Jest sobie czterech przyjaciół, na początku są biedni i nikt o nich nie słyszał, potem każdy jeden osiąga...
2017-09-18
Świetna robota! "1945. Wojna i pokój" to zbiorek powojennych (i tych z czasu, kiedy wojna miała się ku końcowi) historii spisanych w lwiej części na podstawie wysłuchanych osobiście opowieści żyjących świadków - już sam ten fakt nadaje tekstowi żywy, emocjonalny sznyt. Różnorodność tematów jest czystą zaletą, pozwala zyskać ogólny ogląd powojennej sytuacji różnych narodowości i grup społecznych, a także służy wtórnie za drzewko decyzyjne co do wyboru dalszego zgłębiania wybranych treści - przesiedleńcy, niemieccy uciekinierzy, żydowskie sieroty, zatopiony Wilhelm Gustloff, Ukraińcy, krasnoarmiejcy, szabrownicy i tyle więcej! Książka jest ogółem wszechstronnie inspirująca. Lata powojenne nie są tak chętnie analizowanym i upamiętnianym okresem jak gremialnie uważane za straszne 1939-45. Jakoś tak automatycznie myśli się, że zaraz po zakończeniu wojny wszyscy szczęśliwie ocaleli mogli odetchnąć, powiedzieć: "uf, nareszcie koniec, witaj spokoju, co teraz będziemy robić ciekawego?" i wrócić do normalnego życia w przysłowiowych kilku prostych krokach, i że nie ma w tym już za wiele czegokolwiek wartego opisania. Bynajmniej! Unikalną jakością książki Grzebałkowskiej jest wielki ładunek empatii i zrozumienia dla bohaterów przemycony na linii odbiór-przekaz, kompletne przeciwieństwo suchej faktografii. W tłumaczeniu z bezosobowych liczb na prawdziwe twarze dopomagają wysypane na początku każdego rozdziału autentyczne ogłoszenia drobne z powojennych dzienników, pyszny pomysł. Dzięki niełatwej z emocjonalnego punktu widzenia lekturze możemy się dowiedzieć właściwie przede wszystkim tego, że nie mamy pojęcia, co znaczyło żyć w czasach gruzów, ale lepiej wiedzieć, że się nie ma pojęcia, niż uważać, że jest się doskonale upoważnionym do nieskrępowanego ferowania wyroków. Lubię to szczerze, polecam z przekonaniem i na bank będę czytać dalej o 45+.
Świetna robota! "1945. Wojna i pokój" to zbiorek powojennych (i tych z czasu, kiedy wojna miała się ku końcowi) historii spisanych w lwiej części na podstawie wysłuchanych osobiście opowieści żyjących świadków - już sam ten fakt nadaje tekstowi żywy, emocjonalny sznyt. Różnorodność tematów jest czystą zaletą, pozwala zyskać ogólny ogląd powojennej sytuacji różnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-20
O ja, wreszcie jakaś dobra literatura popularna! Hyy! (to była onomatopeja wyrażająca entuzjazm) Może nie szczyt szczytów, ale przynajmniej rzecz na poziomie satysfakcjonującym, a to na półce literatury fantastycznej dość rzadki okaz.
"Futu.re" to, jakżeby inaczej, powieść futurystyczna, a dokładnie futurystyczny marsz żałobny. Otóż ludzkości udało się pokonać starość i choroby, można sobie żyć wiecznie na zdrowie, ale to oczywiście tylko pozornie dobra wiadomość: zaledwie kilkaset lat mija i już Ziemia jest nieznośnie przeludniona, wszyscy gnieżdżą się w sięgających wiele kilometrów ponad chmury wieżowcach poupychanych ciasno na smętnych resztkach dawnych miast, połączonych co prawda bardzo wydajną szybkobieżną siecią komunikacyjną (to akurat niegłupie. I aktualnie nieobecne ale pożądane w moim powiecie). Przyrody nie ma, wszystko jest sztuczne, rozmnażanie się jest wprawdzie tradycyjne ale za to nielegalne; jeśli komuś mimo wszystko wpadka lub "wpadka" się przytrafi i przeprowadzać aborcji nie zamierza, jest obowiązany zrobić miejsce nowemu obywatelowi, zestarzeć się i umrzeć w trybie przyspieszonym w ciągu mniej więcej dziesięciu lat - wszystkim zajmie się specjalny wredny urząd i jego farmakologiczna antyterapia prostarzeniowa aplikowana delikwentowi bewzględnie przymusowo. Główny bohater "Futu.re" jest właśnie pracownikiem takiego urzędu, a dokładnie jest delegatem terenowym i należy do jednego z wielu specjalnych oddziałów tropiących liczne nielegalne ciąże i pociągających opornych rodziców do niewygodnej odpowiedzialności; ponieważ jednak mało kto życzy sobie ogólnie umierać, a już zwłaszcza przed osiągnięciem przez jedyną latorośl pełnoletności, oddziały te cieszą się raczej złą sławą, a ich styl pracy kwalifikuje się do tych super-brutalnych. Mamy więc głównego bohatera praktycznie negatywnego, który jednak będzie musiał podjąć w życiu wiele wyborów, w których nierzadko sam siebie nie pozna. Przy tym, ponieważ - jak się rzekło - ludzie żyją wiecznie i nie starzeją się nigdy, koligacje rodzinne i więzy pokrewieństwa przybierają nieraz naprawdę zaskakujące i skomplikowane formy. Problemów więc nie zabraknie. Wszystko to w scenografii klaustrofobicznej ponurości i oparach duszącego nihilizmu.
"Futu.re" jest napisane dostatecznie dobrze. Styl autora jest całkiem finezyjny, niepozbawiony wisielczego humoru, przemyślany, dynamiczny, choć w scenach obfitujących w akcję niekiedy już nazbyt rwany. Autor dobrze wyważa pierwiastki akcji wybrzmiewającej wśród osaczających dystopijnych scenerii z częstym nurkowaniem w nie mniej klaustrofobiczne introspekcje swojego bohatera. Miłośnicy sci-fi zdecydowanie nie powinni tej pozycji omijać. Dodatkową gwiazdkę daję za świetnie dopełniające klimatu powieści ilustracje Siergieja Kirckiego. Alert: to jest niezłe.
O ja, wreszcie jakaś dobra literatura popularna! Hyy! (to była onomatopeja wyrażająca entuzjazm) Może nie szczyt szczytów, ale przynajmniej rzecz na poziomie satysfakcjonującym, a to na półce literatury fantastycznej dość rzadki okaz.
"Futu.re" to, jakżeby inaczej, powieść futurystyczna, a dokładnie futurystyczny marsz żałobny. Otóż ludzkości udało się pokonać starość i...
2017-11-12
Zbiór z lekka beletryzowanych historii (podobno na podstawie autentycznych notatek naocznego świadka - dziadka autora, który przekazał mu pełną cennych szczegółów dokumentację w spadku) o kamieniach milowych rozwoju współczesnej medycyny. Opisuje, jak (w bólach, znoju i wśród licznych niewiadomych, a do tego w złowieszczym cieniu ogromnego ryzyka) rodziły się procedury medyczne, które dziś wydają się proste i oczywiste. Warto przeczytać przede wszystkim ze względów merytorycznych. Autor nie jest co prawda tak dobrym pisarzem, żeby czarować dziewiętnastym wiekiem i barwnością swoich opowieści, ale świetnie rozumie, że nawet najciekawsze fakty robią się jeszcze ciekawsze, jeśli opisze się bohaterów tak, żeby łatwo było ich sobie wyobrazić, i zdradzi co nieco niespecjalnie istotnych, ale za to ubarwiających historię szczegółów. Przy tym szczegółowo opisuje pionierskie operacje, przedstawiając je z pierwszoosobowej perspektywy swojego dziadka - lekarza z zawodu, sumiennego reportera z zamiłowania. Efekt nie jest może nokautująco wybitny, ale na pewno dostatecznie dobry. Można dowiedzieć się, jak dzielni lekarze z godnym podziwu poświęceniem testowali na sobie samych znieczulenie miejscowe, jak Freud dilował kokainą, jak metodą prób i błędów operowano wole tarczycy czy przepuklinę, albo jak przeszczepiono pierwszą rogówkę i co z tego wynikło.
Zbiór z lekka beletryzowanych historii (podobno na podstawie autentycznych notatek naocznego świadka - dziadka autora, który przekazał mu pełną cennych szczegółów dokumentację w spadku) o kamieniach milowych rozwoju współczesnej medycyny. Opisuje, jak (w bólach, znoju i wśród licznych niewiadomych, a do tego w złowieszczym cieniu ogromnego ryzyka) rodziły się procedury...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-25
Nie wiem, co skłoniło autora do rozpoczęcia pracy nad debiutancką powieścią o zgorzkniałym emerycie, który postanawia popełnić samobójstwo, ale najpewniej był to dla niego Dzień Właściwej Decyzji. Takie debiuty chce się czytać. "Mężczyzna imieniem Ove" wyrasta z tego samego pnia, co literatura popularna z kategorii "podnoszącej na duchu" ale brawurowo unika wielu jej słabości. "Podnoszące na duchu" to jest teoretycznie to, co chciałoby się czytać w ostrych, paskudzących się stanach otwartej chandry z przemieszczeniem, tyle że takie powieści (no wiecie, bohater ma nielekko, ale poznaje odpowiednich ludzi i zmienia swoje życie, i wszystko jest różowe) są zazwyczaj schematyczne i mniej lub bardziej żenująco sztuczne, nie mówiąc o tym, że słabo napisane.
Tymczasem. (tu pauza dla efektu) "Mężczyzna imieniem Ove" zręcznie omija tego rodzaju pułapki. Świat z powieści jest bez wątpienia cukierkowy, ale zupełnie nie sztuczny; książka jest sentymentalna, ale nie irytująco ckliwa. Jej siłą są serwowane nadzwyczaj szczodrze zabawne porównania, wyrazisty humor, autentyczność bohaterów i uczciwa bezpretensjonalność - no, może zdarzają się egzaltowane potwórzenia trącające trochę Érikiem-Emmanuelem Schmittem i dziełami tego pokroju, ale z drugiej strony dla wielu osób może to być zaleta i cecha skłaniająca do przyznania jednej gwiazdki więcej. Zresztą mam wrażenie, że to właśnie pierwiastek pop-filozofii mógł zdecydować o jeszcze cieplejszym przyjęciu powieści przez publiczność. Dla mnie to żadna atrakcja, ale na szczęście umiarkowana egzaltacja to tylko kropla ambiwalencji w beczce czegoś zdecydowanie pysznego. Ta powieść, można powiedzieć, zrobiła mi weekend, i w efekcie jest mi teraz lepiej w życiu. Polecam wszystkim, którzy chcieliby podobnie, zwłaszcza że biomet w nadchodzących miesiącach może okazać się dla psychicznego samopoczucia szczególnie bezwzględny.
Nie wiem, co skłoniło autora do rozpoczęcia pracy nad debiutancką powieścią o zgorzkniałym emerycie, który postanawia popełnić samobójstwo, ale najpewniej był to dla niego Dzień Właściwej Decyzji. Takie debiuty chce się czytać. "Mężczyzna imieniem Ove" wyrasta z tego samego pnia, co literatura popularna z kategorii "podnoszącej na duchu" ale brawurowo unika wielu jej...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-06
"Mój znajomy? w biały dzień? w Leningradzie? doktor nauk? z głodu?" - wielkie, nowoczesne miasto zostało odcięte od dostaw żywności, a jego mieszkańcy spisani na straty, bo "wojna wymaga ofiar". Anna Reid opisała tę straszną kartę z makabrycznej talii drugiej wojny światowej i zrobiła to prześwietnie. Przed przeczytaniem książki tytuł "Tragedia oblężonego miasta" wydaje się tylko pustym, suchym określnikiem, po lekturze - ciężar jego znaczeń przytłacza.
"Na naszych oczach ludzie zamieniają się w zwierzęta"...
W literaturze faktu rzetelne przeczesanie źródeł i wyczerpujące ujęcie tematu jest bardzo ważne, ale żaden reportaż nie zrobi dostatecznego wrażenia, jeśli jego autor nie jest utalentowanym beletrystą. "Leningrad" czyta się świetnie, bo Anna Reid umie pisać, opowiadać, przedstawiać - robi ze źródłami niesamowite rzeczy, w zebrane w jednej książce historie umie tchnąć nowe życie, zupełnie jakby kolorowała czarno-białą fotografię. A przy tym opisuje - nic innego, jak fakty... Wstrząsające, że opisywane przez nią zdarzenia miały miejsce w dwudziestym wieku w mieście, w którym codzienność prawie nie różniła się od naszej. Miasto, jak każde: domy jedno- i wielorodzinne, mieszkania, zwykłe rodziny, dzieci, seniorzy, zwierzęta domowe, sąsiedzi; jedni pracują fizycznie, inni chodzą codziennie do biura, są naukowcy, pracownicy intelektualni, artyści, kompozytorzy, dziennikarze, uczniowie i studenci. I nagle w tej przewidywalnej, bezpiecznej i z reguły niespecjalnie ekscytującej codzienności jedno się zmienia: nie ma co jeść. Twoi sąsiedzi stopniowo umierają, Twoi krewni i znajomi - też. Nie masz czym karmić dzieci, nie mówiąc o psie czy kocie. Zaraz zabijesz własnego psa, a potem zostaniesz trupożercą. Nie ma innego wyjścia, bo zima trwa za długo.
Bardzo dobre jest wyważenie treści: idealna proporcja pierwiastka tła politycznego, opisów militarystycznych i aspektów socjologicznych, które krystalizują się w jak najbardziej realne historie konkretnych ludzi. Mieszkańcy Leningradu zostali wydani na pastwę wojny. Cień śmierci głodowej zawisł nad metropolią, która mimo to starała się żyć dotychczasowym życiem. Dzięki książce poznamy upiorne znaczenie liczb ("śmiertelność miała swój wyraźny rys demograficzny"...): słupki (ilu zmarłych w tym miesiącu? Więcej niż w poprzednim, w końcu na dobre nadeszła zima...), gramy (te gramy to Twój chleb i życie Twojej rodziny), listy nazwisk, kolejne dni skreślane w kalendarzu w oczekiwaniu na lepszą przyszłość, która może nigdy nie nadejść. Autorka szczegółowo opisuje praktyczne aspekty życia mieszkańców Leningradu, zorientowane na przetrwanie. Każdy jadł, co mógł: robotnicy z fabryk jedli kleje, półprodukty do wytwarzania farb i lakierów, smary do maszyn; naukowcy jedli szczury laboratoryjne, a gdy się skończyły - pożywkę do hodowli bakterii. Aptekarze jedli kremy do twarzy i pasty do zębów. Gotowano i zjadano paski, torebki i buty skórzane, szminki do ust, bo zawierały trochę tłuszczu. Szanse na przetrwanie (albo raczej: długość trwania) zależały od zawodu. Na przykład z pracowników naukowych nieźle radzili sobie biolodzy i zoolodzy, bo wiedzieli, jak zastawiać pułapki na zwierzęta, a z kolei najszybciej ginęli z głodu matematycy. Trapionych głodem dopada stopniowe zobojętnienie na potworności wokół. "Odwiedzając swoje mieszkanie (...) zastała na swoim łóżku leżącego trupa. (...) Dwa dni później do ciała dołączyły dwa kolejne. >Widać sąsiedzi urządzili sobie u mnie kostnicę. No cóż, niech tam. Zwłoki mi nie przeszkadzają.<"
Naprawdę warto przeczytać tę książkę, bo jest świetnie i rzetelnie napisana i pozwala hell'uv'a docenić to, co się ma. Jesteśmy naprawdę wielkimi szczęściarzami.
"Mój znajomy? w biały dzień? w Leningradzie? doktor nauk? z głodu?" - wielkie, nowoczesne miasto zostało odcięte od dostaw żywności, a jego mieszkańcy spisani na straty, bo "wojna wymaga ofiar". Anna Reid opisała tę straszną kartę z makabrycznej talii drugiej wojny światowej i zrobiła to prześwietnie. Przed przeczytaniem książki tytuł "Tragedia oblężonego miasta"...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-08
Sądząc ze średniej ocen, ta bądź co bądź nagradzana powieść została przyjęta w Polsce ledwie ciepło, i rzeczywiście, na początku, od pierwszej strony nie zrobiła na mnie większego wrażenia, ale jak od drugiej mnie wciągnęła to sobota nie moja... Zapewne swoje do powiedzenia miał sensacyjny charakter historii: losy uciekiniera to bardzo dobry zaczyn dla wciągającej powieści. Ale to musiało być coś więcej - ten świadomy styl, tak gładko toczące się słowa, żywe kolory dziewiętnastowiecznej Ameryki z pikantną szczyptą nieprawdopodobieństwa jak z "Django" Tarantino... I może trochę banalne ujęcie niewolnictwa - tak, tu będziecie czytać o uciskanej mniejszości - no ale podobno zło jest banalne. Jest, owszem, jest. I te autentyczne dziewiętnastowieczne ogłoszenia o zbiegłych amerykańskich niewolnicach - wisienka na torcie. Jedno z milszych odkryć mijającego roku. Ziom ma ładny kawał talentu. Przytulenie Pulitzera, mimo braku większej odkrywczości, wydaje się zupełnie zasłużone. Warto!
Sądząc ze średniej ocen, ta bądź co bądź nagradzana powieść została przyjęta w Polsce ledwie ciepło, i rzeczywiście, na początku, od pierwszej strony nie zrobiła na mnie większego wrażenia, ale jak od drugiej mnie wciągnęła to sobota nie moja... Zapewne swoje do powiedzenia miał sensacyjny charakter historii: losy uciekiniera to bardzo dobry zaczyn dla wciągającej powieści....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-13
"Salamandra" może okazać się zupełnie atrakcyjną ciekawostką dla fanów motywów okultystycznych w literaturze fantastycznej, pod bezwzględnym (!) warunkiem braku alergii na kurz - powieść jest ewidentnie sprzedstuletnia, archaizmy sypią się gęsto, a fabuła bezpardonowo roztacza stęchłe zapaszki z każdym kolejnym akapitem. Jednak bywa i tak, że niektórym odbiorcom archaiczny język przynosi specyficzną przyjemność z miłą nutką perwersji (zgłaszam się na ochotniczego reprezentanta grupy) a głębokie początki literatury grozy po prostu warto poznać, jeśli jest się miłośnikiem poe-izmów i ich wariacji. Mnie się w każdym razie to krótkie dziełko bardzo przyjemnie czytało ze względu na poetycki język, napęczniały zapomnianymi dziś słowami, no i tematykę - nota bene magia, okultyzm i satanizm były podobno bardzo w modzie na początku ubiegłego wieku. Miło było poznać rodzime strony tej mody, zresztą rodzime bezkompromisowo: bohaterami powieści są czarownica Kama i mag Andrzej. No i dobrze. Jest też sabat czarownic i księgi czarnoksięskie, a wszystko to jest swoiście urocze w charakterystyczny sposób. Niedługie, więc warto skosztować, jeśli na hasło "okultyzm" doświadczacie rozkosznych motylków w brzuszku.
"Salamandra" może okazać się zupełnie atrakcyjną ciekawostką dla fanów motywów okultystycznych w literaturze fantastycznej, pod bezwzględnym (!) warunkiem braku alergii na kurz - powieść jest ewidentnie sprzedstuletnia, archaizmy sypią się gęsto, a fabuła bezpardonowo roztacza stęchłe zapaszki z każdym kolejnym akapitem. Jednak bywa i tak, że niektórym odbiorcom archaiczny...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-08
Przy całej mojej wieloletniej i zdeklarowanej sympatii dla Kinga muszę z pewną przykrością stwierdzić, że kompletnie nie podobała mi się ta książka, chociaż jest napisana zgodnie z prawidłami sztuki rozrywkowego powieściopisarstwa i prezentuje poziom wyższy od przeciętnej w tej dziedzinie. Ponieważ jednak mam porównanie, co ten pan potrafi, ocena będzie bewzględna i uboga w gwiazdki.
Faktem jest, że spodziewałam się - po treściach zapowiedzi, które podkreślały głównie to, że duet Kingów przedstawia wizję świata bez kobiet, gdy wszystkie zasypiają i się nie budzą - czegoś trochę innego, w duchu postapokaliptycznego "Bastionu" z wiodącą nutą socjologicznych aspektów dystopii. Tymczasem ze "świata bez kobiet" nic nie wyszło, bo akcja ponadsiedemsetstronicowej rozgrywa się w przeciągu zaledwie trzech czy czterech dni, więc ani przez chwilę nie dochodzi do sytuacji, w której wszystkie kobiety rzeczywiście wylogowują się z życia społecznego - całość idzie prędzej w stronę powieści fantastyczno-sensacyjnej, niż obyczajowo-jakiejkolwiek. No dobra, więc co dalej.
Gros akcji rozgrywa się w więzieniu, oo, brzmi pysznie, któż by zapomniał wspaniałą "Zieloną Milę" czy wybitne opowiadanie "Skazani na Shawshank" - jak King pisze o więzieniu, powinno być świetnie! Otóż - nie jest, nie ma nawet porównania z wyżej wspomnianymi, więc może udajmy, że nie było tematu.
Dalej: może znajdzie się jakiś niezapomniany bohater, pozytywny albo czarny charakter, bez różnicy? Cóż, bohaterów jest mnóstwo, to prawdziwy tłum, ale wszyscy jacyś rozmyci, brak choćby jednej szczególnie wyrazistej, żywej postaci. Efektem nie udało mi się wciągnąć w historię ani po dwustu pięćdziesięciu, ani po pięciuset pięćdziesięciu stronach, no a potem już zostało dwieście do końca i nie wypadało nie skończyć.
No to może temat opresji płci? Wątek przemocy wobec kobiet jest wiecznie żywy w powieściach Kinga, nieodmiennie przekonująco przedstawiany ("To", "Worek kości", "Rose Madder", "Pod kopułą" & maaany more), wydawałoby się, że w "Śpiących królewnach" będzie taki tym bardziej, ze względu na wiodącą tematykę - nie, tu również pudło. Motyw jest, i to rozmiarowo dopasiony (większość więźniarek była w przeszłości ofiarami przemocy) ale jest ogółem blady i jakoś nie porusza.
To może po prostu bezpretensjonalna dobra zabawa, jak w czymkolwiek, no nie wiem, w "Podpalaczce"? Innym razem. Fabuła jest straszliwie rwana, a dla podkręcenia akcji mamy kompletnie z sufitu wzięte elementy fantastyczne i trącące pretensjonalnością pierdolety o ucinających sobie pogawędki zwierzętach (a przecież tak udatnie King wchodził onegdaj do głów zwierząt - "Cujo", na litość jeża!).
Jakby podsumować - "Śpiące królewny" to nowy pomysł, ale i zbiór wątków już wykorzystanych bez powtórzenia sukcesu pierwowzorów. Można przeczytać, ale broń borze nie trzeba, bo to jedna ze słabszych powieści wydanych pod szyldem Kinga, a kompaktowa bynajmniej nie jest. Normalnie w przypadku Kinga tego nie robię, ale tym razem - nieszczególnie polecam.
Przy całej mojej wieloletniej i zdeklarowanej sympatii dla Kinga muszę z pewną przykrością stwierdzić, że kompletnie nie podobała mi się ta książka, chociaż jest napisana zgodnie z prawidłami sztuki rozrywkowego powieściopisarstwa i prezentuje poziom wyższy od przeciętnej w tej dziedzinie. Ponieważ jednak mam porównanie, co ten pan potrafi, ocena będzie bewzględna i uboga w...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-13
Absolutnie przemilusia powieść o skończenie typowym nawiedzonym domu. Napisana wprawnie i elegancko, a przy tym na wskroś nieodkrywcza począwszy od samego tytułu, ale to bynajmniej nie wada jeśli ktoś ma chętkę na klasyczną powieść z dreszczykiem, na przykład gdy siny poblask pełni księżyca zagląda do pokoju, wiatr zawodzi za oknem jękliwie, sękate bezlistne gałęzie stukają w szybę itp., itd. (te klimaty i podobne)
Fabuła zadzierzga się w momencie, gdy niestrudzony tropiciel spraw paranormalnych nazwiskiem David Ash, którego dotychczasowa kariera zawodowa uczyniła jednoznacznie sceptycznym (przyczyny rzekomych nawiedzeń okazują się zawsze zupełnie prozaiczne i rozczarowująco nieparanormalne) wezwany zostaje na pomoc przez pewną rodzinę zamieszkującą położony na odludziu stary dom o skandalicznie olbrzymim nadmetrażu. Młoda dziewczyna i jej dwóch starszych braci, plus wiekowa ciotka-niania-opiekunka (rodzeństwo wcześnie straciło rodziców) przedkładają Davidowi rzeczowo, iż w ich domu straszy widmo małej dziewczynki, a woleliby, żeby nie. Rodzina mieszka w domu od pokoleń i chociaż trudno utrzymać tyle kubatury, to jednak nie chcieliby się wyprowadzać i czy Mr Ash mógłby wyjaśnić tę sprawę za odpowiednią gratyfikacją finansową. Otóż, mógłby. A z chwilą przyklepania umowy zjawiska paranormalne niezwłocznie przystępują do roboty.
Powieść w kategorii historii o duchach jest naprawdę typowa i zawiera wszystko, czego możnaby oczekiwać: dom jest stary, wielki i skrzypiący, jest nawiedzony las, piwnica pełna niesamowitości (i nie chodzi bynajmniej o kolekcję niesamowitych domowych przetworów), trupioblada rąsia w mętnych wodach stawu, no i zapomniana rodzinna krypta, na którą dziwnie łatwo wpaść zupełnym przypadkiem.
Z historii płynie rada dla wszystkich zawodowo aktywnych tropicieli spraw paranormalnych: jeśli badacie sprawę nawiedzonego domu i znaleźliście w jego pobliżu rodzinną kryptę, na którą dziwnie łatwo wpadliście zupełnym przypadkiem, czynnością absolutnie podstawową jest przeczytać epitafium umieszczone na płycie grobowca (nie ma, że słabo czytelne!), a najlepiej na wszelki wypadek zrobić z niego notatki.
Dzięki wprawnemu budowaniu napięcia i cyklicznie odmierzanym zwrotom akcji (mnogość potencjalnych jump scare'ów) książka to gotowy materiał pod scenariusz filmowy (nakręcono, a jakże, obejrzę, a jakże). Polecam miłośnikom gatunku.
Absolutnie przemilusia powieść o skończenie typowym nawiedzonym domu. Napisana wprawnie i elegancko, a przy tym na wskroś nieodkrywcza począwszy od samego tytułu, ale to bynajmniej nie wada jeśli ktoś ma chętkę na klasyczną powieść z dreszczykiem, na przykład gdy siny poblask pełni księżyca zagląda do pokoju, wiatr zawodzi za oknem jękliwie, sękate bezlistne gałęzie stukają...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-11
Przyzwoity kryminał, jakich wiele. Do przeczytania skłoniła mnie chęć sprawdzenia, czy dość egzotyczna proweniencja autora - Islandia - sprawi, że jego dzieło będzie się jakkolwiek wyróżniać wśród dobrze się sprzedających stosów bliźniaczo (albo przynajmniej krewniaczo) do siebie podobnych powieści o morderstwach. Już wiem: bynajmniej. Znaczy: to samo, co wszędzie. Tym razem chodzi o a) (punkt oczywisty) świeże morderstwo i b) tajemnicze zdjęcie dziecięcego grobu znalezione w mieszkaniu ofiary - antypatycznego, stroniącego od ludzi starca uzależnionego od pornografii.
Warstwa fabularna realizowana jest w wymiarze konsekwentnie podstawowym: przedstawienie problemu, zwięzłe rozwinięcie, skrótowe rozwiązanie w swoim czasie (to nie są wątki, to są wąteczki!). Ma to, oczywiście, swoje zalety, jeśli ktoś chce się uwinąć z całą historią podczas jednej podróży kolejką podmiejską tam i z powrotem.
Powieść jest napisana raczej lakonicznie, bez większych dłużyzn, według mnie (możliwe, że się nie znam) nie odstaje od poziomu najpopularniejszych skandynawskich autorów i niewątpliwie jako taka spełnia wszelkie kryteria gatunku ku, przypuszczam, niechybnemu zadowoleniu zdeklarowanych fanów. Wartość obyczajową ma mikrą, jeśli w ogóle jakąś. Że rzecz dzieje się w Reykjaviku, autor potrafił podkreślić jedynie odmierzanymi punktowo odwołaniami meteorologicznymi (leje "nieustannie" i "jak z cebra", "wiatr zacina deszczem" itp, itd). Historia została "popełniona" fachowo, bez wpadek, ale i bez ujawniania jakichkolwiek znaków szczególnych. Rzeczony zespół cech może uczynić ją zupełnie atrakcyjną dla fanów kryminałów, ale i wydobyć zdradzające rozczarowanie "meh" z gardeł reszty czytelniczej populacji, która być może miała sen o czymś więcej.
Przyzwoity kryminał, jakich wiele. Do przeczytania skłoniła mnie chęć sprawdzenia, czy dość egzotyczna proweniencja autora - Islandia - sprawi, że jego dzieło będzie się jakkolwiek wyróżniać wśród dobrze się sprzedających stosów bliźniaczo (albo przynajmniej krewniaczo) do siebie podobnych powieści o morderstwach. Już wiem: bynajmniej. Znaczy: to samo, co wszędzie. Tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-07
Borze*, jaka przeurocza powieść o duchach. Uwielbiam duchy (wszystkie) i powieści (nie wszystkie, ale ta się nadaje!) a na ową trafiłam z powodu Stephena Kinga, który wykorzystał jej fragment jako budujące nastrój intro do swojego "'salem's Lot". And whatever walked there, walked alone. TAaaK. Mówcie do mnie jeszcze w ten sposób.
W klasycznych powieściach grozy wielki, stary, skrzypiący, ponury dom to najlepsze, co może się przytrafić. Do takiego przyjeżdża czwórka bohaterów celem badań nad zjawiskami paranormalnymi, i oczywiście przeżywa od kopa intensywny i bogaty we wrażenia tydzień pełen tzw. manifestacji (oryginalnie, co nie. Nie jestem pewna, czy ten temat nie był już doszczętnie oklepany w latach 50., kiedy książka została wydana po raz pierwszy, ale co tam). Dom jest idealny z punktu widzenia habitacji ducha, bo ma mnóstwo pomieszczeń do nawiedzania, ma nawet WIEŻĘ, pokoje ukryte w innych pokojach, ciemne drewno na ścianach żeby przypadkiem nie było za wesoło i jest wypchany wiktoriańskimi rupieciami, a bohaterowie muszą się po nim poruszać za pomocą MAPY. Borze*, cóż za wyśmienity klimacik.
Btw, to nie jest horror, to jest powieść psychologiczna. Subtelne straszenie opiera się na dziwności i tak zwanych smaczkach. Na początku byłam sceptyczna, ale ostatecznie bawiłam się świetnie.
*stary, duży, gęsty las z przewagą drzew iglastych [za SJP PWN]
Borze*, jaka przeurocza powieść o duchach. Uwielbiam duchy (wszystkie) i powieści (nie wszystkie, ale ta się nadaje!) a na ową trafiłam z powodu Stephena Kinga, który wykorzystał jej fragment jako budujące nastrój intro do swojego "'salem's Lot". And whatever walked there, walked alone. TAaaK. Mówcie do mnie jeszcze w ten sposób.
W klasycznych powieściach grozy wielki,...
2017-10-13
Miał być horror o duchach (mlask!), jest wcale niezła powieść popularna dla dorosłych z dreszczykiem, i do tego z Hollywood w temacie - to nawet takie miłe odświeżenie po skrzypiących wiktoriańskich nawiedzonych domach i ich ektoplazmatycznych lokatorach.
Główny bohater, Todd Pickett, złoty chłopiec Hollywood i wzięty aktor hitów kasowych, martwi się, że jego kariera cokolwiek zwalnia tempa, a oddech młodszej i piękniejszej męskiej konkurencji na plecach parzy coraz dotkliwiej. Postanawia więc odrestaurować nieco swój główny atut, czyli olśniewającą twarz, i w tajemnicy przed fanami oddać się w ręce dyżurnego hollywoodzkiego chirurga plastycznego. Niestety rutynowy wydawałoby się zabieg kończy się fatalnymi komplikacjami, więc Todd jest zmuszony skryć się przed paparazzi na czas potrzebny do wyhodowania nowego naskórka. Zaufany agent wynajduje skądś zagubiony wśród wzgórz Hollywood pałacyk, skryty gdzieś na zapomnianych rubieżach Mulholland Drive, i lokuje tam owiniętego bandażami, łuszczącego się Todda w niebezpiecznie dryfującym ku depresji stanie psychicznym. Na miejscu Todd niespodziewanie odkrywa, że nieruchomość wcale nie jest niezamieszkana - po zaniedbanych ogrodach i złotych salach balowych przechadza się demoniczna piękność, która, jak się okazuje, odkryła infernalny sekret wiecznej młodości i korzysta z niego rzekomo już od lat dwudziestych, kiedy to rozkwitła jej kariera aktorki kina niemego. Zamierza się podzielić z Toddem tymże sekretem, a także paroma innymi: na przykład uświadomić swojego gościa, że chociaż jemu samemu może wydawać się inaczej, w dziedzinie wyuzdanego seksu nie zaliczył jeszcze nawet poziomu podstawowego, ale ona wspaniałomyślnie podejmuje się poprowadzić kurs przyspieszony (tu właśnie zaczyna się intensywnie eksploatowany w powieści wątek 18+). Wkrótce wychodzi na jaw, że posiadłość jest nawiedzona, wieczna młodość ma oczywiście swoją straszną cenę, w piwnicy dzieją się rzeczy niestworzone, a do tego w najbliższej okolicy istnieje pewien poważny problem z potworami (znamienne, że w umowach najmu nigdy nie wspominają o takich szczegółach).
Historia kompletnie nie korzysta z takich wynalazków literatury popularnej jak budowanie napięcia; autor dał sobie siana z kreowaniem atmosfery grozy, chętnie za to epatuje czytelnika niezwykle graficznymi opisami, strasząc przede wszystkim zaserwowaną dosłownie obrzydliwością. Sumarycznie jest to, po kawałku: trochę powieść erotyczna, trochę horror niby o duchach ale przede wszystkim w stylu gore, i trochę tygiel fantastycznych postaci i zdarzeń nasuwających skojarzenia z powieścią dla młodzieży. Ale dobrze mi się czytało, styl autora jest jędrny, potoczysty i bezpretensjonalny - ta powieść to stek bzdur, ale rozrywkowy, i na długie wakacje książka jest jak znalazł.
Miał być horror o duchach (mlask!), jest wcale niezła powieść popularna dla dorosłych z dreszczykiem, i do tego z Hollywood w temacie - to nawet takie miłe odświeżenie po skrzypiących wiktoriańskich nawiedzonych domach i ich ektoplazmatycznych lokatorach.
Główny bohater, Todd Pickett, złoty chłopiec Hollywood i wzięty aktor hitów kasowych, martwi się, że jego kariera...
2017-09-05
Meh... Jonathan Franzen to chyba ktoś sławny, nie? "Bez skazy" (ang. "Purity") to moje pierwsze zetknięcie z jego prozą (wybór konkretnego tytułu przypadkowy). Efekt? Mieszane uczucia, z lekką przewagą tych negatywnych.
"Bez skazy" to opasłe tomiszcze opisujące losy zaledwie kilku bohaterów (strach pomyśleć, do jakich rozmiarów eskalowałaby objętość, gdyby główna bohaterka miała jeszcze paru nieodnalezionych krewnych i zaktywizowanych społecznie znajomych). Rzecz opowiada o młodej, sympatycznej i niebogatej pracownicy call-center Pip (zdrobnienie od Purity) która nie zna swojego ojca (a chciałaby poznać), ma dziurę w budżecie (dług po kredycie studenckim), ekscentryczną matkę i dziwnych sąsiadów. Za namową współlokatorki-aktywistki i po nader krótkiej wymianie maili z jej byłym fumflem, niejakim Andreasem Wolfem, Pip decyduje się wyjechać do Boliwii na staż, aby wziąć udział we współtworzeniu "Wielkiego Projektu" - czegoś na kształt chyba WikiLeaks, nie ogarniam tego tematu zbyt biegle - którego liderem jest właśnie tajemniczy i charyzmatyczny Andreas W. o podręcznikowo podejrzanej przeszłości.
Fabuła jest rzekomo sensacyjna, nakreślona dość starannie ale nudno, a powieść najwyraźniej miała przede wszystkim robić wrażenie warstwą psychologiczną (nie robi). Cykliczne odwołania do mitycznej, wzniośle niedookreślonej "czystości" poutykane tu i ówdzie miały chyba nadawać intrygującą głębię i filozoficzny polor (nie nadają).
Nie da się zaprzeczyć, że każdy z bohaterów ma unikatową osobowość, ale ich wybory, motywacje, relacje i styl komunikacji interpersonalnej są "jakieś dziwne", trudne do zrozumienia, a do tego dość szybko prowokują pytanie po co w ogóle coś takiego opisywać. Zaprezentowany w "Bez skazy" uczciwy i solidny warsztat byłby zupełnie satysfakcjonujący w typowo rozrywkowej makulaturze pociągowej typu horror czy kryminał, ale w wielkiej powieści obyczajowej z pretensjami do trudno powiedzieć czego (Psychologia? Portret społeczny? Trudy życia pisarza? Trudy życia dziennikarza-aktywisty? Trudy życia ogółem, z naciskiem na wiecznie sprawiające problemy relacje międzyludzkie? Ktoś, coś?) nie zdaje do końca egzaminu. "Najlepszy literacki analityk współczesności obok Michela Houellebecqa"? Erm, nie?
Powieść ma jednak swoje lepsze fragmenty i miałaby chyba niezły potencjał gdyby napisać ją od nowa i o czym innym (he), więc obecnie mam dylemat czy skreślać Franzena, czy nie. Się zobaczy. Mógłby postarać się pisać krócej.
Meh... Jonathan Franzen to chyba ktoś sławny, nie? "Bez skazy" (ang. "Purity") to moje pierwsze zetknięcie z jego prozą (wybór konkretnego tytułu przypadkowy). Efekt? Mieszane uczucia, z lekką przewagą tych negatywnych.
"Bez skazy" to opasłe tomiszcze opisujące losy zaledwie kilku bohaterów (strach pomyśleć, do jakich rozmiarów eskalowałaby objętość, gdyby główna bohaterka...
2017-07-01
Nie czytałam wcześniej w życiu nic spod pióra (lub zapewne raczej klawiatury) pisarza islandzkiego. Islandia to dość dziwny kraj z tymi jej czynnymi wulkanami, reprezentacją piłki nożnej która doszła do ćwierćfinału mistrzostw Europy, chociaż na Islandii ludzi jest chyba mniej niż owiec, niesamowitymi krajobrazami i innymi takimi. Książka islandzkiej produkcji to dla mnie intrygująca nowość. Po lekturze mam uczucia mieszane, trochę na tak, a trochę na nie. Otóż, jak znam pisarzy z północy, spodziewałam się, że powieść będzie raczej ponura w wydźwięku. Trudno po prostu zachować pogodny optymizm jak jest szalenie zimno i bez przerwy pada, a jedyne, co możesz zjeść w ramach luksusowej przekąski, to obślizgła ryba. Jon Kalman serwuje czytelnikom dokładnie zgodną z moimi oczekiwaniami ponurą historię islandzkich rybaków, którzy mają, ogólnie rzecz nazywając, ciężkie życie. Historia koncentruje się wokół losów bezimiennego chłopca-sieroty, który stracił na morzu najlepszego przyjaciela i szuka nowej pracy na wyspie, a resztę bohaterów można generalnie odróżnić przede wszystkim po strukturze i jakości zarostu twarzowego (wygląda na to, że wszyscy, dosłownie wszyscy faceci na Islandii są brodaci - ten aspekt z powieści również jest zgodny z moją broszurką islandzkich stereotypów). Autor ucieka się do narracji senno-mistycznej, która momentami jest naprawdę inspirująca i ciekawa, ale niekiedy nie byłam pewna, czy nie mam po prostu do czynienia z północną wersją Paulo Coelho. Warstwa obyczajowa jest dość dobrze zrealizowana, ale odniosłam (bardzo rzadkie u mnie, pragnę podkreślić) wrażenie, że w fabule za mało się dzieje - do czego by nie doszło, gdyby powieść "pracowała" językiem i/lub warstwą obyczajową właśnie. Na szczęście nie była bardzo długa (zawsze smutno coś takiego pisać na temat książki) więc ogólnie przeczytanie jej mogę zaliczyć do przyjemnych zdarzeń w życiu. Niemniej chyba pierwszy poznany pisarz islandzki nie stanie się moim ulubionym na tej półce.
Nie czytałam wcześniej w życiu nic spod pióra (lub zapewne raczej klawiatury) pisarza islandzkiego. Islandia to dość dziwny kraj z tymi jej czynnymi wulkanami, reprezentacją piłki nożnej która doszła do ćwierćfinału mistrzostw Europy, chociaż na Islandii ludzi jest chyba mniej niż owiec, niesamowitymi krajobrazami i innymi takimi. Książka islandzkiej produkcji to dla mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-01
Podsumowanie w czterech słowach: całkiem smaczny odgrzewany kotlecik. De facto nawet nie powieść, a krótka historyjka o ciążowych perypetiach Bridget - historyjka, która równie dobrze mogłaby być udanym opowiadaniem fan fiction. Autorka ma chyba w swoim edytorze tekstu szablon do pisania "nowych Bridget": pierwszy fragment to obowiązkowo rozmowa Bridget z matką, pierwsza kanwa do wplatania elementów humorystycznych. Dalej: obowiązkowo Bridget musi zaliczyć jakąś wpadkę przy gotowaniu. Musi być wymiana wiadomości tekstowych (tu: smsów), rozmowa z fumfelami o emocjonalnym popapraniu i tak dalej, i tym podobne... "Dziennik Bridget Jones: dziecko" nie rozczarowuje, jeśli chodzi o humor, jest to milusia, lekka jak wata cukrowa (w przenośni; co prawda mam tylko wersję ebookową, ale coś mi się majaczy, że wydanie papierowe to nadmuchane tomiszcze) zabawna książeczka, ale wtórna straszliwie. Wtórność jest zresztą najwyraźniej celowa, to swoista "sentymentalna podróż" wspominkowa do pierwszych dwóch części, z zatrzęsieniem odwołań do najbardziej uwielbianych przez fanów powiedzonek i przygód Bridget. Co niestety sprawia, że pamiętnikowa forma traci na autentyczności. "Klasyczne" pierwsze dwie części były uroczo autentyczne i w tym tkwiła ich siła, te najnowsze to szablonowe odgrzewańce. Ta część została napisana chyba tylko po to, żeby można było na jej podstawie stworzyć scenariusz do filmu. Niemniej: jak najbardziej można przeczytać dla odprężenia ~ bez ryzyka nudy czy niesmaku.
Podsumowanie w czterech słowach: całkiem smaczny odgrzewany kotlecik. De facto nawet nie powieść, a krótka historyjka o ciążowych perypetiach Bridget - historyjka, która równie dobrze mogłaby być udanym opowiadaniem fan fiction. Autorka ma chyba w swoim edytorze tekstu szablon do pisania "nowych Bridget": pierwszy fragment to obowiązkowo rozmowa Bridget z matką, pierwsza...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-28
Czytałam onegdaj powieści Nienackiego dla dorosłych - hity wydawnicze PRLu - i uważam, że są zwyczajnie średnie. Do serii z Panem Samochodzikiem się jako dziecko nie zbliżałam, bo moje przygodowe potrzeby w pełni zaspokajał niezrównany Niziurski. Przeczytawszy pierwszy egzemplarz spod znaku "Pana Samochodzika" jako osoba dorosła, odczuwam szczególny rodzaj satysfakcji wynikowej. Nagle się okazało, że Nienacki w naiwnej, uproszczonej narracji bardzo się sprawdza. Bohaterami powieści są osoby dorosłe, więc nie czuję się jak Guliwer w wiosce Liliputów. Do tego specyficzny klimat Polski Ludowej jest dla mnie z jakichś przyczyn osobliwie atrakcyjny, a jeśli powie się mi o czymś, że jest stare, nawiedzone i że straszą tam duchy (szczerze uwielbiam wszelkie konotacje i oddźwięki myślowe związane z frazami "w tym domu straszy" i "tam są duchy") to biorę z góry i bez najmniejszych zastrzeżeń. Nienacki połączył A z B ze świetnym wynikiem. Niesamowity dwór, w którym straszy... I to w latach 70. dwudziestego wieku w PRL! Biorę to. Narracja Nienackiego, jak wspomniałam, jest naiwna, ale to plus - jest bezpretensjonalna - KOMPLETNIE (nie można tego powiedzieć o jego "dorosłych" powieściach). Przy czym imponuje zaserwowana mimochodem wartość merytoryczna i smaczki na temat historii sztuki. Produkt finalny można podsumować jako ambitny Scooby Doo w PRLu (zresztą serie o Scooby Doo zaczęły powstawać w zbieżnych rocznikach) ale strasznie (nomen omen!) miło mi się to czytało! Jedyne, nad czym ubolewam, to że teraz tytułowego niesamowitego dworu nie przedstawiam sobie już jako tak niesamowitego, jak pewnie przedstawiałabym sobie kiedyś. Starałam się poczuć ten klimat wielkiego dworu, w którym straszy; tymczasem moja "dorosła" część podpowiadała mi, że dwór zapewne wcale nie był duży, a to, co dało się w nim podziwiać, to przepiękne szczegóły architektury i wystroju, gdzie mimo wszystko żaden duch nie chciałby mi się pokazać - nad czym zdecydowanie ubolewam. Podsumowując: OCZYWIŚCIE, że przeczytam inne części serii. Chociaż jestem dorosła od dłuższego czasu, wciąż potrafię się dostroić do nawiedzonych fal.
Czytałam onegdaj powieści Nienackiego dla dorosłych - hity wydawnicze PRLu - i uważam, że są zwyczajnie średnie. Do serii z Panem Samochodzikiem się jako dziecko nie zbliżałam, bo moje przygodowe potrzeby w pełni zaspokajał niezrównany Niziurski. Przeczytawszy pierwszy egzemplarz spod znaku "Pana Samochodzika" jako osoba dorosła, odczuwam szczególny rodzaj satysfakcji...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-06
Przeczytałam "Boga urojonego" po raz drugi po paru latach i niestety muszę przyznać, że z punktu widzenia, hm, poszerzania horyzontów, była to strata czasu, klasyczna "rozmowa ze znajomym, z którym możesz zgadzać się godzinami". Ziom nadaje na falach prawie idealnie dostrojonych do mojego odbiornika, a czytanie własnych poglądów napisanych przez kogoś mądrzejszego to niekwestionowana, choć dość niska, przyjemność. Niemniej czytanie książek Dawkinsa jest dla mnie przyjemnością również z bardziej obiektywnego powodu: ten pełen pasji biolog efektownie i efektywnie naświetla piękno życia takim, jakim ono jest. Wszystko, co Dawkins napisał, kipi zachwytem nad biologiczną różnorodnością i pięknem biosfery, i jest radosne - bo tak dobrze mieć racjonalny mózg który potrafi to bogactwo dostrzec i docenić, i jeszcze zdolny jest do czysto intelektualnej aktywności, a myślenie jest przyjemne - jak się z tego nie cieszyć? Warto zawsze, czy jest się wierzącym, czy nie, być humanistą.
Wracając do "Boga urojonego", nie rozumiem - szczerze - nie rozumiem negatywnych głosów na temat tej książki. Ładunek kontrowersji w niej zawarty jest znikomy. Dawkins uprzejmie, grzecznie i racjonalnie wyjaśnia, co w religii mu się nie podoba, co uważa za absurdalne i dlaczego, i robi to niekiedy w sposób naprawdę błyskotliwy, a autorzy zjadliwych komentarzy, którzy "obalają" (żeby nie użyć modnego ostatnio słowa "masakrują") tezy Dawkinsa, powinni przeczytać książkę jeszcze raz, bo tam jest WSZYSTKO napisane. Tylko trzeba przeczytać dokładnie i otworzyć się na argumenty (przy czym jak najbardziej pożądane jest podejście krytyczne, nawet zwieńczone racjonalnym odcięciem się od tez autora), a nie flankować emocjami i czytać zdania do połowy. Przykro mi to stwierdzić, ale jeśli ktoś widzi w tym wyważonym i rzeczowym wywodzie "zianie nienawiścią" i agresję, to może to świadczyć dość mrocznie o nim samym. Ale rozumiem, że niełatwo o dystans, jeśli jakaś sprawa jest dla nas ważna i się z nią utożsamiamy, pewnie sama nie umiałabym się na taki dystans zdobyć wobec "Boga urojonego", gdybym była chrześcijanką. Tak czy inaczej warto przynajmniej NIE przesadzać.
Być może zresztą my wszyscy jako polscy czytelnicy możemy trochę nie łapać motywacji Dawkinsa. U nas w Polsce wiara chrześcijańska jest wypaczana powszechnie, ale w z reguły nieszkodliwy sposób (typu: branie ślubu kościelnego dla sukienki i posyłanie dziecka do komunii dla prezentów), tymczasem w Stanach instytucja cwanego kaznodziei przewodzącego sekcie ciągnącej od wiernych rzeki pieniędzy ma się najwyraźniej świetnie i nie dziwię się, że niektórzy patrząc na to postanawiają usiąść i napisać ateistyczny manifest.
Tak czy siak "Bóg urojony" to bardzo dobra książka, choć sztandarowe dzieła Dawkinsa ("Ślepy zegarmistrz", "Samolubny gen") są w porównaniu z nią spektakularne.
Przeczytałam "Boga urojonego" po raz drugi po paru latach i niestety muszę przyznać, że z punktu widzenia, hm, poszerzania horyzontów, była to strata czasu, klasyczna "rozmowa ze znajomym, z którym możesz zgadzać się godzinami". Ziom nadaje na falach prawie idealnie dostrojonych do mojego odbiornika, a czytanie własnych poglądów napisanych przez kogoś mądrzejszego to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Natrafiłam na nazwisko tego zioma przez zupełny przypadek. Skonstatowawszy, że mało co w życiu czytałam norweskiego, wręcz niewiele więcej poza "Głodem" i to wieki temu (i sam "Głód" też wieki temu), postanowiłam obadać jakieś gorące (na ile pozwala północny klimat) nordyckie polecane. Jak się potem okazało, była to jedna z lepszych decyzji roku 2016.
Podobno książki Knausgarda są straszliwie nudne i o niczym. Jako żywo - nie zaobserwowałam, a spiętrzyłam na stoliku już pięć tomów "Mojej walki" (zaczął się niebezpiecznie uginać) i nie dorzuciłam na kopczyk szóstego tylko dlatego, że nie było go (tego tomu) w Matrasie (polowanie postępuje, bo cierpię na psychiczne objawy odstawienia).
Normalnie nie spodziewam się fajerwerków po bestsellerach, żeby nie powiedzieć: wliczam rozczarowanie w cenę + VAT. W przypadku "Mojej walki" nie tylko byłam mile zaskoczona, ale stwierdziłam, że przepadłam na amen już jakoś w połowie drugiej strony. Autor właściwie kupił mnie od razu zaczynając powieść od rozważań na temat wędrówek martwych ciał, jednak oceniając z perspektywy plus minus trzech czy tam czterech tysięcy stron stwierdzam, że jest to po prostu świetny pisarz obyczajowy. Dowód? Pierwszy z brzegu z pierwszego tomu: nie opisuje wprost nic, co świadczyłoby o trudnych relacjach małego chłopca z ojcem, żadnej nacechowanej agresją sytuacji, żadnych znamion przemocy, a mimo to od pierwszych stron wyczuwa się między nimi zawiesiste napięcie. Przecież to czarnoksięstwo lub coś rozkosznie zbliżonego. A pozornie monotonne opisy codziennych czynności działają na mnie jak opium. Jestem zachwycona. Czasem po prostu czuje się chemię z pisarzem, jest to jedna z lepszych rzeczy, jakich można doświadczyć czytając książki, i tego wszystkim życzę. Nie wątpię, że dla wielu osób książki Knausgarda będą sadystycznym nudziarstwem, ale wiadomo, że jedni wolą Hawaje i kolorowe słomki, a inni nagie skały pod ołowianym niebem, co nie.
Natrafiłam na nazwisko tego zioma przez zupełny przypadek. Skonstatowawszy, że mało co w życiu czytałam norweskiego, wręcz niewiele więcej poza "Głodem" i to wieki temu (i sam "Głód" też wieki temu), postanowiłam obadać jakieś gorące (na ile pozwala północny klimat) nordyckie polecane. Jak się potem okazało, była to jedna z lepszych decyzji roku 2016.
więcej Pokaż mimo toPodobno książki...