-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
2013-10-01
2013-12-30
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Na pytanie: „Co czytasz?” odpowiadam: „Wszystko”. A potem często dopowiadam: „Wszystko oprócz romansów”. I chociaż niezmiennie myśl o czytaniu romansów, które kojarzą mi się przede wszystkim z wielką miłością pięknej dziewczyny i księcia na białym koniu, brakiem polotu, ckliwymi historyjkami i telenowelą brazylijską wywołuje u mnie dziwny dreszcz niechęci, ciągle przyłapuję się na myśli, że literatura typowo kobieca, która wpada w moje ręce, jest literaturą naprawdę dobrą.
„Alibi na szczęście” to, można by powiedzieć, debiut idealny: z ogromnym nakładem, świetną promocją i recenzjami Danuty Stenki i Artura Żmijewskiego na okładce. A przede wszystkim debiut bardzo dobrze napisany. 650 stron ciekawej, ujmującej prozy, która wymaga, żeby czytać ją do późna w nocy i która nie dłuży się, mimo że momentów z wartką akcją jest w książce naprawdę niewiele. Czasami jest mi aż wstyd, że właśnie tą książką zaczytywałam się po północy.
Przyjaciółka Hanki, Dominka, poznaje Przemka - przystojnego, energicznego i pełnego humoru architekta. Po raz pierwszy spotyka mężczyznę, który poważnie chce się zaangażować w związek. Kiedy wspólnik Przemka, Mikołaj, odkrywa, że Hania jest kobietą, w której zakochał się podczas wakacji nad morzem, nie waha się zapalczych o jej miłość. Hania jednak przeżyła okrutną tragedię i boi się zakochać, pewna, że i tym razem los nie przygotował dla niej szczęśliwego zakończenia. Ta dość patetycznie brzmiąca love story w rzeczywistości okazuje się być urzekającą historią o pięknej miłości. Z kartek książki bije nadzieja, ciepło, wszechobecna miłość i zapach potraw pani Irenki, znajomej Hani, która jest dla niej jest aniołem, a dla mnie po prostu ‘babcią’ wszystkich w tej książce.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wytrzepała rzeczy, które mi się nie podobały. Irytowało mnie to, że bohaterowie ciągle „pytają domyślnie”, i wszystko mówią z emocjami wyrażonymi przysłówkiem. Irytowały mnie dziecinne, trochę ‘podstawówkowe’ zdrobnienia imion: Dominiki do Domi i Przemka do Przemo. Brakowało mi przedstawienia tej samej sytuacji z punktu widzenia różnych bohaterów, chociaż wtedy pewnie „Alibi na szczęście” stron miałoby ponad tysiąc.
„Alibi na szczęście” to jedna z najcieplejszych powieści, jakie udało mi się przeczytać w tym roku. A właściwie w zeszłym (jeśli tak bardzo uczepimy się kalendarza). Pierwsza powieść Ficner-Ogonowskiej zrobiła na mnie duże wrażenie i z niecierpliwością czekam, aż będę mogła zrecenzować wam kolejny tom historii Hanki i Mikołaja.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Na pytanie: „Co czytasz?” odpowiadam: „Wszystko”. A potem często dopowiadam: „Wszystko oprócz romansów”. I chociaż niezmiennie myśl o czytaniu romansów, które kojarzą mi się przede wszystkim z wielką miłością pięknej dziewczyny i księcia na białym koniu, brakiem polotu, ckliwymi historyjkami i telenowelą brazylijską wywołuje u mnie...
2013-12-27
www.klubrecenzentaksiazki.blospot.com
Moja poliglotyczna wręcz znajomość języków obcych pozwala mi na czytanie oryginale jedynie książek po angielsku. I to w dodatku książek niezbyt skomplikowanych. Niestety moje laserowe oko niezbyt dokładnie prześwietla takie pozycje i w rezultacie wylądowałam raz z pełnometrażową powieścią historyczną (gdzie nawet polskie tłumaczenia niektórych słów nic mi nie mówiły). „Anioły i demony” miały być lekką powieścią z wartką akcją i minimalną ilością opisów męczących zwoje mózgowe. Tymczasem już któryś z pierwszych rozdziałów zawierał dokładny opis anihilacji i powstawania antymaterii. Jak łatwo się domyślić, jedyną myślą, jaka mi wtedy towarzyszyła brzmiała: „Panie Brownie, niech Pan umrze”.
Właściwie nie przepadam za prozą Browna i do tej pory nie wiem, co podkusiło mnie do wypożyczenia tej książki. Mimo mojej początkowej niechęci profesor Langdon po angielsku wydawał się bardziej sympatyczny i to, że niczym James Bond z każdej opresji wychodził bez szwanku, jakoś mniej mnie irytowało.
Całość czyta się wyjątkowo gładko i szybko (w bibliotece musiałam ją przedłużać tylko trzy razy). W pewnym momencie fabuła wciągnęła mnie tak bardzo, że przestałam korzystać ze słownika, żeby nie „marnować” czasu i szybciej dowiedzieć się, co będzie dalej. Nadal jestem pod wrażeniem ilość skomplikowanych intryg, jakie Brown zawarł w fabule i galerią postaci, jakie stworzył. Wszystko jest tak sugestywne, że pomimo całej niedorzeczności i fikcyjności wszystkich wydarzeń przedstawionych w książce, historia żyje swoim życiem.
„Anioły i demony” to typowy, klasyczny przykład twórczości Browna. Krótkie rozdziały, brutalne morderstwa, wartka akcja, suspens, piękna kobieta, która pomaga Langdonowi, symbole, sekrety, tajemnice, pościgi – wszystko to w niej znajdziemy i każdy wielbiciel Dana Browna (jeśli jeszcze jakimś cudem jej nie czytał) z przyjemnością powieść tę pochłonie.
www.klubrecenzentaksiazki.blospot.com
Moja poliglotyczna wręcz znajomość języków obcych pozwala mi na czytanie oryginale jedynie książek po angielsku. I to w dodatku książek niezbyt skomplikowanych. Niestety moje laserowe oko niezbyt dokładnie prześwietla takie pozycje i w rezultacie wylądowałam raz z pełnometrażową powieścią historyczną (gdzie nawet polskie tłumaczenia...
2013-11-01
Synestezja to zdolność łączenia ze sobą różnych zmysłów i w konsekwencji postrzegania świata w inny sposób. Synestetycy widzą dźwięki i smakują kolory. Powieść Katarzyny Maicher jest zapisana właśnie takimi myślami.
Powieść czy wiersz? Niby jest zapisana prozą, ale pełno w niej niedokończonych myśli, myśli poszarpanych, niepasujących metafor. Na fabułę składają się wspomnienia, i tak jak wspomnienia jest ona złożona z różnych, zbyt często niepasujących do siebie elementów. „Persymona” to rozedrgane próby pogodzenia się z przeszłością. Krytyczna ocena, przełamana ciągłym brakiem pewności, czy subiektywne odczucia dziecka właściwie oddają rzeczywistość.
Bohaterka ukształtowana przez matkę artystkę i ojca psychiatrę. Jego całymi dniami nie ma w domu. Ona zapada się w sobie i przechodzi kryzys. W takim domu nie ma miejsca na dziecko. Postaci z „Persymony” są jakby nie do końca ukształtowane, jakbyśmy poznawali je w pewnym momencie. Śledzimy ich życie, ich decyzje, ich zachowania, ale nie możemy się cofnąć. Płyniemy z prądem, unoszeni, nieregularnie falując. Bohaterzy są bezimienni – są nikim, więc mogą być każdym.
„Persymona” to opowieść o dojrzewaniu. Przemianie dziecka w młodą dziewczynę. Przemianie dzikiej, wyrwanej schematowi, bez klucza. Historia pełna emocji, nie zawsze emocji właściwych, ale zawsze właściwie nazwanych. Dziewczyny istniejącej jakby na pograniczu rzeczywistości. Dziewczyny najlepiej czującej się w ciszy. Dziewczyny wymykającej się ciepłymi nocami do ogrodu przesyconego zapachem kwitnących owocowych drzew.
Nie wiem, czy w „Persymonie” więcej jest zdarzeń czy obrazów. Sama autorka mówi, że: „obrazy są tu równie istotne, co słowa”. Czy nie są one istotniejsze? Właśnie na obrazach opiera się cała książka. Słowa jedynie je opisują.
Czytanie „Persymony” było dla mnie dziwnością i ciekawością. Przypominało bardziej brodzenie w słowach niż poznawanie fabuły. Nie mam nic przeciwko skąpej dawce historii i dialogów, a przy tym rozbudowaniu opisów i rozmyślań. Ci, którzy bez tych dwóch elementów nie wyobrażają sobie lektury, będą rozczarowani i niezadowoleni, mimo tego, ile „Persymona” ma do zaoferowania. Mnie osobiście nie porwała, nie oceniam jej też mianem ‘wybitnej’, ale pozwoliła mi odszukać w sobie jakiś zagubiony sposób odkrywania książek.
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Synestezja to zdolność łączenia ze sobą różnych zmysłów i w konsekwencji postrzegania świata w inny sposób. Synestetycy widzą dźwięki i smakują kolory. Powieść Katarzyny Maicher jest zapisana właśnie takimi myślami.
Powieść czy wiersz? Niby jest zapisana prozą, ale pełno w niej niedokończonych myśli, myśli poszarpanych, niepasujących metafor. Na fabułę składają się...
2013-11-10
Podobno miłość nie zwraca uwagi na wiek. Nie patrzy na konwenanse. Obce są jej wszelkie normy i obyczaje. I chociaż współczesny świat nie daje nam zbyt wielu szans na odnalezienie jej w codziennym życiu, taką właśnie miłość Hilary Boyd pokazuje w swojej debiutanckiej powieści.
Miłośnicy romansów i spragnieni powieści ‘dla serca i dla ducha’ z pewnością będą „Czwartkami w parku” zachwyceni. Miłość Jeanie i Raya rozczula, można by nawet ‘rzucić się’ i powiedzieć, że ‘przywraca wiarę w prawdziwą miłość’. Ja za romansami nie przepadam (chociaż przyznaję, płakałam, czytając Sparksa – ale kto nie płakał…?), a na „Czwartki…” zwróciłam uwagę przede wszystkim dlatego, że Hilary Boyd wzięła się za pisanie z ciekawej perspektywy.
Jeanie niedługo kończy sześćdziesiąt lat. Mimo osiągnięcia szacownego wieku, Jeanie nie wyobraża sobie sprzedaży sklepu ze zdrową żywnością, który teraz prowadzi. W Londynie czuje się dobrze i ani myśli wyprowadzać się z mężem na wieś. Pewnego dnia na placu zabaw, spędzając czas ze swoją wnuczkę Ellie, spotyka Raya – dziadka Dylana. Szybko okazuje się, że Ray ma do zaoferowania dużo więcej niż tylko przyjaźń. Jeanie staje przed trudnym wyborem: romans czy ostatnie próby ratowania swojego małżeństwa?
Dwoje staruszków, których połączyły wnuki! Czyż może być coś bardziej romantycznego?
Galeria postaci, jakie odnajdujemy w „Czwartkach w parku”, jest naprawdę olbrzymia. Uwielbiam Ritę, szalenie otwartą i ciepłą przyjaciółkę Jeanie. Zastanawiam się, jakim bohaterem jest Alex, zięć głównej bohaterki (jego metamorfoza w powieści jest tak spektakularna, że aż nierealna). I myślę, że chyba chętnie spotkałabym Raya (oczywiście odmłodzonego o czterdzieści lat z hakiem).
Boyd żongluje wydarzeniami, układając dla nas bardzo interesującą fabułę. Powieść czyta się błyskawicznie, niemal tak szybko jak gotuje się zupę z paczuszki instant. Autorka miesza jednak dość niewprawnie, przez co miałam wrażenie że coś w tej powieści mi nie pasuje. ‘Czwartki w parku’ na początku urzekły mnie Jolą – Polką, która wyemigrowała z kraju i pracuje w sklepie Jeanie. Szybko jednak ta postać zaczęła mnie irytować, gdyż Boyd do jej stworzenia posłużyła się dość nieciekawym stereotypem Polaka, który nie zna języka. Jola posługuje się angielskim gorzej niż dwuletnia Ellie. Aż chce się krzyczeć: „Pani Boyd! Co też pani zrobiła?!”
www.klubrecenzentaksiazki.blogspot.com
Podobno miłość nie zwraca uwagi na wiek. Nie patrzy na konwenanse. Obce są jej wszelkie normy i obyczaje. I chociaż współczesny świat nie daje nam zbyt wielu szans na odnalezienie jej w codziennym życiu, taką właśnie miłość Hilary Boyd pokazuje w swojej debiutanckiej powieści.
Miłośnicy romansów i spragnieni powieści ‘dla serca i dla ducha’ z pewnością będą „Czwartkami w...
2013-10-16
2013-10-12
http://klubrecenzentaksiazki.blogspot.com/2013/10/73-emmanuel-carrere-nie-moje-zycie.html
Chyba już dawno nie miałam w rękach powieści, która tak dotkliwie zawładnęłaby moimi uczuciami. Najpierw się w niej zakochałam, później znienawidziłam, a na koniec obdarzyłam szacunkiem. Razem z nią się śmiałam i razem płakałam. Opowieść Carrère’a jest nadzwyczaj autentyczna.
Emmanuel Carrère tak naprawdę niczego nie ‘wziął z głowy’. Wszystko w „Nie moim życiu” wydarzyło się naprawdę. Każda osoba, która pojawia się na kartach powieści istnieje lub istniała: ma swoją metrykę w urzędzie i zdjęcia w albumach. Carrère podjął się więc zadania niezwykle trudnego – opisania osób rzeczywistych, przedstawienia ich jako bohaterów książki. [Chociaż oczywiście i tak znajdą się tacy, co to stwierdzą, że jakże to, że nie ma nic prostszego niż spisanie tego, co się już wydarzyło. Zgadzam się. Nie ma nic prostszego niż zapisanie przeszłości. I nie ma nic trudniejszego od nadania takiej historii realistycznego wyrazu.]
„Następnego dnia, przy śniadaniu, Hélène roześmiała się, naprawdę śmiała, i powiedziała: - Bawisz mnie. Jesteś jedynym facetem, jakiego znam, zdolnym myśleć, że dwoje kulawych, chorych na raka sędziów, którzy kartkują akta zadłużonych ludzi w Sądzie Rejonowym w Vienne, to złoty temat. W dodatku nie sypiają ze sobą, a na koniec ona umiera. Dobrze streściłam? Taka to historia?
Potwierdziłem: - Właśnie taka”.
„Nie moje życie” rozpoczyna się od subiektywnych wrażeń autora o tsunami, które nawiedziło Sri Lankę w 2004r., w czasie wakacji Carrère’a i jego bliskich. Tragedia, jaka dotknęła mieszkańców wyspy, nie omija rodziny autora. Zanim Carrère wyjeżdża otrzymuje pierwszą prośbę o napisani e książki i o opisanie tego, co się wydarzyło. Kolejną taką prośbę otrzymuje po śmierci siostry Hélène, jego dziewczyny. Początkowo niechętny, twierdzi, że to: ‘nie moje życie’. Ostatecznie książka powstaje dopiero po trzech latach.
Powieści nie można odmówić dociekliwości, niezwykłej empatii i prawdziwości. Najprostsze zdania zbierały łzy w kącikach moich oczu i kilkukrotnie musiałam się powstrzymywać przed wybuchnięciem płaczem w autobusie. W pewnym momencie miałam ochotę nawrzeszczeć na Carrère’a za całkowitą zmianę tonu książki i już widziałam pierwsze słowa tej recenzji: ‘chyba już dawno nie zawiodłam się tak na książce’. Okazało się jednak, że Carrère wie o pisaniu książek trochę więcej ode mnie.
Jednym słowem: polecam. ‘Znakomita’ w tym przypadku to lekkie niedopowiedzenie.
http://klubrecenzentaksiazki.blogspot.com/2013/10/73-emmanuel-carrere-nie-moje-zycie.html
Chyba już dawno nie miałam w rękach powieści, która tak dotkliwie zawładnęłaby moimi uczuciami. Najpierw się w niej zakochałam, później znienawidziłam, a na koniec obdarzyłam szacunkiem. Razem z nią się śmiałam i razem płakałam. Opowieść Carrère’a jest nadzwyczaj autentyczna....
2013-09-14
2013-09-11
2013-08-30
2013-03-06
http://www.klubrecenzentaksiazki-recenzje.blogspot.com/2013/03/61-sebastian-fitzek-pasjonat-oczu.html
http://www.klubrecenzentaksiazki-recenzje.blogspot.com/2013/03/61-sebastian-fitzek-pasjonat-oczu.html
Pokaż mimo to2013-08-23
2013-08-21
2013-08-19
2013-08-14
2013-08-12
2013-08-03
Otóż „Trochę większy poniedziałek” nie jest powieścią. To zbiór kilkudziesięciu krótkich felietonów Katarzyny Grocholi, powstałych w ciągu kilku lat – najwcześniejsze są opatrzone rokiem 1998.
Kiedy zaczynałam czytać, moja literacka osobowość została lekko urażona odkryciem, że zamiast pełnometrażowej powieści mam przed sobą formy niezwykle krótkie, bardziej lub mniej – zwykle mniej – ze sobą powiązane. Ale po kilku felietonach nie mogłam przestać zachwycać się piórem Grocholi.
„Trochę większy poniedziałek” traktuje o banalnych sprawach zupełnie niebanalnie. Grochola, czytana przeze mnie pierwszy raz w życiu, okazała się pisarką niezwykle przenikliwą i ciepłą. Jej postaci są niemal „żywe”. Każdy felieton zaskakuje trafną oceną rzeczywistości i pokazuje, że najczęściej w życiu najważniejsze są rzeczy niedostrzegalne. „Trochę większy poniedziałek” jest tak jakby dorosłą parafrazą słów Małego Księcia: „Najważniejsze jest niedostrzegalne dla oczu”.
Najlepszą recenzją dla tej książki jest ona sama. Wystarczy przeczytać pierwszy felieton, kilka zdań, malutki fragmencik, żeby przekonać się, że „Trochę większy poniedziałek” nadaje się do czytania w każdy dzień roku i przez każdego. I to niejeden raz. Już teraz zajmuje jedno z ważniejszych miejsc w mojej biblioteczce – książek do których będę często wracać.
W tytułowym opowiadaniu Grochola mówi, że postanowienia i obietnice zwykle obierają początek w poniedziałek. Od poniedziałku ćwiczę, od poniedziałku zaczynam się uczyć, od poniedziałku będę wegetarianinem. A Nowy Rok to taki ‘trochę większy poniedziałek’ – bo zwielokrotnia nasze motywacje i zwiększa postanowienia. Nowy Rok wprawdzie już dawno za nami, ale za to poniedziałek zupełnie niedaleko i może warto byłoby postanowić, że właśnie w ten poniedziałek idziemy do księgarni i kupujemy najnowszą książkę Katarzyny Grocholi.
Otóż „Trochę większy poniedziałek” nie jest powieścią. To zbiór kilkudziesięciu krótkich felietonów Katarzyny Grocholi, powstałych w ciągu kilku lat – najwcześniejsze są opatrzone rokiem 1998.
Kiedy zaczynałam czytać, moja literacka osobowość została lekko urażona odkryciem, że zamiast pełnometrażowej powieści mam przed sobą formy niezwykle krótkie, bardziej lub mniej –...
2013-07-25
Początek „Dublera” jest naprawdę ciężki do przetrawienia. „Świetny, dynamiczny styl”, o którym zapewnia obwoluta to jedynie kilka słów na okładce. Z pewnością nie można o niej powiedzieć, że: „trzyma w napięciu od pierwszego do ostatniego zdania”.
Najwięcej zdziwienia wywołuje u mnie brak oryginalnego tytułu na stronie tytułowej. Czyżby „Dubler” był oryginalnie napisany w języku polskim, chociaż nazwisko autora wyraźnie brzmi jakoś tak ‘z amerykańska’? Później znajduję nazwisko Jędrzeja Zwolaka. A więc Andrew Ross to jedynie pseudonim artystyczny.
Później zastanawia mnie tylko, czy książka przeszła przez korektę redaktorską. W „Dublerze” znajdują się błędy wszelkiej maści: od zwykłych literówek w „naa” przez dość zabawne „ataki śniegu w Stanach Zjednoczonych” i zdania, którym mimo wielkich chęci nie potrafię rozszyfrować (Podczas wielogodzinnego chodzenia po mieście zdążył nie tylko zjeść obiad, kupić parę rzeczy do ubrania i siedmiopłytową składankę z największymi przebojami Króla, ten także intensywnie myślał.) aż do mrożącego krew w żyłach i oczach wyrażenia: „dwoje pary drzwi”.
Koncept „Dublera” jest dużo lepszy od jego ‘opracowania’. Funkcjonariusz policji w niewielkim amerykańskim miasteczku Grey, Andrzej Zapolski, zostaje porwany przez Rosjan. Napastnicy grożą mu zabiciem żony i synka i żądają dokumentów typu ty-wiesz-jakich, których nie posiada. Udaje mu się wynegocjować wyjazd do Polski pod pretekstem ich dostarczenia. Zapolski zostaje wplątany w międzynarodową grę wywiadów. Stale obserwowany przez Rosjan stara się dowiedzieć, o jakie dokumenty im chodzi. Ciągle ma w głowie te same pytania: Dlaczego on? Czy jego bliscy nadal żyją? Czego dotyczą dokumenty, których chcą Rosjanie? Kto to, do cholery, Piotr Konieczny i dlaczego zwracają się do niego tym nazwiskiem?
Nawet w najśmielszych snach nie spodziewałam się, że „Dubler” może rozwinąć się w tak ciekawą powieść sensacyjną. Nic nie wskazywało na to, że autorowi czymkolwiek uda się mnie zaskoczyć (może poza innymi błędami ortograficznymi). Końcówkę dosłownie „połknęłam”, zachwycona rozwiązaniem całej zagadki. Być może całość została lekko przerysowana. Jednak fikcja to fikcja – im bardziej fantazyjna, tym łatwiej to kupić.
http://klubrecenzentaksiazki.blogspot.com/2013/07/70-andrew-ross-dubler.html
Początek „Dublera” jest naprawdę ciężki do przetrawienia. „Świetny, dynamiczny styl”, o którym zapewnia obwoluta to jedynie kilka słów na okładce. Z pewnością nie można o niej powiedzieć, że: „trzyma w napięciu od pierwszego do ostatniego zdania”.
Najwięcej zdziwienia wywołuje u mnie brak oryginalnego tytułu na stronie tytułowej. Czyżby „Dubler” był oryginalnie napisany w...
2013-07-17
2013-07-13
Biorąc do ręki „Przyjaciółkę z młodości” nie sposób nie zachwycać się piękną okładką. Nie sposób również nie zachwycać się tym jak ładnie na półce prezentują się minimalistyczne grzbiety poszczególnych zbiorów opowiadań Munro. Jednak tym, co zawsze najbardziej urzeka w tych książkach jest wnętrze.
„Przyjaciółka z młodości” to przede wszystkim opowiadania pełne retrospekcji. Aczkolwiek znajdziemy w niej opowiadania zupełnie niepasujące do tej konwencji – chociażby „Meneseteung” – próba odtworzenia życiorysu zmarłej poetki z małego miasteczka. Bohaterowie znajdują się między teraźniejszością a przeszłością. Ich wspomnienia zajmują więcej miejsca niż rzeczywista akcja. I chyba właśnie na tym polega niesamowity urok tych opowiadań.
Narracja Munro zawsze tchnie spokojem. Wszystkie krajobrazy, które opisuje są ubrane w idealne słowa. I chociaż niektórych widok taki, o: „Pola były dobrze zmeliorowane i wolne od prekambryjskiej skały osadowej” albo „ta linia jest śladem po uskoku tektonicznym i głaz musi pochodzić z tarczy kanadyjskiej” może wydawać się nieco zbyt drobiazgowy lub wręcz przerysowany, podczas czytania staje się zupełnie naturalnym językiem.
W „Przyjaciółce z młodości” autorka zaskoczyła mnie swoim niebanalnym poczuciem humoru. I chociaż rzadki, humor ten jest jednym z lepszych, jakich dane mi było doświadczyć.
„- Naprawdę? Jakże ona ma na imię? Tania.
- To nie jest takie znowu dziwne imię. A przynajmniej nie w obecnych czasach.
- Tak, wiem. Teraz wszystkie dzieci noszą obco brzmiące, cudzoziemskie imiona. (…)
- Moja wnuczka ma na imię Brittany. Słyszałam też, jak na jakąś dziewczynkę wołano Cappuccino.
- Cappuccino? Naprawdę? A może by tak dać na imię Cassoulet [ciężkie i tłuste danie, złożone głównie z fasoli i mięsa]? Fettucini [włoskie danie z makaronu typu wstążki]? Albo Alzacja-Lotaryngia? (…) A Szleswig-Holstein? To jest dopiero świetne imię!”
Ten najnowszy tom to chyba moje najprzyjemniejsze spotkanie z twórczością Munro. Tutaj proza nie jest tak ‘nachalna’ jak w dwóch poprzednich. Opowiadania płyną lekko, zadziwiają formą i treścią, zmuszają do rozmyślań i wymuszają myślenie, ale czytając „Przyjaciółkę z młodości” nie czułam się tak, jakbym dostała obuchem w głowę. A wcześniej niejednokrotnie się to zdarzało. Ten zbiór polecam więc tym, którzy będą czytać Alice Munro po raz pierwszy. A tym, którzy Munro już czytali, „Przyjaciółki z młodości” nie trzeba polecać.
Biorąc do ręki „Przyjaciółkę z młodości” nie sposób nie zachwycać się piękną okładką. Nie sposób również nie zachwycać się tym jak ładnie na półce prezentują się minimalistyczne grzbiety poszczególnych zbiorów opowiadań Munro. Jednak tym, co zawsze najbardziej urzeka w tych książkach jest wnętrze.
więcej Pokaż mimo to„Przyjaciółka z młodości” to przede wszystkim opowiadania pełne...