-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel16
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik267
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
To nie jest powieść, to jest fan fiction. I nie mam tu nawet na myśli poziomu językowego, zresztą pisarze-amatorzy bywają równie dobrzy (a bywa, że lepsi) niż pisarze wydający swoje wątpliwe dzieła za pieniądze.
Otóż jest to fan fiction, bo czyta się tę książkę, jakby o bohaterach było już wszystko wiadomo z jakiegoś tajemniczego innego, pełniejszego i lepszego źródła. Ten tekst by się obronił, gdyby ktoś już napisał epicką powieść o orczycy Viv i jej drużynie, a autor postanowił dla odmiany wyjąć muskularnej heroinie topór z ręki i pozwolić jej otworzyć kawiarnię (bardzo zresztą fan-fiction pomysł. I nie zapominajmy, że There Was Only One Bed). Tekst obroniłby się również, gdyby autor napisał go dla własnej satysfakcji i udostępniał za darmo. Jak wiadomo, żadne z powyższych nie zachodzi.
Książka jest reklamowana jako cozy fantasy, więc odpowiednio przykręciłam oczekiwania: żadnej wielkiej literatury, żadnej grand fabuły, ale może miły, zabawny, podnoszący na duchu tekst, jakaś taka Bridget Jones w Świecie Dysku czy co. O naiwności.
Niebywale mnie zdziwiło, jak bardzo autor nie miał pomysłu na tę powieść (poza realizacją dość oczywistego założenia, że jeśli otwiera się kawiarnię, to trzeba do niej kupić stoliki i ułożyć menu, poszerzanie którego jest zresztą głównym trzonem tej nieistniejącej fabułki). Taka historia - skoro nie literatura - powinna stać humorem i relacjami. Humoru tu nie ma w ogóle. Żeby napisać tak bezbarwny i wyzuty z dowcipu tekst, trzeba się chyba specjalnie postarać, mam wrażenie że mnie wychodzi śmieszniej jak piszę pisma urzędowe. A jeśli chodzi o relacje, one nie istnieją. To książka, w której bohaterowie "jedzą, piją i rozmawiają niespecjalnie o czymkolwiek" (co śmieszne, jest to dosłowny cytat z jednej sceny). Postaci są tak płaskie, że dawno nie miałam nieszczęścia czytać o takich, a wątek z głównym tajemniczym antagonistą jest śmiechu wartą, marną kalką dodaną wyłącznie dlatego, że autor nie miał żadnego pomysłu na fabułę, więc cisnął, cisnął aż wycisnął (tak, jest to ewidentne). Tekst jest napisany przyzwoicie, ale co mi po tym? Czy jak kupuję książkę, to chcę czytać względnie dobre wypracowanie utalentowanego ucznia szkoły średniej? To ten poziom.
Notatka do siebie na przyszłość: popularność na Amazonie i polecenia na TikToku w kwestii książek nie świadczą absolutnie o niczym (polecam za to czytać negatywne recenzje. Nie pozytywne, ale właśnie negatywne. Nierzadko jak na dłoni widać, kiedy napisał taką ktoś oczytany i ogarnięty, a wtedy z jakości tekstu nie ma co zbierać, i to się przygnębiająco często sprawdza).
Absolutna strata czasu i pieniędzy, nawet dla niewymagających poszukiwaczy kocykowych antydepresantów drukowanych.
To nie jest powieść, to jest fan fiction. I nie mam tu nawet na myśli poziomu językowego, zresztą pisarze-amatorzy bywają równie dobrzy (a bywa, że lepsi) niż pisarze wydający swoje wątpliwe dzieła za pieniądze.
Otóż jest to fan fiction, bo czyta się tę książkę, jakby o bohaterach było już wszystko wiadomo z jakiegoś tajemniczego innego, pełniejszego i lepszego źródła....
Mam trochę problem z oceną tej książki. Obiektywnie patrząc, nie jest to zupełnie nic jakkolwiek gorszego od wielu innych pozycji ze współczesnej literatury rozrywkowej, włączając te najpopularniejsze. To takie silne Może Być, 4/10, nieszkodliwa przeciętna, wielu może ubawi. Ale subiektywnie, no, kwęk, 2/10 w porywach. To nie było dobre.
Powieść grozy? Coś jak E.A. Poe? Nie wiem, kto ten opis pisał, chyba sztuczna inteligencja. A okładka taka ładna... A treść taka... Nieadekwatna do wszystkiego, i do grafiki, i do opisu... Mam nawet problem, żeby nazwać tę książkę "powieścią", które to słowo implikuje bądź co bądź jakąkolwiek twórczą i oryginalną wartość artystyczną... A to jest, jeżu kolczasty, tak generyczy romans... Taki... Jak wszędzie... Aż mi się chce stawiać tylko wielokropki.
A jeśli chodzi o mniej wielokropkowe konkrety: mamy tu 1) główną bohaterkę która odmienia swoje życie 2) tajemniczego bruneta uosobiającego moce tajemnicze i demoniczną żądzę 3) wesołego blondyna reprezentującego ziemskie pocieszenie i wsparcie zapewniane przez cynamonową bułkę 4) romansową dynamikę 1x(2±3). Plus elementy fantastyczne odwołujące się do legend z Kotliny Kłodzkiej (to akurat oryginalny plus, pierwszy i jedyny) i oklepane motywy z horrorów, które autorka stosuje jakby ani ich nie czuła, ani specjalnie nie lubiła, w sposób, no cóż, chciałam nie użyć określenia "bezmyślny" ze względu na jego negatywny wydźwięk, ale naprawdę ciśnie mi się to na klawiaturę. Ciotka chodząca w "wiktoriańskich sukniach" w dwudziestym pierwszym wieku? Stary dom na wzgórzu opisany o tyle że wcale, przysięgam że ciekawsze opisy starej architektury znalazłabym w "Panu Samochodziku"? Napisać, że nawiedzony dom jest tłem w tej powieści, to napisać za dużo - on tu nie istnieje. Wiem o nim, że jest stary i że wymaga remontu. Ostatecznie efekt końcowy sprawia wrażenie jakby autorka chętniej napisała raczej kolejny sztampowy kryminał, niż szumnie tu zapowiadaną "powieść grozy".
Treść jest niefinezyjna i cukierkowa. Do cukierkowych tekstów nic nie mam, mają swoją doniosłą życiową funkcję, ale, erm, to miał być horror, tak? W cukierkowym horrorze styki się po prostu nie łączą. To nie zadziała. Prąd nie przepłynie przez ten obwód. Tak więc, jeśli liczyć na jakość w kontekście horroru, to jej tu nie ma. Nie stwierdzono nawet ilości śladowych.
A jeśli chodzi o romans? Żywe, dobrze napisane postaci i ciekawe, emocjonujące relacje między nimi obroniłyby ten tekst. "By", ale mamy tu kolejny upadek z wysokiego konia, na którym autorka nie umie jeździć, albo, powiem inaczej: jeździ jak większość współczesnych autorów książek rozrywkowych, ale mnie ta hippika nie bawi. Główna bohaterka zaczęła jako prawniczka, która musi mieć nad wszystkim kontrolę i skrywa żale z przeszłości pod maską silnej babki, ale autorka potrafi przekreślić tę stworzoną przez samą siebie charakterystykę w dosłownie jednym zdaniu. A jeśli coś takiego ma miejsce, jeśli postać zachowuje się out of character u ORYGINALNEGO autora, to znaczy że o żadnej kreacji postaci nie może być po prostu mowy, to jest przypadkowy zlepek oklepanych pomysłów bez, no właśnie, pomysłu. A jeśli chodzi o relacje między bohaterami, to nie ma tu miejsca na żadną niepewność, żadne niedopowiedzenia, są tylko nieudolne, słabe pozory - że niby bohaterka "czuje coś, czego sama nie umie jeszcze nazwać", a poza tym "czuje znajomą wilgoć między nogami", cytat/koniec cytatu. No cóż, jeśli sprawa jest postawiona w ten sposób, to chyba nie ma o czym dalej dyskutować? You've got a pussy, I have a dick, so what's the problem, let's do it quick, śpiewał Rammstein? To jest ten poziom wyrafinowania. A jeśli ktoś się już cieszy na tę wiadomość, bo chciałby szybko przejść do twardych (czy też wilgotnych) konkretów, to mam kolejne rozczarowanie: erotyka jest tu, niestety, bardzo mechaniczna i wyzuta z pasji, jakiejkolwiek chemii między bohaterami zupełnie się nie czuje, więc dobry i mięsny tekst porno to też bynajmniej nie jest.
Zgniła wisienka na tym pod każdym względem niesmacznym torcie: lektorka mojego audiobooka miała tendencję do ustnego wymawiania głosek nosowych, i przez to dowiedziałam się, że historia starego domu na wzgórzu jest owiana mrocznoł tajemnicoł.
To wszystko było naprawdę straszne, ale bynajmniej nie w takim sensie, jakiego się naiwnie spodziewałam.
Strata czasu. Można se ewentualnie okładkę pooglądać.
Mam trochę problem z oceną tej książki. Obiektywnie patrząc, nie jest to zupełnie nic jakkolwiek gorszego od wielu innych pozycji ze współczesnej literatury rozrywkowej, włączając te najpopularniejsze. To takie silne Może Być, 4/10, nieszkodliwa przeciętna, wielu może ubawi. Ale subiektywnie, no, kwęk, 2/10 w porywach. To nie było dobre.
Powieść grozy? Coś jak E.A. Poe?...
Książka środka, ani zła, ani dobra, co niestety w moich standardach sumuje się do wyniku: nie_warto oraz lepiej_nie.
Plusem jest to, że powieść jest napisana starannie, z poszanowaniem dla czytelnika, jakoś widać, że autorka się stara i że usiłuje. Gdybym znalazła ten tekst za darmo w sieci jako fanfiction inspirowane Crimson Peak czy czymś w podobie (powieść z powodzeniem mogłaby uchodzić za takie), byłabym bardzo zadowolona i złożyłabym wielokrotne uszanowanko za wysiłek i poświęcony czas. No, ale to nie jest fanfiction. To jest, erm, tak zwana prawdziwa książka. I tu dochodzimy do minusów.
Nie podobało mi się, że:
1) Autorka próbuje sprzedać w powieści bohaterkę numer jeden jako rzekomo skończenie wytrawną czytelniczkę siedzącą od oseska wśród zakurzonych półek antykwariatu. Tymczasem efekt owych prób jest mocno nieprzekonujący, biorąc pod uwagę, że jedyne inspiracje, na które ziomalka-bohaterka się powołuje, to najpopularniejsze powieści dziewiętnastowieczne oraz baśnie, które zna każde dziecko. Jest to typowe dla przeciętnych autorów pisanie bohatera nie przez autentyczną kreację, tylko przez UTRZYMYWANIE, że bohater posiada takie a nie inne cechy. E.g.: jest piekielnie inteligentny, oczytany, piękny i zdolny, jest erudytą, ALE czytelnik ma w to wszystko uwierzyć na słowo, bo za tymże wielkim słowem faktyczna treść powieści zupełnie nie nadąża.
2) Kreacja piekielnie popularnej autorki (bohaterka numer dwa) sprzedawanych w olbrzymich nakładach powieści jest naiwna, i opiera się na dość dziwnym przekonaniu, że wszyscy nabywcy książek czytają je dla (wciągającej) fabuły.
Czyli punkty stanowiące trzon i główny pomysł powieści są raczej skopane. To nie wróży dobrze, a są jeszcze punkty poboczne.
3) Fabuła jest przeważnie nieodkrywcza i niebłyskotliwa, wyraźnie inspirowana najłatwiej dostępną popkulturą;
4) Wszystko, co nie zalicza się do powyższych punktów - tzn. jakieś indywidualne cechy stylu autorki, przemyślenia o śmierci, książkach, wszystkie wtrącenia dla budowania nastroju itede - tonie w banale. TONIE. Taki Carlos Luis Zafon poniekąd (jakiś taki podobny vibe to ma, książki, tajemnica i baaaanał) i to nie jest komplement;
5) opisy bohaterów są względnie rozbudowane wzorem powieści dziewiętnastowiecznych, ale banalne (zAkOcHaŁ sIę w JeJ śMiEcHu) i siłowe;
6) powieść kompletnie nie ma klimatu, co jest jakimś wyższym (czy raczej niższym) osiągnięciem, biorąc pod uwagę lokacje i inspiracje (nawiedzony dom, opowieści o duchach itepe).
Podsumowując, nie dla grumpy catów. Bardziej wyluzowani mogą coś skorzystać (podobno jest to ciekawe, jeśli się nie ma wymagań jakościowych, tylko rozrywkowe), ale to nie jest szczególnie dobra literatura IMO.
Książka środka, ani zła, ani dobra, co niestety w moich standardach sumuje się do wyniku: nie_warto oraz lepiej_nie.
Plusem jest to, że powieść jest napisana starannie, z poszanowaniem dla czytelnika, jakoś widać, że autorka się stara i że usiłuje. Gdybym znalazła ten tekst za darmo w sieci jako fanfiction inspirowane Crimson Peak czy czymś w podobie (powieść z powodzeniem...
2019-11-14
Z deszczu Anety Jadowskiej pod rynnę Olgi Rudnickiej wpadłam szukając czegoś lekkiego, ale inteligentnego i zabawnego na czytelnicze rozjaśnienie ponurych listopadowych wieczorów. O ile pierwsza wymieniona autorka nie do końca spełniła moje oczekiwania, ale szczęśliwie nie dotknęła stopą dna, tak Olga Rudnicka nadrabia to z nawiązką - nie tylko dna dotyka, ale i po nim maszeruje, i to wymachując buławą pisarskiej beznadziei.
Zdaję sobie sprawę, że jeśli jest popyt, to ma święte prawo być i podaż, ale do tego stosu pochwał (ani jednej negatywnej opinii!) postanawiam dopisać swoją recenzję - wyłącznie po to, żeby zasygnalizować potencjalnym zainteresowanym, że "Zacisze 13" nie jest bynajmniej rozrywką uniwersalną, co to każdego zabawi i ucieszy. Może nie powtórzycie mojego błędu, i nie wydacie na tę wątpliwą przyjemność pieniędzy.
Na pewno powieść ma szansę spodobać się przede wszystkim osobom, dla których liczy się tylko, CO jest napisane, a nie JAK jest napisane. Niemniej na punkcie fabuły też bym nie szalała: zagadka kryminalna jest prosta, wręcz prostacka, i zasadza się na tezie, że zamordować rosłego kryminalistę w starciu 1:1, bez użycia broni palnej czy rozpędzonego pojazdu mechanicznego, jest zadziwiająco wprost łatwo, niezależnie od własnej płci czy postury.
Taka treść, a forma to doprawdy temat na osobną rozprawkę. Rzuca się w oczy, jak bardzo wyzbyte indywidualnego stylu, jak żałośnie szkolne jest pisarstwo autorki. Zdania są krótkie, uproszczone, wiele zaczyna się od "Ale". A fragmenty łzawych wyznań bohaterek a propos tragicznych ich biogramów to już poziom blogowy. B l o g o w y!
To, co pisze autorka, jest nieprzekonujące i z reguły koślawe.
---> "Nie miała ochoty na bliższą znajomość, ale on nie przyjmował tego do wiadomości. Uprzejmy i sympatyczny, w żadnym wypadku nie był natrętny".
No to: nie przyjmował do wiadomości, że ona nie ma ochoty, czy nie był natrętny? (Dodam, że kontekst jest taki, że ziomek nachodzi bohaterkę jak tylko ona ruszy się z domu, nawet wystaje pod jej pracą, chociaż nie powiedziała mu, gdzie pracuje. Jeśli tak się zachowują ludzie "w żadnym wypadku nie natrętni", to ja rezygnuję z dalszych pytań, a hasło "stalking" na wikipedii najwyraźniej wymaga przeredagowania).
--> Ten sam akapit: "Przeczesał palcami włosy, nie wiedząc, co zrobić z rękoma". Może też se je przeczesz palcami, te ręce? Co w ogóle autorzy i autorki mają z tym przeczesywaniem włosów palcami i zagryzaniem warg?
--> "Zwabił ją [do ogrodu] żałosny skowyt i dziki wrzask kota sąsiadki, który znęcał się nad biednym psiakiem".
Kot? "Znęca się"? Nad psem? Na otwartym terenie, nie przyparty do muru? A to ci ciekawostka behawiorystyczna.
--> "Była prostytutka, zadająca się z najgorszym elementem, nie traktowałaby psa jak małe dziecko" - dlaczego niby nie? Swoją drogą ten cytat pokazuje, jak płaskich, stereotypowych i jednowymiarowych bohaterów tworzy autorka. Skoro już czytelnik nie może liczyć na postaci atrakcyjnie wielowymiarowe, to oczekiwałby przynajmniej przyzwoitych, podstawowych trzech wymiarów, ale bohaterowie autorki to płaszczaki, jeśli nie nitkowce.
--> "Damian tkwił na posterunku na poddaszu. Nie odrywał lornetki od oczu. Pozornie nie zauważył nic niepokojącego. Dzień jak co dzień" - przecie to nie ma sensu. "Pozornie nie zauważył nic niepokojącego" znaczy dokładnie, że coś zauważył, ale nie dał tego po sobie poznać. Tymczasem z kontekstu wynika, że pozornie NIE DZIAŁO SIĘ nic niepokojącego.
I tak dalej, i tym podobne.
Humor występuje w tej powieści w stężeniu homeopatycznym, o ile w ogóle. Własny styl autorki, jak już wyżej stwierdzono, jest wyzbyty indywidualizmu, więc na zabawne porównania i inteligentne metafory nie ma co liczyć, ale tym gorzej, że "młoda pisarka" (sama się tak określiła w "Zaciszu 13" - bohaterowie, jakże by inaczej, z zajęciem czytają jej książki) nie potrafi w żaden sposób oddać komizmu sytuacyjnego opisywanych przez siebie historii. Patrzcie na to (nasza bohaterka, Marta, nauczycielka w liceum, wywołuje ucznia na środek klasy, bo ten chichocze i przeszkadza jej w lekcji):
--> "Dawid. Proszę na środek klasy. Natychmiast. (...) Słuchamy - powiedziała i zachęciła go ruchem dłoni do mówienia. - No bo wczoraj byliśmy u cioci Marysi... - Chłopak westchnął. - (...) No i ona rybę na obiad robiła. Kładzie ją na stole i skrobie nożem. A ryba plask ogonem, plask ogonem.... Bo wie pani, ciotka na żywca ją skrobała, bo zapomniała ją w łeb trzepnąć najpierw. - W tym momencie cała klasa wybuchnęła śmiechem. Marta przez chwilę starała się pohamować wesołość, ale bezskutecznie. Parsknęła śmiechem. Ocierając łzy, kazała chłopakowi wrócić na miejsce". Pardon mój wokabularz, ale teraz to już się wkurwiłam. CO. JEST. W TYM. NIBY. ŚMIESZNEGO? Uczniów bawi znęcanie się nad zwierzęciem - bywa, ale nauczycielkę? No a jeśli to nie treść historii jest clue, to co niby takiego zrobił uczeń Dawid, że rozbawiło to Martę do łez? Nie dowiadujemy się tego w żadnym punkcie.
Podsumowując: toż to skończona słabizna. Nie polecam, "Zacisze 13" to jedna z najgorszych książek, jaką przeczytałam w ciągu ostatniej dekady.
Z deszczu Anety Jadowskiej pod rynnę Olgi Rudnickiej wpadłam szukając czegoś lekkiego, ale inteligentnego i zabawnego na czytelnicze rozjaśnienie ponurych listopadowych wieczorów. O ile pierwsza wymieniona autorka nie do końca spełniła moje oczekiwania, ale szczęśliwie nie dotknęła stopą dna, tak Olga Rudnicka nadrabia to z nawiązką - nie tylko dna dotyka, ale i po nim...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-05
Meh, chrząk. Kupiłam tę książkę, bo miałam ochotę pociamkać niezobowiązująco jakieś lekkie, ale błyskotliwie zabawne czytadło, i netoksięgarnia poleciła mi ten właśnie tytuł. Powieść nie jest beznadziejna, co stanowi pewną nagrodę pocieszenia, ale rewelacyjna w swojej kategorii też nie jest.
Oddać trzeba, że główna bohaterka jest sympatyczna, postaci nie są rażąco sztuczne, a całość jest miła i bezpretensjonalna. Ale... no właśnie, tu zaczyna się litania licznych "ale".
"Ale" numer jeden: powieść jest wtórna. Nie sprawia też wcale wrażenia, jakby była pisana przez oczytaną erudytkę - nie że jest to jakiś bewzględny wymóg w przypadku literatury rozrywkowej, ale po prostu liczyłam, że ten obtrąbiony na lubimyczytaciowym profilu autorki doktorat z literatury wniesie do powieści jakąś atrakcyjną jakość. No cóż, nie wniósł, i chyba nawet nie próbował. Odwołania literackie są niebywale oklepane i oczywiste, a inspiracje dla składających się na powieść historii autorka czerpie najwyraźniej z internetu, i to nie z jakiejś ekscytującej niszy, tylko z najbardziej otrzaskanych stron z rozrywkowymi pierdołami. Nie ma się czym podniecać. Jeśli chodzi o humor, to było parę zabawnych porównań, ale zaledwie parę, i też nie jakichś szczególnie błyskotliwych - lepsze się znajdzie, i to bez drążenia, na pierwszym lepszym popularnym fanpejdżu na fejsie. Wiele hałasu o nic.
Gdy wybierałam powieść, ucieszyło mnie, że akcja jest osadzona w swojskiej Ustce, ale obserwacje obyczajowe też mnie nie rozpieściły: są szczegółowe, ale raczej banalne, takie czcze wypełniacze. Powieść niesie sporo ładunku emocjonalno-sentymentalnego mającego najpewniej ogrzać serduszko czytelnika niczym włochaty poliestrowy kocyk, acz i na tym polu coś nie bangla: bohaterki przeżywają jakieś w dupie wymyślane problemiki w stylu "czy powinnam brać z nim ślub, skoro on nie wie, jaka jest moja ulubiona zupa" po czym wszystko kończy się dobrze (on wie, ach, jednak wie!). Oh, come ooon. W powieści dla młodszej młodzieży by to może przeszło, ale spora część czytelników 15+ może nie uniknąć lekkiego zażenowania czy pewnego niedookreślonego niesmaku, a po cóż to komu, na cóż.
Jak już o postaciach mowa, to są ok, ale nie bez zgrzytów: na przykład głównej bohaterce zdarza się rozmawiać ze swoimi sobowtórami - przypadkowo spotkane osoby mają podobny styl mówienia i używają tych samych słów, co zaczyna razić, jeśli jakieś sformułowanie jest rzadkie. Bohaterka myśli: nie znalazłam tu nic inkryminującego, sprzedawczyni w sklepie z pocztówkami mówi: nie było w tym nic inkryminującego! Cóż. Z drugiej strony może to lepsze, niż silenie się na urozmaicenie stylu wypowiedzi swoich bohaterów za wszelką cenę, co grozi sztucznością i przerysowaniem - tego grzechu autorka na szczęście nie popełnia.
Kryminalna strona fabuły kompletnie nie zrobiła roboty: książka jest krótka, ale nudnawa.
Sumując, zaczęłam czytanie z życzliwością i entuzjazmem, ale ostatecznie nie poleciłabym tej powieści nikomu, nawet osobom, o których wiem, że obniżają standardy na korzyść prostych czytadeł bez szkody dla własnej satysfakcji czytelniczej. Nie, że na pewno by im się "Trup na plaży..." nie spodobał - po prostu lubię, hm, polecać odpowiedzialnie.
Nie hejtuję tej książki - jak już podkreślałam, nie jest tragiczna - ale uważam, że szkoda ścinania drzew dla takich pozycji. Powinny być wydawane tylko jako ebooki i sprzedawane w cenie dużego piwa, niech będzie, że w obleganej turystycznie miejscowości nadmorskiej (ja mam ebooka, ale niestety był droższy).
Smutnazaba.jpg.
Meh, chrząk. Kupiłam tę książkę, bo miałam ochotę pociamkać niezobowiązująco jakieś lekkie, ale błyskotliwie zabawne czytadło, i netoksięgarnia poleciła mi ten właśnie tytuł. Powieść nie jest beznadziejna, co stanowi pewną nagrodę pocieszenia, ale rewelacyjna w swojej kategorii też nie jest.
Oddać trzeba, że główna bohaterka jest sympatyczna, postaci nie są rażąco...
2019-06-15
Cieniutka książeczka, albo raczej szumnie podzielony na "części" zbiorek artykułów z pogranicza tygodnika publicystycznego i prasy kolorowej, na bardzo ogólny temat oceniania książki po okładce.
Tematów autorka porusza multum, ale żadnego (!) nie rozpracowuje ani szczególnie wnikliwie, ani przekonująco. No i przede wszystkim rzeczywiście odpowiada, o ile w ogóle, na pytanie "JAK" (w znaczeniu "w jaki sposób") a nie "dlaczego", bo analizy nie ma tu żadnej. Spodziewałam się jakiegoś socjologicznego ujęcia, jakiejś układanki popularnonaukowej, chociaż paru poważnych źródeł, a tu nic, szosa sucha.
Dość zastanowiło mnie, że jednym z pierwszych tekstów jest historia rzekomego fake newsa o "diecie tasiemcowej", a kolejne artykuły realizowane są dokładnie według przytoczonego wcześniej przepisu na fake news: jakieś anonimowe bohaterki poznane gdzieś w Polsce w poczekalni, które od strzała decydują się opowiedzieć wstydliwą historię swojego życia, obowiązkowo za historią każdej bohaterki stoi jakiś dramat (mąż porzucił, narzeczony zdradzał), każda sensacyjka okraszona "opinią eksperta" (eksperci pozyskiwani przede wszystkim z facebooka) i dramatyczną opowieścią o tym, jak to bohaterka zniszczyła sobie zdrowie stosowaniem diety bezglutenowej czy ćwiczeniami z popularną trenerką z YouTube'a. Metody badawcze autorki to "napisanie maila do 10 lekarzy" (cytat) albo zapytanie o zdanie kogoś znanego z serwisu plotkarskiego.
Kwintesencją wątpliwej jakości tej publikacji są żałośliwe skargi aktorki Anny Powierzy, która zwierza się, że odkąd przytyła, "nie dostaje zaproszeń na ścianki" (co nie budzi mojego współczucia, bo zawsze mi się wydawało, że aktorka to ktoś, kto gra w teatrze i ewentualnie w filmach, a nie ktoś, kto reklamuje produkty), że po urodzeniu dziecka jej wpisy na FB "mają mniej polubień", ale że od tego strasznego losu nie ma ucieczki, bo zdjęcia szczupłych i atrakcyjnych koleżanek po fachu SAME (!) atakują biedaczkę "z prasy kolorowej u fryzjera" czy "z załączników do maili". Jednym słowem: "Naciągnięte" próbują nam udowodnić, że mamy chore społeczeństwo, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że losy bohaterek wynikają przede wszystkim z ich własnych wyborów i zwyczajnie niemądrych aspiracji. A na własne aspiracje jako osoby dorosłe mają przecież wpływ, czy to zgoła durne z mojej strony tak sądzić...?
Ogółem: słabe to i niewarte swojej ceny. Mogliby zaprosić do współpracy jeszcze paru autorów i wydać ten zbiorek jako dodatek specjalny do tygodnika, co miałoby też ten plus, że publikację można by było lepiej zilustrować (niektóre artykuły aż się proszą o ilustracje, na przykład tekst o historii retuszowania zdjęć w polskiej prasie kolorowej). Żądanie 30 pln za ebooka uważam za grubą przesadę, zwłaszcza że jest on raczej niechlujnie zredagowany (tu brak kropki, tam przecinek w dziwnym miejscu, tam przypadek źle użyty, tam "wiązadła").
Nie warto.
Cieniutka książeczka, albo raczej szumnie podzielony na "części" zbiorek artykułów z pogranicza tygodnika publicystycznego i prasy kolorowej, na bardzo ogólny temat oceniania książki po okładce.
Tematów autorka porusza multum, ale żadnego (!) nie rozpracowuje ani szczególnie wnikliwie, ani przekonująco. No i przede wszystkim rzeczywiście odpowiada, o ile w ogóle, na...
2015-01-14
Nie jest to najgorsza książka, jaką zdarzyło mi się czytać, ale uważam, że tego typu powieści powinny być wydawane na jakimś specjalnym, szybciej degradującym się papierze, żeby odróżnić je od książek, które rzeczywiście SĄ książkami!
"Arbuz" to nieprawdopodobna i płytka psychologicznie historia kobiety, którą porzuca nudny mąż-księgowy w dzień narodzin ich pierworodnej córki. Załamana bohaterka wraca do domu rodzinnego i jak tylko kanał rodny zrasta jej się na tyle, żeby mogła znowu uprawiać seks (dosłownie, właśnie taka jest fabuła) chodzący ideał nowego faceta dosłownie wchodzi jej do domu i zakochuje się w niej bez większych wstępów, z przyczyn co prawda wymienionych (podobno jest dla niego najatrakcyjniejsza i najbardziej błyskotliwa na świecie) ale i tak niejasnych, ponieważ z nieprawdopodobnie drętwych dialogów nie wyziera absolutnie żadna chemia, ani nawet zadatek na znośne kumpelstwo.
W ciągu następnych kilkudziesięciu rozdziałów bohaterka rozmyśla o związkach, o dzieciach, o genitaliach, chudnie mimochodem, szykuje się na randki ubierając się w rzeczy typowe dla lat 90., w stylu legginsy do jedwabnej koszuli albo błyszczące rajstopy, a w końcu następuje finał z konfrontacją z mężem, który (mąż) jest takoż psychologicznie nieprawdopodobny jak plastikowy Chodzący Ideał.
Momentami jest oczywiście miło i ciepło, jest humor (dość nierówny) ale to za mało. Sześćset stron praktycznie o niczym.
Nie jest to najgorsza książka, jaką zdarzyło mi się czytać, ale uważam, że tego typu powieści powinny być wydawane na jakimś specjalnym, szybciej degradującym się papierze, żeby odróżnić je od książek, które rzeczywiście SĄ książkami!
"Arbuz" to nieprawdopodobna i płytka psychologicznie historia kobiety, którą porzuca nudny mąż-księgowy w dzień narodzin ich pierworodnej...
2015-05-12
Książka lepsza od przeciętnej, ale dla mnie jakimś cudem umiarkowanie atrakcyjna. "Jakimś cudem", bo uwielbiam mroczne powieści retro pełnymi garściami czerpiące z poetyki gotyckiej i teoretycznie dzieło Zafona powinno wylądować na mojej półce z ulubionymi pod złotym kloszem - razem z samym autorem, dla którego taka stylistyka to najwyraźniej (wnioskuję po dwóch tytułach) stały modus operandi w pisaniu. Tymczasem nie zaiskrzyło i nawet mniej więcej wiem, dlaczego.
(Powtarzalny) Przepis na powieść według Zafona to historia młodego chłopaka odkrywającego mroczną tajemnicę z przeszłości, w czym musi znaleźć się przynajmniej jeden bohater robiący za dyżurnego upiora w operze, jedna para nieszczęśliwa i jedna szczęśliwa aż ponad standardy, ale pechowa, służąca za haczyk do zadzierzgnięcia pętelki wyżej wspomnianej mrocznej tajemnicy. Odkrywanie tejże to zawsze liczne retrospekcje wyskakujące z każdego rozdziału. Po prostu bohater chodzi w różne miejsca i tam zawsze, bez umówienia, czeka ktoś wtajemniczony w sprawy, gotów opowiedzieć mu bez większych oporów kolejny fragment historii - również zdradzając szczegóły, o których nie miał prawa wiedzieć. Tak to wszechwiedzący narrator przemawia ustami kolejnych postaci. Istna liniowa przygodówka. Gdyby książkę oceniać jako kryminał, to byłby on blady.
A jako powieść obyczajową? Styl trochę patetyczny, niestroniący od coelhizmów i kiczowatych, banalnych metafor w stylu "ulice krwawiły deszczem" czy "odszedł, powłócząc duszą"* (*kurwa mać - przypis recenzenta). Zakończenie wciągające, ale reszta momentami niepotrzebnie rozwlekła. Z drugiej strony - rozdziały zazwyczaj krótkie, opisy pobieżne i mało smakowite. Wbrew pozorom lubię bajki dla dorosłych, ale ta mnie akurat trochę rozczarowała.
Książka lepsza od przeciętnej, ale dla mnie jakimś cudem umiarkowanie atrakcyjna. "Jakimś cudem", bo uwielbiam mroczne powieści retro pełnymi garściami czerpiące z poetyki gotyckiej i teoretycznie dzieło Zafona powinno wylądować na mojej półce z ulubionymi pod złotym kloszem - razem z samym autorem, dla którego taka stylistyka to najwyraźniej (wnioskuję po dwóch tytułach)...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-01
Arcydzieło? Wyśmienita? Niepokojąca? O, świecie, przesadziłeś. Niepokojąca - może i tak, pod względem długości. Co do reszty określeń - wyimków z recenzji - zostały one o "Małym życiu" napisane, IMO, skończenie na wyrost.
Treść ograna jak "Last Christmas". Jest sobie czterech przyjaciół, na początku są biedni i nikt o nich nie słyszał, potem każdy jeden osiąga oszałamiający sukces zawodowy i finansowy (bardzo wytarty i wystrzępiony powieściowy szablonik, już dawno wypadałoby wyrzucić), ale jeden z tych pozornie skończonych szczęściarzy skrywa Mroczną Tajemnicę z Przeszłości, którą reszta będzie odkrywać - oczywiście stopniowo, jakby to cokolwiek pomagało na wzmagające się znudzenie, wypiętrzone na wysypisku nic nie wnoszących szczegółów.
Właśnie - o dziwo, powieść jest szalenie szczegółowa, a jednocześnie pozostawia przykre wrażenie niewyobrażalnie powierzchownej. Otrzymujemy w (dyskusyjne, czy chcianym) prezencie dostęp do pełnego biogramu każdego z bohaterów, do wszystkiego, co myśli o sobie samym, co inni o nim myślą i co on sam myśli, że inni o nim myślą - i co? Czytanie tego wszystkiego przypomina siedzenie przed muszlą klozetową, naciskanie spłuczki raz po raz i uroczyste obserwowanie efektu (i to godzinami, nie zapominajmy, że powieść ma osiemset stron). Niby coś się dzieje, ale co z tego.
Biednego Jude'a - to ten ziom od Mrocznej Tajemnicy - spotkał w życiu taki festiwal dramatów, że staje się właściwie nie tyle postacią fikcyjną, co wręcz fantasy. Tyle krzywd jednemu człowiekowi naraz dzieje się, nie przesadzam, w opowiadaniach pornograficznych dla amatorów BDSM. Autorka postawiła na epatowanie złem, krzywdą i przemocą - aż nasunęło mi się skojarzenie z "Malowanym ptakiem", tylko że Kosiński robił to dobrze. Z racji ciężkiego dzieciństwa Jude ma straszliwe problemy zdrowotne, fizyczne i psychiczne, i tak sobie te problemy ma i ma, a ciągnie się to, mam wrażenie, stuleciami. Jeszcze jedno: nie spotkałam się jeszcze z bohaterami pierwszoplanowymi, którzy byliby tak wszechstronnie inteligentni, elokwentni i utalentowani (vide: cała Fantastyczna Czwórka z "Małego życia"), a jednocześnie tak szalenie mało inspirujący.
Tak sobie myślę, że książka mogłaby przypaść do gustu osobom zainteresowanym życiem współczesnych nowojorczyków obracających się w szeroko pojętym kręgu sztuki, tylko czy te postaci są prawdziwe i czy można im wierzyć? Osobiście wątpię. Oj, jak wątpię. "Życie" małe, literatura również najwyżej średnia, chyba że brać pod uwagę masę.
Arcydzieło? Wyśmienita? Niepokojąca? O, świecie, przesadziłeś. Niepokojąca - może i tak, pod względem długości. Co do reszty określeń - wyimków z recenzji - zostały one o "Małym życiu" napisane, IMO, skończenie na wyrost.
Treść ograna jak "Last Christmas". Jest sobie czterech przyjaciół, na początku są biedni i nikt o nich nie słyszał, potem każdy jeden osiąga...
2018-08-26
Miałam właściwie nie czytać tej książki. Było kiedyś takie czasopismo dla młodych panien - he - pod tytułem "Filipinka" (wydawane przez dekady nie wytrzymało starcia z atrakcyjnym, pełnym wszystkiego Internetem i przepadło w mroku dziejów). Piszę o tym, bo Kasia Nosowska pisała felietony właśnie do "Filipinki". Lubiłam jej teksty, jak lubiłam całą "Filipinkę", ale żeby od razu książkę czytać, to nie. Dostałam jednak cynk, że "A ja żem jej powiedziała..." zawiera mądre treści i z tego powodu warto jednak sięgnąć po tę gorącą nowość. Sięgnęłam i - przepraszam, ale kompletnie nie będę dyplomatyczna - żałuję pieniędzy wydanych na ebooka.
To znaczy powiem tak - na pewno nie jest to czytadło głupie, ostatecznie wyszło spod pióra inteligentnego wrażliwca, jakim niewątpliwie jest Katarzyna N., po jej przemyśleniach oceniając - ale osobiście nie popieram wydawania takich rzeczy. Poziom zawartości "A ja żem jej powiedziała..." to dokładnie treść blogowa spłodzona przez blogera-amatora. Inteligentnego, oczytanego, wrażliwego, fajnie się takie rzeczy scrolluje do porannej kawy, ale robienie z tego książki to po prostu zbytek łaski. Nawet rozdziały to nic innego, jak notki blogowe: bardzo krótkie, na jeden temat, a same tematy poczytne szczególnie w specyficznym mikrouniwersum domeny blogspot.com. W kolejności natężenia występowania: diety i ogólnie jedzenie, duuużo o tym (jest nawet notka - bo jednak ciężko mi nazywać te teksty rozdziałami - o problemach trawiennych), celebryci (czyli: temat tak ważny, że każdy pędzi pisać o tym, jaki jest nieważny - zdecydujcie się, ludzie), media społecznościowe (pytanie tylko, czy jest sens rozpisywać się na sto różnych sposobów o tym, jak ludzie marnują swój czas? Zupełnie jakby marnowanie czasu było jakimś nowym wynalazkiem w dziejach świata), zdrady i problemy w związku (bo autorka ma problem z chorobliwą zazdrością, i jeszcze koleżanki czyhają na jej wybranków, a wiadomo, że "suka nie da, pies nie ruszy" - w tym ujęciu facet jest jak rower, bezwolny przedmiot, który można zabrać - teksty te sprawiły, że poczułam się podtruta. Męcząca rzecz), wreszcie - sprawy duchowe (notka o tym, że Bóg Jest) na okrasę w ilości już raczej symbolicznej. Autorka pisze też o dzieciństwie i zdobywa się na szczere wyznania. I to by było tyle, jeśli chodzi o wyczerpujące opisanie formuły.
Wiadomo, że rynek rządzi się prostymi prawami, i jak jest popyt, to jest i podaż, a kto chce, niech kupuje. Książki osób sławnych można traktować jako po prostu jeszcze jeden gadżet marketingowy, coś jak kalendarz ze zdjęciami gwiazdora czy perfumy, którymi on rzekomo chciałby pachnieć. Tak więc po książkę Kasi Nosowskiej na pewno mogą sięgnąć fani zespołu Hey, którzy chcieliby zerknąć za kotarkę okrywającą prywatność jego wokalistki i tekściarki - będą czytać z zainteresowaniem i frajdą. Sięgnąć mogą też osoby, które szukają trzymającego poziom czytadła na plażę, a czytać lubią zwłaszcza o problemach z masą ciała i mediami społecznościowymi (ja myślałam, że lubię, ale po lekturze tej pozycji zmieniłam zdanie). Tyle że tu uważałabym z entuzjazmem: książka jest bardzo krótka. W wersji papierowej podobno ma dwieście stron, ale coś mam wrażenie, że tekst wydano czcionką szesnastką. Nie wiem, czy rozrywki starczy chociaż na jedno plażowanie. W tym kontekście naprawdę lepiej tę książkę pożyczyć, niż kupić.
No, więc wydawnictwo powinno przynieść frajdę z czytania dwóm grupom osób: fanom Hey/Kasi, oraz niemającym szczęścia w miłości dysmorfofobikom uzależnionym od Instagrama, którzy chcą, żeby ktoś przemówił im do rozumu. Cała reszta świata raczej nie straci wiele, jeśli sobie tę nowość wydawniczą zwyczajnie odpuści.
Cóż, może jest już dla mnie szykowane miejsce w piekle zaprojektowane specjalnie pod przemądrzalców OCENIAJĄCYCH INNYCH W INTERNECIE, ale że rzeczywistość pisarza to też głosy krytyki, więc oto i jest taki sobie jeden głosik. Nie poleciłabym tej pozycji z pełnym przekonaniem. Jako dzieło zwykłego szarego anonima kompletnie by się nie obroniła, i raczej nikt by nie chciał jej wydać. Tak sądzę.
Miałam właściwie nie czytać tej książki. Było kiedyś takie czasopismo dla młodych panien - he - pod tytułem "Filipinka" (wydawane przez dekady nie wytrzymało starcia z atrakcyjnym, pełnym wszystkiego Internetem i przepadło w mroku dziejów). Piszę o tym, bo Kasia Nosowska pisała felietony właśnie do "Filipinki". Lubiłam jej teksty, jak lubiłam całą "Filipinkę", ale żeby...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-27
Marne szanse, żebym kiedykolwiek sięgnęła po ten tytuł, gdyby nie co najmniej bardzo udany film “Diabeł ubiera się u Prady”, który w swoim gatunku, jak to się mówi, robi robotę - Meryl Streep w roli szefowej z piekła rodem i Emily Blunt jako jej sukowata asystentka urządziły pyszne show, nad wyraz miło się to ogląda. Niestety książkowego pierwowzoru nie czyta się nawet w połowie tak miło i już spieszę wyjaśniać, dlaczego odradzam sięganie po powieść, która była bazą do powstania bardzo skądinąd przyjemnego scenariusza.
Gdybym nie widziała filmu, uznałabym książkę za zwyczajnie nudną i bladą. Nie jest ani zabawna, ani szczególnie wciągająca - to tak w ramach wstępu. Status quo każe mi jednak przynajmniej w pewnym stopniu porównywać powieść do filmu - i wyraźnie widzę, że jego twórcy szalenie wprost ulepszyli charakter powieści, nie wyłączając poprawionej o jakieś dziesięć poziomów kreacji postaci.
Wyniosła lodowatość filmowej Mirandy to wyrafinowana gra subtelności, filmowa Andrea to natomiast budząca sympatię młoda osoba, która wchodzi w środowisko, do którego nie pasuje, i dorasta wraz z nabieranymi doświadczeniami - ogółem miło się temu kibicuje, a wszystko jest, mimo odrealnionego sznytu typowego dla hollywoodzkich baśni, przekonujące. Tymczasem w powieści Miranda, mówiąc oględnie, to jakieś nieporozumienie. Jej filmowa wersja była wcieleniem profesjonalizmu, zdystansowanym jak odległa galaktyka i zimnym jak ciekły azot w opakowaniu od Chanel; powieściowa Miranda to nieprofesjonalny babiszon o skłonnościach histerycznych, bawiący się w takie wczesnoszkolne gierki jak przedrzeźnianie ludzi, delegujący zadania w debilny (nie bójmy się tego słowa) i nielogiczny sposób. Do tego często-gęsto sprawia wrażenie wręcz idiotki (nie, że się znam, ale wątpię, żeby można było zostać kimś tak wpływowym kompletnie nie umiejąc zarządzać ludźmi) - wydaje swoim podwładnym polecenia niemożliwe do spełnienia oczekując dosłownie, że będą czytać w jej myślach, marnując tym samym czas swój i ich (tych podwładnych). Powieść sprowadza się więc do opisu kolejnych absurdalnych zadań, które musi zrealizować Andrea przy kompletnym braku wytycznych, i jest to zwyczajnie nudne w odbiorze - kogo obchodzi, że Miranda kupi w końcu upatrzoną komodę albo dostanie ksero recenzji restauracji (przykładowe “przygody” rozwleczone na kilka>naście< stron)?
Atrakcje te uzupełniane są nie mniej nudnymi szczegółami organizacji pracy biurowej Andy, albo tak fascynującymi historiami jak urządzanie wynajętego pokoju (czytaj: opisy wstawiania łóżka). Poza tym powieść prowadzona jest w narracji pierwszoosobowej, a jak na kompletną laiczkę w dziedzinie mody Andy zadziwiająco kompetentnie opisuje ciuchy, kosmetyki i marki - kolejny zgrzyt.
Treści merytoryczne powieści są, trzeba oddać autorce, dość szczegółowe, ale i tak milej się te wszystkie ciuchy ogląda (--> film) niż o nich czyta. Poza tym w filmie Andy była postacią, która miała mimo wszystko jakieś dylematy, podejmowała wybory i przechodziła przemianę, w książce wydaje się nie zastanawiać nad kompletnie niczym, chociaż fabuła jest tutaj bardziej drastyczna (np. najlepsza przyjaciółka Andy zostaje alkoholiczką) a metamorfoza z brzydkiego kaczątka w pewną siebie łabędzicę jest ledwo tknięta czubkiem kija.
Ogółem: nie przekonało mnie to, wynudziłam się, chylę czoła przed twórcami filmu że zrobili z miernie zrealizowanego pomysłu o niebo lepszy scenariusz. Plusem filmu jest też to, że ewentualny brak satysfakcji z seansu to subiektywnie stracone plus minus półtorej godziny, brak satysfakcji z lektury łączy się już z kosztem poświęconych co najmniej kilkunastu godzin. Z dobrego serca radzę nie inwestować w to przedsięwzięcie. Meryl i Emily zrobiły to lepiej.
Marne szanse, żebym kiedykolwiek sięgnęła po ten tytuł, gdyby nie co najmniej bardzo udany film “Diabeł ubiera się u Prady”, który w swoim gatunku, jak to się mówi, robi robotę - Meryl Streep w roli szefowej z piekła rodem i Emily Blunt jako jej sukowata asystentka urządziły pyszne show, nad wyraz miło się to ogląda. Niestety książkowego pierwowzoru nie czyta się nawet w...
więcej mniej Pokaż mimo to
No cóż, cóż. Trzeba przyznać, że ten wesoły tytuł to bardzo spójne dzieło jeśli chodzi o wartość niesioną, bo ani to dobra literatura, ani wartościowe merytorycznie dzieło historyczne, ani wciągająca, przekonująca fabuła. Nastawiona byłam, jak zwykle, optymistycznie i przychylnie do nowo poznawanego autora (doktor historii! Miałam powody liczyć, że to, co ziomek wydał, nie przeora mnie jakoś bardzo drastycznie swoją ewentualną miernością, nawet jeśli nie okaże się wybitne - nadzieja matką...), ale szybko zaczęła mi w trakcie lektury towarzyszyć przykra wątpliwość, PO CO ja to właściwie czytam.
Moja lista zastrzeżeń do tego dzieła jest tak długa, że lepiej nie będę wymieniać ich wszystkich, w każdym razie mój plik Kindle jest NAJEŻONY zakładkami przypominającymi oznaczenia niewybuchów - tak dużo słabych punktów ma ta kiepska (do bólu kiepska) powieść.
Jest jasne, że w literaturze popularnej narodził się jakiś wyraźny trend, aby nie pisać po prostu romansów, tylko romanse z akcją osadzoną w obozach koncentracyjnych. Jeśli chodzi o wartość literacką, to recenzowany tu tytuł jest typowym romansem, to znaczy: jest napisany słabo, banalnie, miejscami tyleż nieznośnie patetycznie, co durnowato, i autor może i napisał doktorat, pewnie pisze prace naukowe, ale to jeszcze nie powód, żeby miał pisać powieści.
Patrzcie na to:
"Weimert odsunął się z obrzydzeniem od kałuży. Jednak mimo obrzydzenia chciał wyjaśnić zajście. Młoda Żydówka oblepiona była gównem. Brzydził się jej."
O, dobrze, że nie zapomniałeś napisać, że esesman się brzydzi. Ech, coś ubogie masz te środki wyrazu, kolego.
Ach, przepraszam, jeszcze w przerwach od odczuwania obrzydzenia główny bohater, SSman Franz Weimert "czuje się idiotycznie". Zresztą główna bohaterka, Żydówka Milena, też czuje się przede wszystkim "idiotycznie", widać autor nie znajduje trafniejszych słów dla wyrażenia tragizmu jej sytuacji: "Czuła się idiotycznie, ponieważ tym razem była to sprawa życia i śmierci." Serio? Albo: "Od czasu egzekucji czuje jedynie nieustanny ból i cierpienie mordercy." ŻAL o głęboko tragicznych sprawach pisać w taki płytki i banalny sposób.
No, i tak mniej więcej wygląda kreacja postaci. Najgorsze, że autor cały czas PRÓBUJE nakreślić jakoś głębię odczuć swoich bohaterów, którzy są, podkreślę, inidywidualnościami TEORETYCZNIE bardzo złożonymi (rozdarcie wewnętrzne, kształtowanie postaw przez okoliczności, tragizm wyboru, te sprawy)- tyle że próbuje z cały czas tak samo żałosnym lub w najlepszym razie do bólu generycznym skutkiem:
"Zatracił zdolność odróżniania dobra od zła... Zatarły się w jego sercu granice między światłem i cieniem. Dusza ministranta została zdominowana przez duszę żołnierza." Oryginalne? Głębokie? Chciałabym.
Albo to, też btw z jednego akapitu (!):
"Jednak nawet nieliczne promienie słońca nie rozjaśniały czarnej DUSZY Franza Weimerta. (... jedno zdanie później:)
Zupełnie jakby ktoś wykopał w jego DUSZY studnię bez dna, w której utopiło się jego sumienie. (... jedno zdanie później:)
Jego DUSZA zastygała wewnątrz nieprzeniknionej skorupy."
AUA. I te żałosne powtórzenia, AUAAA.
"Ale wiedział, że na dnie swojej coraz mroczniejszej DUSZY był dalej małym Franzem."
"Rysa na DUSZY Franza stawała się otchłanią, ziejącą pustką, pełzającą ciemnością."
To jest szczyt możliwości autora, jeśli chodzi o środki stylistyczne. "Literatura piękna", jasne.
Natomiast jeśli chodzi o wartość merytoryczną, powieść owa, inspirowana, było nie było, wydarzeniami historycznymi (i to niedawnymi!) jest zaskakująco niespójna, dziurawa i nieprzekonująca jak na coś, co wyszło spod ręki historyka. To nawet nie chodzi o to, że to, o czym autor pisze, nie miało czy nie mogło mieć miejsca, tylko sposób przekazywania informacji jest zdecydowanie za często zbyt nieścisły. Na przykład Milena przyjeżdża do obozu i autor wyraźnie podkreśla, że jest to pierwszy transport kobiecy w tym obozie ever. Tymczasem bohaterkę podejmują na miejscu... Wyraźnie już zadomowione WIĘŹNIARKI. To tylko jeden przykład. Podobnych jest zdecydowanie za dużo jak na książkę napisaną przez naukowca.
Kolejny wielki grzech: mylenie perspektyw. Na przykład Niemcy-naziści opisują obóz w swoim gronie, a autor używa przy tej okazji zniekształconych niemieckich słów używanych przez wyłącznie przez więźniów - i to CIĄGLE. Albo jakiś rozdział przedstawia punkt widzenia nazisty na temat czystości rasowej, a autor radośnie sobie w nim pisze o RASISTOWSKIEJ PSEUDONAUCE. O, tak, na pewno taki był punkt widzenia bohatera-SSmana.
Podsumowując: nie ma czego gratulować. Szlachetne intencje (domyślam się, że autorowi zależy na upamiętnieniu ofiar nazizmu) to za mało, chociaż, najwyraźniej, nie dla większości (średnia ocena 8,4/10 - fenomen, serio).
Dzięki, ale nie.
No cóż, cóż. Trzeba przyznać, że ten wesoły tytuł to bardzo spójne dzieło jeśli chodzi o wartość niesioną, bo ani to dobra literatura, ani wartościowe merytorycznie dzieło historyczne, ani wciągająca, przekonująca fabuła. Nastawiona byłam, jak zwykle, optymistycznie i przychylnie do nowo poznawanego autora (doktor historii! Miałam powody liczyć, że to, co ziomek wydał, nie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to