-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-02-26
2024-02-28
Gdybym napisał to co serce mi teraz podpowiada, to prawdopodobnie nie dosyć, że zdjęli by mi tą opinię, jak i pewnie usunęli profil, bo pojechałbym taką wiązką przekleństw, której nie powstydziłby się osiedlowy żul, któremu właśnie rozbił się czteropak lub jakieś siarczane wino...
Piekara doi z cyklu ile może. Poniekąd ma do tego prawo, jako autor. Stworzył ciekawy świat, początkowo rozwijając jego aspekty na tyle interesująco, że sięgało się po te książki z ciekawością/przyjemnością. Aż nastąpiła kulminacja i zwrot akcji w czwartym co do kolejności tytule: Łowcy Dusz. Ludzie czekający na kontynuację jednak się srogo przejechali, bo autor postanowił pisać prequele przygód inkwizytora Mordimera Madderdina, wprowadzając jeszcze szereg innych postaci, jak Arnolda Lowefella, które nie umywają się jednak do bohatera serii.
I mimo, że Mordimer to czystej wody religijny socjopata, to da się go polubić, co jest spory wyczynem. Ale tu go nie ma, jest wspomniany bezpłciowy Arnold. Mamy tu też zbiór kilku opowiadań, które są porozrzucane na osi czasu serii w dosyć sporych odstępach. Pierwsze opowiadanie udowadnia moją tezę z drugiego zdania. Piekara doi ile wlezie. Zdziwiło mnie, że autor wydał tak szybko nowy tomik po przegadanym i nudny "Dzienniku Czasu Zarazy". Już wiem czemu.
Jakieś 40 % książki to streszczenie ruskiej trylogii tegoż autora, tyle że widziane oczyma Hildegardy, członkini Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium. Kobieta opowiada o pewnych wydarzeniach, które są żywcem wyciągnięte ze stronic wspomnianej trylogii. Postacie następnie komentują całość i poddają analizie wątki, jakie uznają za najciekawsze. W dodatku tak z de wychodzi na jaw, że matka Mordimera, Katarzyna - jest zupełnie czymś innym niż myśleliśmy do tej pory. Jakie rodzi to konsekwencje dla jej syna? Autor nie raczył na razie wytłumaczyć.
Kolejne, krótsze już opowiadania wprowadzają wątek pewnej potężnej czarodziejki, która znajduje się w klasztorze Amszilas w charakterze więźnia. Widzimy też przygotowania pod przewrót na szczycie władzy i wprowadzenie pewnej zarazy, która ma oczyścić Inkwizytorom przedpole do wykreowania nowego świata. AUTOR WRESZCIE RACZYŁ NAWIĄZAĆ DO ŁOWCY DUSZ, ale tylko liznął temat. Fajnie jak na "DOPIERO" siedemnastą książkę. Może przy trzydziestej w końcu pociągnie ten wątek dalej.
Wkurzam się, bo ja lubię postać Inkwizytora. Lubię początkowe opowiadania. Lubię nawet niektóre prequele. Nie lubię za to, że mnie jako czytelnika się nie szanuje i próbuje wcisnąć bubel, za coraz to wyższą cenę. Płomień i Krzyż to książka przegadana, gdzie więcej akcji dzieje się we wspomnianym chamskim streszczeniu niż w oryginalnej treści tu zapodanej. Tu nic się nie dzieje.
I nie zrozumcie mnie źle. Piekara umie pisać i jego książki czyta się szybko, tyle że mając za sobą całość cyklu, w tym kilka tomów w swojej biblioteczce, od jakiegoś czasu czuję się jako fan olewany. Wolałbym, aby relacja z autorem była na zasadzie i wilk syty i owca cała. Dostaję jakościową dobrą książkę, to i płacę za to. A tu tego nie ma. Wilk łoi owieczki jak może. Może się w końcu oczka owieczkom otworzą. Zwłaszcza, gdy ceny książek rosną (i się narzeka, że Polacy nie czytają książek, jak te osiągają ceny 80 ziko i wzwyż), a przy nieco mniejszej cenie można nabyć inne, lepsze pozycje z gatunku fantasy.
Zapewne jak wyjdzie kolejna część, to też ją łyknę. Tyle, że nie kupię, a pójdę do biblioteki. Nowa książka nie jest warta połowy swojej ceny, no chyba że lubicie zbierać dublety. Jeżeli miałbym ją jakościowo do czegoś porównywać, to do gry pt. The Inquisitor zresztą na podstawie omawianego cyklu. Jest takim samym żartem, jak ta książka.
Gdybym napisał to co serce mi teraz podpowiada, to prawdopodobnie nie dosyć, że zdjęli by mi tą opinię, jak i pewnie usunęli profil, bo pojechałbym taką wiązką przekleństw, której nie powstydziłby się osiedlowy żul, któremu właśnie rozbił się czteropak lub jakieś siarczane wino...
Piekara doi z cyklu ile może. Poniekąd ma do tego prawo, jako autor. Stworzył ciekawy świat,...
2023-06-07
Rasizm. Pojęcie, stanowiące przedmiot wielu debat publicznych, dzielące wiele społeczeństw (i już pal licho, czy jest też skutecznym narzędziem do skłócenia uboższych warstw społeczeństwa, aby ci co dzierżą władzę, ją nadal mieli).
W Polsce jesteśmy w tym temacie trochę 'opóźnieni', bowiem nie byliśmy mocarstwem kolonialnym i nie sprowadzaliśmy niewolników z innych kontynentów, więc i procent w społeczeństwie ludzi o odmiennym kolorze skóry jest tu proporcjonalnie śladowy (u nas panował feudalizm i ciemiężony był zwykły swojski parobek na roli).
Dlatego też z ciekawością obserwuję, to co się dzieje w Ameryce i potężne wrażenie na mnie robią filmy pokroju Green Book. I z tej obserwacji amerykańskiej sceny politycznej mam jeden wiodący wniosek... Fascynujące jak setki lat niewolnictwa próbuje się teraz zadośćuczynić w ciągu dekady (nawet krócej), co przekłada się paradoksalnie na nierówne traktowanie jasnego koloru skóry ( w imię nadmiernej poprawności), a który chętnie podpina się pod określenia: potomkowie oprawców/ supremacja białego człowieka, nawet jeżeli sami Afroamerykanie twierdzą, że to absurd i służy to czyimś celom politycznym, bo na pewno nie im.
Czemu tak piszę? Bo książka Ruffa odbija pałeczkę w tę stronę. Tu praktycznie każdy 'biały' ma 'coś' do 'czarnego' i jest przedstawiany w jednoznacznie negatywnym świetle. A to nękanie ze względu na zamieszkanie w nie takiej dzielnicy, a to napad za zawędrowanie do nie takiego baru czy najzwyklejsze pojawienie się w nieodpowiednim czasie i miejscu (czyli prawie wszędzie), co może skutkować pojawieniem się na czyjejś muszce i morderstwem, bo tacy są "ci biali".
Paradoksalnie daje to odpowiedni klimat oraz pewne spojrzenie na segregację rasową w latach 50. XX wieku w Ameryce, co niewątpliwie jest zaletą tego tytułu, wręcz pozwalając niekiedy odczuć zaszczucie, jakie dotykało tych biednych ludzi naprawdę. Ale takie antagonizowanie jednej rasy, aby tym razem nieco wywyższyć inną, okazuje się nieco mieczem obosiecznym.
Bo wszystkie postacie, z Atticusem na czele, są przedstawione na jedno kopyto. Szlachetni, ciemiężeni, błyskotliwi, inteligentni, lubujący się w fantastyce. Z tego tłumu najbardziej wyróżnia się Letycja, która nie tylko okazuje się babką z jajami, ale też pełnokrwistą bohaterką, której kibicuje bardziej niż reszcie. No i jest Caleb Braithwhite, którego kolor skóry sugeruje już nazwisko (;)). Ma on pewien interes do Atticusa oraz spółki i konsekwentnie go realizuje, przez większość książki będąc o kilka kroków przed każdą postacią. Przystojny cwaniak, który rozgrywa piony, oczywiście do czasu. Przez taki, a nie inny charakter gość wydał mi się bardziej interesujący niźli młody Turner. Ale to może zasługa schematu, że zło pociąga bardziej.
Kilka ważnych informacji. To nie jest powieść, a i Lovecraft występuje tu symbolicznie, w nawet sporych dozach, w większości jednak jako komentarz autora na temat rasizmu, jaki tchnął od nieżyjącego autora. Co nie przeszkadza absolutnie autorowi "pożerować" na motywach ze znanej franczyzy. Nie jest to nawet horror. To zbiór opowiadań dark/urban fantasy, jakie łączy kilka elementów, które finalnie zbierają się w coś większego na koniec. I jak to bywa ze zbiorami, są tu historie świetne, ale i takie, których przeczytanie wymagało ode mnie więcej czasu i samozaparcia.
Podobała mi się cała wyprawa do Ardham, gdzie autor odkrywa przed nami sporo kart na temat dziedzictwa Atticusa i będzie to ciągnięte do końca książki. Podobał mi się motyw podjęcia gry przez Letycję z... duchem. Podobał mi się motyw tej klątwy, którą obłożona młodego chłopca. Na lovecraftowską modłę jest tu sporo elementów typu wierd. Wszelkie wyprawy poza nasz świat, czy zmiana koloru skóry za pomocą dekoktów były nudne i siermiężne. Nawet jak już odkryjemy finalną intrygę, to okazuje się ona niezamierzenie śmieszna. Chyba nie o to chodziło...
Dobra, to dlaczego taka ocena, jak narzekam i się rozpisuję, waląc po was dygresjami. Mimo sposobu prowadzenia akcji przez autora, 'Kraina Lovecrafta' ma unikalny klimat i może stanowi taki impuls, aby przyjrzeć się historii tego społeczeństwa. To też sporo obyczajówki wplecionej w sos fantasy, ze szczyptą grozy. Ale małą. Jeżeli liczyliście na coś w klimatach Lovecrafta, to nie te adres.
Rasizm. Pojęcie, stanowiące przedmiot wielu debat publicznych, dzielące wiele społeczeństw (i już pal licho, czy jest też skutecznym narzędziem do skłócenia uboższych warstw społeczeństwa, aby ci co dzierżą władzę, ją nadal mieli).
W Polsce jesteśmy w tym temacie trochę 'opóźnieni', bowiem nie byliśmy mocarstwem kolonialnym i nie sprowadzaliśmy niewolników z innych...
2023-06-04
Nastrojowy 'Kwaiden" to dzieło, które sięga początku lat. XX., a dokładnie roku 1904, więc siłą rzeczy słowem całość będzie odstawała od dzisiejszych standardów. I to czuć, ale stanowi to raczej zaletę omawianego tytułu, który na kilka chwil pozwoli czytelnikowi przenieść się do Japonii sprzed wieków, gdzie wierzenia w duchy, demony i inne duchowe istoty stanowiły element życia codziennego. A że będzie przy okazji niepokojąco/dziwnie - to kolejna zaleta zbiorku.
A przekrój przedstawianych nam opowiadań jest naprawdę rozległy. I tak zapoznamy się z historią pewnego niewidomego chłopaka, który ma talent powiązany z graniem na instrumencie muzycznym. Pech chce, że jego muzyka zwraca uwagę umarłych, którzy chcą aby dawał im prywatne audiencje. Szkopuł w tym, że najpewniej po zakończeniu koncertowania ma mu się stać coś złego... Mamy też mnicha, który w gościnie stawi czoła pewnej istocie, która pożera ciała świeżo zmarłych osób. Mamy też wreszcie pielgrzyma, który napotka istoty, które w nocy rozdzielają się na dwie części i po okolicy lewitują tylko głowy, które planują jego pożarcie...
Hearn pokazuje też, że zaśniecie w nieodpowiednim miejscu może też być nieprzyjemne. Czy można poślubić drzewo? Albo że warto trzymać język za zębami i nie opowiadać nikomu o tym, że spotkało się dziwną lodową istotę, która ostrzega oszczędzonego o konsekwencjach swojego gadatliwego języka. W wierzeniach azjatyckich, z wyszczególnieniem Japonii, bardzo ważnym elementem są klątwy, które powstają w skutek silnych emocji przed zgonem. I można je zogniskować na kimś żywym (inspiracja: Grudge - klątwa?). Co jak się okazuje jednak można fortelem obejść...
To tylko część poruszanych tu kwestii, które dają możliwość zajrzenia na moment w fascynujący świat Azji, jednak to nadal punkt widzenia człowieka Zachodu i z miłą chęcią sięgnę po jakieś opisy rodowitych Japończyków, bo smaczków i ciar na plecach będzie jeszcze więcej. Niemniej Hearn był pierwszy w przekładzie i wypada tylko pokłonić głowę za tę pracę.
Jedyne co mi się nie podoba to fakt, że mniej więcej od 3/4 książki dostajemy eseje na temat motyli, komarów czy mrówek. Dla innych duża ciekawostka, jak dla mnie zbędny dodatek, który można byłoby poszerzyć o jeszcze więcej smaczków z folkloru japońskiego, czy dać więcej rycin, które stanowią rzadki, ale fajny dodatek, pokazujący jak Japończycy wyobrażali sobie pewne rzeczy.
A i gdybym to musiał kupić za cenę okładkową - to bym się wkurzył. Nie ma w tej książce nic, co usprawiedliwia te 49 zł, tym bardziej że za tożsamą cenę mamy sporo obszerniejszych pozycji, traktujących o naszych lokalnych wierzeniach (choć i jest kilka 'szczuplejszych'...).
Nastrojowy 'Kwaiden" to dzieło, które sięga początku lat. XX., a dokładnie roku 1904, więc siłą rzeczy słowem całość będzie odstawała od dzisiejszych standardów. I to czuć, ale stanowi to raczej zaletę omawianego tytułu, który na kilka chwil pozwoli czytelnikowi przenieść się do Japonii sprzed wieków, gdzie wierzenia w duchy, demony i inne duchowe istoty stanowiły element...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-03
Vesper kolejny raz rozpieszcza polskich czytelników, tym razem serwując nam odświeżony klasyk z lat. 80 ubiegłego wieku. Do moich rąk po prawie 15 latach ponownie trafia "Twierdza" i moje wrażenie po lekturze jest prawie tożsame, jak przy pierwszym kontakcie. Wilson czerpiąc motywy z wielu gatunków czy pisarzy, dał nam powieść oryginalną, ale też miejscami posiadającą aspekty, który są "charakterystyczne" dla tego okresu, co można traktować jednocześnie jako zaletę, jak i wadę...
Mamy rok 1941. Rzesza niemiecka rośnie w siłę, rozszerzając swoje wpływy na kolejne kraje Europy. Ich wojska docierają do Rumunii, gdzie obsadzają przy władzy miejscowych sojuszników. Oddział Wermachtu dociera do przełęczy Dinu, w Karpatach i obstawia położoną na odludziu twierdzę, która wydaje się być idealnym miejscem do obrony przed ewentualny atakiem wroga. To jeszcze ten okres, kiedy Niemcy planowały napaść na Związek Radziecki. Szkopuł w tym, że na miejscu dzieją się rzeczy, które zmuszają dowódcę do wysłania prośbę o posiłki...
Setki charakterystycznych krzyży na ścianach sprowadzi do jednoznacznych skojarzeń. W makabryczny sposób giną niemieccy żołnierze i sprawę ma rozwiązać ambitny oficer SS, który ma dodatkowo prywatny zatarg z wspomnianym dowódcą. Jednak to ani major Kaempffer, ani kapitan Woermann nie są bohaterami tej opowieści. Główną bohaterką jest tutaj Magda Cuza oraz jej ojciec Teodor, który jest profesorem, jaki badał te tereny jeszcze przed rozwojem choroby, która toczy teraz jego ciało. Z tego też powodu pewnego dnia do ich drzwi pukają esesmani...
Przyszłość obojga rysuje się w niezbyt dobrym świetle, bowiem są Żydami w rękach nazistów. Tylko ambicja majora powstrzymuje watahę Niemców przed skrzywdzeniem dwójki. To i może strach. Bo co zapadnie zmrok, tak pojawia się śmiercionośne zagrożenie. Każdy dzień to nowy trup... Coś bytuje w twierdzy, coś co ma własny plan i wydaje się żądne krwi... Jednocześnie setki kilometrów dalej, w Hiszpanii pewien mężczyzna odczuwa niepokój. Już wie co się dzieje, więc bierze spory pakunek i rusza w podróż...
"Twierdza" jest początkowo doznaniem bardzo niepokojącym, z świetnym klimatem, a dzieje się tak, że nieokreślone zagrożenie wspaniale działa na wyobraźnię. Gdy już agresor pojawia się na scenie, tak nasze przyzwyczajenia od razu go szufladkują jako zagrożenie jakie znamy z literatury i napięcie gdzieś schodzi. Ale klimat pozostaje, bo autor roztropnie przygotował zarówno dla bohaterów, jak i czytelników kilka niespodzianek, które wyłamują się z utartego schematu powieści z wampirami w tle. To epickie starcie zła z dobrem, choć oba pojęcia się nieco zacierają.
Spotkałem się z określeniem horroru o podłożu judaistycznym i coś w tym jest. Może monstrum nie jest to powiązane stricte z wierzeniami żydowskimi, ale w pewnych momentach książka mocno uderza w światopogląd religijny, nieco chwiejąc wiarą jednego z bohaterów. Bo czy skoro pewne relikwie rzeczywiści działają, to czy aby na pewno dwa tysiące lat temu pewna grupa faryzeuszy nie popełniła kardynalnego błędu...
Mam tylko jeden mankament, który psuł mi nieco odbiór całości. Wątek romantyczny. Powiedzmy, że ta rażąca infantylność w pryzmacie do tych mordów, nazistów i twierdzy pasuje jak pięść do nosa. Już bardziej bym uwierzył w napięcie seksualne wynikające z wyposzczenia/absencji... no ale literatura lat 80. XX wieku ( i nie tylko) raczej dosyć często ma takowe motywy, w których ktoś zapała takim nagłym uczuciem.
Niemniej siada się i czyta, aż się nie skończy lektury, a ten pojedynek dobra ze złem jest fascynujący na kilku poziomach. Bo co prawda zło ukryte w murach budynku jest obce i przerażające, to tak jakoś ładnie komponuje się ze złem typowo ludzkim, jakie reprezentują tu naziści. I raczej przyjrzę się kolejnym książkom z cyklu Adversary tegoż autora...
Vesper kolejny raz rozpieszcza polskich czytelników, tym razem serwując nam odświeżony klasyk z lat. 80 ubiegłego wieku. Do moich rąk po prawie 15 latach ponownie trafia "Twierdza" i moje wrażenie po lekturze jest prawie tożsame, jak przy pierwszym kontakcie. Wilson czerpiąc motywy z wielu gatunków czy pisarzy, dał nam powieść oryginalną, ale też miejscami posiadającą...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-03-30
Nic nie poradzę, że lubię Piekarę, mimo tego że momentami jego komentarze powodują we mnie niesmak. Dlatego oddzielam człowieka od jego dzieła i znów dałem się ponieść powieści, w której autor lubuje się w uprzedmiatawianiu kobiet przy akompaniamencie powtórzeń. Ale to w końcu alternatywna wersja średniowiecza, ileś set lat po pewnym wydarzeniu. Otóż Chrystus postanowił zejść z krzyża i spuścić krwawy łomot niewiernym.
Mamy świat gdzie rządzi Inkwizycja i wysoko postawieni, nierzadko skorumpowani i oddani pragnieniom kościelni dostojnicy. Nie dziwi zatem sodomia, o której się tu wspomina. I jest on. Mordimer Madderdin, człowiek głębokiej wiary. Sługa Boży. Młot na Czarownice. I kolejna sprawa, która wymaga jego uwagi, a która dzieje się chronologicznie przed wydarzeniami z pierwszej części cyklu.
Jeszcze nie jest licencjonowanym inkwizytorem, dlatego dorabia sobie w Hezie. Z polecenia wpływowego znajomego rusza aż w kierunku Szkocji, gdzie przyjdzie mu rozwiązywać zagadkę zaginięcia okrętu swojego przyjaciela i teścia jednocześnie. Pierwsza sekcja tego tytułu poza kilkoma wątkami jest nudna. Zwyczajnie się ciągnie, aby nabrać rumieńców, kiedy dochodzi do wylądowania na pewnej wyspie, która pojawiła się na morzu całkiem niedawno...
A tle przejawia się nazwa, którą zobaczycie na okładce. Czym jest ta jednostka? Jaki jest jej cel w pojawieniu się tam, gdzie dopływa? Czy da się z tym zawalczyć? W tej sekcji autor błyszczy i lśni. Przez to warto przebrnąć przez początkowe przeciągnięcie akcji. Zakończenie jest satysfakcjonujące, tylko tu mam jedno ale. Piekara nie "umie" w zakończenia. Ma problem ze zwieńczeniem części swoich powieści. Książka mogłaby się skończyć kilka dobrych stron wcześniej, ale trzeba jeszcze 'bzyknąć' pewną piękność, która okazuje się równie żywsza w łożu, co woda w kałuży. A i ta bywa żwawsza...
Jest tu wiele dobra, bo autor potrafi używać sprawnie swój warsztat i czyta się to w miarę przyjemnie, ale czuć tu pewne przestoje, które nie są potrzebne, a jedynie nabijają strony na zasadzie najobszerniejszego tytułu z serii. Chyba nie tędy droga...
Nic nie poradzę, że lubię Piekarę, mimo tego że momentami jego komentarze powodują we mnie niesmak. Dlatego oddzielam człowieka od jego dzieła i znów dałem się ponieść powieści, w której autor lubuje się w uprzedmiatawianiu kobiet przy akompaniamencie powtórzeń. Ale to w końcu alternatywna wersja średniowiecza, ileś set lat po pewnym wydarzeniu. Otóż Chrystus postanowił...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-12
Pojawienie się 'Chąśby' dla czytelników Kasi Puzyńskiej nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W końcu autorka już w swojej sztandarowej serii o Lipowie często sięgała po jakieś słowiańskie wtręty, czy to w 'Utopcach' czy 'Rodzanicach', które miałem okazję niedawno przeczytać. Takie ciągoty w kierunku tej tematyki musiały czymś zaowocować.
I tak cofamy się te setki lat temu, do bliżej nieokreślonej, raczej wczesnośredniowiecznej wschodniej Europy, gdzie to teren nieistniejącej jeszcze Polski pokryty jest pradawnymi borami i niezdobytymi puszczami, które zamieszkują istoty z wierzeń słowiańskich. Jednocześnie mamy tu gród i jego okolice, w których ludzie muszą sobie radzić w życiu, polując, łowiąc ryby, uprawiając rolę czy prać się po karkach z innymi watażkami.
Jednocześnie, gdy ktoś chce pójść do lasu to musi uważać, aby nie rozgniewać leszego, który chroni tą połać zieleni. Przechodząc się przy jeziorze trzeba uważać, aby nie dać się wciągnąć po wodę przez jakiegoś utopca lub rusałkę. W dodatku bogowie są tu jak najbardziej realni i chadzają po świecie, a bywają kapryśni. Mamy tu też naszą wersję czarodzieja. Swojski klimacik wylewa się ze stron nowej serii autorki, która pokusiła się nawet o wątek kryminalny. Ginie karczmarka, a sprawcą tej zbrodni jawi się oczywiście jej mąż i jednocześnie jeden z bohaterów, Strzebor.
Młody chłopak musi uciekać, bo to świat w którym najpierw wieszają, a potem pytają. Jest to jego jedyna szansa na dowiedzenie swojej niewinności. Z drugiej strony mamy Zamira, lokalnego kata, który lata młodości ma za sobą, ale nie pogardzi odpowiednią ilością złota. Lokalny możnowładca zleca mu kilka zadań, w tym odnalezienie artefaktu, jako skradziono ze świątyni, a który został tutejszym ludom podarowany przez boga Jarowita. A bóstwo to nie należy do najłagodniejszych, więc zniknięcie tarczy potraktowane będzie jako afront, bo lokalsi nie zdołali upilnować świętości, więc nie będą godni jego przychylności.
Jest też jeszcze Mora, dziewczyna, która wydaje się być jakąś córką możnego watażki, a skrywa kilka ponurych niespodzianek. Fabuła toczy się całkiem sprawnie, choć tu mi się pojawił pierwszy zgrzyt. Podział na gawędy i 'drabinki', które są odnośnikami do 'anegdot'. Podręcznikowe wyjaśnienie znaczenia anegdoty nie ma tutaj zwyczajowego zastosowania, bo są to zwyczajnie części fabuły, które zadziały się jakiś czas temu i mają nam tłumaczyć pewne motywy działań postaci, ważne wydarzenia, które działy się w czasie obok głównego wątku, etc.
Takie skakanie po książce, z jednego punktu do drugiego jako nowalijka z początku jest nawet zabawne, ale autorka zrobiła z tego rutynę, która rozprasza nieco czytelnika. Finalnie troszeczkę zniechęca to do lektury, zwłaszcza, że nie widzę powodu, aby te fragmenty nie były wplecione w ciąg historii, zwłaszcza, że w sadze o Lipowie autorka robiła to nagminnie. Dziwny wybór. Niemniej historia jest na tyle interesująca, że prze się dalej.
Intryga się zagęszcza, serwując nam szereg atrakcji, ale troszeczkę szkoda, że pewne wątki zostały poprowadzone nieco po macoszemu. Sprawia to, że tak średnio zależało mi na losach postaci, bo pewne ich decyzję czy uczucia są dla mnie mało przekonywujące. Nie wierzę w to co napiszę, (bo w sadze o Lipowie czasami można popsioczyć na temat lania wody), tak tutaj ewidentnie książka zyskała by jeżeli była by nieco dłuższa i postacie miały by więcej miejsca, aby rozbudować ich charaktery. Bo takowe są bardzo schematyczne. Choć ich motywacja są bardzo jasne, co na plus.
Troszkę wadzi mi zakończenie, które stosuje pewien zabieg, jaki niby sygnalizowano, ale jednak nie. Daje nam to otwartą końcówkę, bezpłciową, która nie dostarcza na domiar złego satysfakcji. Niemniej jako początek serii uznaję to za w miarę udany eksperyment, który może z czasem nabierze rumieńców. Warto temu dać szansę i przenieść się do okresu życia naszych prapradziadów.
PS I. By the way, gród a grodzisko to dwa odmienne określenia, bo to drugie to współczesna pozostałość po tym pierwszym. Taka mała nieścisłość, a jednak wskazuje chyba na mały pośpiech lub/i za słaby research w procesie tworzenia tytułu.
PS II. W audiobooku słychać Leszka Lichotę. Będę lekko stronniczy i powiem, że uwielbiam prace tego gościa, co dla mnie sprawia, że winduje ocenę do maksimum. Tyle, że tu daję opinię o książce, a to materia nieco słabsza w tym przypadku.
Pojawienie się 'Chąśby' dla czytelników Kasi Puzyńskiej nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W końcu autorka już w swojej sztandarowej serii o Lipowie często sięgała po jakieś słowiańskie wtręty, czy to w 'Utopcach' czy 'Rodzanicach', które miałem okazję niedawno przeczytać. Takie ciągoty w kierunku tej tematyki musiały czymś zaowocować.
I tak cofamy się te setki lat...
2023-10-03
Pierwsza część historii mieszkańców Wilczej Doliny trafiła do mnie niejako z polecenia znajomej, która była prawdziwie zachwycona tą pozycją. Niestety nie jestem w stanie podzielić tego entuzjazmu, może dlatego, że z tematyką wierzeń słowińskich jestem za pan brat i nic co tu przeczytałem, nie było dla mnie nowością. Za to jest tu kilka ciekawych wątków, które autorka przekształciła na swoje potrzeby i wyszło to bardzo naturalnie.
Centralną postacią w tym kotle jest niejaka Venda. Dziewczę, której pisane jest objęcie roli opiekuna po przybrany ojcu, który takową rolę już spełnia. To taki typ strażnika, który ma zwalczać zagrożenia ze strony istot ze słowiańskiej mitologii. Wampiry, wilkołaki, mamuny, wiły, rusałki i wszelkie licho. Jest też pewne proroctwo, które zaczyna się wypełniać na oczach mieszkańców doliny.
W takich okolicznościach w te rejony wraca niejaki DaWern, Wilkar. Istota, która jest się w stanie zamienić w wilka i ma przy tym zachowaną wolę, w przeciwieństwie do takiego wilkołaka. Stare obrządki, bajdy i dziwy. Tego jest tu w bród. Będzie też okazja zapleść wianek i rzucić go do wody, aby wyłowił go przystojny chłopak, który będzie w taki sposób wybrany na małżonka. Dzięki takimi aspektom całość wydaje się bardzo swojska.
Niemniej są też fragmenty, które wieją... tandetą? Sztandarowy przykład to wątek miłosny pomiędzy dwójką bohaterów, który wydaje się być spełnionym marzeniem nastolatka, a nawet w tym zakresie jest nad wyraz mało "angażujące". Już nie mówiąc o panience, która oddaje się... zmarłym. Wątek Vandy jako opiekunki też wydaje się być potraktowany po macoszemu. Dziewczę zadaje mało istotnych pytań, często będą tak naiwną, że zęby bolą. Większość rzeczy przyjmuje na klatę i nie ma do nich zastrzeżeń, bo tak musi być.
Wygrywa na tym kreacja krainy, która aż kipi od wszelakiej maści potworków. Ostatnio czytałem coś w podobnej tematyce, bodajże "Chąśbę" Puzyńskiej i są tu elementy wspólne, choć omawiany tom postawiłbym nieco wyżej. Co prawda niewiele, ale Krajewska ma zadatki na bardziej angażującą opowieść i trzeba przyznać, że końcówka zapowiada większe problemy i stanowi obietnicę na dużo więcej ciekawszych wątków.
Dlatego też umiarkowanie polecam ten pierwszy tom, ale sam z ciekawości w najbliższym czasie pewnie sięgnę po kontynuację. Fanów polskiego fantasy raczej długo nie będzie trzeba namawiać, aby tu zajrzeć.
Pierwsza część historii mieszkańców Wilczej Doliny trafiła do mnie niejako z polecenia znajomej, która była prawdziwie zachwycona tą pozycją. Niestety nie jestem w stanie podzielić tego entuzjazmu, może dlatego, że z tematyką wierzeń słowińskich jestem za pan brat i nic co tu przeczytałem, nie było dla mnie nowością. Za to jest tu kilka ciekawych wątków, które autorka...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-08
Rok 2019. Kilka, jeżeli nie kilkanaście lat od momentu, kiedy oglądałem po raz pierwszy Hellboy'a od Pana Guillermo del Toro. Ron Perlman zrobił tam taka robotę, że de facto stał się czerwonym diabłem, ze spiłowanymi rogami... Trudno to przebić.
Teraz w końcu skusiłem się na pierwszy tom z serii. I nie żałuję. Tak jak w kilku przypadkach zakupu komiksu czasami ma się wrażenie, że stosunek jakości do ceny jest nie adekwatny, tak tutaj... Hellboy wart jest swojej ceny. Więcej, grzech nie zapoznać się z tym draniem. A zaczęło się od Mignoli i Byrne'a. Od nasienia zniszczenia.
W skutek knowania Rasputina i spółki, z wydatnym wsparciem III Rzeszy, do naszego świata sprowadzony zostaje tytułowy stwór, a który ma doprowadzić do zagłady świata jaki znamy. Tyle, że z pozoru wydaje się, że plan nie zadziałał. W miejscu rytuału nikt się nie pojawił. Za to w innym...
Hellboy trafia w ręce aliantów. Do Trevisa Bruttenholma. I tak zaczyna się jego życie na ziemi i szkolenie w ramach pracy w B.B.P.O. I jedna z lepszych rzeczy jaka przytrafiła się naszej popkulturze.
Początek to małe trzęsienie ziemi, bowiem opiekun czerwonego diabełka ginie z łap jakiejś żabo podobnej istoty. Zmotywowany zajściem i wiedziony chęcią zemsty Hellboy rusza rozwikłać sprawę i natrafia na pewien trop w posiadłości Cavendishów. Na miejscu oczywiście sprawy się komplikują. Dobrze, że nasz chłopak nie pracuje sam i zazwyczaj ma jakieś wsparcie. Tutaj w postaci dr Abrahama Sapiena oraz Elizabeth Sherman, niezwykle potężnej piromantki. Klątwy, monstra, stare proroctwa, moce i Rasputin. Początek przygód Hellboy ma zachwycający.
Obudzić diabła podlewa fabułę sporym sosem okultyzmu, wszelakiego diabelstwa i inności. Wampiry. Naziści. Lamia. Żelazna dziewica. Rasputin. Jego dalsze machinacje, aby oswobodzić siedem istot (apokalipsa i te sprawy), jakie nie powinny chodzić po naszym globie, są główną osią napędową historii. Plus za to, że do akcji ruszyła większa grupa B.B.P.O., a którzy są tu całkiem ciekawie zarysowani. Najlepiej wychodzi oczywiście sam Hellboy, ale nawet przeciwnicy naszego rogatego mają tu kilka chwil dla siebie i są jacyś.
Graficznie Hellboy nie grzeszy przepychem i nadmiarem kolorów. Plansze są stonowane, minimalistyczne, ale w tym drzemie cała siła zacnego tytułu. Panuje tu mrok. Ale taka kreska wystarczy. Takiego stylu nie znajdziecie nigdzie indziej. Większość plansz to małe arcydzieła. Czekam na więcej...
Rok 2019. Kilka, jeżeli nie kilkanaście lat od momentu, kiedy oglądałem po raz pierwszy Hellboy'a od Pana Guillermo del Toro. Ron Perlman zrobił tam taka robotę, że de facto stał się czerwonym diabłem, ze spiłowanymi rogami... Trudno to przebić.
Teraz w końcu skusiłem się na pierwszy tom z serii. I nie żałuję. Tak jak w kilku przypadkach zakupu komiksu czasami ma się...
2023-02-15
Druga część tej boskiej epopei nie była w stanie już tak rozbić mnie emocjonalnie jak początek przygód Vuko Drakkainena, ale i tak jest więcej niż dobrze. Ponownie trafiamy na planetę Midgaard, gdzie mamy "rozprawić" się z garstką żyjących naukowców, którzy przybyli na tą planetę w celach badawczych, ale zamiast tego obwołali się samozwańczymi bogami planety (jest tu forma magii, nazwana pieśniami), co gorsza mając ku temu narzędzia, dzięki czemu mogą kształtować w pewnym stopniu rzeczywistość. A wiadomo, że z większą władzą ludziom potrafi odwalić, zwłaszcza tym, który kręgosłup moralny jest przetrącony.
Kto pamięta finał pierwszego tomu ten wie, jakie trzęsienie ziemi nastąpiło. Szczerze, nie miałem pojęcia jak autor wybrnie z tak nieciekawe sytuacji fabularnej, ale udało się. Niemniej historia wyraźnie uległa stonowaniu i Vuko podąży drogą, która ma nauczyć go wielu nowych rzeczy, jakie przydarzą się do ponownej konfrontacji z wrogiem. Nie jest to bynajmniej droga łatwa, choć trzeba przyznać, że wydaje się nieco mniej interesująca od wojaży z poprzedniego tomu. Być może dlatego, że jest mniej horrorowa, a wszystko mamy wyłożone dosadniej. Aha, i kocham cyfral...
Jednocześnie mamy jeszcze drugi wątek, jak na razie całkowicie odrębny od losów Vuko. Żywot młodego księcia i przyszłego następcy Tygrysiego Tronu był ostatnio dla mnie kulą u nogi opowiadanej historii i nabierał rumieńców dopiero pod koniec historii. Tutaj jest znacznie lepiej, bo widzimy wędrówkę bohatera, najeżona niebezpieczeństwami, która ma kilka intrygujących aspektów, jak motyw stwora, który podąża za postaciami czy wizytę w pewnej wrogiej siedzibie obcego kultu. Nie wiem, co Grzędowicz planuje tu zrobić, bo jasnym jest że te wątki kiedyś się połączą, ale mamy w końcu liźniecie tematu tytułowego Pana Lodowego Ogrodu, które jest króciutkie, ale pobudza wyobraźnię i zaostrza apetyt na trzeci tom.
Jeżeli poziom fabuły zostanie utrzymany to śmiem twierdzić, że obok cyklu wiedźmińskiego na rynku polskim lepszej historii nie znajdźcie, ale ja dopiero rozpoczynam przygodę z fantastyką szerszą niż Tolkien czy Sapkowski, więc pewnie nie raz się zdziwię... Tu macie smakowity, klimatyczny kąsek, który zachęca do sięgnięcia po więcej.
Druga część tej boskiej epopei nie była w stanie już tak rozbić mnie emocjonalnie jak początek przygód Vuko Drakkainena, ale i tak jest więcej niż dobrze. Ponownie trafiamy na planetę Midgaard, gdzie mamy "rozprawić" się z garstką żyjących naukowców, którzy przybyli na tą planetę w celach badawczych, ale zamiast tego obwołali się samozwańczymi bogami planety (jest tu forma...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-10-01
Kolejna pozycja z mojej listy zaniedbań została właśnie skreślona. Idę o zakład, że gdybym przeczytał tą serię w czasach mojej młodości, to stawiałbym ją obok Wiedźmina czy Władcy Pierścieni, bo dzieło Grzędowicza ma wszystkie warunki, aby stać się kultowym klasykiem (jak już nie jest). I przykładem na to, że Polacy też potrafią.
Grzędowicz to maesto, który odgrzewa skostniałe wzorce w dziedzinie fantastyki i serwuje nam monumentalne oraz kompletne dzieło, choć trzeba mieć za pamięci, że to tylko urywek większej historii, więc siłą rzeczy nie broni się w oderwaniu od pozostałych trzech pozycji.
Mamy tu dwa wątki. Pierwszy i mój ulubiony dotyczy przybysza z gwiazd - Vuko Drakkainen alias Ulf Nitj'sefni. To ziemski żołnierz z naszej niedalekiej przyszłości, która jest w stanie odbywać podróże międzygwiezdne. Prowadząc misję ratunkową trafia do Midgaardu, gdzie ma odnaleźć ślady po ekspedycji badawczej, jaka miała zebrać informację o świecie bez ingerencji w lokalną cywilizację.
Szkopuł w tym, że sygnał po wysłanych naukowcach zanikł i ziemskie władze nie wiedzą co się dzieje. Vuko ma znaleźć i ewakuować ludzi, ale nie będzie to łatwe zadanie. Czeka go konfrontacja z obcą kulturą, która ma bardzo wiele wspólnego ze średniowieczną Skandynawią, wikingami i te sprawy. Ludzie wyglądają tu podobnie jak Ziemianie, co ułatwia bohaterowi inwigilację. Przeszkadza za to prawie wszystko inne, zwłaszcza kiedy łatwo tu o paskudną śmierć lub los od niej dużo gorszy... Mamy tu potwory. Mamy mgły pełne umarłych. Mamy jakąś formę magii, za którą można Grzędowicza tylko podziwiać, bo przeraża opisem.
Początek to majstersztyk, bo Grzędowiczowi udało się wytworzyć swoistą atmosferę niepokoju, która udziela się czytelnikowi, zwłaszcza w pierwszej sekcji powieści. Kapitalny efekt, szczególnie kiedy pojawia się mgła. A wraz z nią coś jeszcze... Aż się chce domknąć okno, zabezpieczyć drzwi i wyjrzeć zza szyby, aby sprawdzić czy czegoś nie ma na zewnątrz. Ta tajemnica napędza fabułę, a my śledzimy wędrówkę Vuko, która kończy się tu kapitalnym zwrotem akcji. To powieść drogi, przepełniona atrakcyjnym folklorem. W środkowej części książki, gdy trafiamy do miasta, ten aspekt bezpowrotnie zaniknie, ale potem też jest świetnie, zwłaszcza kiedy Vuko będzie podróżował łodzią, a potem zbada tajemnicę stojącą za tajemniczymi zniknięciami dzieci i napadami na lokalne wioski.
Niestety jest też odczuwalny minus. Drugi wątek to coś co stanowi najsłabszy element "Pana Lodowego Ogrodu". Żywot młodego księcia i przyszłego następcy Tygrysiego Tronu można polubić, ale jego szkolenie od młodzika po młodego nastolatka nie jest aż tak interesujące, jak przygody Vuko. Owszem, ma to w sobie też coś dobrego, bo historia (początkowo pełna schematów) zaczyna nabierać rumieńców, ale nie jest aż tak apetyczna, jak główne danie i takie dzielenie fabuły tylko mnie rozpraszało.
Świat wykreowany przez autora jest kompetentny, wiarygodny i mroczny. Współgra to ze sobą tak dobrze, że serwuje coś od czego trudno się oderwać. Weźmy taki cyfral, czyli urządzenie wbudowane w ciało wojownika, a która to zapewnia czasowe wzmocnienie zdolności bojowych, dzięki czemu Vuko porusza się z szybkością jeża Sonica i jest w stanie poradzić sobie z najgorszym zagrożeniem. Klimat Midgaardu jest przedni i mam niedosyt po lekturze.
Nie bez kozery czuć tu smrodek starych celtyckich wierzeń czy arturiańskich legend. Mamy tu makabrycznej klątwy i magię, która wykracza poza standardowe postrzeganie, co sprawia, że "Pan..." jest absolutnie unikalny. Dla mnie to przeżycie, których dawno już nie doświadczyłem, a o to chodzi w czytaniu. Firma Grzędowicz zaprowadzi Was do mrocznego, wabiącego świata, od którego trudno się oderwać. Świetne.
Kolejna pozycja z mojej listy zaniedbań została właśnie skreślona. Idę o zakład, że gdybym przeczytał tą serię w czasach mojej młodości, to stawiałbym ją obok Wiedźmina czy Władcy Pierścieni, bo dzieło Grzędowicza ma wszystkie warunki, aby stać się kultowym klasykiem (jak już nie jest). I przykładem na to, że Polacy też potrafią.
Grzędowicz to maesto, który odgrzewa...
2023-01-12
Piąty już tom przygód policjantów z małego Lipowa przenosi nas do jeszcze mniejszej miejscowości, tytułowych Utopców. Zamknięte, nieliczne społeczeństwo, jakie zamieszkuje okolice, kryje wiele tajemnic, ale to wznowienie starej sprawy spowoduje ciąg wypadków. Aby uratować posterunek w swojej mieścinie bohaterowie podejmują się próby rozwiązania starej zbrodni, jaka miała miejsce trzydzieści lat wstecz.
To wtedy doszło do zaginięcia dwóch mężczyzn z nieco zamożniejszej rodziny. Ojca i syna. W pobliży nowo-powstałej altany znaleziono tylko zakrwawione ubrania. Dodatkowo ślady jakie pozostały wskazują na uczestnictwo pewnej siły, która może mieć podłoże parapsychologiczne. Wszak podczas stawiania altany znalezione zostały zwłoki z cegłą w szczęce, co ma wskazywać na pochówek wampiryczny. Taki zabieg miałby nie pozwolić zmarłemu powstać...
Element metafizyczny działa tu zaskakująco dwojako. Z jednej strony mamy lokalne pogłoski i mocne nawiązania do wierzeń słowiańskich, co jest fajne i urozmaica historię, ale z drugiej strony pojawia się wątek kontaktu ze zmarłymi i jest on totalnie nie trafiony, aby nie rzec: kretyński. Ja wiem, że zrozpaczoną kobietę łatwo usidlić, ale sposób w jaki to zrobiono... Także zachowanie tłumu przy ekshumacji dziwi, jak na rok 2014. Rozumiem, że to niby zaścianek Polski, ale światłowód dotarł, a tu prawie widły wyjmują...
Wątki obyczajowe plączą się tu z intrygą mnogo. Każdy, dosłownie, ma tu coś czego nie chce wyjawić. Liczba osób, jakie mogły mieć zadrę i przyczynić się do zaginięcia dwójki facetów rośnie z każdą stroną. A to dawny właściciel ziemski chciałby odzyskać posiadłość, a to żona i matka zaginionych pragnie na nowo być gwiazdą i chce się wyrwać z tego miejsca. A to romanse, które mogły doprowadzić do zemsty zazdrosnego męża/chłopaka. A to przyjaciel z pracy, który zyskał mocno na pewnej formule. Pytanie tylko, czy nie jest tego za dużo.
Książka jak to u Puzyńskiej, jest dosyć obszerna i wydaje się, że jakby autorka nieco 'skondensowała' całość, to wyszłoby to tylko lepiej dla książki, bo miejscami fabuła nieco się dłużyła. Ma to służyć zamąceniu czytelnika, ale końcowi i tak udało mi się połowicznie odgadnąć finał, co tylko pokazuje, że przekombinowanie może nie być dobrym rozwiązaniem.
Niemniej życie Daniela, Klementyny czy Emilii to nadal ciekawie poplątana mieszanka, która rozwija tutaj relacje pomiędzy bohaterami, plącząc im szyki. Zastanawia mnie posunięcie z komisarz Kopp i jak się to rozwinie, bo trochę mi to nie pasowało do tej silnej kobiecej postaci, ale łaska pańska na fantazji autora polega.
Ja się tu ubawiłem całkiem dobrze, bo i polubiłem te postacie i po kolejne perypetie policjantów z Lipowo sięgnę pewnie za momencik, co stanowi wystarczającą rekomendację. Niby mogę się śmiać, że to swoisty miks W11/Policjanci z Trudne Sprawy/Dlaczego Ja/wstaw inną polską obyczajówkę i nadaje się tylko dla entuzjastów tychże programów, ale skłamałbym.
Cykl Lipowo daje mi rozrywkę i ogólny zarys intryg kryminalnych jest naprawdę niezły. Szkoda to, że rozmywa się to przy wątkach społeczno-obyczajowych.
Piąty już tom przygód policjantów z małego Lipowa przenosi nas do jeszcze mniejszej miejscowości, tytułowych Utopców. Zamknięte, nieliczne społeczeństwo, jakie zamieszkuje okolice, kryje wiele tajemnic, ale to wznowienie starej sprawy spowoduje ciąg wypadków. Aby uratować posterunek w swojej mieścinie bohaterowie podejmują się próby rozwiązania starej zbrodni, jaka miała...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pilipiuk ma to do siebie, że jego książki mają różny poziom, ale opowiadania to coś, na co zawsze warto czekać. Tu mamy ich aż dziewięć, aczkolwiek względem poprzednika, jest to mocno nierówny zbiorek. Były tu zachwycające historie, jak i zupełnie przegadane, co gorsza z mało ciekawym przypadkiem do rozwikłania.
Bohaterami opowiadań autora z reguły są dwie persony. Szacowny, teraz już podstarzały lekarz Skórzewski oraz młody Storm, który zajmuje się poszukiwaniem reliktów przeszłości, przeżywający przygody niczym Indiana Jones. Od czasu do czasu pojawiają się nowe/stare osoby, jak niejaki inspektor Nowak, którzy wprowadzają jakieś novum do serii.
Przekrój spraw, jakimi zajmują się bohaterowie jest rozległy. Sam Storm zbada sprawę zagadkowego zniknięcia pewnego chłopca, w co ma być wmieszana żydowska kabała. Innym razem wejdzie w posiadanie dziwnej lalki, za którą narazi się agentom wrogiego mocarstwa. Pozna też w końcu fajną dziewoję, w towarzystwie której zbada sprawę istnienia pewnej zaginionej książki sławnego polskiego pisarza, która niby nie powinna istnieć. Trafią też na trop... anielskiego pióra.
Doktor Skórzewski zapozna się z interesującym spojrzeniem na wilkołactwo, a innym razem, w jesieni swojego życia, czeka go spotkanie z ciekawą personą. Nowak zaś zbada sprawę tajemniczego zgonu, w której ofiara została poddana mumifikacji. Tytułowe opowiadanie to wyprawa do przeszłości, do czasów wojennych, kiedy młoda żydówka będzie kryła się w lasach, w towarzystwie chłopca, który ma pewną tajemnicę...
Miałem tu niezły zgryz, bo relacja lubianych i mniej udanych treści była tu mocno wyrównana. Niemniej Pilipuk baja naprawdę sprawnie i nawet te momenty, gdzie akcji jest jak na lekarstwo, czyta się naprawdę szybko i przyjemnie. I tak naprawdę za jakiś czas z pewnością zapoznam się z następnym tomem.
Pilipiuk ma to do siebie, że jego książki mają różny poziom, ale opowiadania to coś, na co zawsze warto czekać. Tu mamy ich aż dziewięć, aczkolwiek względem poprzednika, jest to mocno nierówny zbiorek. Były tu zachwycające historie, jak i zupełnie przegadane, co gorsza z mało ciekawym przypadkiem do rozwikłania.
więcej Pokaż mimo toBohaterami opowiadań autora z reguły są dwie persony....