-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1173
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać419
Biblioteczka
2023-07
2018-12-17
2014-09-27
2018-02-26
Jeśli miałbym podać przykład poezji prozą, to książki Andrzeja Stasiuka byłyby pierwszymi, które przyszłyby mi do głowy. To, w jaki sposób pisarz posługuje się językiem, nie tylko bardzo wysoko ustawia poprzeczkę dla innych reportażystów, ale - przede wszystkim - pozostaje wysokiej klasy eseistyką. Bo tak naprawdę nie o relację z podróży chodzi, ale o refleksje, jakie jej towarzyszą, o obrazki, które, choć ulotne, to w magiczny sposób pojawiają się nam przed oczami, prowokując do przemyśleń.
"Jadąc do Babadag" to zaproszenie do niezwykłego świata. Niezwykłego, bo osobistego. Bo niedoskonałego. Bo przepoczwarzającego się bez określonego kierunku. Po prostu - niczym w zen - będącego. I Stasiuk wkracza w ten po prostu istniejący świat - i też po prostu jest.
Zazdroszczę panu Andrzejowi tych obrazków, tych doświadczeń, tej odwagi samotnych podróży. Ale też muszę zaznaczyć - choć absolutnie nie taki zapewne towarzyszył autorowi zamysł - mam też do czynienia ze swoistą literaturą motywacyjną: "Jadąc do Babadag" motywuje mnie do przełamywania obaw i zachęca do wypłynięcia w świat.
Dziękuję, panie Andrzeju.
Jeśli miałbym podać przykład poezji prozą, to książki Andrzeja Stasiuka byłyby pierwszymi, które przyszłyby mi do głowy. To, w jaki sposób pisarz posługuje się językiem, nie tylko bardzo wysoko ustawia poprzeczkę dla innych reportażystów, ale - przede wszystkim - pozostaje wysokiej klasy eseistyką. Bo tak naprawdę nie o relację z podróży chodzi, ale o refleksje, jakie jej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-15
"Bóg rekin" to niezwykle frapujący przykład literatury podróżniczej, pokazujący europocentryczny (no, dobra - autor jest Kanadyjczykiem, ale krąg kulturowy Europy nie do zanegowania) sposób widzenia świata, opisywania go, przy jednoczesnej próbie uporządkowania go w wygodnych szufladkach pojęciowych, a jednocześnie uparcie czyniącej starania, by wyjść poza utarte schematy. Romantyczny dziki versus rzeczywistość zastana.
Można zżymać się niekiedy na łatwość z jaką autor - dziennikarz (a przy tym potomek legendarnego brytyjskiego misjonarza) nie tyle nawiązuje relacje z miejscowymi, co wszyscy mu szczerze i wylewnie opowiadają o najgłębszych praktykach... hm... hybrydowych: magiczno-chrześcijańskich i prowadzą go dokąd jeno spojrzenie wskaże.
Jednakże taka refleksja pojawia się zaledwie w kilku momentach - przez większą część historii doskonale rozumiemy podróżującego bohatera, bo on naszymi oczami i rozumem w tej wędrówce jest.
Najmocniejszym atutem książki okazuje się to, jak niewiele wiemy o sytuacji politycznej odległej Melanezji - niedawna, bardzo krwawa historia nie zajęła naszej uwagi, kiedy się rozgrywała, więc wytrącenie z względnego spokoju po lekturze "Boga rekina" jest niejako skutkiem ubocznym tej opowieści o szukaniu magii.
"Bóg rekin" to niezwykle frapujący przykład literatury podróżniczej, pokazujący europocentryczny (no, dobra - autor jest Kanadyjczykiem, ale krąg kulturowy Europy nie do zanegowania) sposób widzenia świata, opisywania go, przy jednoczesnej próbie uporządkowania go w wygodnych szufladkach pojęciowych, a jednocześnie uparcie czyniącej starania, by wyjść poza utarte schematy....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-09-04
2018-06-17
2018-04-18
2018-04-03
Chyba najbardziej szkodliwa rzecz, jaką przyszło mi czytać.
"Tygiel" (choć bardziej adekwatnym tytułem byłoby "UgaBuga z Warszawy podbija cztery kontynenty") Kossowskiego to przykład telegraficznego (moim zdaniem, przez przypadek usunięto kluczowe słowo STOP) zapisu przemieszczania się z jednego miejsca w jakieś inne. Piszę to z pełną premedytacją, destynacja nie odgrywa większego znaczenia a jako dowód niech posłuży fakt, że podróż od Rio De Janeiro, przez Sao Paolo (generalnie - przez Brazylię), miasta, kopalnie i dżungle boliwijskie oraz wizyta w Peru, przerzut do Chile i Argentyny zajmuje, bagatela, niewiele ponad 60 stron. (Tony'emu Halikowi zajęłoby to trzy książki). Ale cóż się dziwić, "Tygiel" liczy sobie niecałe 300 stron, a dzielny autor odwiedza Amerykę Południową, Azję Południowo -Wschodnią, Amerykę Środkową i Afrykę Południową. Trzeba wszystko opisać, brak miejsca na szczegóły. Tylko co z tych odwiedzin wynosi czytelnik? Ano na przykład to, że autor jest fachurą w każdej kwestii: a to "zarządzi" (często używane słowo przez autora) zbiórkę pieniędzy na rzecz pracującego nastolatka w kopalni wbrew nieczułym towarzyszom wyprawy, a to pełni rolę serwisanta podczas wycieczki zorganizowanej (którymi to gardzi, ale jakoś często z nich korzysta), a to "rzuci pawika" (sic!) przez okno w autobusie pełnym podróżnych, a to w Wietnamie wezmą go za szmuglera, ale autor wie, jak naprawdę powinna zachowywać się "skitrana kontrabanda". A to okrasi swoje wspomnienia wykwintnym humorem: na przykład nietrafienie w okno pustym opakowaniem po galaretce przez Indiankę, zostaje skwitowane sowizdrzalskim "na swój sposób poczęstowała mnie". W Maputo, stolicy Mozambiku, autor i jego partnerka (aaa, bo to też książka o związkach) idą do teatru. Ale, pozwolą Państwo, niech sam autor zapoda próbkę swoich możliwości literackich:
"W każdym razie idziemy do teatru. Mają grać komedię, tytuł nawet specjalnie mnie nie interesuje. Sztuka mocno zaangażowana społecznie. Wychowanie, rodzina, miłość i polityka. Jak dla mnie to wszystko jednak za ambitne".
Lubię książki podróżnicze, zwłaszcza, jeśli mam wgląd w spostrzeżenia podróżującego, jego przemyślenia i refleksje. Tu, niestety, obcowałem z cwaniakiem, którego żaden "gamoń z hotelu", "idiotka ze Szwecji", "babeczka z Lufthansy" nie oszuka, choćby nie wiem jak próbował. Cwaniakiem, który obserwacje sprowadza do stwierdzeń, że "oni" (np. Wietnamczycy) żyją w "innej galaktyce" niż "my" (czyt. Europa), ale "my" przynajmniej wiemy, ilu "ich" jest, a "oni" nie. O tempora, o Mores!
Wyśmiewając "stonkę turystyczną", stanowiącą dla Kossowskiego ucieleśnienie okropnego podróżującego, autor - paradoksalnie - sam jako taki się prezentuje, dołącza do tych, którzy "bawią" się w podróżowanie. A wszystko sprawia wrażenie wydrukowanego bloga, pisanego przez grafomana po piwie i jest na poziomie produktów filmopodobnych Patryka Vegi. I bynajmniej nie chodzi o "kontrowersyjne opinie", czy "niepoprawność polityczną" - jak podaje opis na okładce. Nie. Po prostu chamstwo pozostaje chamstwem.
Dlatego też uważam, że to bardzo szkodliwa pozycja, tym bardziej, że firmowana przez wydawnictwo Pascal.
Chyba najbardziej szkodliwa rzecz, jaką przyszło mi czytać.
"Tygiel" (choć bardziej adekwatnym tytułem byłoby "UgaBuga z Warszawy podbija cztery kontynenty") Kossowskiego to przykład telegraficznego (moim zdaniem, przez przypadek usunięto kluczowe słowo STOP) zapisu przemieszczania się z jednego miejsca w jakieś inne. Piszę to z pełną premedytacją, destynacja nie odgrywa...
2018-04-02
2017-07-09
Bardzo rozczarowująca książka i, co nawet gorsze, irytująca. Trudno wymienić wszystkie minusy tej publikacji, której autor (jak można wnosić z pierwszych stronic) pozazdrościł Danowi Brownowi jego pomysłu na akcję. Tym można chyba tłumaczyć fabularyzowany początek "Huculszczyzny...". Jest tutaj: tajemniczy przedwojenny profesor interesujący się kabałą, oraz jego manuskrypt, co stanowi wystarczający pretekst, by autor przytoczył w całości swój referat naukowy o wilkołakach i wampirach; są odniesienia - oczywiście kabalistyczne - do matematyki i postaci Stefana Banacha, co z kolei stanowi wystarczający powód do tego, by cztery strony zapełnić równaniami matematycznymi, kompletnie niezrozumiałymi dla Czytelnika; jest też i tajemnicza dziewczyna, która stanowi wystarczający pretekst do tego, by... Są wreczcie dialogi, które wywołują niezamierzony rechot u odbiorcy.
Co najbardziej przeszkadza w narracji Kruszony to mnóstwo jego refleksji i dygresji nie tylko niezwiązanych z tematem, lecz najzwyczajniej w świecie głupich i pokazujących autora jako człowieka uprzedzonego i ograniczonego. Opadają ręce przy zdaniach typu: "Powodziło mu się nieźle, jak to Żydowi", albo "[ojciec] bił go przy lada okazji.Ten negatywny stosunek do ojca przerodził się w bunt, z którego być może wyniknęła homoseksualna orientacja wielkiego pisarza". Takich kwiatków jest więcej ("Najpierw rodził się pierworodny" - serio??).
Ale trzeba pochylić czoło przed samym pomysłem autora, by przedwojenne fotografie z Huculszczyzny ożywić poprzez interpretację tych zdjęć. Widząc je Kruszona tworzy własną opowieść, w której przemyca sporo wiedzy o codziennych zwyczajach mieszkańców Huculszczyzny (nie tylko o Hucułach, ale i o Żydach, a także wszystkich tymczasowych jej obywatelach: Polakach, Ukraińcach, Rosjanach, etc.). Wtedy narracja wchodzi na właściwy tor i książkę czyta się z zapartym tchem. A jako że opowieść zbudowana jest wokół zdjęć, my również otrzymujemy okazję, by te fotografie obejrzeć. I to chyba najmocniejszy punkt tej publikacji.
Czy warto? Warto. Ale łatwo nie będzie.
Bardzo rozczarowująca książka i, co nawet gorsze, irytująca. Trudno wymienić wszystkie minusy tej publikacji, której autor (jak można wnosić z pierwszych stronic) pozazdrościł Danowi Brownowi jego pomysłu na akcję. Tym można chyba tłumaczyć fabularyzowany początek "Huculszczyzny...". Jest tutaj: tajemniczy przedwojenny profesor interesujący się kabałą, oraz jego manuskrypt,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-01
O sile książki Ziemowita Szczerka świadczy fakt, że wywołane przez nią obrazy pozostają w głowie na długo po skończonej już lekturze. Co więcej, niektóre sytuacje,czy rozmowy, których uczestnikiem jest autor, bezsprzecznie porywają do zademonstrowania gwałtownej kontry, do zaprzeczenia i do udziału w zaangażowanej konfrontacji werbalnej.
Na ile jednak jest to kreacja rzeczywistości przez Szczerka, na ile ulepienie takiego a nie innego wizerunku Ukrainy (i, nie wolno zapominać, Polski) na rzecz estetyki przywołanego w książce reportażu typu gonzo, a na ile rzeczywista relacja - to kwestia, która kołacze się w głowie podczas lektury.
Byłoby dużym uproszczeniem nazywać "Przyjdzie Mordor..." połączeniem prozy Bukowskiego i Kerouaca z reportażem ze strony Stasiuka (do którego zresztą pojawiają się odniesienia). Niemniej jednak klimat spod znaku "jedziemy i chlejemy", idealnie podkreślający beznadziejność okoliczności przyrody, jak i samych bohaterów, jest znaczący. Aż nadto.
Warta poznania książka, choć może nie zachęcająca do natychmiastowej lektury innych dzieł Szczerka. I w gruncie rzeczy, nie zachęcająca do poznania osobiście autora, który jawi się jako osoba antypatyczna i egotycznie nadmuchana.
Ale to może znów jedynie kreacja autorska.
O sile książki Ziemowita Szczerka świadczy fakt, że wywołane przez nią obrazy pozostają w głowie na długo po skończonej już lekturze. Co więcej, niektóre sytuacje,czy rozmowy, których uczestnikiem jest autor, bezsprzecznie porywają do zademonstrowania gwałtownej kontry, do zaprzeczenia i do udziału w zaangażowanej konfrontacji werbalnej.
Na ile jednak jest to kreacja...
2017-02-18
2016-04-21
2016-12-14
Zafascynowany opowieściami Tomasza Owsianego podczas spotkania w ramach Explorer's Festival 2016 w Łodzi, postanowiłem zapoznać się z jego debiutem wydawniczym, jakim jest właśnie "Madagaskar. Tomek na Czerwonej Wyspie". I, niestety, rozczarowałem się okrutnie.
Dawno tak nie męczyłem się przy czytaniu książki. I zastanawiam się dlaczego? Czy to wina kwiecistego języka? Trudno wszak robić zarzut z tego, że ktoś sprawnie posługuje się językiem polskim. A mimo to, własnie rozbudowane (do granic pretensjonalności niekiedy) zdania, podczas których najzwyczajniej w świecie czytelnik traci wątek, uniemożliwiają szybką lekturę. Co z tego, że plener egzotyczny, że wyprawa wspaniała, że książka ma walor edukacyjny, jeśli w pewnym momencie zaczyna odczuwać się zniechęcenie? I to podkreślanie, że "nie chcę być traktowany jak biały", które wypada groteskowo. (Żeby być traktowanym jak tubylec, trzeba by było... po prostu być tubylcem na pełen etat).
Najlepiej książka wypada w momentach, kiedy Owsiany przestaje tworzyć poezję prozą i dryfować w oceanie eseistycznych porównań landszaftowych, poddanych subtelnej dekoracji nieco przesadnie wysilonym humorem... (o! taka namiastka stylu autora, z nieodłącznym wielokropkiem, wieńczącym, niekiedy bezsensownie, co drugi akapit); kiedy autor zamiast długich zdań, poświęconych wszystkiemu, koncentruje się na konkretnym miejscu, osobie, sytuacji (czyli druga połowa książki). Co znamienne, nauczyciel Tomasz przebywający na Madagaskarze osiem miesięcy najciekawiej opisuje ostatnie cztery dni pobytu na wyspie. Z nich też dowiadujemy się najwięcej o ludziach, zwyczajach, kulturze. Poprzednie miesiące wydają się na tym tle niezwykle ubogie, pomimo różnych podróży autora.
Konfundująca lektura.
Zafascynowany opowieściami Tomasza Owsianego podczas spotkania w ramach Explorer's Festival 2016 w Łodzi, postanowiłem zapoznać się z jego debiutem wydawniczym, jakim jest właśnie "Madagaskar. Tomek na Czerwonej Wyspie". I, niestety, rozczarowałem się okrutnie.
Dawno tak nie męczyłem się przy czytaniu książki. I zastanawiam się dlaczego? Czy to wina kwiecistego języka?...
2015-12-13
Po pierwsze, wspaniałe przeżycie przeczytać reportaż (choć w przypadku tej książki i tego autora takie określenie to lekkie uproszczenie), którego nie napisał dziennikarz związany z Gazetą Wyborczą.
Po drugie, już na poważnie, "Raga..." to bardzo porządna literatura, poddająca swoistej rewizji obiegowe opinie na temat Melanezji. Opinie, których źródeł należy upatrywać w pracach takich etnografów, jak Margaret Mead, czy Bronisław Malinowski, ale również w dziennikach awanturników z epoki Jamesa Cooka. Czytając tę książkę można odnieść wrażenie, że to "Argonauci Zachodniego Pacyfiku - 80 lat później" próbującej ustalić na ile wyspy Oceanii zachowały magię, a na ile wkroczyła w nie brutalna turystyczna rzeczywistość.
Takiej literatury nie powstydziłby się Tony Halik, można zażartować, ale nie jest to spostrzeżenie pozbawione prawdy. W prozie eseistycznej Le Clezio szacunek dla mieszkańców Wyspy Zielonoświątkowej (polska nazwa Ragi) jest uwypuklony, a tamtejsza magia znalazła idealne medium w postaci pisarza, by ująć pozostałą część świata.
Po pierwsze, wspaniałe przeżycie przeczytać reportaż (choć w przypadku tej książki i tego autora takie określenie to lekkie uproszczenie), którego nie napisał dziennikarz związany z Gazetą Wyborczą.
Po drugie, już na poważnie, "Raga..." to bardzo porządna literatura, poddająca swoistej rewizji obiegowe opinie na temat Melanezji. Opinie, których źródeł należy upatrywać w...
2014-12-30
Na wstępie zaznaczam, że alergicznie reaguję na spisane i wydane (w formie książkowej, najczęściej) osobiste przeżycia o charakterze mistyczno-duchowym. Spowodowane jest to głównie tym, że ilość egzaltacji i zapewnień o niemożności opisania tego, co właśnie jest opisywane zakrawa w pewnym momencie na parodię. Takie odczucia towarzyszyły mi podczas czytania prozy lamy Ole Nydahla i jego drogi do buddów na dachu świata. W przypadku książki Lies Groening takie wrażenia gdzieś się przebijały, ale... No, właśnie.
Książka posiada ciekawą cechę - im dłużej od momentu przeczytania, tym bardziej odczuwać można jej wpływ. Napisać, że wrasta w czytelniku niczym roślina będzie zapewne trącić banałem i trywializmem, niemniej jednak, tego można doświadczyć. Żartobliwie można dodać, ze parzenie i picie herbaty już nie będzie tym samym.
Szkoda jedynie, że pani Groening niczego więcej nie napisała. Ale przecież byłoby to zaprzeczenie buddyzmu zen - tu jest wszystko, po co tracić słowa na więcej?
Na wstępie zaznaczam, że alergicznie reaguję na spisane i wydane (w formie książkowej, najczęściej) osobiste przeżycia o charakterze mistyczno-duchowym. Spowodowane jest to głównie tym, że ilość egzaltacji i zapewnień o niemożności opisania tego, co właśnie jest opisywane zakrawa w pewnym momencie na parodię. Takie odczucia towarzyszyły mi podczas czytania prozy lamy Ole...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to