-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyTrendy maja 2024: w TOP ponownie Mróz, ekranizacje i bestsellerowe „Chłopki”Ewa Cieślik5
-
ArtykułyKonkurs: Wygraj bilety na film „Do usług szanownej pani”LubimyCzytać12
-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać36
Biblioteczka
2024-02-28
2023-06-03
Vesper kolejny raz rozpieszcza polskich czytelników, tym razem serwując nam odświeżony klasyk z lat. 80 ubiegłego wieku. Do moich rąk po prawie 15 latach ponownie trafia "Twierdza" i moje wrażenie po lekturze jest prawie tożsame, jak przy pierwszym kontakcie. Wilson czerpiąc motywy z wielu gatunków czy pisarzy, dał nam powieść oryginalną, ale też miejscami posiadającą aspekty, który są "charakterystyczne" dla tego okresu, co można traktować jednocześnie jako zaletę, jak i wadę...
Mamy rok 1941. Rzesza niemiecka rośnie w siłę, rozszerzając swoje wpływy na kolejne kraje Europy. Ich wojska docierają do Rumunii, gdzie obsadzają przy władzy miejscowych sojuszników. Oddział Wermachtu dociera do przełęczy Dinu, w Karpatach i obstawia położoną na odludziu twierdzę, która wydaje się być idealnym miejscem do obrony przed ewentualny atakiem wroga. To jeszcze ten okres, kiedy Niemcy planowały napaść na Związek Radziecki. Szkopuł w tym, że na miejscu dzieją się rzeczy, które zmuszają dowódcę do wysłania prośbę o posiłki...
Setki charakterystycznych krzyży na ścianach sprowadzi do jednoznacznych skojarzeń. W makabryczny sposób giną niemieccy żołnierze i sprawę ma rozwiązać ambitny oficer SS, który ma dodatkowo prywatny zatarg z wspomnianym dowódcą. Jednak to ani major Kaempffer, ani kapitan Woermann nie są bohaterami tej opowieści. Główną bohaterką jest tutaj Magda Cuza oraz jej ojciec Teodor, który jest profesorem, jaki badał te tereny jeszcze przed rozwojem choroby, która toczy teraz jego ciało. Z tego też powodu pewnego dnia do ich drzwi pukają esesmani...
Przyszłość obojga rysuje się w niezbyt dobrym świetle, bowiem są Żydami w rękach nazistów. Tylko ambicja majora powstrzymuje watahę Niemców przed skrzywdzeniem dwójki. To i może strach. Bo co zapadnie zmrok, tak pojawia się śmiercionośne zagrożenie. Każdy dzień to nowy trup... Coś bytuje w twierdzy, coś co ma własny plan i wydaje się żądne krwi... Jednocześnie setki kilometrów dalej, w Hiszpanii pewien mężczyzna odczuwa niepokój. Już wie co się dzieje, więc bierze spory pakunek i rusza w podróż...
"Twierdza" jest początkowo doznaniem bardzo niepokojącym, z świetnym klimatem, a dzieje się tak, że nieokreślone zagrożenie wspaniale działa na wyobraźnię. Gdy już agresor pojawia się na scenie, tak nasze przyzwyczajenia od razu go szufladkują jako zagrożenie jakie znamy z literatury i napięcie gdzieś schodzi. Ale klimat pozostaje, bo autor roztropnie przygotował zarówno dla bohaterów, jak i czytelników kilka niespodzianek, które wyłamują się z utartego schematu powieści z wampirami w tle. To epickie starcie zła z dobrem, choć oba pojęcia się nieco zacierają.
Spotkałem się z określeniem horroru o podłożu judaistycznym i coś w tym jest. Może monstrum nie jest to powiązane stricte z wierzeniami żydowskimi, ale w pewnych momentach książka mocno uderza w światopogląd religijny, nieco chwiejąc wiarą jednego z bohaterów. Bo czy skoro pewne relikwie rzeczywiści działają, to czy aby na pewno dwa tysiące lat temu pewna grupa faryzeuszy nie popełniła kardynalnego błędu...
Mam tylko jeden mankament, który psuł mi nieco odbiór całości. Wątek romantyczny. Powiedzmy, że ta rażąca infantylność w pryzmacie do tych mordów, nazistów i twierdzy pasuje jak pięść do nosa. Już bardziej bym uwierzył w napięcie seksualne wynikające z wyposzczenia/absencji... no ale literatura lat 80. XX wieku ( i nie tylko) raczej dosyć często ma takowe motywy, w których ktoś zapała takim nagłym uczuciem.
Niemniej siada się i czyta, aż się nie skończy lektury, a ten pojedynek dobra ze złem jest fascynujący na kilku poziomach. Bo co prawda zło ukryte w murach budynku jest obce i przerażające, to tak jakoś ładnie komponuje się ze złem typowo ludzkim, jakie reprezentują tu naziści. I raczej przyjrzę się kolejnym książkom z cyklu Adversary tegoż autora...
Vesper kolejny raz rozpieszcza polskich czytelników, tym razem serwując nam odświeżony klasyk z lat. 80 ubiegłego wieku. Do moich rąk po prawie 15 latach ponownie trafia "Twierdza" i moje wrażenie po lekturze jest prawie tożsame, jak przy pierwszym kontakcie. Wilson czerpiąc motywy z wielu gatunków czy pisarzy, dał nam powieść oryginalną, ale też miejscami posiadającą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-06
Finał ruskiej trylogii "wygnania" Madderdina na słowiańskie ostępy, który przynosi nam dużo więcej akcji niż łącznie w dwóch poprzednich odsłonach, a jednocześnie przez pewne zabiegi fabularne - w ogóle nie mający znaczenia. No chyba, że jednak...?! - "tu następuje dramatyczna pauza i porozumiewawcze mrugnięcie autora".
Będzie tu moment, kiedy zacznę narzekać na potęgę i jest to uzasadnione z mojego punktu widzenia. Ale zanim zmienię się w zrzędę, to jednak muszę wyjaśnić tak wysoką ocenę omawianego tytułu.
Przede wszystkim w życiu Mordimera dzieje się wiele. Jego związek z Nataszą zaczyna wkraczać na rejony, o których inkwizytor do tej pory nie myślał i siłą rzeczy nie jest to ten bohater, z którym zetknęliśmy się jeszcze przy okazji początkowych zbiorów franczyzy. Mimo to Madderdin nadal pie*@#%i te swoje natchnione wiarą farmazony, w dodatku znane już od kilku książek. Nadal też jest nadętym i miejscami obłudnym socjopatą, choć poprzez romantyczną relację jego wizerunek nieco ulega zmianie (choć nie do końca, zwłaszcza jeżeli chodzi o kwestię pewnej matki...).
Niemniej taki jest ten świat. Brudny, mroczny, stylizowany na najgorszą wersję średniowiecza, gdzie wszelakie przejawy odstępstwa od wiary są zgniatane przez ogień Inkwizycji, która to zza kurtyny rządzi tą częścią świata. Działają tu mechanizmy tak podobne do ówczesnych, że czasami człowiek zastanawia się nad kondycją moralną świata. I o ile jest to rozwijane, tak długo jest interesujące.
Niemniej Piekara nadbudowywał te wątki z podróży na Ruś, nadbudowywał i w końcu wystrzeliło. Zaskakująco lepiej dla historii, choć i tak momentami poddawał bym w wątpliwość, czy aby na pewno niektóre zwroty historii są racjonalnie rozpisane (a nie na kolanie), bo na takowe nie wyglądają (pewien przedni "żart" i to co się po nim dzieje...). Niemniej końcówka to coś czego oczekiwałem od dłuższego czasu, choć też mam wrażenie pośpiechu w wykańczaniu wątków.
Pewne zdarzenia dzieją się z pozoru chaotycznie, ale takowymi nie są. Łączy się to z faktem, że autor pisze bardzo "przyjemnie". Czyta się to w miarę szybko, choć zaczyna się tu rodzić pewna forma frustracji. Bo aktualnie jestem już na ostatnio wydanym tomie innej pod-serii wchodzącej w ten świat, mianowicie Płomień i Krzyż - tom 4 i nic się nie zmienia w kwestii "zaspokajania" oczekiwań najstarszych czytelników, którzy jeszcze pamiętają pozycję pod tytułem "Łowcy Dusz". Zakończenie tamtego zbiorku to istna petarda, która do teraz nie została poprowadzona dalej.
I gdyby tylko autor wprowadził równie interesujące wątki, jak tamten, a nie powtarzając do upadłego pewne schematy, to bym się tego nie uczepił jak rzep psiego ogona.
Mamy za to dziesięć innych książek, które niby pogłębiają ten świat, ale z każdą pozycją są w tym coraz bardziej oszczędne, a autor coraz więcej rzeczy powtarza i rozrzuca nas na osi czasu, unikając pewnych odpowiedzi. I jeżeli ktoś, tak jak ja, liczy na pociągnięcie tamtego wątku, to się srogo zawiedzie.
Mamy tu taki dział jak posłowie, gdzie autor jasno "wyjaśnia" swoim czytelnikom, że póki seria przynosi mu odpowiednie zyski, póty będzie ją doił, a nam gucio do tego - pozwoliłem sobie troszkę dosadniej nakreślić (autor miał nawet czelność nawiązać do Świata Dysku sir Terrego Pratchetta, ale z czym do ludzi - w serii śp. Brytyjczyka każda pozycja stanowiła meta komentarz na jakiś aspekt kultury {vide religia, władza, sztuka} i rozszerzała uniwersum w takim stopniu, o jakim wielu autorów może pomarzyć).
I w sumie pan Jacek ma również rację, bo dzieło autora to jego osobista rzecz i innym nic do tego, jak ma wyglądać. Pytanie tylko czy kupię jeszcze jakąkolwiek odsłonę tego cyklu? Raczej nie, zwłaszcza że ceny jego nowych tytułów to jakiś żart. A może w moje ślady pójdzie więcej osób i te domniemane "bestsellery" przestaną nimi być (choć przeszukałem powierzchownie kilka zsumowań i jakoś nie odnalazłem tych pozycji na wysokich miejscach), co zmusi wreszcie autora, aby zamiast odcinania kuponów, zapodał nam coś na miarę swoich pierwszych książek. To już pokaże czas, jak i portfele czytelników.
Jako fan serii jestem zwyczajnie rozczarowany i gdyby było to dobre, to kupowałbym wszystko jak leci, nawet jeżeli seria liczyła by i te trzydzieści pozycji. A od jakiegoś czasu niestety tak nie jest.
Ps. Jakby ktoś chciał ominąć tę trylogię to polecam sięgnąć jednak po "Płomień i Krzyż. Tom 4". Tam na jakichś 150 początkowych stronach macie streszczenie wydarzeń z wyprawy na Ruś (sic!)...
Finał ruskiej trylogii "wygnania" Madderdina na słowiańskie ostępy, który przynosi nam dużo więcej akcji niż łącznie w dwóch poprzednich odsłonach, a jednocześnie przez pewne zabiegi fabularne - w ogóle nie mający znaczenia. No chyba, że jednak...?! - "tu następuje dramatyczna pauza i porozumiewawcze mrugnięcie autora".
Będzie tu moment, kiedy zacznę narzekać na potęgę i...
2023-04-04
Piekara ponownie w swoim grafomańskim szale, który daje nam co prawda sporo treści, a która to jednak nijak nie rozwija przedstawionego świata, prezentuje za to lokalne intrygi, polegające na zdobyciu lub utrzymaniu władzy, w zależności po jakiej stronie się chwilowo znajdziemy. I tym sposobem w tej odsłonie, nie mając już jakichkolwiek oczekiwań, bawiłem się nieco lepiej niż przy poprzedniczce.
Mamy tu do czynienia z zapychaczem, który stanowi interwał przed finałem wyprawy Mordimera na Ruś, tego heretyckiego kawałka świata, w którym Inkwizytor winien krzewić swoją wiarę, ale Madderdin nie tylko nie zajmuje się standardowym "inkwizytorowaniem", co posługą pewnej księżnej i dupczeniem jej dworskiej czarownicy, która pała do bohatera gorącym uczuciem. I jak się okazuje, ten męski gieroj, który na przełomie całego cyklu książek nie popuścił żadnej spódniczce, tu wpadł jak śliwka w kompot. Mniłość!
Wszystko to sprawia, że moja sympatia do tego religijnego socjopaty coraz bardziej topnieje, zwłaszcza że jego rozwój jest pod tym względem mało wiarygodny, i to gdy ma się za pamięci poprzednie tomu serii. Może Piekara wyjaśni to jakimś magicznym zauroczeniem, tyleż teraz to się nie trzyma kupy. Mordimer jest popychadłem, które wykonuje wolę bardziej wpływowych postaci, choć usprawiedliwia to chęcią przetrwania. Rezon i klimat książka odzyskuje dopiero pod koniec mozolnie prowadzonej narracji, kiedy to bohater trafi ponownie do siedziby pewnej silnej magią wiedźmy (czy też na moment nieco wcześniej, przy poszukiwaniach pewnego tropiciela).
Ta lokalna "gra o tron" ma jednak swój urok i jest ona siłą napędową historii, aczkolwiek nie mogłem się pozbyć wrażenia, że jakby ujął z książki ze sto-dwieście stron i włączył to co zostało w poprzedniczkę, to całość na niczym by nie straciła. Mimo tego jak na Piekarę przystało, czyta się to naprawdę przyjemnie, a słownictwo bywa mocno ubogacone. Szkoda tylko, że dla całego cyklu "Przeklęte kobiety" nie mają żadnej wagi. Imo nadal zawód, choć spodziewany i nad wyraz przyjemny w obyciu.
Piekara ponownie w swoim grafomańskim szale, który daje nam co prawda sporo treści, a która to jednak nijak nie rozwija przedstawionego świata, prezentuje za to lokalne intrygi, polegające na zdobyciu lub utrzymaniu władzy, w zależności po jakiej stronie się chwilowo znajdziemy. I tym sposobem w tej odsłonie, nie mając już jakichkolwiek oczekiwań, bawiłem się nieco lepiej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-16
Odcinania kuponów ciąg dalszy, nad czym ubolewam, ale rozumiem autora, zwłaszcza kiedy doi się pieniądz z franczyzy, jaką już jest świat inkwizytora. Dla twórcy to żyła złota, choć dla czytelniku już nie jest tak kolorowo (no chyba, że lubi się odgrzewane potrawy).
Kto czytał "Płomień i Krzyż, tom III" ten wie, że Mordimer opuścił granice Cesarstwa i znalazł się na dzikiej Rusi, aby wypełnić pewną misję. Po wygranej, został nieco wykolegowany i znalazł się pod "protekcją" księżnej Ludmiły, władczyni Księstwa Peczorskiego. Ta protekcja to w rzeczywistości przymus, bo Mordimer został tu zatrzymany, aby świadczyć usługi "ochroniarskie", gdyż ktoś dybał na życie władczyni. Zbadanie sprawy to jednak nie jedyny obowiązek Inkwizytora.
W wolnej chwili bowiem będzie on zabawiał budzącą grozę uczennicę lokalnej czarownicy, o swojsko brzmiącym imieniu: Natasza. I to dosłownie, bo ilość figli przekracza tu przyswajalną dozę na stronę w literaturze. Tak, "Przeklęte krainy" podzielają losy najgorszych odsłon tej serii, oferując nam tyle interesującej treści, ile "kot napłakał". Myślałem, że przebywanie na Rusi to będzie samograj. Czasy, obyczaje, lokalne wierzenia i tradycje. Okazuje się, że to barbarzyństwo jest BARDZO podobne do samego Cesarstwa, tylko mniej obłudne.
W gruncie rzeczy mamy tu sporo nawiązań do wierzeń słowiańskich, ale są one potraktowane po macoszemu i stanowią tylko ciekawostki, bo ciężar postawiono tu gdzieś indziej. Lwia część opowieści ma nieśpieszne tempo, oferując nam sprawy powiązane z księżną i jest to zwyczajnie nudne. Książka ponownie jest przegadana. W tle przejawia się jakieś zagrożenie z bagien, które będzie wymagało krańcowo interwencji, ale do czasu, aż te okoliczności zaistnieją zdążycie się potężnie naziewać.
Akcja nieco się rozkręca, gdy na pierwszy plan występuję pewna wiedźma, ale nawet jej obecność nie stanowi gwarancji dobrej rozrywki. Nawet wizyta w "Nie-świecie", dotąd za każdym razem ekscytująca, tu wydawał mi się tylko niezobowiązującym wytrychem fabularnym. Boli też, że główna postać, mimo że nie pozbawiona swojego standardowego nadęcia jest bardzo niespójna w charakterze, w pryzmacie do tego co dotychczas wiedziałem o tej postaci. Madderdin jest tu w gruncie rzeczy popychadłem/psem, które ma wypełnić czyjąś wolę, przy okazji tylko kombinując, aby nie wpaść w jakieś większe guano.
Na pierwszy plan przesuwają się tu zatem powoli postacie kobiecie, które dominują w większości aspektów nad bohaterem, tak jakby sam autor chciał odpokutować seksistowskie ukazywanie kobiet na przestrzeni dotychczasowych odsłon. Skrajność przeszła w skrajność, choć i tak postać Nataszy jest tu najbardziej stereotypowa. Ona jest ciągle młoda, piękna i ciągle chętna, a on stale jurny. I tak w koło Macieju. Przez prawie pięćset stron. Gdzie ten Mordimer, który wykonywał swoją pracę, walcząc z herezją w przeróżnych miejscach? Tu obrasta w piórkach na dworze szlachty...
Świat, jaki nam pokazuje Piekara jest szalenie interesujący, ale pęd rozwijania uniwersum mocno się wyhamował, bo choć każda odsłona jakoś go rozbudowuje, tak "Przeklęte krainy" są bardzo oszczędne w dzieleniu się tymi nowinkami, którym mamy jak na lekarstwo. Nowości dotyczą głównie nowego obszaru, na którym przebywa bohater czy wiedźm, ale nie są to jakieś nowatorskie rozwiązania, widziane z łatwością w innych tytułach. Wszędzie miałem wrażenie wtórności.
Niemniej nie mogę dać tu najsłabszej oceny, bowiem standardowo książkę Piekary da się czytać bez nadmiernego bólu, zwłaszcza że autor ma swój warsztat dobrze wykreowany i całość czyta się mimo wtórności, szybko i bez przestojów. Fabuła prze do przodu, sprzedając nam schemat na schemacie i czapki z głów przed pisarzem, że sztuka ta udała mu się kolejny raz. Pytanie tylko: ile tak można?
Trochę załamałem kolejność czytania i jestem już po lekturze "Dziennika czasu zarazy", który okazuje się minimalnie lepszą pozycją, choć ma te same wady co omawiany tytuł. Lektura tych odsłon to może nie czas stracony, ale rozczarowanie serią narasta we mnie coraz bardziej. Zakończenie to też żart (w zasadzie jego brak). Oby kolejny tom dał z siebie coś więcej, bo kupno kolejnych odsłon oddala się bardzo szybko. Dobrze, że ogarnąłem sobie zacnie wyposażoną bibliotekę, bo kupno tej pozycji bym sobie nieco wypominał.
Odcinania kuponów ciąg dalszy, nad czym ubolewam, ale rozumiem autora, zwłaszcza kiedy doi się pieniądz z franczyzy, jaką już jest świat inkwizytora. Dla twórcy to żyła złota, choć dla czytelniku już nie jest tak kolorowo (no chyba, że lubi się odgrzewane potrawy).
Kto czytał "Płomień i Krzyż, tom III" ten wie, że Mordimer opuścił granice Cesarstwa i znalazł się na dzikiej...
2022-03-30
Nic nie poradzę, że lubię Piekarę, mimo tego że momentami jego komentarze powodują we mnie niesmak. Dlatego oddzielam człowieka od jego dzieła i znów dałem się ponieść powieści, w której autor lubuje się w uprzedmiatawianiu kobiet przy akompaniamencie powtórzeń. Ale to w końcu alternatywna wersja średniowiecza, ileś set lat po pewnym wydarzeniu. Otóż Chrystus postanowił zejść z krzyża i spuścić krwawy łomot niewiernym.
Mamy świat gdzie rządzi Inkwizycja i wysoko postawieni, nierzadko skorumpowani i oddani pragnieniom kościelni dostojnicy. Nie dziwi zatem sodomia, o której się tu wspomina. I jest on. Mordimer Madderdin, człowiek głębokiej wiary. Sługa Boży. Młot na Czarownice. I kolejna sprawa, która wymaga jego uwagi, a która dzieje się chronologicznie przed wydarzeniami z pierwszej części cyklu.
Jeszcze nie jest licencjonowanym inkwizytorem, dlatego dorabia sobie w Hezie. Z polecenia wpływowego znajomego rusza aż w kierunku Szkocji, gdzie przyjdzie mu rozwiązywać zagadkę zaginięcia okrętu swojego przyjaciela i teścia jednocześnie. Pierwsza sekcja tego tytułu poza kilkoma wątkami jest nudna. Zwyczajnie się ciągnie, aby nabrać rumieńców, kiedy dochodzi do wylądowania na pewnej wyspie, która pojawiła się na morzu całkiem niedawno...
A tle przejawia się nazwa, którą zobaczycie na okładce. Czym jest ta jednostka? Jaki jest jej cel w pojawieniu się tam, gdzie dopływa? Czy da się z tym zawalczyć? W tej sekcji autor błyszczy i lśni. Przez to warto przebrnąć przez początkowe przeciągnięcie akcji. Zakończenie jest satysfakcjonujące, tylko tu mam jedno ale. Piekara nie "umie" w zakończenia. Ma problem ze zwieńczeniem części swoich powieści. Książka mogłaby się skończyć kilka dobrych stron wcześniej, ale trzeba jeszcze 'bzyknąć' pewną piękność, która okazuje się równie żywsza w łożu, co woda w kałuży. A i ta bywa żwawsza...
Jest tu wiele dobra, bo autor potrafi używać sprawnie swój warsztat i czyta się to w miarę przyjemnie, ale czuć tu pewne przestoje, które nie są potrzebne, a jedynie nabijają strony na zasadzie najobszerniejszego tytułu z serii. Chyba nie tędy droga...
Nic nie poradzę, że lubię Piekarę, mimo tego że momentami jego komentarze powodują we mnie niesmak. Dlatego oddzielam człowieka od jego dzieła i znów dałem się ponieść powieści, w której autor lubuje się w uprzedmiatawianiu kobiet przy akompaniamencie powtórzeń. Ale to w końcu alternatywna wersja średniowiecza, ileś set lat po pewnym wydarzeniu. Otóż Chrystus postanowił...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-12
Pojawienie się 'Chąśby' dla czytelników Kasi Puzyńskiej nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W końcu autorka już w swojej sztandarowej serii o Lipowie często sięgała po jakieś słowiańskie wtręty, czy to w 'Utopcach' czy 'Rodzanicach', które miałem okazję niedawno przeczytać. Takie ciągoty w kierunku tej tematyki musiały czymś zaowocować.
I tak cofamy się te setki lat temu, do bliżej nieokreślonej, raczej wczesnośredniowiecznej wschodniej Europy, gdzie to teren nieistniejącej jeszcze Polski pokryty jest pradawnymi borami i niezdobytymi puszczami, które zamieszkują istoty z wierzeń słowiańskich. Jednocześnie mamy tu gród i jego okolice, w których ludzie muszą sobie radzić w życiu, polując, łowiąc ryby, uprawiając rolę czy prać się po karkach z innymi watażkami.
Jednocześnie, gdy ktoś chce pójść do lasu to musi uważać, aby nie rozgniewać leszego, który chroni tą połać zieleni. Przechodząc się przy jeziorze trzeba uważać, aby nie dać się wciągnąć po wodę przez jakiegoś utopca lub rusałkę. W dodatku bogowie są tu jak najbardziej realni i chadzają po świecie, a bywają kapryśni. Mamy tu też naszą wersję czarodzieja. Swojski klimacik wylewa się ze stron nowej serii autorki, która pokusiła się nawet o wątek kryminalny. Ginie karczmarka, a sprawcą tej zbrodni jawi się oczywiście jej mąż i jednocześnie jeden z bohaterów, Strzebor.
Młody chłopak musi uciekać, bo to świat w którym najpierw wieszają, a potem pytają. Jest to jego jedyna szansa na dowiedzenie swojej niewinności. Z drugiej strony mamy Zamira, lokalnego kata, który lata młodości ma za sobą, ale nie pogardzi odpowiednią ilością złota. Lokalny możnowładca zleca mu kilka zadań, w tym odnalezienie artefaktu, jako skradziono ze świątyni, a który został tutejszym ludom podarowany przez boga Jarowita. A bóstwo to nie należy do najłagodniejszych, więc zniknięcie tarczy potraktowane będzie jako afront, bo lokalsi nie zdołali upilnować świętości, więc nie będą godni jego przychylności.
Jest też jeszcze Mora, dziewczyna, która wydaje się być jakąś córką możnego watażki, a skrywa kilka ponurych niespodzianek. Fabuła toczy się całkiem sprawnie, choć tu mi się pojawił pierwszy zgrzyt. Podział na gawędy i 'drabinki', które są odnośnikami do 'anegdot'. Podręcznikowe wyjaśnienie znaczenia anegdoty nie ma tutaj zwyczajowego zastosowania, bo są to zwyczajnie części fabuły, które zadziały się jakiś czas temu i mają nam tłumaczyć pewne motywy działań postaci, ważne wydarzenia, które działy się w czasie obok głównego wątku, etc.
Takie skakanie po książce, z jednego punktu do drugiego jako nowalijka z początku jest nawet zabawne, ale autorka zrobiła z tego rutynę, która rozprasza nieco czytelnika. Finalnie troszeczkę zniechęca to do lektury, zwłaszcza, że nie widzę powodu, aby te fragmenty nie były wplecione w ciąg historii, zwłaszcza, że w sadze o Lipowie autorka robiła to nagminnie. Dziwny wybór. Niemniej historia jest na tyle interesująca, że prze się dalej.
Intryga się zagęszcza, serwując nam szereg atrakcji, ale troszeczkę szkoda, że pewne wątki zostały poprowadzone nieco po macoszemu. Sprawia to, że tak średnio zależało mi na losach postaci, bo pewne ich decyzję czy uczucia są dla mnie mało przekonywujące. Nie wierzę w to co napiszę, (bo w sadze o Lipowie czasami można popsioczyć na temat lania wody), tak tutaj ewidentnie książka zyskała by jeżeli była by nieco dłuższa i postacie miały by więcej miejsca, aby rozbudować ich charaktery. Bo takowe są bardzo schematyczne. Choć ich motywacja są bardzo jasne, co na plus.
Troszkę wadzi mi zakończenie, które stosuje pewien zabieg, jaki niby sygnalizowano, ale jednak nie. Daje nam to otwartą końcówkę, bezpłciową, która nie dostarcza na domiar złego satysfakcji. Niemniej jako początek serii uznaję to za w miarę udany eksperyment, który może z czasem nabierze rumieńców. Warto temu dać szansę i przenieść się do okresu życia naszych prapradziadów.
PS I. By the way, gród a grodzisko to dwa odmienne określenia, bo to drugie to współczesna pozostałość po tym pierwszym. Taka mała nieścisłość, a jednak wskazuje chyba na mały pośpiech lub/i za słaby research w procesie tworzenia tytułu.
PS II. W audiobooku słychać Leszka Lichotę. Będę lekko stronniczy i powiem, że uwielbiam prace tego gościa, co dla mnie sprawia, że winduje ocenę do maksimum. Tyle, że tu daję opinię o książce, a to materia nieco słabsza w tym przypadku.
Pojawienie się 'Chąśby' dla czytelników Kasi Puzyńskiej nie powinno być wielkim zaskoczeniem. W końcu autorka już w swojej sztandarowej serii o Lipowie często sięgała po jakieś słowiańskie wtręty, czy to w 'Utopcach' czy 'Rodzanicach', które miałem okazję niedawno przeczytać. Takie ciągoty w kierunku tej tematyki musiały czymś zaowocować.
I tak cofamy się te setki lat...
2023-09-06
Bardzo przyjemna lektura, z fantastycznym pomysłem na miejsce akcji, przez postacie po przypadki, z jakimi się mierzą. Naprawdę coś nowatorskiego. Szkoda tylko, że podczas lektury nie mogłem się pozbyć wrażenie, jakoby był to taki swoisty early access. Akcja płynie do przodu, z każdym nowym przypadkiem, jaki trafia do tej przychodni weterynaryjnej.
A są one naprawdę fajnie zróżnicowane. Zwłaszcza, że właścicielką jest nieumarła, która leczy wszelkie rodzaje zwierząt, w tym te magiczne. Aż tu pewnego dnia na ogłoszenie pracy odpowiada Florka Kuna i tak zaczyna się ta przygoda. Może liczyć na pomoc innego technika, swoją drogą fauna i naprawdę niespotykane atrakcje w pracy. Też niebezpieczne.
W lasach zauważono ostatnio jednorożca, nad jeziorem latają rusałkopodobne stworki, których pył zagraża zwyczajnym zwierzakom, a gdzieś ze skarpy łypie mantykora. Na brak wrażeń tu nie można narzekać, szkoda tylko że w książce nie ma jakiegoś głównego wątku przewodniego, bo nie jest to też zbiór opowiadań. Całość ma prostą budowę, proste rozwiązania i minimalnie rozpisanych bohaterów, także liczę że w kontynuacji będzie to poszerzone.
Takie liźniecie po skorupce, a środek wydaje się być niezwykle smakowity. A tu następuje koniec i jest w dodatku taki sobie. Oby autorka pociągnęła temat dalej, bo całość ma odczuwalny potencjał. Ten tytuł uznaje za bardziej rozbudowany prolog.
Ps. Ja wiem, że to fantasy, ale zaraz na początku dochodzi do wypadku, który daje takie, a nie inne konsekwencje. Nie wyobrażam sobie, że ktoś w Polsce nie poszedłby w takim przypadku do sądu pracy, aby uzyskać odszkodowanie, a potem na rentę. A tu sprawa spływa po wszystkich jak woda po bobrze...
Bardzo przyjemna lektura, z fantastycznym pomysłem na miejsce akcji, przez postacie po przypadki, z jakimi się mierzą. Naprawdę coś nowatorskiego. Szkoda tylko, że podczas lektury nie mogłem się pozbyć wrażenie, jakoby był to taki swoisty early access. Akcja płynie do przodu, z każdym nowym przypadkiem, jaki trafia do tej przychodni weterynaryjnej.
A są one naprawdę fajnie...
2023-03-02
Na ten moment w mojej biblioteczce znajduje się dokładnie połowa dzieł pana Piekary z serii Ja, Inkwizytor, dlatego też z chęcią sięgam po kolejne odsłony przygód Mordimera Madderdina, mimo tego, że ewidentnie jest osobą, której zachowania zasługują na potępienie. Aczkolwiek i tak mu kibicuję, więc autorowi udała się naprawdę trudna sztuka, aby dopingować socjopatę. W dodatku cały ten świat jest na tyle interesujący, że łapczywie sięgam po każdy najmniejszy detal jaki podaje nam pan Jacek, a który rozszerza wiedzę o Inkwizytorium.
Kłopot w tym, że prezentowane nam danie na tacy wygląda jak "momenty" w restauracji "Atelier Amaro", gdzie na środku widać tyci kawałeczek jedzonka do spożycia, a cena jest wyśrubowana do granic możliwości. I do tej pory nie dawałem wiary tekstom typu: "autor dostaje honorarium chyba za ilość napisanych słów", choć "Dziennik czasu zarazy" powoduje, że mam wątpliwości na ten temat. Bo to powieść na ponad sześćset stron, na łamach której kompletnie nic się nie dzieje. Nic, co by usprawiedliwiało cenę tej książki. Nie ma prawie fabuły, nie ma rozwoju postaci, nie ma rozwoju świata przedstawionego, a całość można by było skrócić do opowiadania, jakie autor prezentował na początku serii! Blaga!
Wraz z Mordimerem trafiamy do Weilburga, miasteczka, który ma prawo wydobywania soli, a na to prawo chce położyć ręce kościół. Miasto ma ten pech, że znajduje się w przededniu epidemii, która zbierze ponure żniwo. Kiedy "kaszlica" zbiera coraz to nowe ofiary, to w mieście pojawiają się pierwsze niepokoje, które podsyca nałożenie na miasta blokady, aby choróbsko się nie rozniosło dalej. Jak łatwo się domyślić, przełoży się to na wachlarz różnych zachowań wśród mieszkańców.
W takich okolicznościach przyjdzie nam obserwować pracę naszego ulubionego inkwizytora, który próbuje lawirować pomiędzy interesami lokalnych możnowładców a biskupim celem, którego ma dopilnować wysłannik, za którym Mordimer nie za bardzo sympatyzuje. Zwłaszcza, że dochodzą tu pewne aspekty osobiste, bo bohater zobowiązał się chronić pewną dziewoję, którą wysłannik chce skrzywdzić... Jest jeszcze pewien sympatyczny aptekarz i jego teorie. I to tyle z fabuły. Macie streszczenie całości.
Szkopuł w tym, że lwią część tego tomu zajmują rozmowy, które skupiają się na różnego rodzaju komentarzach społecznych oraz rozmowach filozoficznych. Mamy tu więc odniesienia do anty-szczepionkowców, samej niedawnej epidemi COVID-19 oraz całej masy przemyśleń bohatera, które ukazują jego wyrachowanie, który stara się zawsze coś ugrać dal siebie, jeżeli nie godzi to za mocno w interes jego instytucji. Akcji tu jak na lekarstwo, fabuła zaś toczy się powoli. Szkopuł w tym, że coś w tej serii się zatarło. Nie ma tu już tej magii poprzedników, gdzie stykaliśmy się z nieznanym, tym co stoi w opozycji do wiary i każe wykazać się postaci, aby ratować bliźnich (lub własną skórę), czasami w specyficzny sposób.
Wątek kryminalny objawia się tu parę razy, ale nie gra żadnego znaczenia. "Dziennik czasu zarazy" to kolejny odcięty kupon od franczyzy, który ma dać autorowi oczekiwany zastrzyk pieniędzy. Ja to rozumiem, bo bilans na koncie musi się zgadzać, ale jako wierny fan serii czuję się oszukany. Bo do tej pory Piekara zawsze coś od siebie dawał, coś co pchało serię do przodu. Tu mam wrażenie zastoju, stagnacji. Jeżeli tak to ma wyglądać, to kolejną książkę z serii sobie odpuszczę.
Tym bardziej, że w wielu momentach mamy powtórzenia pewnych kwestii (tak, tak, kiedy ginie inkwizytor, czarne płaszcze ruszają do tańca - i to nie raz) lub też schematów, jakimi kieruje się autor na przestrzeni serii (ta maniera, z którą powtarza masę wartości Inkwizytora typu "pokornego sługi" czy jurność bohatera, któremu nie oprze się żadna dziewoja).
Wszystko to sprawia, że szesnasta już odsłona z serii jest najgorszym tytułem całego brandu. Niewartym swojej ceny, wtórnym, choć nie mogę odebrać Piekarze tego, że potrafi pisać, przez co tytuły z serii czyta się szybko i nie nudzi. Tyle, że trzeba mieć cierpliwość, a ta mi się skończyła.
PS. Na Audiotece kilka dni temu wpadł audiobook, gdzie głową rolę odgrywa p. Leszek Lichota. To co prezentuje to dla mnie majstersztyk, podnoszący ocenę co najmniej o kilka oczek. Niemniej oceniam książkę, a ta zawiodła.
Na ten moment w mojej biblioteczce znajduje się dokładnie połowa dzieł pana Piekary z serii Ja, Inkwizytor, dlatego też z chęcią sięgam po kolejne odsłony przygód Mordimera Madderdina, mimo tego, że ewidentnie jest osobą, której zachowania zasługują na potępienie. Aczkolwiek i tak mu kibicuję, więc autorowi udała się naprawdę trudna sztuka, aby dopingować socjopatę. W...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-01-25
Od jakiegoś czasu nadrabiam zaległości ze świata książki, ponieważ przez długich kilka lat nie sięgnąłem po dosłownie żadną książkę (gracz - konsole, PC - zżerało masę czasu, który uznaję częściowo za stracony). Mój wzrok padł na kilka list, które zawierają zasłużone nazwiska w określonych gatunkach, w tym przypadku fantasy. Nazwisko skądś kojarzyłem, zaś nazwa cyklu coś mi mówiła, więc jakim moim zdziwieniem było, że pewien serial z dzieciństwa jest ekranizacją właśnie cyklu "Miecz Prawdy"!. Bomba.
Goodkind prezentuje nam powieść, przy której momentami czułem się, jak podczas pierwszego czytania serii traktującej o losach pewnego wiedźmina czy chociażby wyprawy pod Górę Przeznaczenia, aby zniszczyć pewien Pierścień. I ten sam przyjemny vide towarzyszył mi podczas lektury praktycznie do końca, więc z pewnością w najbliższym czasie sięgnę po kolejny tom (a potem Sanderson!).
Mamy tu świat złożony z trzech królestw, z których jedno nazwane jest D'Harą, którą zarządza ponury typ zwany Rahlem Posępnym, a który to wywodzi się z paskudnej rodzinki. Pragnie on zdobyć trzy artefakty - szkatuły Ordena, które mogą dać mu moc, dzięki której będzie mógł rządzić całym światem bądź go ewentualnie zniszczyć. Szkopuł w tym, że artefakty na ten przypadek zabezpieczono i moc może zdobyć tylko ten, który je otworzy w odpowiedniej kolejności. Tyran rozszerza swoje wpływy na królestwa, myśląc tylko o jednym...
Z drugiej strony tego świata, gdzieś na pograniczu dwóch pozostałych królestw, tj. Westlandu oraz
Midlandów młody leśny przewodnik, Richard Cypher widzi kobietę, która usiłuje zbiec przed kilkoma napastnikami. Postanawia jej pomóc i wikła się w ogromny konflikt, gdyż ocalona okazuje się być ostatnią Matką Spowiedniczką, która potrafi "zauroczyć" człowieka swoją mocą, na tyle specyficznie, że ten zrobi dla niej wszystko, wyzna winy, ale i zabije. Kahlan Amnell, bo tak się nazywa kobieta, łączy swoje losy z chłopakiem i będą zmuszeni ruszyć w pełną niebezpieczeństw przygodę.
Szczęśliwie od małego przy Richardzie znajdował się pewien dziwak, który sprawował pieczę nad bohaterem. Zeddicus Zu'l Zorander bo tą osobą okazuje się Zedd jest najpotężniejszym magiem tego uniwersum i dzierży pieczę nad specyficznym mieczem... Za jego pomocą można powołać tzw. Poszukiwacza Prawdy, czyli istotę która może pomóc uratować cały świat. Z takim wsparciem bohater musi szybko przejść szkolenie i stanąć na wysokości zadania, które polega na przechwyceniu jednej ze wspomnianych szkatuł i pokrzyżowanie planów wroga. Ale droga do tego jest długa i wyboista...
"Pierwsze prawo magii" jest fantasy unikatowym, które zawiera elementy charakterystyczne dla epopei pochodzących z lat. 90. Mianowicie zdarza się jej być dosyć siermiężną w odbiorze, zwłaszcza na początku. Potem akcja nabiera rozpędu i jest już lepiej, ale zdarzają się momenty co najmniej dziwaczne, takie jak elementy BDSM! Coś niespotykanego, ale dzięki temu świat Goodkinda jest tak odmienny, mroczny. Pełny pierwotnych ludów, cudacznych stworzeń i ciągłych zagrożeń, które przyjmują przeróżne formy. Używanie miecza powoduje u użytkownika ból, który można wyprzeć tylko słusznym gniewem, a miecz nie skrzywdzi osoby niewinnej bądź takiej do której Poszukiwacz ma wątpliwości by wyegzekwować sprawiedliwość.
Żeby nie było, autor nie ustrzegł się zatem standardowych klisz dla tego typu opowieści. Lubi też moralizować, prezentować zbyt wiele z psychologii, zamiast akcji i książka jest w paru momentach niepotrzebni przeciągnięta. Momentami niektóre wątki wydały mi się też... naiwne? No i każdy chyba to słyszał: młody chłopak, który ma dorosnąć do swojej roli. Jego mentor i rodząca się więź sercowa z uratowaną przypadkiem kobietą. Brzmi znajomo?
Tyle, że jest to opakowane w taki sposób, że nigdzie indziej tego nie znajdziecie. Nawet magia jest tutaj inna, a tytułowe prawo jest absurdalne proste, tyle że lwia część osób w ogóle go nie stosuje. Dlatego za całość daję najwyższą ocenę. To obszerna historia, napisana małą czcionką, która zajmie sporo czasu, ale warto się w niej zagłębić. Ja jestem zachwycony, a ostatnimi czasy mało mam do tego okazji.
Od jakiegoś czasu nadrabiam zaległości ze świata książki, ponieważ przez długich kilka lat nie sięgnąłem po dosłownie żadną książkę (gracz - konsole, PC - zżerało masę czasu, który uznaję częściowo za stracony). Mój wzrok padł na kilka list, które zawierają zasłużone nazwiska w określonych gatunkach, w tym przypadku fantasy. Nazwisko skądś kojarzyłem, zaś nazwa cyklu coś mi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-11-17
Drugi tom wchodzący w skład serii pt. "Pieśń lodu i ognia" przynosi nam więcej tego samego, co mogliście doświadczyć w "Grze o tron", tylko nieco bardziej rozbuchanego pod względem treści, kontynuując wątki poprzednich bohaterów, dodając nieco innych narracji. Tak też jest poprowadzona cała fabuła, widziana z oczu kilku postaci, ukazująca szeroki zakres rozgrywki, której nagrodą może być tron Westeros, albo śmierć. Innej alternatywy nie ma.
Szanuję Martina za ogrom pracy, jaki włożył w całość. Blisko tysiąc stron epickiej historii, która lawiruje pomiędzy wieloma rodami, które chcą uzyskać władzę nad krainą. Z jednej strony mamy Lannisterów, którzy aktualnie przejęli władzę nad Królewską Przystanią i starają się ogarnąć wojenny zgiełk, jaki powstał de facto z ich winy. Przy okazji nie da się lubić Joffrey'a i jego matki, ale z drugiej strony jest Tyrion, więc powstaje pewien problem. Bo jak się okazuje da się i nienawidzić i kochać ten ród.
Na północy rozwścieczony Robb Stark staje się królem Północy i w towarzystwie swojej matki, Catelyn Stark, prowadzi armię na Lannisterów, aby pomścić zamordowanie swojego ojca. Jednocześnie mamy okazję przyjrzeć się losom dzieci tego rodu. Arya, która podróżuje w stronę murów, uczy się naprawdę wiele o świecie. Sansa stara się po prostu przetrwać na nieprzychylnym jej dworze, gdzie jest de facto rzeczą-zakładnikiem. Bran, który objął rolę lorda Winterfell, a który będzie musiał zmierzyć się ze zdradą.
Na Żelaznych Wyspach ród Greyjoy dołącza do konflikty, a głowa familia obwołuje się kolejnym królem. Do domu trafia Theon, który jest postacią, którą szczerze nie polubiłem. Jest jak typowy dzieciak, który zostaje zwolniony ze smyczy. Egoistyczny, nastawiony na swoje dobro paniczyk postanawia odgryźć się swoim dobrodziejom i pokazać własną wartość poprzez atak na siedzibę rodu, w którym się de facto wychował.
Na domiar złego o władzę walczy też rodzeństwo niedawno zmarłego prawowitego króla. Stannis oraz Renly Beratheon, którzy zbierają własnych chorążych i ruszają do boju, aczkolwiek jak się okazuje, są dla siebie największym zagrożeniem. Mroczna magia okaże się kluczem do zdobycia wielotysięcznej armii, co przełoży się na pochód na stolicę i ukaże nam jedne z decydujących starć w tej wojnie wielu króli. Wszystko to widziane z oczu sir Davosa, który jest wiernym sługą króla Stannisa.
Na dalekim wschodzi, w nieprzyjaznym kraju o życie swoje i trójki smoków walczy kolejna prawowita następczyni tronu Westeros, Deanerys Targaryen. Jej droga prowadzi ją i jej ekipę po pustyni, aby następnie dotrzeć do miasta pełnego obłudnych stronników oraz zwodniczych magów. Szkoda, że Denny w drugiej odsłonie traci ten swój vibe, dzięki któremu historia z jej punktu widzenia była najciekawsza w pierwszym tomie. W tym rządzi niepomiernie Tyrion oraz Arya.
Na dalekiej północy jest jeszcze Jon Snow, który przekracza Mur, aby zbadać sprawę zaginięcia swojego wuja i stawić czoła rosnącej armii Króla za Murem, który prowadzi dzikich na Mur. Towarzyszy mu mój ulubiony wilkor.
Jak widzicie pełno w tej historii nowych postaci, które sporo namieszają w tym świecie, co dla wielbicieli serialu HBO nie będzie zbytnią nowością. Zwłaszcza, że lektura od jej ekranizacji różni się zaledwie małymi szczegółami, na nowo pobudzając moje zainteresowanie całą serią. Martin daje nam tu setki nazwisk, prezentując dziesiątki układów lennych, rodzinnych itp. I się tym nawet na moment nie gubi. Czapki z głów.
Moim najpoważniejszym argumentem przeciwko "Starciu Królów" jest jego nudnawy początek. Akcja wlecze się początkowo, pozwalając autorowi nieśpiesznie porozkładać pionki na szachownicy i ja wiem, że jest to niezbędne, aby wybrzmiało to w drugiej połowie tomu, ale i tak trwało to stanowczo za długo, a w wytrwaniu przy lekturze utrzymał mnie fakt, iż wiedziałem, że później niejako zostanie mi to wynagrodzone. Niemniej te wszystkie powiązania, podchody, spiski, rozejmy, zdrady to coś absolutnie niesamowitego. Bo postacie to też mocny plus tego tytułu.
Reasumując drugi tom jest świetny, ale odrobinę ciut gorszy od pierwszego i może dlatego z przekory dam "tylko dziewiątkę".
Drugi tom wchodzący w skład serii pt. "Pieśń lodu i ognia" przynosi nam więcej tego samego, co mogliście doświadczyć w "Grze o tron", tylko nieco bardziej rozbuchanego pod względem treści, kontynuując wątki poprzednich bohaterów, dodając nieco innych narracji. Tak też jest poprowadzona cała fabuła, widziana z oczu kilku postaci, ukazująca szeroki zakres rozgrywki, której...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-12-21
Jeżeli poprzedni tom był najsłabszy z całej kolekcji to "Krew i złoto" jest kwintesencją prac Martina, tym razem bombardując nas akcją i zwrotami akcji, które posłużyły na potrzeby aż dwóch sezonów serialu. To co powodowało tam opad szczęki, tu ma swój początek. Jeżeli nie są Ci obecne takie wydarzenia jak Krwawe Gody, ślub Joffreya, walka Oberyna z Górą, konfrontację Tyriona z ojcem czy walkę na Murze oraz wybór nowego Lorda Dowódcy - to wszystko autor umieścił tutaj, wywołując ciary na plecach. Czytałem to bez zaskoczenia, ale muszę przyznać, że gdybym nie oglądał ekranizacji, to do tej pory nie pozbierałbym szczęki z podłogi.
Autor prezentuje nam kilka narracji z punktu widzenia kilku różnych postaci. I tak na dalekiej północy młody Jon Snow ponownie wraca w szeregi Wron i gotuje się na obronę zamku przed pochodem Dzikich pod dowództwem Króla za Murem. Dzicy, czując obecność Innych, chcą uciec na południe. Gdzieś na uboczu możemy także potowarzyszyć Branowi i spółce, albo Samowi Tarly'iemu, który przeżył spotkanie z Innymi i w towarzystwie również zmierza do swoich braci.
Nieco na południu młody Wilk wziął sobie nową żonę, czym zagroził rozejmowi z rodem Waldera Frey'a. Teraz trzeba będzie czymś przekupić starego pryka, więc Robb wraz z matką uknuli plan wydania wuja chłopaka, Edmure'a za jedną z córek władygi. Udają się razem na pamiętne wesele. Córki Catelyn, Arya i Sansa, próbują przetrwać. Pierwsza w różnym towarzystwie próbuje trafić do matki, ale na jej drodze staje Pies. Sansa zaś usiłuje znaleźć wyjście z Lanisterskiej pułapki i wkrótce da się złapać w sieć tkaną przez Littlefingera.
Do Królewskiej Przystani po wielu perypetiach wraca okaleczony Jamie, a towarzyszy mu waleczna Brienne. Na królewskim dworze Tyrion próbuje odnaleźć się w planie swojego ojca, Tywina, który prowadzi swoją grę o tron z całą resztą rodów, tym razem łącząc siły z rodem Tyrellów. Przypieczętowaniem rozmów ma być ślub młodego, okrutnego króla Joffreya z młodą Margaery. Jednocześnie babka kobiety, Olenna też prowadzi własną grę i nikt nie jest pewny wyników zagrywek. Niemniej Tyrion znajdzie się w najgorszym położeniu i będzie mógł liczyć tylko na pomoc Oberyn Martell z Dorne. Zaskoczenie goni zaskoczenie, a starcie królów wreszcie ma tu swój koniec.
Pokonany Stannis liże rany i szuka sposobu na wyjście z sytuacji. Towarzyszy mu wierny Davos, któremu nie podoba się, jak mocno króla swoimi mackami obwiązała Czerwona Kapłanka. Droga prawowitego władcy poprowadzi jednak całą grupę nieoczekiwanie w innym kierunku niż zakładano. Z kolei daleko na wschodzie, w gorących, niezbyt dobrych do życia krainach, młodziutka Daenerys Targaryen rozszerza swoje wpływy, gromiąc władców niewolników i starając się nauczyć rządzenia, przed pochodem na Westeros. Towarzyszy jej ser Jorah Mormont, który będzie musiał ponieść konsekwencje swoich dawnych czynów. Smoki powoli rosną stanowiąc zarówno atut, jak i zagrożenie.
Jak widzicie wątki w tym momencie mocno się zagęszczają, oferując rozwiązania, które przechodzą do historii literatury. Możemy nie lubić Martina za pewne wybory, ale nie ulega kwestii, że są to mocne historie oparte na ogromnej podbudowie, która po setkach stron ma tu potężny wydźwięk. Dla mnie to absolutny must have dla fanów nie tylko serialu, co fantasy w ogóle. Żałuję, że przeczytałem do dopiero teraz.
PS. Ten tom ma o tyle więcej do zaoferowania, że nie jest do końca taki sam jak poprzednie względem ekranizacji. Wątki ekranowe zaczynają się rozjeżdżać z oryginalnymi z książki, co podsyca moją chęć do sięgnięcia po kolejne odsłony tej epopei. Już sam epilog stanowi istne trzęsienie ziemi.
Jeżeli poprzedni tom był najsłabszy z całej kolekcji to "Krew i złoto" jest kwintesencją prac Martina, tym razem bombardując nas akcją i zwrotami akcji, które posłużyły na potrzeby aż dwóch sezonów serialu. To co powodowało tam opad szczęki, tu ma swój początek. Jeżeli nie są Ci obecne takie wydarzenia jak Krwawe Gody, ślub Joffreya, walka Oberyna z Górą, konfrontację...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-12-01
Pierwszy tom wchodzący w skład trzeciego tomu epopei, którą baja nam imć Martin to chyba jak dotąd najgorszy tytuł z serii, co oczywiście nie znaczy, że jest rzeczywiście słaby. Nie, przeciwnie. Nadal mi się fajnie śledziło losy postaci, nadal były tu dialogi, które pochłaniałem oczami (wszystko z Dany, Tyrionem czy Tywinem Lannisterem łykam jak pelikan, teraz dochodzi do tego lady Olenna Tyrell), tyle że ta część tego tomu ma tempo żółwia.
I w przypadku wielkich epopei fantasy takie coś zdarza się bardzo często (vide mój ukochany Władca Pierścieni), więc wiedziałem na co się szykuje, ale jednak i tak książka mnie wymęczyła, dużo mocniej, niż dwa poprzednie, obszerniejsze tytuły. Może to zabieg z rozbiciem tytułu na dwa i realnie drugi tom ma dużo więcej do zaoferowania. Niemniej znów pogrążamy się w meandry wojny pięciu króli, która rozrywa krainę Westeros, a jednocześnie dużo się dzieje na północy i dalekim wschodzie.
Znów mamy tu kilka perspektyw, przy czym pojawiają się tu losy Jaime'a Lannistera, który uwolnione przez Catelyn Stark, wędruje w towarzystwie Brienne z Tarthu, w zamian za słowo uwolnienia jej córek. Jednocześnie Tyrion przeżył najazd Stannisa na stolicę królestwa, choć stracił stanowisko Namiestnika na rzecz swojego pana-ojca. Tywin próbuje ogarnąć bałagan, jaki wywołał jego wnuk, lawirując zręcznie pomiędzy zależnościami rodowymi.
Trwa wojna, więc wszelkie zagrania są dopuszczalne. Młody Wilk, Robb Stark stara się ogarnąć rozpadający się sojusz, robiąc jeden głupi i katastrofalny błąd. Sansa musi wybić się na wyżyny intelektu i spróbować przeżyć na dworze pełnym intryg, a także pogodzić się z tym, że jest jedynie figurką w tej rozgrywce. Arya zaś ciągle i nieustannie próbuje dotrzeć do matki, ale przewrotny los ciągle wysyła ją gdzieś indziej. Jest jeszcze sir Davos, który musi dokonać wielu trudnych decyzji, pozostając wiernym swojemu królowi.
Jest jeszcze Jon Snow, który "nic nie wie" i musi lawirować pomiędzy honorem, a złożoną obietnicą, która doprowadziła go do Dzikich. Na samym końcu dzieje się też naprawdę wiele, bo Dany Targaryen w odległym i nieprzyjaznym kraju, z garstką sojuszników, próbuje zebrać armię zdolną do najazdu na Królewską Przystań i odebraniu uzurpatorom tego co jej się należy.
Powyższy opis wskazuje, że musi się tu dziać naprawdę wiele. Nie jest tak jednak do końca, gdyż Martin raczy nas powolną historią, misternie konstruując tą swoją sieć zależności i choć budzi to podziw, bo w koneksjach można się pogubić, to jednak nie da się uniknąć tu też zwyczajnej nudy. I takowe miejscami były. Ale jak wspomniałem na wstępnie, to raczej wina pomysłu rozdzielenia tomu na dwa, gdyż w "Krwi i złocie" dzieje się dużo, dużo więcej.
Niemniej jeżeli szukasz złożonej historii i nie obchodzi Cię tempo - brać w ciemno. No i w końcu dzieje się za TYM Murem...
Pierwszy tom wchodzący w skład trzeciego tomu epopei, którą baja nam imć Martin to chyba jak dotąd najgorszy tytuł z serii, co oczywiście nie znaczy, że jest rzeczywiście słaby. Nie, przeciwnie. Nadal mi się fajnie śledziło losy postaci, nadal były tu dialogi, które pochłaniałem oczami (wszystko z Dany, Tyrionem czy Tywinem Lannisterem łykam jak pelikan, teraz dochodzi do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-01-30
Poprzedni tom epopei Martina pt. "Nawałnica Mieczy" podobnie jak omawianą "Uczta dla Wron" łączy rozbicie historii na dwa tomy, przy jednoczesnym niezbyt fortunnym zabiegu. Mianowicie pierwsze tytuły to wprowadzenie do gry, ustawienie pionków na szachownicy i podbudówka pod wydarzenia z następnego tomu. Sprawia to, że akcji tutaj nie ma za grosz, (choć taka Brienne nieźle rozrabia pod koniec), a ciężar położono głównie na rozmowy. A co w nich może być? Układy i spiski oczywiście, bo choć gra o tron wygląda już nieco inaczej (jest znacznie mniej pionków w grze), to pewne segmenty są dla wszystkich książek wspólne. No i niestety autor nie ustrzegł nas przed nudniejszymi fragmentami.
Martin przyzwyczaił czytelnika do skaczącej narracji, gdzie każdy kolejny rozdział dawał nam wgląd w urywek historii z punktu widzenia jakiejś postaci. Większość dała się lubić i podobnie jak znaczne grono czytelników, ja też mam swoich ulubieńców. I z przykrością stwierdzam, że poza Aryą i może Jaime'em (od biedy Samem) nie ma tu postaci, nad którą bym chciał dłużej przysiąść. Nie ma tu ani Daenerys, ani Tyriona czy Snowa (co prawda ten się pojawia na chwilę, ale za mało!).
Co za tym mamy? Więcej o ludziach z Żelaznych Wysp czy o sytuacji panującej w Dorne (zwłaszcza ta druga frakcja jest odżywcza, bo w serialu jest o niej mniej niż w książce). Są to nowe, rzetelnie rozpisane rzeczy, ale brak mi jakiejkolwiek sympatii do tych postaci, nawet jeżeli polubiłem takiego Oberyna. Jego bliscy jednak znacznie ustępują mu charakterem. Sporo miejsca dostała też Cersei, ale jej to palma zaczyna odbijać i całe te spiski wydały mi się toczone na siłę. Na moment przeczytamy też o lordzie Peterze (oraz jego "córce"), któryzy próbuje coś ugrać z Orlego Gniazda. Najgorzej wyszło chyba jednak z Brienne i jej poszukiwaniach Sansy. Paradoksalnie w jej przypadku działo się chyba najwięcej (ze starć), ale nie było to jakoś szczególnie angażujące.
Taka poprawna zakąska przed głównym daniem, mam nadzieję, że dużo bardziej sycącym daniem. Najsłabszy tytuł z serii, ale mimo wszystko "Cienie śmierci" to nadal lepsze fantasy niż znaczna część tytułów na rynku. Poprzednie tomy czytało mi się też nieco "ciężej", ale przez ten przebrnąłem biegusiem. Może Martinowi pióro zrobił się nieco lżejsze?
Poprzedni tom epopei Martina pt. "Nawałnica Mieczy" podobnie jak omawianą "Uczta dla Wron" łączy rozbicie historii na dwa tomy, przy jednoczesnym niezbyt fortunnym zabiegu. Mianowicie pierwsze tytuły to wprowadzenie do gry, ustawienie pionków na szachownicy i podbudówka pod wydarzenia z następnego tomu. Sprawia to, że akcji tutaj nie ma za grosz, (choć taka Brienne nieźle...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-11-02
Źródło światowego fenomenu, które zekranizowano przy udziale HBO, na stałe dając miejsce Martinowi w poczcie najlepszych fantastów, jacy kiedykolwiek chodzili po naszej planecie. Powieść wybitna, ale nie bez wad.
Jakiś czas temu zobaczyłem urywek z serialu, gdzie Tyrion "raczył" ojca bełtem z kuszy, kiedy ten akurat chciał postawić klocka. Poczułem więc chęć na ponowne obejrzenie serialu, którego emisja zaczęła się w 2011 r., a skończyła w 2019. Dotychczas obejrzałem go w całości dwa razy i postanowiłem przyjrzeć się serii jeszcze raz. Tym razem książce.
I stwierdzam, że format serialu jest idealny na ekranizację, bowiem powieść Martina została przeniesiona na mały ekran z ponad 90% dokładnością. Różni się tylko kilka motywów, reszta jest żywcem wyjęta z kart tej opowieści. A to historia w wielkich rodach, wielkich intrygach i wielkiej stawce, jakim jest tron krainy. Autor podaje nam na tacy wiarygodny, kipiący detalami świat, z świetną warstewką geopolityczną. Już oglądając przykładową mapę tego świata można dostać zawrotu głowy. A to dopiero początek.
Od początku sympatyzujemy z rodem Starków, którzy zamieszkują i rządzą krainą na północy, żyjąc w twierdzy Winterfell. To jedno z siedmiu królestw, które jest usiane nitkami zależności z innymi. Życie Eddarda Starka mija powoli, na zarządzaniu swoją osadą oraz wymierzeniu sprawiedliwości przestępcom. Ma u swojego boku wierną żonę, Catelyn oraz pięcioro dzieci z prawego łoża: Robba, Arye, Sanse, Brana oraz Rickona. Gdzieś na boku jest jeszcze Jon Snow, bękart z czasów młodości lorda. Autor dzieli powieść na fragmenty poświęcane poszczególnym osobom, dzięki czemu widzimy wydarzenia z ich perspektywy. Sielanka ma się jednak skończyć, bo do siedziby Starków zmierza właśnie król.
Władca Robert Baratheon, u którego boku zasiada królowa Cersei Lannister odwiedza rodzinne strony Eddarda i zostaje mu złożona propozycja objęcia stanowiska Namiestnika, który wspierał by swoją mądrością króla i zajmował się sprawami na które monarcha nie miał by ochoty spojrzeć. Obaj mężczyźni mają wspólną przeszłość. Poznajemy tu też inne rody, gdzie prym wiodą Lannisterowi, dzięki czemu część tej przygody poznamy także ze strony wspomnianego Tyriona Lannistera. Nie ma sensu opisywać całości koligacji rodzinnych, bo jest tego tu ogrom. To co dobrze robi Martin to postacie. Każda jest jakaś, każda ma własne motywacje, z każdą wiążą się jakieś odczucia. I to przekłada się na opad szczęki w końcówce tego tomu.
Jednocześnie obserwujemy też drogę Daenerys Targaryen, która po drugiej stronie morza zostaje zaprzedana khalowi Drogo, lokalnemu wodzowi plemienia Dothraków, ludzi pustyni, a wojowników konnych. Wraz z bratem chce ona uzyskać dostęp do armii, która posłuży do odbicia Żelaznego Tronu z rąk Uzurpatora, jakim to mianem jest określany król Robert. Mamy tu stare rytuały, magię, klimat. Mamy ciągłe spiskowanie i rozstawianie pionków na szachownicy, aby w końcu wykonać ten jeden cios i ustanowić wyżej w hierarchii swój własne ród.
Gdy wszyscy tłuką się o zaszczyty lub prowadzą się honorem, który może doprowadzić do ich zguby, daleko na północy jest Mur, gdzie Czarne Wrony muszą zmierzyć się nie tylko z przeraźliwym chłodem nadciągającym wraz z końcem długiego lata, ale i większym zagrożeniem, jakie napływa do krainy. Tak zwani Inni, istoty z legend, pojawiają się coraz częściej w okolicy chronionej przez ten zakon. A w obwodzie zostają jeszcze Dzicy, który najchętniej powywieszali by Wrony na jakieś żerdzi...
Martin jakim cudem spina całość, racząc nas wielowarstwową i wielowątkową historią, która zauroczy czytelnika złożonością. Gdy ktoś zginie, to będziecie kląć, bo życie stracą też osoby, które się zwyczajnie lubi. To brudny świat, z postaciami krwi i kości. Aby nie słodzić tak do końca, książka ma parę mankamentów.
Przede wszystkim opowieść, poza pewnymi momentami, ma powolne tempo, co czasami z opisami jest trudne do przebrnięcia. W pierwszym kontakcie można się także pogubić w zalewie nazw miejsc, ludzi, bóstw i innych. Po czasie z całości wyłania się porządek i docenia się nawał pracy, jakie włożył tu Martin, ale można do tego czasu nie przebrnąć.
To jest świetna książka, bez dwóch zdań. Dla niektórych będzie za wolna i nudna, ale tym którzy są nastawieni bardziej na klimat niewątpliwie lektura sprawi niemałą radość. Mi to zapewniła. Jedne z lepszych kompleksowych światów fantasy z jakimi miałem do czynienia.
Źródło światowego fenomenu, które zekranizowano przy udziale HBO, na stałe dając miejsce Martinowi w poczcie najlepszych fantastów, jacy kiedykolwiek chodzili po naszej planecie. Powieść wybitna, ale nie bez wad.
Jakiś czas temu zobaczyłem urywek z serialu, gdzie Tyrion "raczył" ojca bełtem z kuszy, kiedy ten akurat chciał postawić klocka. Poczułem więc chęć na ponowne...
2022-05-31
Przeglądając zbiór w bibliotece od razu rzucił mi się w oczy biust... Nie wróć, ekstrawagancka i odważna okładka. Żeby nie było. I takim sposobem pierwsza część tego projektu trafiła w moje ręce.
Lubię antologie. Kiedyś zaczytywałem się w pozycjach Pilipiuka, które nadal uważam za coś wybitnego. Wiem też jak dużą rolę odgrywa kilka pierwszych opowiadań lub wręcz pierwsze, które definiuje podejście czytelnika do całości. Czasami nawet odtrąca od dalszej lektury. I bardzo się zdziwiłem jak dobre są przedstawiane tutaj historie.
Równie ważna jest tutaj tematyka, a ta nie jest licha. Motywy anielskie, którym z reguły towarzyszą siły piekielne. Przyznam, że już sam klimatyczny wstęp napisany przez śp. Panią Kossakowską robi wrażenie. Zresztą po jej cyklu rozpoczętym od "Siewcy Wiatru" nie spodziewałem się tu nikogo innego, jak ją.
Laur pierwszeństwa przypadł opowieści Pana Komudy, która przenosi nas średniowiecznej Francji, jakiś czas po rzezi Katarów w Montsegur. Bohaterem jest poeta-rzezimieszek, który cudem unika stryczka, ale ląduje sam w butach pomocnika kata. Wtedy też jest zmuszony do brania udziału w dziwnych torturach, których tajemnicę spróbuje rozwiązać na własną rękę. Całość jest napisana sprawne, zresztą miałem już styczność z innymi pozycjami autora, więc wiem na co go stać. Na dużo.
Potem mamy już nieco słabsze opowiadanie ze stajni Adama Przechrzty, choć trzeba przyznać, że i ono ma dobry poziom. Tutaj cofniemy się jeszcze bardziej w czasie, lądują w Starożytnym Rzymie, w środek całkiem zgrabnej intrygi, a towarzyszyć będziemy pewnej ekspedycji na chwałę cezara. Całkiem fajnie rozpisane, tylko to zakończenie nieco za trywialne. Jakby go nie było de facto.
Dębski to jeden z moich faworytów, gdzie wcześniej absolutnie nie miałem kontaktu z autorem. Niemniej jego historia jest dynamiczna, arcyciekawa, mimo że miejscami czuć jest pewną wtórność. Na Ziemi pojawia się Anioł i Diabeł, który mają wspólny cel: odnaleźć nowego Mesjasza. I to poczucie, że dużo bardziej kibicujesz tej złej stronie...
Białołęcka to z kolei chyba najśmieszniejsze opowiadanie, o dwóch dawnych bożkach, które ruszają zaszaleć w współczesnym Gdańsku w ciele losowych ludzi. Natomiast opowiadanie Urbanowicz mimo mocnej tematyki, dotyczącej rzezi na Wołyniu, okazało się najbardziej rozczarowujące.
Kochański i jego laleczka była średniakiem, choć nie ukrywam, że motyw z czarnym punktem jest interesujący. Wroński również się nie popisał, ukazując nam żywot pewnego Żyda, który miał słabość do dwójki sukkubów. To chyba najbardziej nasycone erotyzmem opowiadanie w tym tomie.
Piekara zaś popisał się całkiem nieźle, wysyłając grupę najemników do Piekła. Tego Piekła. Zwrot akcji jest tutaj naprawdę zaskakujący, choć osobiście oczekiwałem innego kierunku akcji. Niemniej spełnia swoją rolę. Sędzikowska też zaprezentowała całkiem fajny koncept. Mamy Anioły Stróże, mamy Łowców i tych, którzy uciekają z czeluści, aby kryć się w ciałach ludzi i za ich pomocą czynić zło. Czytało mi się to naprawdę dobrze.
Ostatnie dwa opowiadania należą do Kozaka oraz Bochińskiego. Historia Pani Magdaleny jednak mnie zbytnio nie porwała. Mamy osobę, która podróżuje w samolotach, aby pilnować porządku w powietrzu, ale jest jedno małe ale... Jakie? Trzeba to odkryć, choć opowieść mało mi podeszła. Za to końcówka jest naprawdę fajna. "Bardzo Zły" to chyba moje top w tym zbiorze (obok "W odcieniach szarości" , gdzie akcja przenosi czytelnika do współczesnej Warszawy, a konkretnie Pragi. Tu pewien policjant zleca mocno nietuzinkowej kobiecie ze specjalnymi zdolnościami, znalezienie pewnego mordercy...
Antologie bywają różne, ale ten zbiór zaskakująco trzyma poziom we wszystkich historiach, nawet jeżeli część z nich jest mniej angażująca. Z pewnością sięgnę po drugi tom. (Patrząc na średnią, mam wrażenie że ta pozycja została nieco ukrzywdzona...)
Przeglądając zbiór w bibliotece od razu rzucił mi się w oczy biust... Nie wróć, ekstrawagancka i odważna okładka. Żeby nie było. I takim sposobem pierwsza część tego projektu trafiła w moje ręce.
Lubię antologie. Kiedyś zaczytywałem się w pozycjach Pilipiuka, które nadal uważam za coś wybitnego. Wiem też jak dużą rolę odgrywa kilka pierwszych opowiadań lub wręcz pierwsze,...
2022-05-20
Pierwsza księga Malowanego człowieka mnie nie zachwyciła, na tyle na ile liczyłem po gremialnym chórze pozytywnych recenzji na temat książki. O dziwo w drugiej księdze Brett przenosi środek ciężkości gdzie indziej, na więcej akcji, szczędząc nam opisów końskich zalotów i innego chędożenia, choć jest ono tu obecne, zwłaszcza że mamy coś co rodzi traumę na całe życie, a dotyczy relacji damsko-męskich. Niemniej ta zmiana robi wiele.
Mamy tu w końcu więcej miejsca poświęconego Arlenowi, który dorósł, podobnie jak Leesha czy Rojer, a skomplikowane ścieżki ich przeznaczenia wreszcie się przetną, dając nam naprawdę dobry owoc. Co więcej, każda z trójki jest w końcu na swój sposób interesująca. Autor nadal dosyć oszczędnie przedstawia nam wykreowany świat. Wrócimy do kilku miejsca odwiedzanych w poprzedniej księdze, pozwalając na ujrzenie pewnego kontrastu. To już nie małe dzieci, a dorośli po przejściach. A łączy ich jeden cel. Walka o przetrwanie. Jeden gra na skrzypcach, druga leczy, a trzeci walczy za pomocą runów, które pokrywają już nie tylko broń. Arlen jest bronią.
Wojna z Otchłańcami nabiera rumieńców. Ludzi przestają być wreszcie karmą i łatwym łupem, który kryje się za runami, a aktywnymi bojownikami. Brett nie unika jednak kilku błędów, zwłaszcza stosując przeskoki czasowe, w wyniku których charakter głównego bohatera i jego umiejętności zmieniają się dosyć szybko. Wybiło mnie to nieco z pantałyku, ale finalnie i tak pochłonąłem cały tom z dużo większą przyjemnością niż ten poprzedni, choć nie obyło się bez pewnych przewidywalnych motywów.
Bo jest tutaj dużo więcej akcji, nie ma zbędnych dłużyzn i fabularnie nabiera to rumieńców, ale to nadal liźniecie tematu, szalenie interesującego. Nadal jest to podane bardzo prosto, ale nie prostacko, co przekłada się na naprawdę tym razem przyjemną lekturę.
Pierwsza księga Malowanego człowieka mnie nie zachwyciła, na tyle na ile liczyłem po gremialnym chórze pozytywnych recenzji na temat książki. O dziwo w drugiej księdze Brett przenosi środek ciężkości gdzie indziej, na więcej akcji, szczędząc nam opisów końskich zalotów i innego chędożenia, choć jest ono tu obecne, zwłaszcza że mamy coś co rodzi traumę na całe życie, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-18
Malowany człowiek to książka, która pojawiła się w Polsce lata temu (okolice pierwszego Assassin's Creed), wtedy kiedy jeszcze nie wkroczyłem w dorosłość, a czytałem książki dosyć masowo (rekord to około 500 pozycji na rok - w tym żadne komiksy). Zachwalanie tej pozycji przez prawie każdego recenzenta poskutkowało tym, że dzieło Bretta wylądowało na mojej liście must have. Tyle, że czekała mnie matura i studia, więc odpuściłem sobie w końcu wiele pozycji. I po latach postanowiłem to nadrobić, licząc na te cudowne objawienie... które nie nadeszło.
Malowany człowiek ma szalenie interesujący koncept. Mamy świat fantasy, taki quasi postapo, gdzie ludzie żyją w nielicznych azylach otoczonych runami, które stanowią jedyny sposób obrony przed zagrożeniem, jakie nadchodzi wraz z zapadnięciem zmroku. Wtedy to pojawiają się one. Otchłańce. Demony żywiołów. Skalne, ogniste, powietrzne, piaskowe, wodne. I czynią istną rzeź wśród ocalałych. A gdzieś tam na świat przychodzi trójka bohaterów tej powieści.
Orlen, ops znaczy się Arlen, Leesha oraz Rojer. Ten ostatni średnio mnie interesował, zwłaszcza że Brett lwią część powieści ofiaruje Arlenowi i to on jest główną postacią tej odsłony. Arlen, który uczy się na bodajże Patrona, który ma zarządzać biegle runami, ale chce w rzeczywistości zwiedzać świat być może jako Posłaniec. Leesha, która szkoli się na Zielarkę, była nie mniej interesującą postacią, zwłaszcza w akompaniamencie jej mentorki, Bruny. Najmniej miejsca autor poświęca Rojerowi, który po śmierci rodziców trafia pod skrzydła minstrela i rozpoczyna swoją muzyczną karierę i tak naprawdę byłem zły, że traci się tutaj miejsce, które można było dać pozostałej dwójce postaci.
Cieszy ten duszny klimat, kiedy na arenę wkraczają te piekielne pokraki. Co się kryje poza bramami osady? Jakież to tajemnice są kryte przed młodzieżą, tak chętną do odkrywania świata. Ten wspaniały, rozbudowany świat niczym Śródziemie u Tolkiena... wróć. Brett pod względem opisu swoje uniwersum może czyścić onuce legendzie fantasy. Jego świat jest opisany szczątkowo, a uwaga skupia się raczej na codziennych problemach małych społeczeństw, gdzie króluje głód, strach i chędożenie.
Serio. Pomysł przyrzeczeń nastolatków i zachodzenie w ciąże w praktyce od pierwszego krwawienia był dla mnie niesmaczny, czyniąc Malowanego Człowieka raczej lekturą dla młodzieży i pewnie x lat temu byłbym tym zachwycony, ale teraz oczekuje zupełnie czegoś innego od literatury fantasy. Owszem, były tu momenty świetne, nawet te obyczajowe, ale lwią część czasu to nudne gadki, o tym jak to trzeba uważać i żyć w de facto więzieniu przeplatane z chęcią bzyknięcia którejś dziewoi przez kogoś.
Oczekiwałem zupełnie czegoś innego, a nie fabułek na miarę Eragona, Zmierzchu czy innych Pamiętników Wampirów. Malowany człowiek miał być dziki, niepokojący, a jednocześnie czarujący. Na domiar złego większość postaci jest tu płytka jak kilku dniowa kałuża w lesie. Główne postacie zresztą bronią się tutaj o przysłowiowy włos. Nie czuć tutaj wagi problemów codziennego życia.
Mimo to styl autora może się podobać, bo jest prosty, tak jak i słownictwo, co akurat mi nie przeszkadza, gdyż wpłynęło to na szybkość lektury. Niemniej oczekiwałem diamentu, a dostałem taki kwarcyt. Zawsze to coś, ale w tym przypadku niestety za mało.
Malowany człowiek to książka, która pojawiła się w Polsce lata temu (okolice pierwszego Assassin's Creed), wtedy kiedy jeszcze nie wkroczyłem w dorosłość, a czytałem książki dosyć masowo (rekord to około 500 pozycji na rok - w tym żadne komiksy). Zachwalanie tej pozycji przez prawie każdego recenzenta poskutkowało tym, że dzieło Bretta wylądowało na mojej liście must have....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-16
Marjorie M. Liu to moja mistrzyni...
W dzieciństwie oglądałem wiele bajek zanim wziąłem się za anime i inne cięższe klimaty. Powracając myślami do Monstressy widzę kociołek do którego autorka wrzuca wiele składników, które ze sobą cudownie współgrają. Taki Panoramix, który zamiast grzybów i ziół wrzuca tu steampunk, horror, art deco, baśnie i azjatycki folklor, tworząc coś dla komiksu, co mogę tylko porównać z rolą Władcy Pierścienia dla rozwoju książek.
Od początku towarzyszymy niejakiej Maice Półwilk/Półwilczycy, którą poznajemy kiedy została uwięziona i ma być obiektem licytacji bogatych perwersów. W ostatniej chwili jednak na licytacji zjawiają się przedstawiciele ważnego zgrupowania religijnego. Kumeanki, bo tak nazywają się te religijne czarodziejki, to postacie łaknące mocy. A takową można zdobyć tylko ze zwłok przedstawicieli rasy Arkaników, pół zwierząt, pół ludzi, którzy stanowią pomost od dawnych starożytnych stworzeń, jakie wędrowały po tym świecie. Maika ma ten niefart, że taką istotą właśnie jest...
Pozbawiona części ręki, zostawiona na pastwę losu, odkrywa, że ma w sobie pewną istotę, którą traktować można jak bóstwo. Tylko takie, które przeraża oraz łaknie ofiar i chce przejąć władzę nad ciałem dziewczyny. W trakcie pobytu u religijnych matołków nastolatka wejdzie w posiadanie pewnej maski, a przynajmniej części tego artefaktu. Od tej pory będzie ona ścigana przez obie strony konfliktu, a towarzyszyć jej będzie urocza lisiczka oraz wygadany kocur. A to nie koniec, bo autorka dba, aby historia meandrowała w różne strony, czyniąc całość wielowarstwowym majstersztykiem. Mitologia tego świata jest przepysznie bogata w szczegóły i zachęca do zapoznania się z nią.
Mrok, jaki płynie z plansz tego wydarzenia jest niepokojący, gładko przechodzi w horror, mami i budzi niepokój. Fascynuje bujnym, żyjącym światem, który co krok zaskakuje czytelnika, serwując coraz to nowe rozwiązania. Uwodzi i oplata mocnymi nitkami zauroczenia. Sana Takeda czyni tu cuda. Jej kreska to obłęd, objawienie i mistrzostwo świata, czyniąc Monstressę jednym z najpiękniejszych serii komiksowych, jakie do tej pory widziałem, o ile nie najpiękniejszą.
Ale pod pięknem może się kryć fałsz. I jest tu kilka takich nutek, zwłaszcza... pogmatwanie. Czasami można się poczuć zagubionym w zawiłościach fabularnych, akcja może przynieść szereg pytań, na których tu jeszcze nie ma odpowiedzi. Ale to tylko świadczy o wielkości tego dzieła, które jeszcze będzie kompletne. W końcu to dopiero początek. Fantastyczny. Idealna bajka dla dorosłych, brutalna w swojej prostocie, fabularnie pozwalając nam dopiero zobaczyć czubek góry lodowej. A tam w mroku toni znajduje się znacznie więcej. Must have.
Marjorie M. Liu to moja mistrzyni...
W dzieciństwie oglądałem wiele bajek zanim wziąłem się za anime i inne cięższe klimaty. Powracając myślami do Monstressy widzę kociołek do którego autorka wrzuca wiele składników, które ze sobą cudownie współgrają. Taki Panoramix, który zamiast grzybów i ziół wrzuca tu steampunk, horror, art deco, baśnie i azjatycki folklor, tworząc coś...
2022-05-15
Kiedy jakiś tytuł rekomenduje sam Neil Gaiman, to moje serduszko ostrożnie szybciej bije, bo wszak znam już działa wspomnianego autora i są zdecydowanie me gusta.
Kolejny świetny tom, który pogłębia mitologię świata stworzonego przez Marjorie M. Liu, który rozmachem nie ustępuje przed klasykami gatunku, jak Władca Pierścieni czy Diuna.
Mamy świat, który przemierzają krwiożerczy bogowie. Świat, w którym koty szpiegują i gadają. Świat, w którym istnieją mieszanki człowieka i tzw. Pradawnych, przez co część ludzi wygląda jakby była krzyżówką z takim chociażby lisem, jeleniem czy rekinem.
To mroczna epopeja, która stale się rozwija. Maice Półwilk udało się chwilowo zbiec przed podążającym jej śladem pościgiem. Zwariowane ludzkie czarodziejki, które czerpią moc ze zwłok Arkaników i same wyglądają na opętane przez demony, ścigają bohaterkę, aby zdobyć fragment pewnej maski, która może być artefaktem decydującym o wygranej, którejś ze stron. W dodatku samo dziedzictwo młodej kobiety zaczyna być mocno ciążącym aspektem jej istnienia, co można zobaczyć w retrospekcjach.
Maika, Kippa i Ren dołączają do załogi statku, który ma zawieźć bohaterkę na wyspę, na której była jej matka i być może tam są informacje wyjaśniające czemu Maika ma w sobie demona takiego rodzaju. I być może znajdzie odpowiedzi na narastające pytania. Jaki był plan jej matki? Co się dzieje w tym świecie, bo ruch wielu graczy na tej szachownicy jest aż nader widoczny. The Blood to historia w przeddzień wojny, która ma pochłonąć setki tysięcy istnień.
Sana Takeda ponownie przechodzi siebie i daje nam dzieło sztuki, a dbałość o detale przeraża. To nadal czysty niepokój zawarty w mieszance wierzeń dalekiego wschodu, steampunku, art deco i czego jeszcze więcej? I zaskakujące jak to wszystko dobrze działo.
No dobrze, a czy są jakieś minusy? Zmiana miejsca akcji na statek niezbyt przypadła mi do gustu, a i nadal nie wiem czy lubię główną postać tego tytułu. Raczej nie. I niektóre rozwiązania są bardzo leniwe, zwłaszcza że widać je po ponownej lekturze.
Kiedy jakiś tytuł rekomenduje sam Neil Gaiman, to moje serduszko ostrożnie szybciej bije, bo wszak znam już działa wspomnianego autora i są zdecydowanie me gusta.
Kolejny świetny tom, który pogłębia mitologię świata stworzonego przez Marjorie M. Liu, który rozmachem nie ustępuje przed klasykami gatunku, jak Władca Pierścieni czy Diuna.
Mamy świat, który przemierzają...
Gdybym napisał to co serce mi teraz podpowiada, to prawdopodobnie nie dosyć, że zdjęli by mi tą opinię, jak i pewnie usunęli profil, bo pojechałbym taką wiązką przekleństw, której nie powstydziłby się osiedlowy żul, któremu właśnie rozbił się czteropak lub jakieś siarczane wino...
Piekara doi z cyklu ile może. Poniekąd ma do tego prawo, jako autor. Stworzył ciekawy świat, początkowo rozwijając jego aspekty na tyle interesująco, że sięgało się po te książki z ciekawością/przyjemnością. Aż nastąpiła kulminacja i zwrot akcji w czwartym co do kolejności tytule: Łowcy Dusz. Ludzie czekający na kontynuację jednak się srogo przejechali, bo autor postanowił pisać prequele przygód inkwizytora Mordimera Madderdina, wprowadzając jeszcze szereg innych postaci, jak Arnolda Lowefella, które nie umywają się jednak do bohatera serii.
I mimo, że Mordimer to czystej wody religijny socjopata, to da się go polubić, co jest spory wyczynem. Ale tu go nie ma, jest wspomniany bezpłciowy Arnold. Mamy tu też zbiór kilku opowiadań, które są porozrzucane na osi czasu serii w dosyć sporych odstępach. Pierwsze opowiadanie udowadnia moją tezę z drugiego zdania. Piekara doi ile wlezie. Zdziwiło mnie, że autor wydał tak szybko nowy tomik po przegadanym i nudny "Dzienniku Czasu Zarazy". Już wiem czemu.
Jakieś 40 % książki to streszczenie ruskiej trylogii tegoż autora, tyle że widziane oczyma Hildegardy, członkini Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium. Kobieta opowiada o pewnych wydarzeniach, które są żywcem wyciągnięte ze stronic wspomnianej trylogii. Postacie następnie komentują całość i poddają analizie wątki, jakie uznają za najciekawsze. W dodatku tak z de wychodzi na jaw, że matka Mordimera, Katarzyna - jest zupełnie czymś innym niż myśleliśmy do tej pory. Jakie rodzi to konsekwencje dla jej syna? Autor nie raczył na razie wytłumaczyć.
Kolejne, krótsze już opowiadania wprowadzają wątek pewnej potężnej czarodziejki, która znajduje się w klasztorze Amszilas w charakterze więźnia. Widzimy też przygotowania pod przewrót na szczycie władzy i wprowadzenie pewnej zarazy, która ma oczyścić Inkwizytorom przedpole do wykreowania nowego świata. AUTOR WRESZCIE RACZYŁ NAWIĄZAĆ DO ŁOWCY DUSZ, ale tylko liznął temat. Fajnie jak na "DOPIERO" siedemnastą książkę. Może przy trzydziestej w końcu pociągnie ten wątek dalej.
Wkurzam się, bo ja lubię postać Inkwizytora. Lubię początkowe opowiadania. Lubię nawet niektóre prequele. Nie lubię za to, że mnie jako czytelnika się nie szanuje i próbuje wcisnąć bubel, za coraz to wyższą cenę. Płomień i Krzyż to książka przegadana, gdzie więcej akcji dzieje się we wspomnianym chamskim streszczeniu niż w oryginalnej treści tu zapodanej. Tu nic się nie dzieje.
I nie zrozumcie mnie źle. Piekara umie pisać i jego książki czyta się szybko, tyle że mając za sobą całość cyklu, w tym kilka tomów w swojej biblioteczce, od jakiegoś czasu czuję się jako fan olewany. Wolałbym, aby relacja z autorem była na zasadzie i wilk syty i owca cała. Dostaję jakościową dobrą książkę, to i płacę za to. A tu tego nie ma. Wilk łoi owieczki jak może. Może się w końcu oczka owieczkom otworzą. Zwłaszcza, gdy ceny książek rosną (i się narzeka, że Polacy nie czytają książek, jak te osiągają ceny 80 ziko i wzwyż), a przy nieco mniejszej cenie można nabyć inne, lepsze pozycje z gatunku fantasy.
Zapewne jak wyjdzie kolejna część, to też ją łyknę. Tyle, że nie kupię, a pójdę do biblioteki. Nowa książka nie jest warta połowy swojej ceny, no chyba że lubicie zbierać dublety. Jeżeli miałbym ją jakościowo do czegoś porównywać, to do gry pt. The Inquisitor zresztą na podstawie omawianego cyklu. Jest takim samym żartem, jak ta książka.
Gdybym napisał to co serce mi teraz podpowiada, to prawdopodobnie nie dosyć, że zdjęli by mi tą opinię, jak i pewnie usunęli profil, bo pojechałbym taką wiązką przekleństw, której nie powstydziłby się osiedlowy żul, któremu właśnie rozbił się czteropak lub jakieś siarczane wino...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPiekara doi z cyklu ile może. Poniekąd ma do tego prawo, jako autor. Stworzył ciekawy świat,...