rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Powieść graficzna "Kabuki" Davida Macka to rzecz o technokracji, państwie policyjnym vs. działania yakuzy, osobistej vendetcie. Niesamowite wymieszanie stylów od klasyki przez noir do współczesnych dzieł cyberpunkowych, a przy tym w pełni spójne.

Arcydzieło!

Więcej możecie przeczytać: https://starewilki.pl/kabuki-recenzja-komiksu/

Powieść graficzna "Kabuki" Davida Macka to rzecz o technokracji, państwie policyjnym vs. działania yakuzy, osobistej vendetcie. Niesamowite wymieszanie stylów od klasyki przez noir do współczesnych dzieł cyberpunkowych, a przy tym w pełni spójne.

Arcydzieło!

Więcej możecie przeczytać: https://starewilki.pl/kabuki-recenzja-komiksu/

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niczym kometa przemknął przez kinowe ekrany film, którego polski tytuł to "Niebezpieczny kochanek", a którego pierwowzorem było opowiadanie "Kociarz" (zresztą, tak brzmi angielski tytuł tego thrillera). To dzięki tej historii świat literacki dowiedział się o talencie Kristen Roupenian. Nic zatem dziwnego, że debiutanckiemu zbiorowi opowiadań "Kociarz" patronuje. Ale paradoksalnie: to wcale nie najsilniejsze opowiadanie, zamieszczone w tym tomie.

Cechami wyróżniającymi prozę Roupenian są zasadniczo prosty język (ale nie prostacki!) oraz lekkość snucia opowieści - bardzo niegrzecznych dodajmy. Te przepełnione seksem, a raczej: upartymi próbami spełnienia seksualnego, historie kreślą portret współczesnej młodzieży oraz przesuwających moment wkroczenia w dorosłość trzydziestolatków. Poznajemy ludzi niedojrzałych, którzy ze swej niedojrzałości czynią dumny znak firmowy.
Autorka nie ocenia, po prostu otwiera okno i pozwala przyglądać się miłemu Tedowi, bezwzględnemu łamaczowi kobiecych nadziei; karzącej ręce córki, przejmującej dowodzenie w hierarchii społecznej; rozpadowi więzi przyjacielskich, które następują "po prostu". Patrzymy i lekko ironicznie się uśmiechamy. A potem refleksja - gdzie my w tym wszystkim jesteśmy?

Bez większych, zdawałoby się, ambicji; bez wyżyn literackich Prousta czy Houellebecqua , ale dzięki temu nie przeintelektualizowane i zostające w pamięci na długo po odłożeniu "Kociarza" na półkę.
Dobra lektura na weekendowe popołudnia.

Niczym kometa przemknął przez kinowe ekrany film, którego polski tytuł to "Niebezpieczny kochanek", a którego pierwowzorem było opowiadanie "Kociarz" (zresztą, tak brzmi angielski tytuł tego thrillera). To dzięki tej historii świat literacki dowiedział się o talencie Kristen Roupenian. Nic zatem dziwnego, że debiutanckiemu zbiorowi opowiadań "Kociarz" patronuje. Ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Debiutancka powieść pochodzącej z Madrytu Feito niczym nie zaskakuje, w zasadzie czytając opowieść o tytułowej mieszkance Nowego Jorku możemy spokojnie zgadnąć wszystkie karty dotyczące dalszego rozwoju akcji. A jednak, pomimo tej przewidywalności, książkę pochłania się ekspresowo.

Oczywiście, można - niejako prawem Kaduka - porównywać "Panią March" do "Pani Dalloway" Woolf , gdzieś tam pobrzmiewa mieszczański klimat jak z "Papierowego człowieka" Hammetta, czy gra pozorów jak z twórczości Oates lub McDonald. Ale to tylko powierzchowna warstwa skojarzeń, bo historia, którą - w niesamowicie przystępny sposób - opisuje Virginia Feito, to rzecz wielowymiarowa.

Czyta się powieść jak thriller, ale zdecydowanie nim nie jest i reklamowanie jej w ten sposób działa na niekorzyść książki. To bardziej czarna satyra na amerykańską klasę średnią (czy nawet na całą kulturę Stanów) a jednocześnie poruszający dramat psychologiczny. Spokojnie, nie "przeczołga" on czytelnika psychicznie, ale odpowiednie struny poruszy.

Warto zimą sobie zafundować spotkanie z panią March. A potem może z mniejszą analizą spojrzeć na ludzi.

Debiutancka powieść pochodzącej z Madrytu Feito niczym nie zaskakuje, w zasadzie czytając opowieść o tytułowej mieszkance Nowego Jorku możemy spokojnie zgadnąć wszystkie karty dotyczące dalszego rozwoju akcji. A jednak, pomimo tej przewidywalności, książkę pochłania się ekspresowo.

Oczywiście, można - niejako prawem Kaduka - porównywać "Panią March" do "Pani Dalloway"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po ponad siedemdziesięciu latach od śmierci Osamu Dazaia, karkołomnym wydaje się ocenianie jego - wówczas nowatorskiej w duchu - prozy, zwłaszcza przez pryzmat kultury europejskiej, w której się czytelnik wychował, kształtował i życiowe doświadczenia zbierał.

Jednakże, buntowniczy geist, który przenika zawarte w tomie "Owoce wiśni" opowiadania, jest ponad kulturowy, ponad kontynentalny. Wszak pod każdą szerokością geograficzną obowiązują pewne rygory społeczne, które uwierając, pobudzają do działań, mających na celu zrzucenie "jarzma". To właśnie stanowi o sile tej kolekcji, bo przecież nie postać głównego bohatera zamieszczonych tu historii, w większości będącego alter ego Dazaia. Jego narrator najczęściej jest antypatycznym, egoistycznym - przepraszam za wyrażenie - dupkiem, permanentnie patrzącym na otoczenie z pogardą.
Tak przynajmniej się wydaje patrząc przez europejskie okulary, ale w zhierarchizowanym japońskim społeczeństwie, gdzie egoizm grozi wykluczeniem ze społeczności, zaś brak zachwytu nad widokami Fidżi to jawna anarchia, można zrozumieć, dlaczego proza Osamu Dazaia jawiła się młodemu pokoleniu jako powiew świeżego powietrza.

Ze wszystkich opowiadań najbardziej wyróżnia się melancholijne i porażające smutkiem "Liście wiśni i czarodziejski pogwizd" - niemal magiczna baśń, która przypomina o sile literatury. Drugim wybijającym się tekstem jest wieńczące zbiór opowiadanie "Good-bye" - ironia, sarkazm i błyskotliwość nadają ton tej historii i żałować należy, że to rzecz nieskończona.

Bardzo dobre wprowadzenie do twórczości Dazaia lub - jak kto woli - idealne podsumowanie jego twórczości.

Po ponad siedemdziesięciu latach od śmierci Osamu Dazaia, karkołomnym wydaje się ocenianie jego - wówczas nowatorskiej w duchu - prozy, zwłaszcza przez pryzmat kultury europejskiej, w której się czytelnik wychował, kształtował i życiowe doświadczenia zbierał.

Jednakże, buntowniczy geist, który przenika zawarte w tomie "Owoce wiśni" opowiadania, jest ponad kulturowy, ponad...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Żywy, wręcz dynamiczny język powieści idealnie pasuje do opisu współczesnego świata Paryża, choć - w moim odczuciu - to uniwersalny obraz wielkich miast. Puste międzyludzkie relacje, hedonizm w zwulgaryzowanej postaci, a przede wszystkim ta samotność, samotność która jest najwierniejszym towarzyszem społeczeństwa.

Vernon Subutex tak naprawdę przypomina żuczka, biernego, który przewrócony na plecy macha odnóżami i nieudolnie próbuje wrócić na właściwy bieg. Tylko - właśnie - czy Vernon próbuje wrócić? Ta postać to jedynie papierek lakmusowy, obnażający otoczenie bohatera.

Ale książka Despentes to przede wszystkim brudny, drapieżny, miejscami zabawny (choć to wybitnie czarny humor) ale najczęściej przerażający obraz drogi na dno. A może na tym dnie znajduje się wyzwolenie?

Żywy, wręcz dynamiczny język powieści idealnie pasuje do opisu współczesnego świata Paryża, choć - w moim odczuciu - to uniwersalny obraz wielkich miast. Puste międzyludzkie relacje, hedonizm w zwulgaryzowanej postaci, a przede wszystkim ta samotność, samotność która jest najwierniejszym towarzyszem społeczeństwa.

Vernon Subutex tak naprawdę przypomina żuczka, biernego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"De Carlo łączy w swojej prozie wysokie walory literackie z wartka akcją".

To zdanie jest największym wprowadzeniem czytelnika w błąd, a znajdziemy je na wewnętrznej okładce książki, której przedmowę pierwszego wydania słowami okrasił sam Italo Calvino.

Zacznijmy od tego, że to rzecz tak zwyczajna, pozbawiona jakiejkolwiek chęci zainteresowania sobą odbiorcy. Niby dotyczy to codzienności, zwykłych i przeciętnych ludzi, więc i nudne codzienne czynności zostają właśnie tak podane.

Jednakże na minus tak przyjętego pisarskiego założenia - zakładam, że takie jest, bo w przeciwnym przypadku straciłem godziny na czytanie tego kremowego parowozu - działa sam protagonista: niby szukający swego miejsca na świecie Włoch, który przybywa do LA na zaproszenie znajomych. Ale nie dajcie się zwieść pozorom: to zwykły roszczeniowy i zarozumiały dupek. Egoistyczny fajfus, którego wszystko irytuje, jeśli rzeczy nie dzieją się według jego spontanicznych myśli.

Krótko: zaprawdę powiadam Wam są ciekawsze książki na tym świecie, a powyższa opinia ma w sobie więcej waloru literackiego, niż "Śmietankowy pociąg".

"De Carlo łączy w swojej prozie wysokie walory literackie z wartka akcją".

To zdanie jest największym wprowadzeniem czytelnika w błąd, a znajdziemy je na wewnętrznej okładce książki, której przedmowę pierwszego wydania słowami okrasił sam Italo Calvino.

Zacznijmy od tego, że to rzecz tak zwyczajna, pozbawiona jakiejkolwiek chęci zainteresowania sobą odbiorcy. Niby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niezwykłym zaskoczeniem okazała się - pozornie błahostka - "Ballada o Czarnym Tomie". LaValle stworzył wariację historii wziętej z prozy Lovecrafta i zrobił to w sposób pomysłowy.

Fabuła tego rozbudowanego opowiadania wciąga, zaś język autora jest tak jednocześnie gęsty i ujmujący, że czytelnik staje się świadkiem opisywanych, niepokojących wydarzeń. Wydarzeń sprzed prawie stu lat, a jakby działy się tu i teraz.

Nowy Jork lat 20. XX wieku to mieszkanka kulturowa, gdzie sąsiaduje ze sobą kapitalizm, racjonalizm oraz tajemniczy Najwyższy Alfabet, który stanie się katalizatorem sekwencji zdarzeń. Towarzyszy temu pulsujący gniew bohatera historii.

Choć LaValle nie kryje inspiracji "samotnikiem z Providence", to odczuwalny jest duch prozy Steinbecka. Nie dominuje, ale widać nawiązanie do tego prostego, a jednocześnie obrazowego stylu noblisty, zwłaszcza w jego portretowaniu życia mieszkańców z klasy robotniczej się wywodzących.

Ale nie zapominajmy, że to jednak horror. W starym stylu, ale potrafiącym wywołać ciarki i nieco zaniepokoić.

Polecam "Balladę o Czarnym Tomie": obrazy wywołane przez autora będą Wam jeszcze długo po skończeniu lektury towarzyszyć.

Niezwykłym zaskoczeniem okazała się - pozornie błahostka - "Ballada o Czarnym Tomie". LaValle stworzył wariację historii wziętej z prozy Lovecrafta i zrobił to w sposób pomysłowy.

Fabuła tego rozbudowanego opowiadania wciąga, zaś język autora jest tak jednocześnie gęsty i ujmujący, że czytelnik staje się świadkiem opisywanych, niepokojących wydarzeń. Wydarzeń sprzed...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mam z tą książką problem, jakiego chyba nigdy z literaturą nie miałem. Bo z jednej strony temat, który jest niesamowicie interesujący, wywołujący dreszcz i ciary na plecach, a z drugiej - forma, w jakiej tragedia studentów została podana. Powiem więcej: męczyłem się okrutnie przy czytaniu tej lektury. Ni to dokument, ni to fabularyzowana opowieść, niby śledztwo, ale głównie o tym, jak nie mam pomysłu na inne książki. No i wątek z byłym/obecnym mężem, który jest tak niepotrzebny i tak niewciągający, że nagle okazuje się najciekawszym punktem książki.
Zastanawiam się, co zdecydowało o przyjęciu tak żadnego kształtu "powieści". Najbardziej rozkłada na łopatki Słownik - sprawiający wrażenie wprawki ósmoklasisty (bo całość prezentuje poziom roboty siedemnastolatki). Jego umieszczenie w środku książki przypomina mi stary skecz z "Małej Brytanii": autorka tanich romansideł dyktuje swemu sekretarzowi treść powieści. Już pada ostatnie zdanie i wieńczące dzieło "KONIEC". "Ile stron?" - pyta zadowolona z końca pracy pisarka. "51" - odpowiada sekretarz skonsternowany. "Aha, to pisz dalej - rzuca autorka, dyktując: - <Czytałeś kiedyś Biblię? - zapytał sir Robert. Ciekawa jest księga Izajasza"> Przepisz ją, a ja się zdrzemnę". - poleca sekretarzowi.
Bardzo rozczarowująca książka. Nawet pomimo całkiem zgrabnego podsumowania.

Mam z tą książką problem, jakiego chyba nigdy z literaturą nie miałem. Bo z jednej strony temat, który jest niesamowicie interesujący, wywołujący dreszcz i ciary na plecach, a z drugiej - forma, w jakiej tragedia studentów została podana. Powiem więcej: męczyłem się okrutnie przy czytaniu tej lektury. Ni to dokument, ni to fabularyzowana opowieść, niby śledztwo, ale głównie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Czwarta stolica: kiedy Łódź rządziła Polską (1945-49)". Czego spodziewaliby się Państwo czytając tak sformułowany tytuł? To ważne pytanie, ponieważ w zależności od rozbudzonego takim nagłówkiem oczekiwania zależy późniejszy odbiór książki. A, w moim odczuciu, tu właśnie zaczynają się przysłowiowe schody. Jasne, oczekiwanie pierwszym powodem rozczarowania, ale nie jest ono bezzasadne.

Waingertner stworzył bardzo ciekawy opis miasta w okresie powojennym. Zupełnym tylko przypadkiem rozszerzył go sobie do końca lat 50., a w niektórych przypadkach i do 60. Przybliżając postaci, które były istotne na niwie politycznej opowiada o ich "prime-time", który przypadł na dekadę lat 50. i 60. (postać "czerwonej Michaliny"). Można argumentować, ze zaczynały swoją karierę właśnie po wojnie. Prawda, lecz "zaczynać" nie oznacza "mieć wpływ".

Czy to mit: Łódź jako "czwarta stolica"? Tego się, niestety, nie dowiemy. Nie zdobędziemy informacji, jakie były przesłanki, dla którego taka opinia zaczęła funkcjonować. Znaczy, przepraszam, znajdziemy, wybitnie zdawkowo, właściwie we wstępie, zapodaną i powtórzoną w podsumowaniu. Przeczytamy za to obszerne informacje o żołnierzach wyklętych (niemal cała biografia "Warszyca"), którzy jedyne, co z Łodzią mieli wspólnego, to fakt, że tu zostali skazani w pokazowych procesach. (Przy okazji refleksja: niemal brak zająknięcia się o generale Fieldorfie "Nilu" - mieszkał w Łodzi po drugiej wojnie. Został zgładzony w dekadzie następnej, zgoda, ale podobne ramy czasowe nie przeszkadzały przy prezentacji Michaliny Tatarkówny-Majkowskiej).
Jak wyglądała Łódź jako stolica kulturalno-naukowa? Mamy szybki ślizg po temacie, tak kontrastujący z zaprezentowanym wojskowym obliczem miasta, gdzie wszystkie oddziały militarne Łodzi i regionu wraz z dowódcami wymieniani są przez dwie strony. Podobnego zaszczytu natomiast nie dostępują dyrektorzy placówek kulturalno-oświatowych. Widać, że Waingertner jest specjalistą od historii mundurowych.

Wielokulturowa Łódź po wojnie? Coś tam, gdzieś tam o utraconej mieszance kultur pada, ale to, jak wyglądały relacje sąsiedzkie powracających Żydów do miasta z nowoprzybyłymi Polakami już niekoniecznie. Zdawkowo, że "podejrzliwie". O tym, że łódzcy robotnicy grozili strajkami, w przypadku ukarania sprawców pogromu kieleckiego słowa nie ma, a choćby ten przypadek pokazuje silną wrogość wobec Żydów.

I wisienka na torcie: język. niektóre zdania wyglądają jakby korektora nie widziały, przez cały akapit powtarzając "oddziały" i "funkcje". W odstępie kilku zdań dowiadujemy się parokrotnie, jak bardzo Warszawa była zniszczona i że dla dużej części migrujących był to tylko przystanek. Takie częste powtórzenia sprawiają wrażenie wypełniania kartek. No i moje ulubione zamienniki na słowo Łódź: "polski Manchester" i stosowane niemal przy każdej okazji "miasto na Łódką". Przyznam, że to ubóstwo synonimowe powaliło mnie, zwłaszcza to drugie określenie: Łódź nigdy bowiem nie była miastem położonym na rzeczką Łódką, o czym historyk z Uniwersytetu Łódzkiego chyba powinien wiedzieć. Bez wchodzenia w szczegóły, to po prostu daleko idące przekłamanie (o czym świadczy fakt, że określenie na ciek wodny, i to jedynie staromiejski, Łódka pojawia się dopiero pod koniec XIX w.). Równie dobrze można powiedzieć: miasto nad Jasieniem - i chyba to byłoby bardziej adekwatne, choć też upraszczające. Ale pal licho to, czasami "miasto nad Łódką" jest jedynym zamiennikiem na słowo Łódź, powtarzane naprzemiennie przez kilka kolejnych akapitów, a w konsekwencji przez całą książkę.

Sumując, pan Waingertner napisał rzecz o Łodzi, szkic historyczny, zawierający wiele ciekawych informacji, ale - patrząc na tytuł pozycji - niestety, nie na temat.

"Czwarta stolica: kiedy Łódź rządziła Polską (1945-49)". Czego spodziewaliby się Państwo czytając tak sformułowany tytuł? To ważne pytanie, ponieważ w zależności od rozbudzonego takim nagłówkiem oczekiwania zależy późniejszy odbiór książki. A, w moim odczuciu, tu właśnie zaczynają się przysłowiowe schody. Jasne, oczekiwanie pierwszym powodem rozczarowania, ale nie jest ono...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Genialna polska kompozytorka (z Łodzi), która pisała do szuflady. I z tej szuflady, już pośmiertnie, wyciągnięto i opublikowano "Sidła" - kryminał Grażyny Bacewicz, którego akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych.
Wszystkich, którzy sceptycznie podchodzą do pisania książek przez sławy z innej dziedziny od razu uspokajam: jest w porządku. Oczywiście, "Sidła" to żadna Agatha Christie, ale już Zygmunt Zejdler-Zborowski trochę tak. Oszczędność w opisach przywodzi na myśl minimalistyczny charakter powieści Mankella. Co do intrygi - interesująca i zaskakująco dobrze poprowadzona.

"Sidła" Bacewicz to dobra propozycja na niedzielne popołudnie i zdecydowanie jest czymś więcej niż kuriozum okołomuzycznym.

Genialna polska kompozytorka (z Łodzi), która pisała do szuflady. I z tej szuflady, już pośmiertnie, wyciągnięto i opublikowano "Sidła" - kryminał Grażyny Bacewicz, którego akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych.
Wszystkich, którzy sceptycznie podchodzą do pisania książek przez sławy z innej dziedziny od razu uspokajam: jest w porządku. Oczywiście, "Sidła" to żadna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dashiell Hammett uznawany jest za twórcę kryminału amerykańskiego rozgrywającego się w "miejskiej dżungli", wśród gangsterów i podejrzanych spelun (po angielsku ma to swoje konkretne określenie: hardboiled novel). Nie jest to - pod względem warsztatu językowego - literatura wybitna. Można nawet zaryzykować, że pulpowy rodowód tych szpaltowych historii dominuje w warstwie tekstowej. A jednak, czytanie powieści Hammetta czy Raymonda Chandlera to uczta dla umysłu, bo intryg tam zawartych nie powstydziłaby się sama Agatha Christie.
"Papierowy człowiek", ostatnia książka Hammetta, to z pozoru pastisz "czarnego kryminału", odejście od stylu, który parę lat wcześniej stworzył. Towarzyskie, przepraszam za kolokwializm, pitu-pitu, śmietankowy model "tu drink, tam drink" oraz papierowe - nomen omen - dialogi to tylko powierzchowna część powieści. Kryje się pod nią wciągająca fabuła, która - choć okraszona ironią - ukazuje bezwzględny świat stosunków międzyludzkich. Że ogólnikowo? Tak, bo mógłbym jednym zdaniem wskazać trop do podążania, ale jaka była by wtedy przyjemność ze smakowania "Papierowego człowieka".
A propos smakowania, czytelnikowi grozi popadnięcie w "whisky'izm", tak bowiem często towarzyszy wytwornie ten trunek poczynaniom głównego bohatera. Na zdrowie!

Dashiell Hammett uznawany jest za twórcę kryminału amerykańskiego rozgrywającego się w "miejskiej dżungli", wśród gangsterów i podejrzanych spelun (po angielsku ma to swoje konkretne określenie: hardboiled novel). Nie jest to - pod względem warsztatu językowego - literatura wybitna. Można nawet zaryzykować, że pulpowy rodowód tych szpaltowych historii dominuje w warstwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zwieńczenie trylogii o przygodach Stanisława Berga w Łodzi nie tylko satysfakcjonuje, ale można nawet pokusić się o stwierdzenie, że to najlepsza część serii, zwieńczenie z wielką pompą.
Przyznam, że jestem wielkim fanem "Trzeciego brzegu Styksu", "Pozdrowień z Londynu" oraz "Doliny popiołów", albowiem wywiera na mnie ogromne wrażenie zarówno konstrukcja intryg w poszczególnych tomach, jak i odrobiona lekcja z historii Łodzi. Wielu pisarzy porywa się na powieść retro i, jak mój "faworyt" Konrad T. Lewandowski, "ślizga się" po temacie, na czym zresztą łatwo się "wyłożyć". Beśka tego uniknął, a kryminał czyta się z rosnącym zainteresowaniem. Dodatkowym atutem pozostają relacje między bohaterami - w przypadku trzeciej odsłony rozstania z niektórymi faktycznie poruszają czytelnika, a właśnie przy takich zabiegach prawdziwy kunszt literacki się objawia.
Wielka szkoda, jednakże, że "Dolina Popiołów" to pożegnanie z Łodzią. Nadzieja jednak na to, że świetnie iście filmowy klimat powieści znajdzie swój finał na ekranach: kina lub telewizji.

Zwieńczenie trylogii o przygodach Stanisława Berga w Łodzi nie tylko satysfakcjonuje, ale można nawet pokusić się o stwierdzenie, że to najlepsza część serii, zwieńczenie z wielką pompą.
Przyznam, że jestem wielkim fanem "Trzeciego brzegu Styksu", "Pozdrowień z Londynu" oraz "Doliny popiołów", albowiem wywiera na mnie ogromne wrażenie zarówno konstrukcja intryg w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Troszkę dzisiaj zapomniana, powieść Izraela Joszui Singera ukazała się w 1935 roku i dość szybko wspięła się na amerykańskie listy książkowych bestsellerów, rywalizując - według pewnych źródeł - z "Przeminęło z wiatrem" Margrett Mitchell. Napisana w języku jidysz, przetłumaczona na polski dopiero w latach 90. XX wieku, nie miała okazji stać się kultową książką, nie mówiąc już o zyskaniu statusu lektury wszechczasów, jak powieść do której jest przyrównywana, czyli "Ziemia obiecana" Władysława Stanisława Reymonta.
A to dlatego, że podobnie jak wspomniane dzieło opowiada o losach łódzkich biznesmenów. Porównanie jednak jest mocno na wyrost,, albowiem Reymont starał się uchwycić moment rozwoju miasta-molocha, który wszystko pożera, podczas gdy Singer (starszy brat noblisty, Izaaka) niespiesznie kreśli żydowską epopeję, rozgrywającą się na przestrzeni lat. I czyni to z pozycji przyglądającemu się wszystkiemu obserwatora, który nie ocenia, a jedynie obserwuje zachowania bohaterów, ich nonszalanckość, ambicję, chciwość i głupotę/mądrość.

"Bracia Aszkenazy" to piękna kronika dziejów miasta, które z małej osady staje się europejską metropolią, tak niepasującą do wizji Cesarstwa Rosyjskiego, że w zasadzie jest pozostawione samo sobie, o ile przemysłowcy o nie nie zadbają. Poniekąd własność prywatna.

Czy to wielka powieść? Może. Nieco wprawdzie zwietrzała, ale łodzianin może być dumny, że Łódź weszła z wielką klasą do światowej literatury, jak na miasto z amerykańską karierą przystało.

Troszkę dzisiaj zapomniana, powieść Izraela Joszui Singera ukazała się w 1935 roku i dość szybko wspięła się na amerykańskie listy książkowych bestsellerów, rywalizując - według pewnych źródeł - z "Przeminęło z wiatrem" Margrett Mitchell. Napisana w języku jidysz, przetłumaczona na polski dopiero w latach 90. XX wieku, nie miała okazji stać się kultową książką, nie mówiąc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W swojej kategorii, czyli sensacyjno-szpiegowskiego czytadła, zajmuje należne miejsce i po latach broni się. To, czym wygrywa fabularnie, to zaskoczenie, wynikające z rozbieżności między filmową adaptacją a pierwowzorem.
Idealne na podróż pociągiem.
Lub na jazdę tramwajem/autobusem.
Albo na reset i odprężenie.

W swojej kategorii, czyli sensacyjno-szpiegowskiego czytadła, zajmuje należne miejsce i po latach broni się. To, czym wygrywa fabularnie, to zaskoczenie, wynikające z rozbieżności między filmową adaptacją a pierwowzorem.
Idealne na podróż pociągiem.
Lub na jazdę tramwajem/autobusem.
Albo na reset i odprężenie.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bywa tak, że i genialne (a bez zbytniej emfazy: przynajmniej wartościowe) powieści odpływają w niebyt i zapomnienie. Ba! Cały dorobek autora idzie w przysłowiową "odstawkę" i pokrywa się kurzem w bibliotekach i antykwariatach. Podobnie sytuacja wygląda z "Hotelem <Savoy>" Josepha (Józefa) Rotha. Niesłusznie, tym bardziej, że i sam nowelista uważał ten utwór za swój najlepszy.
Nie jest to książka o Łodzi, choć bez wątpienia akcja powieści właśnie w Łodzi się dzieje: opis wąskiej ulicy, przy której "niczym olbrzym" stoi tytułowy hotel, widok z okna na podwórza i "krzywe dachy" wrastające łagodnie w cień, opis kominów i pyłu pokrywającego miasto - nie ma wątpliwości, w którym mieście znajduje się "Savoy" pełniący rolę "bram Europy", jak stwierdza główny bohater. A jednocześnie w opisach wędrówek, żydowskiego cmentarza, pogrzebu z osłem w tle jest coś z ducha bliskiego onirycznej prozie Brunona Schultza: przestrzeń nieumiejscowiona, wyobrażona.
I Hotel - przekrój przez społeczeństwo, zmęczone, wyczekujące zmian, zastygłe i chaotyczne.
Przywołane przez Rotha obrazy ciężko wyrzucić z głowy, tak sugestywna potrafi być ta oszczędna i skromna w środkach wyrazu powieść. A cudeńko to istne, klimat idealny do Teatru Telewizji.
Szkoda, że w literaturze nie stał się "Hotel <Savoy>" tym, czym "Hotel California" zespołu Eagles dla muzyki popularnej: ostatecznie, nad oboma hotelami ciąży ta sama klątwa.

Bywa tak, że i genialne (a bez zbytniej emfazy: przynajmniej wartościowe) powieści odpływają w niebyt i zapomnienie. Ba! Cały dorobek autora idzie w przysłowiową "odstawkę" i pokrywa się kurzem w bibliotekach i antykwariatach. Podobnie sytuacja wygląda z "Hotelem <Savoy>" Josepha (Józefa) Rotha. Niesłusznie, tym bardziej, że i sam nowelista uważał ten utwór za swój...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z kontynuacjami udanych tytułów bywa różnie. Niejednemu autorowi powinęła się noga, a obniżony poziom ciągu dalszego przysparzał jedynie zarzutów o odcinanie kuponów i "skoki na kasę".
Tym większą niespodzianką jest "Nowy dom na Wyrębach". Udaje się Dardzie utrzymać oniryczny klimat Lubelszczyzny, wyczarowany w poprzednim tomie. Przenosi on jednocześnie środek ciężkości snutej historii z mozolnego nieco tworzenia zagęszczającej się atmosfery na rzecz czegoś na kształt śledztwa. Wychodzi to powieści na dobre - nie powiela autor tego samego patentu, zdając sobie sprawę z tego, że drugi raz nie zaskoczy nas w jednakowym stopniu. W konsekwencji, czytelnik zaczyna zastanawiać się, którą drogą podąży opowieść, albowiem założenie typowe dla kontynuacji, czyli coś w stylu "a klątwa działała dalej", to tylko punkt wyjścia dla "Nowego domu na Wyrębach".
Choć, nieco ironizując, zarzut o kasę musi się pojawić, bo - skubany - podzielił powieść na dwa tomy. Nawet jeśli zrobił to w swoim stylu.

Z kontynuacjami udanych tytułów bywa różnie. Niejednemu autorowi powinęła się noga, a obniżony poziom ciągu dalszego przysparzał jedynie zarzutów o odcinanie kuponów i "skoki na kasę".
Tym większą niespodzianką jest "Nowy dom na Wyrębach". Udaje się Dardzie utrzymać oniryczny klimat Lubelszczyzny, wyczarowany w poprzednim tomie. Przenosi on jednocześnie środek ciężkości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciekawostka, drobiazg...
Ot, niezobowiązujące, pozbawione deklaracji dykteryjki, okraszone oniryzmem, niekiedy utrzymane w estetyce odrealnienia, a niekiedy przywołujące opowieści grozy sprzed dwóch wieków. A jednocześnie mocno pozostawiające w czytelniku niedosyt. Bo problem z tymi opowiadaniami jest taki, że kiedy zaintryguje fabuła (prym wiodą "Fotografia", "Nieznajoma" oraz tytułowa "Wieża Boga") to zakończenie sprawia wrażenie urwanego, jakby autorowi zabrakło przysłowiowej "pary", by jeszcze trochę pociągnąć historię i dać odpowiedni finał. Czasem, jak w "Ocalonym", aż prosi się, by nie trywializować świetnie wykreowanego klimatu tak oczywistym zakończeniem.
Do zdecydowanych pomyłek należy "32 grudnia", które jest naiwne i nie ma nic wspólnego z pozorna naiwnością wschodnich przypowieści - rzecz rozczarowuje. Z kolei zaś "Przebudzenie", choć przywołuje uśmiech przez skojarzenia z Czuang-Tsy (zaintrygowanym odsyłam do słynnego stwierdzenia chińskiego mędrca), to jednak podczas czytania odzywa się ból w zębach.
Niemniej jednak, warto przeczytać zbiór opowiadań Masłowskiego, bo - mimo wszystko - w natłoku realizmu w prozie, "Wieża Boga" stanowi miłą odskocznię.

Ciekawostka, drobiazg...
Ot, niezobowiązujące, pozbawione deklaracji dykteryjki, okraszone oniryzmem, niekiedy utrzymane w estetyce odrealnienia, a niekiedy przywołujące opowieści grozy sprzed dwóch wieków. A jednocześnie mocno pozostawiające w czytelniku niedosyt. Bo problem z tymi opowiadaniami jest taki, że kiedy zaintryguje fabuła (prym wiodą "Fotografia",...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Druga część historii rodziny Neshov zdaje się być stworzona według tej samej receptury i według tych samych składników, co jej poprzedniczka, "Ziemia kłamstw". Jednakże wydaje się, że tutaj nieco traci ona tempo. Nadal czytanie jej stanowi przyjemność i czytelnikowi towarzyszy zainteresowanie co do dalszego rozwoju sytuacji, ale skala problemów, z którymi bohaterowie muszą (?) się zmierzyć, niepokojąco przechyla się w stronę "opery mydlanej". Pewne rozwiązania fabularne, choć z jednej strony logiczne, sprawiają wrażenie obliczonych na tanie poruszenie czytelnika, co, mając w pamięci naturalność i zwartość pierwszego tomu, jest niepotrzebne.
Mocne 6.

Druga część historii rodziny Neshov zdaje się być stworzona według tej samej receptury i według tych samych składników, co jej poprzedniczka, "Ziemia kłamstw". Jednakże wydaje się, że tutaj nieco traci ona tempo. Nadal czytanie jej stanowi przyjemność i czytelnikowi towarzyszy zainteresowanie co do dalszego rozwoju sytuacji, ale skala problemów, z którymi bohaterowie muszą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Straszydło wystawia ocena.
Dzieli się wrażenie.
To prawdziwa mądrość.
To prawdziwa sztuka.
Życie i zmiana opowiedzieć.
I trafić w sedno.
Tok tok tok.

Straszydło wystawia ocena.
Dzieli się wrażenie.
To prawdziwa mądrość.
To prawdziwa sztuka.
Życie i zmiana opowiedzieć.
I trafić w sedno.
Tok tok tok.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czasami, a każdy miłośnik książek zna tę sytuację, na wyprzedaży sięga się po absolutnie nieznanego autora, opierając się w 70% procentach na okładkowym opisie, a w pozostałych 30% na kuszącej obniżonej cenie. (No dobra, proporcje są umowne). W konsekwencji czasami trafia się na rzecz bezbrzeżnie pomyłkową, czasem zaś - na prawdziwą perełkę. Jednakże zdarza się i tak, że można trafić na zwyczajną powieść, która żadną Wielką Literaturą nawet nie próbuje być. Stanowi po prostu dobrą lekturę. I, jak zapewne można się domyślać, tak rzecz wygląda z "No i co teraz zrobimy?" Doris Doerrie.
Może to kwestia szeroko rozumianego czasu, w którym przeczytałem tę powieść autorstwa niemieckiej scenarzystki, ale została ona napisana w taki sposób, że ją... połknąłem. Wszedłem w zaproponowany świat, problemy w niej przedstawione nie wydały mi się wydumane, a co gorsza - rzecz pobudziła mnie do refleksji.
Chwila! Opis okładkowy sugerował powieść z gatunku "rozrywkowa, zabawna"!
Cóż - za bardzo do śmiechu to miejsca nie ma, ale lekkość z jak autorka podaje perypetie głównego bohatera - Freda Kaufmanna - sprawiła, że pomimo raczej poważnej tematyki, czytając "No i co teraz zrobimy?" najzwyczajniej w świecie się... odstresowałem.
Możliwe, że nie każdy odnajdzie się w tematyce powieści Doerrie. Ale i zwyczajne książki nie muszą być dla każdego. A napisać historię kpiącą z europejskiego podejścia do buddyzmu, a jednocześnie bardzo buddyjską w duchu, nie mędrkującą ani trochę - to pewne wyzwanie. Któremu autorka zdecydowanie podołała.

Czasami, a każdy miłośnik książek zna tę sytuację, na wyprzedaży sięga się po absolutnie nieznanego autora, opierając się w 70% procentach na okładkowym opisie, a w pozostałych 30% na kuszącej obniżonej cenie. (No dobra, proporcje są umowne). W konsekwencji czasami trafia się na rzecz bezbrzeżnie pomyłkową, czasem zaś - na prawdziwą perełkę. Jednakże zdarza się i tak, że...

więcej Pokaż mimo to