-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać1
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
-
Artykuły10 gorących książkowych premier tego tygodnia. Co warto przeczytać?LubimyCzytać3
-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
Biblioteczka
Ojjj! - słabe to było. Gdzie się podziała dawna Gerritsen? Przewidywalne aż do bólu, sztampowe; w konstrukcji widać wyraźne eksploatowanie, na siłę, sukcesu „Chirurga” - dodano więcej czarnych charakterów, więcej epatowania okrucieństwem i płciowością, „więcej wszystkiego w tej samej cenie”. Dialogi protagonistki, zwłaszcza wewnętrzne, tak ezgaltowane, że aż wysztucznione. Wysłuchałem bez przyjemności, choć lektor (Wojtek Chorąży) dał radę, i chyba dam sobie na razie spokój z Rizzoli&Isles.
Ojjj! - słabe to było. Gdzie się podziała dawna Gerritsen? Przewidywalne aż do bólu, sztampowe; w konstrukcji widać wyraźne eksploatowanie, na siłę, sukcesu „Chirurga” - dodano więcej czarnych charakterów, więcej epatowania okrucieństwem i płciowością, „więcej wszystkiego w tej samej cenie”. Dialogi protagonistki, zwłaszcza wewnętrzne, tak ezgaltowane, że aż wysztucznione....
więcej mniej Pokaż mimo toNo cóż - Nelson DeMille był jednym z moich ulubionych autorów powieści z pogranicza kryminału, sensacji i technothrillera, więc po „Złote Wybrzeże” sięgnąłem z pewną nieśmiałością, gdyż to miała być całkiem inna bajka. I faktycznie - zaczyna się jako powieść obyczajowa i jest całkiem dobrze, a nawet lepiej. Ciekawy moment dziejów interesującego zakątka USA, mocne obserwacje socjologiczne, frapujące postacie. A potem dochodzi wątek mafijno-prawniczy i jest wręcz wspaniale. Powieść najczęściej porównywana do znanego dzieła Francisa Scotta Fitzgeralda „Wielki Gatsby” ze wskazaniem na wyższość DeMilla. Gatsbiego już nie pamiętam, ani z książki, ani z filmu, ale „Złote Wybrzeże” polecam gorąco. Ze względu na miks gatunkowy może się spodobać chyba każdemu.
No cóż - Nelson DeMille był jednym z moich ulubionych autorów powieści z pogranicza kryminału, sensacji i technothrillera, więc po „Złote Wybrzeże” sięgnąłem z pewną nieśmiałością, gdyż to miała być całkiem inna bajka. I faktycznie - zaczyna się jako powieść obyczajowa i jest całkiem dobrze, a nawet lepiej. Ciekawy moment dziejów interesującego zakątka USA, mocne obserwacje...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Okręt” Lothar-Günthera Buchheima czy Wolfganga Petersena?
Co pewien czas któraś z telewizji przypomina film Wolfganga Petersena „Okręt ”z 1981 roku, który opowiada o losach jednej z niemieckich łodzi podwodnych działających podczas II wojny na Atlantyku i nadal budzi żywy odzew wśród widzów oraz wciąż utrzymuje wysokie noty w rankingach. Po obejrzeniu go po raz kolejny, co prawda już tylko kątem oka i siedząc przy komputerze, postanowiłem poznać jego powieściowy pierwowzór o tym samym co film tytule.
Narratorem pierwszoosobowym i protagonistą książki jest porucznik Werner, niemiecki korespondent wojenny, który zamustrował na pokład U-96, jednego z owianych wśród aliantów złą, a wśród Niemców dobrą, sławą okrętów podwodnych typu VIIc przeznaczonego do działań na Atlantyku. Dzieło o pokaźnej objętości to zapis wydarzeń podczas jednego, kilkutygodniowego rejsu bojowego. „Okręt” jest powieścią o niewątpliwych wartościach literackich, ale nie wiadomo, czy przekaz historyczny nie jest jeszcze ważniejszy, bowiem z każdej sceny tchnie niepowtarzalną autentycznością, głębią i celnością obserwacji, co zawdzięczamy faktowi, iż Lothar-Günther fikcję literacką zbudował na swych własnych wspomnieniach z przeżyć w składzie załogi właśnie takiego jak powieściowy U-boota. Może nawet nie zbudował, a odwrotnie – rzeczywiste wspomnienia ubrał w szaty fikcji literackiej; powody stają się oczywiste po przeczytaniu książki.
No i dochodzimy do kardynalnego pytania, które pojawia się zawsze przy temacie powieści, która doczekała się ekranizacji – Co lepsze? Odpowiem z pozoru idiotycznie – jako film lepszy jest film, jako powieść oczywiście książka. Tylko pozornie jest to banał, bowiem w tym wyjątkowym wypadku spore różnice między drukowanym pierwowzorem a ekranizacją są uzasadnione. Książka jest dużo bardziej realistyczna; chodzi o to, że pokazuje, iż aktywna (atak lub obrona) walka na niemieckich łodziach podwodnych, po załamaniu się fali pierwszych sukcesów podwodnej ofensywy przeciwko Wielkiej Brytanii, po usprawnieniu systemu alianckich konwojów, uzyskaniu przez aliantów przewagi w powietrzu i wprowadzeniu do walki nowych systemów broni oraz uzbrojenia obrony przeciwpodwodnej, stanowiła tylko ułamek czasu trwania rejsu bojowego. Znacznie dłużej trwało bierne unikanie wielogodzinnych ataków niszczycieli i samolotów. I to jednak było nadal małą cząstką rejsu. Prawie cały rejs to skryte przemieszczanie się trwające całymi tygodniami; nuda, nuda, nuda. A w czasie tej bezczynności wszystkie problemy wynikające z zamknięcia grupy ludzi w ciasnych pomieszczeniach izolowanych od świata zewnętrznego, od cyklu dnia i nocy, od łączności z resztą ludzkości, w napięciu, strachu i ciągłym zagrożeniu. Ten realizm nie ułatwia lektury, w której dużą część stanowi gonitwa myśli głównego bohatera tym bardziej chaotyczna, gwałtowna i mniej racjonalna, im większy strach, im dłuższa bezsenność, im większe wyczerpanie. Filmu skonstruowanego w ten sposób, a więc realistycznie oddającego rzeczywistość wojny podwodnej tego okresu, nie dałoby się oglądać. Fakt, że w filmie nad okresami biernego trwania przeważa akcja jest, mimo odejścia od realności, jedynym wyjściem. Niestety, nieuniknioną konsekwencją jest pozbawienie filmu głębi psychologicznej, która jest wielkim atutem powieści, a za tym idą i inne treści, które w filmie się nie pojawiły, bo nie mogły. Jedną z ciekawszych jest na przykład wyjaśnienie paradoksu polegającego na tym, że choć straty wśród załóg niemieckich okrętów podwodnych w tym okresie wojny zaczynały być zastraszające, chętnych do załóg U-bootów raczej nie brakowało; było wielu, którzy wybierali to, zamiast służby w innych formacjach.
Reasumując – zarówno film, jak i powieść, są warte poznania. Choć książka stawia przed odbiorcą dużo większe wyzwania, daje też w zamian dużo więcej.
Wspomnę jeszcze, że aby poznać powieść wybrałem formę audiobooka. Obecnie łatwiej jest o książkę czytaną w interpretacji Leszka Wojtaszaka, ja jednak skusiłem się na starszą wersję, której głosu użyczył Andrzej Piszczatowski i byłem w pełni usatysfakcjonowany.
* niemiecki reżyser i scenarzysta (1941-2022)
„Okręt” Lothar-Günthera Buchheima czy Wolfganga Petersena?
Co pewien czas któraś z telewizji przypomina film Wolfganga Petersena „Okręt ”z 1981 roku, który opowiada o losach jednej z niemieckich łodzi podwodnych działających podczas II wojny na Atlantyku i nadal budzi żywy odzew wśród widzów oraz wciąż utrzymuje wysokie noty w rankingach. Po obejrzeniu go po raz kolejny,...
No i nadszedł ten dzień, w którym zabrałem się za „Dawcę Przysięgi”, trzecią powieść cyklu „Archiwum Burzowego Światła” pióra amerykańskiego pisarza Brandona Sandersona specjalizującego się w fantastyce i powieściach dla młodzieży. Trochę się zgapiłem, bo pominąłem „Tancerkę krawędzi”, ale cóż. Na szczęście nie jest ona „pełnoprawnym” elementem serii; jako powieściową dygresję oznaczono ją w „Archiwum” numerem 2,5. Pierwsze dwie części cyklu, „Droga królów” i „Słowa światłości”, bardzo mi się spodobały, ale do „Dawcy” podchodziłem z dużą obawą. Dlaczego?
Jest w historii fantastyki wiele serii powieściowych i zawsze, gdy poziom pierwszej książki jest wysoki, gdy jest to powiew świeżości zachwycający oryginalnością, budzi się we mnie obawa, czy autorowi uda się stanąć na wysokości zadania przy kontynuacji. Dobrze, jeśli chociaż utrzyma poziom i dalej będzie eksploatował pierwotny pomysł, jak w genialnej, choć niedokończonej „Pieśni Lodu i Ognia” Georga R.R. Martina (oj, podpadł mi za brak zakończenia dzieła). Znacznie rzadziej zdarza się, że każda kolejna powieść jest fajerwerkiem nowych, zaskakujących pomysłów, jak w „Ekspansji” Jamesa S.A. Coreya, ale zdarza się i tak, jak w przypadku „Kronik Diuny” Franka Herberta, że pierwsza część serii jest genialna (w tym wypadku dosłownie - „Diuna” przez wielu uważana jest za najlepszą powieść SF wszech czasów), a następne sprawiają wrażenie stworzonych tylko w celu odcinania kuponów od sukcesu pierwszej. To zagrożenie spadkiem formy jest oczywiście tym większe, im bardziej nowatorskie i wystrzałowe jest otwarcie cyklu.
Sanderson w „Archiwum Burzowego Światła” zaskakuje (jak kiedyś Herbert w „Diunie”) całkiem nowymi konwencjami realiów świata przedstawionego, nie mającymi wcześniejszych odpowiedników czy wzorów w dotychczasowej literaturze, a ogrom, komplikacja, oryginalność i szczegółowość wykreowanego uniwersum przekracza to, co zaprezentowała „Pieśń Lodu i Ognia”. W tym kontekście „Dawca przysięgi” trzy razy zaskoczył mnie na tak. Tak – Sanderson utrzymał poziom, tak – znów wprowadził nowatorskie pomysły do z pozoru poznanego już przez czytelnika świata i tak – poprowadził fabułę w nieprzewidzianym kierunku.
Co się w powieści będzie działo absolutnie nie zdradzę. Ponieważ zawiera liczne odniesienia do wcześniejszych dziejów bohaterów i historii uniwersum, konieczne jest czytanie wszystkiego po kolei, a przynajmniej głównych części (pominięta przeze mnie „Tancerka krawędzi” na szczęście do nich nie należy). W fantasy nie bardzo trawię infantylną magię, wolę te wersje zbliżone do naszych rzeczywistych realiów. O dziwo „Archiwum Burzowego Światła”, choć aż kipi od magii, jest na tyle logiczne i wewnętrznie spójne, że nadal, po poznaniu „Dawcy przysięgi”, wręcz mnie zachwyca. Może zdarzają się miejsca, w których wyjaśnienia obecnych realiów i historycznych zaszłości mogłyby być nieco krótsze, ale to tylko takie marudzenie wielbiciela hard science fiction.
Może nie jest to seria dla wszystkich. Na pewno nie dla uczulonych na sam dźwięk słowa magia czy fantastyka, jednak dzieło ma w sobie wartości i głębie, które zadowolą również tych, którzy poszukują czegoś więcej niż tylko niepowtarzalnej kreatywności w kreowaniu świata i postaci go zaludniających, epickiego rozmachu, genialnych pomysłów, świetnych scen batalistycznych, tajnych spisków i żywej akcji.
Powieść poznałem w wersji audio i muszę przyznać, że Wojciech Żołądkowicz okazał się wręcz stworzony do przeczytania tej powieści i całego cyklu. Trudno sobie wyobrazić lepszą interpretację. Gorąco polecam
No i nadszedł ten dzień, w którym zabrałem się za „Dawcę Przysięgi”, trzecią powieść cyklu „Archiwum Burzowego Światła” pióra amerykańskiego pisarza Brandona Sandersona specjalizującego się w fantastyce i powieściach dla młodzieży. Trochę się zgapiłem, bo pominąłem „Tancerkę krawędzi”, ale cóż. Na szczęście nie jest ona „pełnoprawnym” elementem serii; jako powieściową...
więcej mniej Pokaż mimo to
No i nadszedł ten dzień, w którym zabrałem się za „Dawcę Przysięgi”, trzecią powieść cyklu „Archiwum Burzowego Światła” pióra amerykańskiego pisarza Brandona Sandersona specjalizującego się w fantastyce i powieściach dla młodzieży. Trochę się zgapiłem, bo pominąłem „Tancerkę krawędzi”, ale cóż. Na szczęście nie jest ona „pełnoprawnym” elementem serii; jako powieściową dygresję oznaczono ją w „Archiwum” numerem 2,5. Pierwsze dwie części cyklu, „Droga królów” i „Słowa światłości”, bardzo mi się spodobały, ale do „Dawcy” podchodziłem z dużą obawą. Dlaczego?
Jest w historii fantastyki wiele serii powieściowych i zawsze, gdy poziom pierwszej książki jest wysoki, gdy jest to powiew świeżości zachwycający oryginalnością, budzi się we mnie obawa, czy autorowi uda się stanąć na wysokości zadania przy kontynuacji. Dobrze, jeśli chociaż utrzyma poziom i dalej będzie eksploatował pierwotny pomysł, jak w genialnej, choć niedokończonej „Pieśni Lodu i Ognia” Georga R.R. Martina (oj, podpadł mi za brak zakończenia dzieła). Znacznie rzadziej zdarza się, że każda kolejna powieść jest fajerwerkiem nowych, zaskakujących pomysłów, jak w „Ekspansji” Jamesa S.A. Coreya, ale zdarza się i tak, jak w przypadku „Kronik Diuny” Franka Herberta, że pierwsza część serii jest genialna (w tym wypadku dosłownie - „Diuna” przez wielu uważana jest za najlepszą powieść SF wszech czasów), a następne sprawiają wrażenie stworzonych tylko w celu odcinania kuponów od sukcesu pierwszej. To zagrożenie spadkiem formy jest oczywiście tym większe, im bardziej nowatorskie i wystrzałowe jest otwarcie cyklu.
Sanderson w „Archiwum Burzowego Światła” zaskakuje (jak kiedyś Herbert w „Diunie”) całkiem nowymi konwencjami realiów świata przedstawionego, nie mającymi wcześniejszych odpowiedników czy wzorów w dotychczasowej literaturze, a ogrom, komplikacja, oryginalność i szczegółowość wykreowanego uniwersum przekracza to, co zaprezentowała „Pieśń Lodu i Ognia”. W tym kontekście „Dawca przysięgi” trzy razy zaskoczył mnie na tak. Tak – Sanderson utrzymał poziom, tak – znów wprowadził nowatorskie pomysły do z pozoru poznanego już przez czytelnika świata i tak – poprowadził fabułę w nieprzewidzianym kierunku.
Co się w powieści będzie działo absolutnie nie zdradzę. Ponieważ zawiera liczne odniesienia do wcześniejszych dziejów bohaterów i historii uniwersum, konieczne jest czytanie wszystkiego po kolei, a przynajmniej głównych części (pominięta przeze mnie „Tancerka krawędzi” na szczęście do nich nie należy). W fantasy nie bardzo trawię infantylną magię, wolę te wersje zbliżone do naszych rzeczywistych realiów. O dziwo „Archiwum Burzowego Światła”, choć aż kipi od magii, jest na tyle logiczne i wewnętrznie spójne, że nadal, po poznaniu „Dawcy przysięgi”, wręcz mnie zachwyca. Może zdarzają się miejsca, w których wyjaśnienia obecnych realiów i historycznych zaszłości mogłyby być nieco krótsze, ale to tylko takie marudzenie wielbiciela hard science fiction.
Może nie jest to seria dla wszystkich. Na pewno nie dla uczulonych na sam dźwięk słowa magia czy fantastyka, jednak dzieło ma w sobie wartości i głębie, które zadowolą również tych, którzy poszukują czegoś więcej niż tylko niepowtarzalnej kreatywności w kreowaniu świata i postaci go zaludniających, epickiego rozmachu, genialnych pomysłów, świetnych scen batalistycznych, tajnych spisków i żywej akcji.
Powieść poznałem w wersji audio i muszę przyznać, że Wojciech Żołądkowicz okazał się wręcz stworzony do przeczytania tej powieści i całego cyklu. Trudno sobie wyobrazić lepszą interpretację. Gorąco polecam
No i nadszedł ten dzień, w którym zabrałem się za „Dawcę Przysięgi”, trzecią powieść cyklu „Archiwum Burzowego Światła” pióra amerykańskiego pisarza Brandona Sandersona specjalizującego się w fantastyce i powieściach dla młodzieży. Trochę się zgapiłem, bo pominąłem „Tancerkę krawędzi”, ale cóż. Na szczęście nie jest ona „pełnoprawnym” elementem serii; jako powieściową...
więcej mniej Pokaż mimo toNo no no! Naprawdę wielkie pozytywne zaskoczenie! Lata 70-te w policji w Atlancie. Niesamowity klimat, dobra intryga. Prawdziwa gwiazda kryminału, thrillera i powieści detektywistycznej. Bardzo interesujący watek trudnych początków pierwszych kobiet w policji. Żal, że to nie początek cyklu, bo para protagonistek jest super!
No no no! Naprawdę wielkie pozytywne zaskoczenie! Lata 70-te w policji w Atlancie. Niesamowity klimat, dobra intryga. Prawdziwa gwiazda kryminału, thrillera i powieści detektywistycznej. Bardzo interesujący watek trudnych początków pierwszych kobiet w policji. Żal, że to nie początek cyklu, bo para protagonistek jest super!
Pokaż mimo to
Sven Hassel vel Sven Hazel vel Villy Arbing (właśc. ven Pedersen ur 1917 zm. 2012 w Barcelonie) był Duńczykiem, który w czasie drugiej wojny walczył w szeregach armii niemieckiej, a po wojnie został autorem powieści (anty)wojennych. Sięgając po pierwszą z jego książek, według autora najbardziej, bo w 90% autobiograficzną, miałem nadzieję na coś podobnego do prześwietnych wojennych pozycji wspomnieniowych takich jak Sołdat (Воспоминания о войне) - Nikolaya N. Nikulina (Никола́й Никола́евич Нику́лин) czy Przez wojenną zawieruchę (Ржевская мясорубка. Время отваги. Задача – выжить!) Borisa Gorbaczewskiego (Борис Горбачевский), tyle że pisanego z perspektywy z drugiej strony barykady.
Do lektury podszedłem tak, jak to u mnie najczęściej bywa, czyli bez researchu o autorze i jego dziele, spojrzawszy jedynie na oceny (bardzo wysokie) na goodreads.com. Z początku czytało się dobrze, choć z każdą stroną bardziej zaczynał mnie drażnić siermiężny styl tej prozy, którego nie można zwalić na tłumacza. Potem poczęły też we mnie narastać wątpliwości co do wiarygodności opowieści i samego autora. Coraz bardziej raziły mnie dialogi głównych bohaterów, które powinny być (nie wiem czemu nie są) kompletnie nieprzekonujące nawet dla czytelników i czytelniczek, którzy o realiach wojska i innych służb nie mają absolutnie żadnego pojęcia, bowiem zarówno poszczególne kwestie, jak i ich całościowy kształt nawet w najmniejszym stopniu nie korespondują z charakterami, wykształceniem, obyciem i sytuacją bohaterów. Potem było jeszcze gorzej – książka z byle jak klejonym grzbietem zaczęła sypać kartkami gęściej niż aleja kasztanowców i klonów listowiem jesienią, ale nawet to wnerwienie nie przebiło potęgującego się we mnie odczucia taniej fikcji i narastania ilości błędów merytorycznych oraz propagandowego zadęcia, a raczej przegięcia. Nie wierzę by człowiek, który pół wojny spędził pod pancerzem, nie znał podstawowego uzbrojenia przez siebie używanego ani by mógł się omylić o kilkaset procent co do liczebności jednostki. Zwykli żołnierze po zasadniczej służbie wojskowej do końca życia pamiętają sprzęt, którego używali i liczebność jednostek w których służyli. O prawdopodobieństwie takiego, a nie innego, przebiegu wydarzeń w książce opisanych nawet nie będę się wypowiadał.
Gdy miałem za sobą nieco ponad połowę lektury byłem nią ją już tak zniesmaczony, że postanowiłem sobie z tymi mitomańskimi wypocinami dać spokój. Nie twierdzę, że autor nie był żołnierzem, że nie był na froncie, ale jaką rolę naprawdę tam pełnił? Był przez hitlerowców wielokrotnie odznaczany najwyższymi odznaczeniami, awansował od szeregowego do stopnia oficerskiego – jak się ma to do deklarowanego nastawienia antyfaszystowskiego i antyhitlerowskiego, którego podobno wcale nie trzymał w tajemnicy?
Książka ma wyraźne wypaczenie ideologiczne. Widać oczernianie wręcz wojska niemieckiego i wybielanie na siłę kacapów, komunizmu i Stalina. Propagatorzy książek Hassela tłumaczą to faktem, iż pisał już po wojnie, kiedy komunizm na Zachodzie przez wielu był uważany za atrakcyjniejszy od kapitalizmu i demokracji, a Niemcy biły się w piersi za Hitlera. Czy ten argument, mający bronić pisarza, nie jest aby najwyraźniejszym dowodem przeciw jego wiarygodności, gdyż potwierdza, iż nie są to rzetelne wspomnienia, a pisanina typowo pod publiczkę i bieżące zapotrzebowania polityczne?
Jeśli chodzi o Żelazne Krzyże, których się Hassel dochrapał, to też budzą we mnie, w świetle jego wypocin, mieszane uczucia. Oczywiście, te odznaczenia mógł w wyjątkowych (bardzo wyjątkowych) sytuacjach zdobyć żołnierz o nieprawomyślnych poglądach, ale tylko za najbardziej osobiste męstwo. Taki jednak żołnierz na pewno by wiedział jakiej broni i uzbrojenia używał w czasie dokonywania swych bohaterskich czynów i nie myliłby się w najbardziej podstawowych kwestiach. Jednak żołnierz pełen narodowosocjalistycznych przekonań i popierany przez przełożonych mógł je zdobyć za zasługi innego rodzaju (oficjalnie nazywano to wybitnymi osiągnięciami na polu dowódczym). Jeśli mają rację badacze uważający Hassela za zadeklarowanego nazistę, który po wojnie się przefarbował, to tłumaczyłoby to brak u pisarza znajomości realiów prawdziwie frontowych, takich z pierwszej linii i jednoczesne posiadanie wielu odznaczeń hitlerowskich.
Nie mnie jednak oceniać samego autora. Nadmieniam tylko o powyższym, bo nie ma tego w mainstreamowych informacjach, że jego osoba i życiorys budzi poważne wątpliwości. Wracając do samej książki, jest to kompletny gniot pod każdym względem. Tragiczny styl, kompletnie nieprzekonujące pod względem psychologicznym i socjologicznym postacie, wyraźne przekłamania merytoryczne widoczne już na pierwszy rzut oka, bez głębszych badań. W dodatku wszystko do okraszone pochwałą komunizmu, oczernianiem Niemców, tak jakby prawdziwych zbrodni mało im było można zarzucić i krytykowaniem Zachodu oraz demokracji. Ponieważ na dokładkę książka jest przesycona prostacką, fałszywą krytyką wojny oraz infantylną pochwałą pacyfizmu, więc można zrozumieć, że z różnych powodów znalazła we wczesnych latach pięćdziesiątych, gdy ujrzała światło dzienne, wielu propagatorów. A potem to już poszło. Dlaczego dobra? Bo tak mówią krytycy, bo się sprzedaje, bo jest reklamowana, bo obnaża okrucieństwo wojny, itd.
Zdecydowanie i z pełnym przekonaniem odradzam. To nie tylko słaba, ale głupia i szkodliwa książka. Tym bardziej szkodliwa, że podstępna, że za nośnymi hasłami antywojennymi i antyfaszystowskimi przemyca fałszywy obraz, przekonania i pseudowiedzę.
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu, dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko https://klub-aa.blogspot.com/2022/08/sven-hassel-legion-potepiencow-ksiazka.html
Sven Hassel vel Sven Hazel vel Villy Arbing (właśc. ven Pedersen ur 1917 zm. 2012 w Barcelonie) był Duńczykiem, który w czasie drugiej wojny walczył w szeregach armii niemieckiej, a po wojnie został autorem powieści (anty)wojennych. Sięgając po pierwszą z jego książek, według autora najbardziej, bo w 90% autobiograficzną, miałem nadzieję na coś podobnego do prześwietnych...
więcej mniej Pokaż mimo to
absolutnie musisz to dzieło poznać, ale recenzja za długa, by ją tu przytaczać
zapraszam na klub-aa.blogspot.com
absolutnie musisz to dzieło poznać, ale recenzja za długa, by ją tu przytaczać
zapraszam na klub-aa.blogspot.com
W młodości durnej i chmurnej, która upłynęła pod znakiem miłości do morza, zaczytywałem się między innymi bardzo szeroko rozumianą marynistyką. Z tamtych czasów pozostały mi w pamięci wspaniałe wrażenia, jakich dostarczyła mi lektura książek Karola Olgierda Borchardta (1905-1986), kapitana żeglugi wielkiej i pisarza marynisty.
Z tą marynistyką dość trudna sprawa – co innego rozumie pod jej pojęciem szczur lądowy i inny teoretyk literatury, a co innego ktoś, kto kocha morze i przynajmniej raz żeglował bez widoczności lądu, zwłaszcza przy stanie morza w okolicach 9 B. Pierwsi są w stanie do marynistyki zaliczyć wszystko, co wspomina o morzu, dla drugich kluczowe jest oddanie nie tylko ducha i niepowtarzalnej atmosfery, ale i szczegółowych morskich realiów łącznie z technikaliami oraz zwyczajami. Stąd wielu „marynistów”, okupujących szczyty list rankingowych układanych przez krytyków literackich, nie uświadczysz na półkach w kajutach kapitanów, a w zamian znajdziesz tam nazwiska autorów docenianych przez tych, którzy wiedzą chociaż mniej więcej czym się różni na przykład moonraker od nagla. Dla tej drugiej grupy Karol Olgierd Borchardt jest autorem wręcz kultowym i zwłaszcza z nieznajomością jego najlepszej książki Znaczy Kapitan w tym środowisku lepiej się nie zdradzać. Ostatnio postanowiłem sobie przypomnieć twórczość Borchardta, ale nie poczynając od wspomnianego Znaczy Kapitana, a od Krążownika spod Somosierry, który słabiej pamiętałem.
Krążownik spod Somosierry powstał w 1963, po sukcesie debiutanckiego Znaczy Kapitan (1960), niejako na zamówienie czytelników. Część opowiadań składających się na Krążownik stanowią wspomnienia samego autora ze służby na różnych jednostkach, przede wszystkim polskich, a część to teksty cudze lub na podstawie cudzych wspomnień. Zakres czasowy i tematyczny jest szeroki i obejmuje nie tylko okres międzywojenny, ale i II wojnę światową na morzu, co w połączeniu z różnym pochodzeniem poszczególnych opowiadań siłą rzeczy powoduje, iż całość jest dużo mniej jednolita niż Znaczy Kapitan i nie sprawia już, w przeciwieństwie do debiutu, wrażenia spójnej, przemyślanej całości. Wesołe krotochwile w stylu Zagłoby sąsiadują nierzadko z tekstami o wydarzeniach wręcz tragicznych zarówno w wymiarze jednostkowym, jak narodowym i ogólnoludzkim. W dodatku, gdy dochodzi do tematów wojennych, wyraźnie zauważalna jest autocenzura Polaka, który powrócił do PRL z Zachodu – staranne omijanie wszelkich tematów zahaczających o wojnę na Wschodzie, o Stalina i komunizm, o agresji ZSRR na Polskę w 1939 nie wspominając. Wszystko to jednak dałoby się znieść, gdyż pamiętam, iż kiedyś miałem dużo czytelniczej frajdy z Krążownika, gdyby nie to, że coś mnie podkusiło na wersję audio.
Wydawnictwo QES Agency (Boże, co za nazwa!) powierzyło odczytanie książki Adamowi Szyszkowskiemu i była to w moim odczuciu totalna porażka. Technicznie tej wersji audio nie można niczego specjalnego zarzucić – jak na dzisiejsze realia naszego rynku wydawniczego oczywiście, bowiem nie obyło się bez wielu drobnych błędów, takich jak choćby złe końcówki, ale na szczęście brak ewidentnych przejęzyczeń czy niewyraźnej dykcji lub nadmiernego aktorzenia. Jednak głos tego lektora, jego intonacja i sposób interpretacji był dla mnie kompletnie niestrawny. Nigdy mi się jeszcze coś takiego nie zdarzyło, by lektor uniemożliwiał mi właściwy odbiór dzieła. Czytał tak, jakby się z dystansem odnosił do tego, co czyta, jakby chciał intonacją dać do zrozumienia, że wszystko to bujdy i durnoty. Tak bym coś opowiadał, gdybym mówieniem z przekąsem chciał dać do zrozumienia, że się całkowicie chcę odciąć od tego, co właśnie opowiadam. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to subiektywne odczucie i komuś innemu może się ten lektor podobać, ale ja raczej nie widzę go w niczym innym, niż jakaś komedia absurdu lub coś podobnego.
Nie wiem, czy zdzierżyłbym do końca, gdybym nie pamiętał, że kiedyś, w wersji drukowanej, książka mi się podobała, choć nie zachwyciła mnie aż tak, jak tyle już razy wspomniany Znaczy Kapitan. I dlatego wszystkim, którzy jeszcze nie próbowali Borchardta, zalecam zdecydowanie zacząć od tej ostatniej pozycji. Naprawdę świetna rzecz nie tylko dla miłośników morza, ale dla każdego, kto chce poznać w lekkiej formie realia morskich początków II Rzeczpospolitej. Oczywiście w wersji drukowanej – nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek odważę się na ponowne spotkanie z jakimkolwiek audiobookiem z głosem Adama Szyszkowskiego. Jeśli zaś zapragniecie kontynuować klimaty ze Znaczy Kapitana, to i Krążownik spod Somosierry pewnie Wam się spodoba. A jeśli nawet nie do końca, to na pewno znajdziecie w nim wiele informacji i ciekawostek, które tylko tam napotkałem. I to nie tylko o morzu, ale i o sprawach współżycia różnych narodowości oraz Polaków z różnych zaborów w ramach międzywojennej Polski, o II wojnie i aliantach, i tak dalej. Bardzo ciekawa lektura, więc choć niedopracowana kompozycyjnie, to jednak polecam. Tym bardziej, że jak cała twórczość pisarska tego autora, zapewniła nieśmiertelność wielu wybitnym i niezwykle oryginalnym ludziom, których nie brakowało w naszej międzywojennej morskiej historii. No, ale jak powiedziałem, i co jeszcze raz podkreślam - byle nie w tym wydaniu
powyższe wrażenia z odsłuchania audiobooka opublikowałem również na blogu klub-aa.blogspot.com dokąd zapraszam na rozmowy o książkach i nie tylko
W młodości durnej i chmurnej, która upłynęła pod znakiem miłości do morza, zaczytywałem się między innymi bardzo szeroko rozumianą marynistyką. Z tamtych czasów pozostały mi w pamięci wspaniałe wrażenia, jakich dostarczyła mi lektura książek Karola Olgierda Borchardta (1905-1986), kapitana żeglugi wielkiej i pisarza marynisty.
Z tą marynistyką dość trudna sprawa – co...
Do opisania moich wrażeń z poznanej już jakiś czas temu książki Billa Browdera Czerwony alert zbierałem się wyjątkowo długo. Nie dlatego, że mi się nie chciało, albo że nie wiedziałem, co napisać. Po prostu nadal przeżywam tę lekturę, nadal się we mnie kłębi, zwłaszcza w związku z tym, co się dzieje na Ukrainie. Nie mogę jednak odkładać tego w nieskończoność w oczekiwaniu, aż wszystkie refleksje i przemyślenia się uładzą, uleżą… Przejdźmy do książki.
Jak to zwykle czynię najczęściej, i tym razem sięgnąłem po wersję audio. Książce czytanej głosu użyczył Robert Jarociński, którego interpretacja okazała się w pełni profesjonalna i godna polecenia. Słuchać zacząłem nie tylko bez przeczytania notki na okładce, bez researchu o autorze, ale nawet nie zwracając uwagi na rozwinięcie tytułu. Może zresztą miałem rację, bo nijak ma się polskie do oryginalnego… Czerwony alert… Sensacja jakaś?
Po poznaniu całości oczywiście wszystko zweryfikowałem i mogę Wam zdradzić, że Bill Browder (właściwie William Felix Browder ur. 1964), Amerykanin a później Brytyjczyk, po zakończeniu edukacji został biznesmenem i milionerem. Pierwsza część książki, choć to rodzaj wspomnień, brzmi jak powieść sensacyjna z wątkiem ekonomicznym w stylu najlepszych dzieł Jeffreya Archera. Dynamiką i egzotyką budzi też skojarzenia ze świetną książką wspomnieniową polskiego self-made mana Marka Zmysłowskiego Goniąc czarne jednorożce. I choć ta ostatnia dotyczy Afryki, a Browder opowiada o Rosji, to jego opowieść jest nie mniej wciągająca, zaskakująca i zadziwiająca.
Warto też może wspomnieć o wątku polskim. Zanim Browder ruszył w pionierską podróż na podbój Rosji, odwiedził i nasz kraj. Niestety, jak się okazuje, dla Amerykanina czy Anglika podróż do Polski w 1990 to podróż w czasie do 1958 w realiach Zachodu. Nie tylko w sensie technologicznym czy ekonomicznym. Z Rosją oczywiście nie było inaczej.
Przy tej okazji napotykamy ciekawe spostrzeżenia na temat istnienia Polski w świadomości Amerykanów i Brytyjczyków. W umysłach Polaków kompletnie zindoktrynowanych własną propagandą panuje przekonanie, iż cały świat jest nam wdzięczny za „obalenie komuny” i zna naszą historię. Tymczasem dla Browdera, człowieka bądź co bądź wykształconego, obytego w świecie, a na pewno lepiej zorientowanego niż przeciętny Amerykanin czy Brytyjczyk, w dodatku wybierającego się właśnie do Polski, by przecierać tam pierwsze szlaki dla firmy, w której wówczas był zatrudniony (projekt restrukturyzacji Autosana), symbolem upadku komuny i zwrotnym momentem dziejów nie jest ani działalność Wałęsy, ani Solidarności czy Jana Pawła II, a upadek Muru Berlińskiego, „za którym poszła Czechosłowacja i inne kraje”. To tyle na temat naszego znaczenia w polityce światowej i jego odbicia w świadomości społecznej Anglosasów oraz o skuteczności kolejnych rządów RP w propagowaniu historii, wartości i wizerunku Polski na arenie międzynarodowej. Podobnie jest ze sprawą Katynia. Sposób, w jaki autor opisuje tę zbrodnię i historię jej ujawnienia pokazuje, że Polska w ogóle nie zdołała się przebić do świadomości Zachodu, o przełamaniu wewnętrznej propagandy w Rosji nie wspominając.
Polska była jednak tylko jednorazowym, krótkim i bez znaczenia przystankiem w karierze Browdera. Wkrótce doszedł on do wniosku, że praca dla innych nie jest zajęciem dla niego i zaczął poszukiwać własnej drogi. Okazało się, że jest nią bycie pionierem zachodniego kapitalizmu w otwierającej się właśnie na Zachód Rosji Jelcyna. Nie ograniczył się tylko do błyskawicznego pomnażania swego majątku, ale wydał również walkę legendarnej już dziś rosyjskiej korupcji i jej największym beneficjentom oraz sprawcom, czyli oligarchom. Wszystko szło dobrze, ale Browder przegapił pewien szczegół, który jak w przysłowiu okazał się kryć w sobie Diabła. Było nim objęcie władzy przez Putina.
Bill Browder, który z powodzeniem wojował z korupcją rosyjskich oligarchów nie zauważył, że od momentu, gdy Putin został największym oligarchą i mafiozem, ruskim capo di tutti capi, w dodatku wyposażonym w najwyższą władzę i osłanianym powagą urzędu prezydenta, to, co dotąd było po myśli przyszłego dyktatora, gdyż osłabiało oligarchów będących jego konkurentami w wyścigu po władzę i wpływy, zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Od momentu objęcia władzy przez cara rodem z KGB, który podporządkował sobie wszystko i ze wszystkiego czerpał zyski, z dnia na dzień stając się z biedaka najbogatszym człowiekiem na świecie, każdy atak na rosyjską korupcję i na oligarchów był atakiem na interesy Putina i jego ludzi.
Na szczęście Browder okazał się na tyle bystry, by wycofać z Rosji nie tylko siebie z rodziną i całym kapitałem swojej firmy, ale nawet pracowników, by nie stali się oni obiektami zemsty Putina. Niestety, Siergiej Magnitski (Siergiej Leonidowicz Magnitski ros. Сергей Леонидович Магнитский) rosyjski prawnik i whistleblower, który z poczucia patriotyzmu i uczciwości ujawniał nadużycia w organach skarbowych Federacji Rosyjskiej, automatycznie stał się wrogiem Putina postrzeganym jako sojusznik Browdera, gdyż wcześniej luźno z nim współpracował. Został aresztowany i osadzony pod fałszywymi zarzutami w areszcie, gdzie próbowano torturami zmusić go do fałszywych zeznań przeciwko Browderowi. Na skutek tortur i pobicia przez więziennych funkcjonariuszy zmarł w 2009 roku.
Śmierć Magnitskiego była przełomową chwilą w życiu Browdera i jest też zwrotnym momentem w całej opowieści. Autor stopniowo zmienia się z biznesmena zorientowanego przede wszystkim na sukces finansowy, w działacza społecznego walczącego o prawa człowieka, a w szczególności skoncentrowanego na oddaniu czci Magnitskiemu, ukaraniu sprawców jego zabójstwa i walce z Putinem. Okazało się, że upór jednego człowieka wspieranego przez grupę oddanych przyjaciół może dopiec nawet takim nietykalnym bandytom jak siepacze Putina oraz on sam. W 2012, dzięki staraniom Browdera i przyjaciół, brytyjska administracja zakazała wydawania wiz do Wielkiej Brytanii grupie urzędników związanych ze śmiercią Magnitskiego, zaś amerykańska Izba Reprezentantów uchwaliła tzw. ustawę Magnitskiego mającą ten sam skutek. Podobny akt Unia uchwaliła w 2020.
Opowieść Browdera czyta się jak najlepszy thriller z pogranicza polityki, prawa i gangsterki. Jednak, niestety, to nie jest fikcja. To relacja z pierwszej ręki na temat tego czym jest Rosja i kim jest Putin, jacy są oraz przekonująca analiza przyczyn obecnego stanu rzeczy. Autor nie zagłębia się w dawne dzieje, ale niewiele to zmienia, bowiem one są tylko podkładem na którym wyrosło to, co wyrosło. Podkładem wzmacniającym obecną patologię, podkładem, na którym odrodziło się Imperium Zła w jeszcze gorszym wydaniu niż to z czasów Stalina i zimnej wojny, ale jednak tylko podkładem.
Świetny, celny i rzeczowy obraz przejścia od komunizmu do kapitalizmu za Jelcyna krótko i dosadnie wyjaśnia dlaczego, nawet bez mającej ostatnio miejsce propagandy putinowskiej, większość Rosjan wcale nie widzi niczego kuszącego w wolności i demokracji, czego jak się wydaje nie może pojąć nie tylko większość szarych ludzi, ale i polityków a nawet „ekspertów” produkujących się mediach. Bardzo spostrzegawczym okazuje się też Browder w swej krótkiej analizie systemu prawa państw totalitarnych ze szczególnym uwzględnieniem Rosji.
Najbardziej pesymistyczna jest jednak końcówka książki. Sukces Browdera i jego przyjaciół – uchwalenie Ustawy Magnitskiego w USA – miał miejsce za Baraka Obamy, który był tak służalczy w stosunku do Rosji Putina, że w słowniku urzędników i mediów zaczęto stosować termin wyzerowanie w odniesieniu do wszystkich zbrodni i agresywnych działań popełnionych przez Rosję. Putin do ostatniego momentu był przekonany, że Obama nie dopuści do wejścia w życie Ustawy Magnitskiego; być może nie rozumiał, że prezydent w USA nie jest dyktatorem i nie ma żadnej władzy nad parlamentem. Tę porażkę odczuł jako osobisty afront. Jego wiarygodność tak spadła, że nawet ogłoszenie Czerwonego alertu, by ściągnąć Browdera do Rosji, nie zadziałało. Interpol, który wysługiwał się wielu dyktatorom na całym świecie, od Hitlera poczynając, Putinowi jednak odmówił wydania Browdera i po raz pierwszy w historii uczynił to nie po cichu, a w drodze publicznego oświadczenia. To, jak zareagował Putin pozwala go uznać za gorszego bandziora niż Stalin i Hitler. Po tę makabryczną historię odsyłam do lektury.
Dwa epizody z książki pozwalają szczególnie dobrze wczuć się i zrozumieć dzisiejszą Rosję, Rosjan i Putina. Pierwszy to opisane przez Browdera zdarzenie z domniemaną ofiarą wypadku drogowego, a drugi to rosyjska wersja bajki o złotej rybce. Browder w podsumowaniu używa sformułowania, iż rosyjska kultura biznesu i polityki to wierne odbicie zasad z więziennego spacerniaka. Jest to, być może nieświadome, nawiązanie do określenia rodem z zimbardowskiej psychologii społecznej – do mentalności więziennej. Putin jest bandytą, doszedł do majątku jak bandyta, morduje ludzi jak bandyta, więc nic dziwnego, że myśli jak bandyta. Herszt bandy nade wszystko ceni jedną rzecz – swój własny autorytet niezwyciężoności. To on gwarantuje mu władzę i bezpieczeństwo przed konkurentami. Dlatego właśnie, o czym Browder boleśnie się przekonał, nie kieruje się normalnie pojmowanym rachunkiem zysków i strat. Jeśli ma do wyboru decyzję, za którą stoją niewyobrażalne wręcz korzyści, ale która może w świadomości innych zostać odebrana jako ustępstwo z jego strony, a zwycięstwo jego oponenta, to wybierze każde inne rozwiązanie, choćby nawet miał ponieść straty wielokrotnie większe niż jego przeciwnik. Zwłaszcza zaś, jeśli cenę zapłaci nie osobiście on, tylko kto inny, choćby i cały naród, albo cały świat. Herszt bandy nie może sobie pozwolić na żaden spadek autorytetu, gdyż tylko autorytet oparty na strachu i micie niezwyciężoności gwarantuje mu utrzymanie się przy władzy i życiu. Politycy i „eksperci”, którzy myślą, że z Putinem się można dogadać, że można mu zawierzyć albo choćby przewidzieć, co zrobi, najwyraźniej są kompletnie oderwani od rzeczywistości. W Rosji takiej, jaką ona teraz jest, Putin nawet gdyby nagle przestał być urodzonym zbrodniarzem, nie ma innego wyjścia, jak chronić swój autorytet za wszelką cenę. Dosłownie – za wszelką cenę. Rachunek opłacalności gospodarczej, politycznej czy militarnej nie ma dla niego żadnego znaczenia. On nie może się przyznać do omyłki ani tym bardziej porażki. Takie coś grozi tym, że po władzę sięgnie kolejny chętny, a wśród bandytów emerytur się z reguły nie przewiduje. A nadzieja, że po śmierci Putina Rosja stanie się normalnym krajem, to największa bzdura, jaką słyszałem. Może na chwilę przybierze inną maskę, ale czy ktoś widział zorganizowaną bandę, mafię, która naprawdę się poprawiła sama z siebie i przeszła na stronę dobra, na uczciwą drogę?
Historia Rosji, nie tylko Rosji Putina, to historia niezliczonych zbrodni popełnionych nie tylko na innych narodach, ale nawet na własnym i kompletnej obojętności wszystkich sąsiadów, łącznie z Polską. Sprawa Magnitskiego była sprawą publiczną na całym świecie, szczególnie na Zachodzie, trafiała na pierwsze strony mediów i choć było to ujawnienie ewidentnie bandyckiego postępowania ludzie ściskali się z Putinem i najchętniej robiliby to nadal. Podobnie zresztą było z mordowaniem przeciwników Putina nie tylko w Rosji, ale nawet na Zachodzie. Podobnie z Ustawą Heroda, którą Putin przeforsował w Dumie nie mogąc się zemścić na Browderze za Ustawy Magnitskiego. Wszystko to pokazuje jak głęboko w tyłek wleźli Putinowi nie tylko Niemcy i Francuzi, co Polacy chętnie im wytykają, ale również sami Polacy, którzy w przeciwieństwie do narodów Europy Zachodniej powinni mieć inny poziom czujności jeśli chodzi o sprawy Imperium Zła. Przecież wojna Browdera wyciągnęła rosyjskie zbrodnie na pierwsze strony gazet całego świata, ale w Polsce na ten temat do mediów main streamu nie przedostawało się nic. Zresztą podobnie bywało i wcześniej - Polska usilnie starała się nie widzieć i nie słyszeć, gdy Stalin skazał na śmierć głodową 10 milionów Ukraińców.
Historia Magnitskiego ma w książce wymiar biblijny, a dla mnie może nawet większy, bo to nie Bóg ani nawet heros, a zwykły szary człowiek, który tylko w imię prawdy zmierzył się ze śmiercią i niewyobrażalnym cierpieniem, i to nie przez kilka godzin jak Jezus i inni męczennicy, ale całymi miesiącami, w dodatku mogąc w każdej chwili położyć kres temu cierpieniu i ocalić życie, ale świadomie odmawiając dzień po dniu zgody na poświadczenie nieprawdy. Książka wzrusza do łez, budzi wściekłość, wywołuje całą burzę uczuć i refleksji, również w nawiązaniu do kardynalnych problemów moralnych i filozoficznych. Jeśli miałbym wskazać jedną pozycję, która najlepiej pozwoli zrozumieć Rosję Putina, to z całą pewnością jest nią Czerwony alert. W dodatku jest ona całkowicie zbieżna z innymi opracowaniami pokazującymi Putina jako bandytę i zbrodniarza, a także, co niestety najbardziej podnosi jej wiarygodność, ze wszystkim, co się wydarzyło od daty ukazania się jej w druku, czyli od 2014.
Niezależnie od poglądów i sympatii politycznych, Czerwony alert do to pozycja absolutnie must read dla każdego, kto odróżnia dobro od zła, kto odróżnia demokrację od dyktatury, kto odróżnia Człowieka od kacapa, kto chce wiedzieć jakim „człowiekiem” jest Putin i jakim państwem jest Rosja. A także dla tych, którzy mają wątpliwości i chcieliby zrozumieć, co się tak naprawdę dzieje. Może nawet przede wszystkim dla nich. Szkoda tylko, że chyba większość naszych elit, sądząc z ich czynów i zachowań, niczego nie czyta i niczego nie wie, a ich horyzont myślowy ogranicza się do najbliższych wyborów i dorwania się do władzy dla osobistych jedynie korzyści.
pełna wersja tekstu wraz z linkami na blogu klub-aa.blogspot.com
Do opisania moich wrażeń z poznanej już jakiś czas temu książki Billa Browdera Czerwony alert zbierałem się wyjątkowo długo. Nie dlatego, że mi się nie chciało, albo że nie wiedziałem, co napisać. Po prostu nadal przeżywam tę lekturę, nadal się we mnie kłębi, zwłaszcza w związku z tym, co się dzieje na Ukrainie. Nie mogę jednak odkładać tego w nieskończoność w oczekiwaniu,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po lekturze wspomnieniowej książki Pięć lat kacetu pióra barda Czerniakowa, czyli Stanisława Grzesiuka, która choć nie zachwyciła mnie formą, to uwiodła niepowtarzalnie interesującą zawartością, autentyzmem i subiektywną szczerością przeciwstawiającą się powszechnie lansowanej, wygładzonej wersji historii serwowanej przez mainstream, po prostu musiałem sięgnąć po kolejne wspomnienia tego nieżyjącego już niestety autora (1918-1963), czyli po Boso, ale w ostrogach.
Boso, ale w ostrogach, będące zapisem życiowych przypadków autora głównie z lat międzywojennych i okupacyjnych do czasu aresztowania oraz osadzenia w obozie koncentracyjnym, ujrzały światło dzienne w roku 1961, a więc po wspomnieniach obozowych Pięć lat kacetu, które opublikowane zostały wcześniej, bo w roku 1958 i były debiutem literackim Grzesiuka, znanego już jako pieśniarza kultywującego przedwojenny folklor warszawskiego półświatka.
Styl pisarstwa Grzesiuka, w porównaniu do debiutu, nie poprawił się ani trochę pod względem formalnym, ale na szczęście zachował ową szczególną lekkość, prostotę, jasność oraz humor i specyficznego rodzaju dystans do rzeczywistości oraz siebie samego, pokrewne chyba właśnie i gatunkowi muzycznemu, w którym autor się specjalizował, i środowisku, w którym dorastał, czyli przedwojennego robotniczego Czerniakowa. O ile walorów formalnych sztuki literackiej próżno się w tej książce doszukiwać, to warstwa poznawcza, historyczna, obyczajowa i socjologiczna, jest dla dzisiejszego odbiorcy genialna i bezcenna. W dodatku pełna akcji młodość Grzesiuka i prosty styl sprawiają, iż poza głębszymi odczuciami oraz refleksjami, które muszą się w uważnym i niezaślepionym odbiorcy wzbudzić, rzecz całą połyka się niczym świetną powieść przygodowo-awanturniczą.
Jak przebiegało dzieciństwo i młodość Grzesiuka na przedwojennym Czerniakowie, tego oczywiście nie będę przybliżał. Podzielę się jednak niektórymi moimi refleksjami wywołanymi przez tę lekturę.
Oczywiście pierwsza sprawa to kodeks honorowy, w tym wypadku ferajny z Czerniakowa. Narzeka się w propagandzie i „nowej historii” na demoralizowanie społeczeństwa przez władzę w czasie PRL, ale tu widać, już w latach trzydziestych, klasyczną moralność więzienną, jaka z wielką siłą opanowała biedniejszą część populacji, która jednak stanowiła większość narodu, i dla której lokalne kodeksy honorowe były ważniejsze nawet niż zasady świętej spowiedzi. To, że moralność dołów nie była akceptowana przez moralność elit nie zmienia paradoksu, że doły w praktyce były zdecydowanie wierne swej moralności w przeciwieństwie do tych „lepszych”, u których z reguły czyny nie szły za pięknymi słówkami.
Zadziwiające porównanie moralności środowiska marginesu społecznego, z którego Grzesiuk się niewątpliwie wywodził, z faktyczną moralnością środowisk, które od zawsze uważały się i nadal uważają za wartościowsze moralnie od innych, szczególnie klas wyższych i inteligencji afiszujących się ze swoim patriotyzmem oraz katolicyzmem, każe postawić trudne pytania o legitymizację elit do narzucania innym swej hierarchii zasad i o to, czy nie jest ona, jak to mówili komuniści, tylko propagandą mającą na celu „ogłupić masy pracujące”.
Im więcej się czyta rzetelnych wspomnień ludzi z tamtego okresu, zwłaszcza pisanych przez ludzi spoza warstw najbogatszych i oderwanej od życia wyższej klasy średniej oraz inteligencji ślepej na realia życia większości narodu, tym bardziej zauważa się, że świadoma podwójna polska rzeczywistość wcale nie jest wynalazkiem PRL, bo miała się dobrze już przed wojną.
Szczególnie te pytania i kontrast między postulatami takimi jak Bóg, Honor i Ojczyzna (swoją drogą już sama kolejność daje do myślenia), a ich realizacją w rzeczywistości, nabierają ostrości w momencie upadku Polski w 1939. We wspomnieniach Grzesiuka widzimy jak człowiek, jakbyśmy to dzisiaj określili, jednak należący do patologii i marginesu społecznego, odczuwał przemożną niechęć do jakiejkolwiek pracy, która mogłaby choćby pośrednio wspierać okupanta, gdy tymczasem „zdrowa moralnie” część narodu, której bohaterscy przedstawiciele golili głowy prostytutkom świadczącym usługi dla Niemców, nie widziała niczego zdrożnego nie tylko w pracy dla Niemców, czy wręcz w niemieckich fabrykach, przedsiębiorstwach i urzędach, ale nawet w składaniu przysięgi na wierność Hitlerowi, co uczynili nie tylko granatowi policjanci, których Grzesiuk za to nienawidził, ale i (zresztą za zgodą rządu w Londynie) wszyscy urzędnicy państwowi oraz samorządowi, o czym Grzesiuk mógł nie wiedzieć. Tak naprawdę dla mnie to pozwolenie nie może nikogo usprawiedliwiać - chyba każdy wie co to przysięga i albo ktoś jest uczciwy oraz honorowy, albo jest krzywoprzysięzcą. Nie słyszałem, by jakikolwiek rząd miał prawo określać co jest moralne, a co nie i miał moc odpuszczania grzechów. Poza tym stawia to w wątpliwość niezależność umysłową całego narodu, który sam nie potrafi ocenić co dobre, a co złe, i podobnie jak w najbardziej upodlonych społeczeństwach, takich jak komunistyczne rosyjskie i faszystowskie niemieckie, na rozkaz rządu jest w stanie w jednej chwili zaprzeć się (w czynach oczywiście, bo nie w mowie) tego, w co wierzy i współpracować z okupantem oraz składać mu przysięgi na wierność. Oczywiście ta skala odejścia od pryncypiów była u nas nieporównanie mniejsza niż u Niemców czy Rosjan, ale jednak mechanizm ten sam i warto się nad tym zastanowić, jak byśmy się zachowali na miejscu tamtych społeczeństw, pod taką jak u nich presją stosowaną przez tak długi czas.
Ostatnio dużo się mówiło o odbrązowianiu naszych bohaterów z 39 i lat okupacji, a nawet o odbrązowianiu całego społeczeństwa, ale jak widać wszystko to było od dawna wiadome, tylko chyba polscy czytelnicy, choć dziwią się autocenzurze Rosjan, sami też mają ją we krwi i czytają „ze zrozumieniem”. Książka Grzesiuka przecież nie będąca żadną nowością wyraźnie potwierdza to, co jest skrzętnie przemilczane przez oficjalną wersję historii, a mianowicie fakt, iż upadek Stolicy w 1939 był jednym pasmem kradzieży i rabunków dokonywanych bynajmniej nie przez Niemców, a przynajmniej nie przede wszystkim przez nich.
Jeśli już jesteśmy przy wątku 1939 to perełką jest cytat - powiedzenie chodzące po Czerniakowie po klęsce wrześniowej - silni (w gębie), zwarci (w chlaniu), gotowi (do ucieczki za granicę). Tego akurat dotąd nie znałem. Jak uważacie – czy wiele się tutaj zmieniło? Obyśmy za jakiś czas nie musieli się przekonać.
Wracając do apaszowskiego kodeksu honorowego Czerniakowa i innych podobnych dzielnic, to takie same kodeksy istniały nie tylko w półświatku i Warszawie, ale chyba w całej Polsce. Na przykład na Śląsku i w Zagłębiu jeszcze długo po wojnie w zakątkach, w których obcy mógł i w dzień zdrowo oberwać, nawet po nocy mógł chodzić swobodnie jeśli znał zwyczaje i wiedział, że par nie zaczepiano; wystarczyło chodzić z dziewczyną. Żeby było ciekawie, to te kodeksy, tę faktyczną, a nie deklarowaną moralność, zniszczyła nie agresywna i opresyjna komuna pierwszych lat powojennych, a luz i początki kapitalizmu za Gierka. Przynajmniej tak te procesy ułożyły się na osi czasu.
Dla mnie jednym z bardziej przejmujących momentów wspomnień Grzesiuka jest okres, gdy on - Warszawiak, pochodzący z biedoty i marginesu społecznego, ale jednak Warszawiak, opisuje warunki życia ludności na prowincji i na wsi, zwłaszcza ukraińskiej. W momencie spotkania z tymi biedakami i poznania realiów ich życia przepełniał go wstyd i niemal płakał, a i dziś czytelnikowi łezka się w oku kręci.
Kolejna perełka to fragment, gdy autor mimochodem przypomina prawdziwe dzieje i pochodzenie dzisiejszych bambrów spod Grójca, którzy obecnie próbują się wywodzić od Bóg wie kogo, a w rzeczywistości on określa te okolice jako złodziejską wieś, która w całości żyła z tego, co w nocy skradziono z pańskiego.
Takich ciekawostek, z których każdy wybierze dla siebie coś interesującego, jest w tych wspomnieniach sporo. Są one subiektywne, bez pozorów nawet silenia się na obiektywność, ale tym bardziej są pełne autentyzmu, prawdziwe i godne uważnego poznania. Co najciekawsze, można odnaleźć wiele potwierdzeń z pozoru dyskusyjnych obserwacji i wniosków Grzesiuka na przykład w fascynujących wspomnieniach Ferdynanda Goetela Czasy wojny. Jest to szczególnie warte podkreślenia, gdyż przecież ci dwaj autorzy prezentowali kompletnie przeciwne zapatrywania polityczne, poziom wykształcenia, obycia i perspektywy, z której patrzyli na ówczesne wydarzenia, ale jak widać łączyła ich empatia i uczciwość.
Możemy potraktować Boso, ale w ostrogach jako balladę apaszowską, w której mamy i kradzieże, napady, bójki, a nawet strzelaniny oraz ucieczki przed policją i wielką nieszczęśliwą miłość do femme fatale, albo jako źródło wiedzy o tamtych ludziach i czasach. Połączenie tych dwóch sposobów interpretacji dało dzieło dla mnie fascynujące niemal tak, jak Pięć lat kacetu. Lektor też stanął na wysokości i jedynie wydawnictwo, jak w przypadku absolutnej większości wydanych w Polsce książek czytanych i wydawnictw, które się tym zajmują, kompletnie się nie przyłożyło, ograniczając się jedynie do przeczytania tekstu wydania drukowanego bez przeredagowania przypisów stosownie do specyfiki tego medium. Mnie brak wyjaśnienia wyrażeń gwarowych nie przeszkadzał, ale na pewno dla wielu słuchaczy będzie to dużym problem. Chyba słusznie się domyślam, że nie każdy wie co to choćby szpadryna.
Pomijając tę drobną niedogodność, książkę gorąco polecam, również w poznanej przeze mnie wersji audio, choć wydaje mi się, że znajomość z pisarstwem Grzesiuka lepiej zacząć od Pięciu lat kacetu. Niechronologicznie, jeśli patrzymy na przedstawiane wydarzenia, ale ta ostatnia ma jednak większy ciężar gatunkowy.
powyższe wrażenia z lektury opublikowałem również na blogu klub-aa.blogspot.com
Po lekturze wspomnieniowej książki Pięć lat kacetu pióra barda Czerniakowa, czyli Stanisława Grzesiuka, która choć nie zachwyciła mnie formą, to uwiodła niepowtarzalnie interesującą zawartością, autentyzmem i subiektywną szczerością przeciwstawiającą się powszechnie lansowanej, wygładzonej wersji historii serwowanej przez mainstream, po prostu musiałem sięgnąć po kolejne...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z książką Jürgena Thorwalda (ur. jako Heinz Bongartz w 1915 zm. w 2006) niemieckiego pisarza, dziennikarza i historyka, szczególnie znanego z książek opisujących historię medycyny i II wojny światowej, wiązałem wielkie nadzieje. Tytuł już wielokrotnie obijał mi się o uszy; zawsze w połączeniu z zachwytami, ochami i achami. Pracy nadano formę zbeletryzowanej opowieści opartej na wspomnieniach H. St. Hartmanna, fikcyjnej postaci przedstawianej jako dziadek autora i koncentruje się ona na przełomowych odkryciach, które w połowie XIX wieku zapoczątkowały rewolucję w chirurgii i całej medycynie. Spośród licznych wydań, również audio, wybrałem książkę czytaną przez Grzegorza Przybyła.
Może zacznę od tego, co mnie bardzo, bardzo mocno rozczarowało. Dzieło, szczególnie na początku, ale jest to wyczuwalne do samego końca, jest nieco, a właściwie mocno, przeideologizowane, naiwnie adorujące założenie, że chirurgia zaczyna się od przeprowadzenia pierwszej operacji pod narkozą (połowa XIX wieku), gdy w rzeczywistości, wbrew twierdzeniom zawartym w tym opracowaniu, już dużo wcześniej dokonywano poważnych operacji zakończonych sukcesem, że wspomnę choćby o trepanacjach czaszki w przedkolumbijskiej Ameryce Południowej, czy powszechnej w czasach rzymskich medycynie wojskowej specjalizującej się z sukcesami w leczeniu ran ciętych, nawet brzucha, a to przecież też chyba jest chirurgia.
Drugi, jeszcze poważniejszy mankament dzieła, przynajmniej w tym przekładzie i wydaniu, to beznadziejny, żałosny wręcz poziom stylistyczny. Aż rażą proste, że nie powiem prostackie, niedoróbki. Wspomnę choćby niezliczoną ilość powtórzone w krótkim czasie słowo „bezskuteczny”, tak jakby nie istniały liczne synonimy. To tylko jeden z wielu przykładów żenującej wręcz formy. Nie lepsza jest praca wydawnictwa na innych polach – wyraźnie widać, iż wszystko było na odwal się. Nawet trudniejsze terminy pozbawione są wyjaśnienia, a jestem przekonany, że większość z odbiorców nie wie na przykład co to anewryzm czy absces lub karbunkuł. Taka konwencja podania trudnego tekstu bez objaśnienia, zwłaszcza w przypadku audiobooka, woła o pomstę do nieba, no bo jak słuchać tego ze zrozumieniem.
Od razu muszę jednak się przyznać – mimo tragicznej formy od lektury nie mogłem się oderwać! Choć w historii postępu naukowo-technicznego mniej więcej się orientuję, to diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach, a w tym wypadku mają one znaczenie powalające i sprawiają, że nie tylko dla mnie, ale nawet dla odbiorcy kompletnie nie zainteresowanego historią medycyny, czy nawet historią w ogóle, będzie to fascynująca lektura.
Niby wiemy, że bez znieczulenia boli, a ze znieczuleniem mniej albo wcale, że pod narkozą fajniej, ale nawet nie zdajemy sobie sprawy jak wyglądały nie tylko operacje, ale i same choroby oraz śmierć i ich powszechność przed XIX wieczną rewolucją. Wielką zaletą dzieła Thorwalda są obrazowe, plastyczne, przerażające opisy operacji bez narkozy i znieczulenia pozwalające wręcz poczuć jak wyglądały, nie tak dawne przecież w skali historycznej, realia. Dają też one do myślenia na temat odważnego znoszenia tortur i innych rzeczy zwykle zarezerwowanych w naszej świadomości dla herosów, świętych i bogów. Pokazują, że zwykły człowiek, jeśli ma odpowiednią motywację, jest w stanie znieść wszystko i nie jest mu do tego potrzebny ani żaden bóg, ani żadna inna ideologia. Gdy z jednej strony stoi stuprocentowo pewna śmierć w męczarniach lub spowodowane odrażającym kalectwem życie poza nawiasem społeczeństwa, a z drugiej największa nawet tortura, ale nie mogąca trwać wiecznie i dająca szanse na taki czy inny, ale szybki koniec, to chętnych do zniesienia każdego cierpienia nie będzie brakowało. Zwłaszcza w czasach, gdy ludzie byli przyzwyczajeni do bólu, cierpienia i podłej śmierci. Jak to odległe od naszych realiów, gdy byle uczucie bólu a nawet lekkiego dyskomfortu, powoduje rozpacz, łykanie tabletek i stres nie do zniesienia... Stulecie chirurgów to świetna riposta i otrzeźwienie dla każdego, kto wierzy w dawne dobre czasy. Jak ja się cieszę, że nie żyję w tych „dobrych czasach”.
Dla mnie równie ciekawe, jak historia rewolucji w chirurgii, było śledzenie zjawisk społecznych, socjologicznych i obyczajowych, które uwypuklała. Ta książka jak żadna inna rozwiewa złudzenia na temat zasadności istnienia takiego terminu jak elity w odniesieniu do jakiejkolwiek większej grupy ludzi, w tym do środowiska lekarskiego. Opowieść o początku stulecia chirurgów, które nastąpiło po XIX-wiecznych odkryciach, to korowód przykładów na ociężałość umysłową całego, poza wyjątkami, środowiska lekarskiego, nie wyłączając jego sław i autorytetów, a może przede wszystkim z nimi na czele.
Historia chirurgii po tej lekturze jawi się jako historia trudnych do zwalczenia przesądów, dogmatów o niemożności, zacofania oraz oporu środowiska medycznego wobec wszelkich nowych odkryć i teorii, zwłaszcza tych rozsądniejszych i przyszłościowych, przypominająca aż za bardzo opór Kościoła wobec postępu nauki.
Opowieść Thorwalda pokazuje, że te elity, za które uważają się wszyscy wykonawcy zawodów medycznych i okołomedycznych, tak naprawdę pełne są ludzi głupich, małostkowych i prędzej chyba wśród prostych Kowalskich znajdzie się umysł otwarty i uczciwego człowieka, niż w tym środowisku, a ci nieliczni, którzy pchają do przodu wózek postępu, muszą się borykać z oporem kolegów po fachu jak w mało której dziedzinie. Jak stwierdza sam autor, kariera w wiodących ośrodkach medycznych jest grą na klawiaturze intryg i targów o stanowiska.
Gdy poznajemy historię początków anestezjologii, to widzimy, iż większość postaci ze środowiska medycznego w niej występujących to są po prostu kanalie, pazerni ludzie zdolni do każdego kłamstwa, do wszelkiej podłości, w ogóle nie myślący o dobrze pacjenta i zorientowani tylko na własną karierę i kasę. W dodatku gotowi zniszczyć każdego, kto im próbuje w realizacji tych celów przeszkodzić.
Początki aseptyki i antyseptyki jeszcze bardziej niż początki anestezjologii pokazują, że środowiska medyczne uznawane przez samych siebie i większość populacji za bystrzejsze niż inni, wcale takie nie są, a można nawet powiedzieć, że wyższy poziom wykształcenia równoważą swego rodzaju tępotą, oporem na nowe, kłócące się ze starym. Oporem wręcz oślim, bez weryfikowania i dociekania która z teorii jest prawidłowa. W dodatku nie jest też lepsze moralnie nawet niż gangsterzy czy alfonsi, tylko że w środowisku medycznym zamiast bejsboli, noży i pistoletów, używa się kłamstwa, judzenia, oczerniania, wyśmiewania i kultywowania stereotypów.
Jeśli zastanawiamy się, skąd brała się niechęć autorytetów medycznych wobec wszelkiego postępu, zwłaszcza rzeczywistych odkryć, bo głupoty przyjmowały się dużo łatwiej, sprzeciw pokrewny oporowi Kościoła wobec rozwoju nauki, to nasuwa się przypuszczenie, że miała tu coś na rzeczy inteligencja obu tych elit. Wbrew pozorom, te środowiska i autorytety nie były bardziej inteligentne niż na przykład szewcy czy chłopi, a po prostu bardziej wykształcone; wyuczyły się formułek i prawd, które już inni uformowali przed nimi i potem powtarzali je bezmyślnie nie zastanawiając się w ogóle nad tym, czy są prawdziwe, czy nie, ignorując wszelkie niezgodności praktyki i logiki z teorią. Jeśli przy tym wykazywali się jakimiś uzdolnieniami w wykonywanym zawodzie, to nic nie stało na przeszkodzie, by ich autorytet stawał się niepodważalnym. A właśnie w tej dziedzinie autorytety są znacznie częściej szkodliwe niż pożyteczne, bowiem hipotezy umotywowane w rzeczywistości i oparte na prawdzie bronią się same, nawet bez podbudowy teoretycznej, choćby przez eksperyment i doświadczenie, gdy tymczasem fałszywe, szkodliwe dogmaty, mogą funkcjonować tylko dzięki wsparciu autorytetów. Jak jednak widać ze Stulecia chirurgów, większość populacji jest niewolnikami stereotypów, objawionych prawd i innych rzeczy od których nie potrafi się uwolnić nawet, gdy ewidentnie kłócą się z doświadczeniem i dopiero inne autorytety - outsiderzy muszą wskazać im drogę, gdyż większość sama we własnym rozumie nie potrafi dokonać konfrontacji doświadczenia z teorią i logiką, nawet jeśli wszystko leży w ich zasięgu, nie mówiąc o przyznaniu się do błędu.
Jak wspomniałem, kłody rozwojowi postępu chirurgii w XIX wieku pospołu rzucały środowiska medyczne i Kościół, który z całą energią przeciwdziałał wprowadzeniu narkozy i kolejnych przełomowych technik medycznych. Choć to nie średniowiecze, jak zwykle pokazał się jako ostoja ciemnoty, zacofania i wstecznictwa. Trzeba przyznać, że prekursorzy nowych prądów w medycynie mieli dużo gorzej niż matematycy, astronomowie czy inni adepci nauk ścisłych. Ci ostatni musieli walczyć tylko z Kościołem, a chirurdzy mieli ze swoimi kolegami po fachu jeszcze więcej problemów niż z klerem i wierzącymi radykałami. To też kolejny przyczynek do zastanowienia się nad różnicą między realiami środowiska nauk medycznych i ścisłych.
Tych, którzy chcą się pocieszyć, że teraz medycy prezentują wyższy status moralny i fachowość muszę zmartwić. Gdy obserwuję moją przychodnię, w której z dwóch lekarzy o tej samej specjalności biorących te same pieniądze jeden ma tylu pacjentów, że się do niego nie można dopchać, a do drugiego trafiają tylko desperaci i gapy, to mam wrażenie, że niewiele się zmieniło i tak jak kiedyś – warto się poświęcić i dobrze poszukać, aby wybrać lekarza, któremu naprawdę warto powierzyć swe zdrowie i życie. Są bowiem medycy godni największego zaufania i podziwu dla ich wiedzy, pracy i podejścia, ale niestety nie tak łatwo na nich trafić. Wspominałem już kiedyś różnicę w wystroju ścian w gabinecie lekarskim i w warsztacie szewskim. U szewca na ścianie zawsze wisiał dyplom mistrzowski potwierdzający fachowość i umiejętności. U żadnego lekarza, wśród setek „dyplomów” za uczestnictwo w szkoleniach wiszących na ścianach, jeszcze takiego czegoś nie widziałem. Ani razu nie zobaczyłem dyplomu ukończenia studiów. Dlaczego? A kto z Was położyłby się pod nóż komuś, kto na dyplomie ma dostateczny?
To, że mechanizmy, które się ujawniły w trakcie chirurgicznego przełomu w XIX wieku, nadal działają w środowisku medycznym, tylko teraz jeszcze większą rolę wśród innych patologicznych czynników odgrywa bezwstydna pazerność, można prześledzić w fenomenalnym opracowaniu Sama Quinonesa Dreamland. Opiatowa epidemia w USA, którego lekturę gorąco polecam.
Na koniec perełka, której się nie podziewałem. Nawet nie wiedziałem, że rękawiczki chirurgiczne są najbardziej romantycznym wynalazkiem w historii medycyny. Jeśli chcecie się dowiedzieć dlaczego – chwyćcie za Stulecie chirurgów. Choć na wrażenia literackie nie ma co liczyć, to naprawdę warto poznać tę wyjątkową pozycję. Książka otwiera oczy jak mało która – warstwa poznawcza jest fascynująca. Zdecydowanie polecam bez względu na preferencje czytelnicze i zainteresowania.
wrażenia z lektury opublikowałem również na blogu klub-aa.blogspot.com
Z książką Jürgena Thorwalda (ur. jako Heinz Bongartz w 1915 zm. w 2006) niemieckiego pisarza, dziennikarza i historyka, szczególnie znanego z książek opisujących historię medycyny i II wojny światowej, wiązałem wielkie nadzieje. Tytuł już wielokrotnie obijał mi się o uszy; zawsze w połączeniu z zachwytami, ochami i achami. Pracy nadano formę zbeletryzowanej opowieści...
więcej mniej Pokaż mimo to
Rachel Abbott jest współczesną brytyjską pisarką specjalizującą się w kryminalnych thrillerach psychologicznych znaną z tego, iż do miana autorki bestsellerów doszła drogą self-publishingu. Pamiętając bardzo pozytywne wrażenia z lektury dwóch pierwszych części jej serii powieściowej z brytyjskim policjantem Tomem Douglasem w roli głównej postanowiłem sięgnąć po trzecią zatytułowaną Śpij spokojnie. Jak ostatnio to czynię najczęściej, wybrałem wersję audio.
Dwa lata temu Olivia Brookes powiadomiła policję o zaginięciu męża i dzieci. Była przerażona i zgłoszenie potraktowano bardzo serio. Na szczęście mąż z dziećmi się odnalazł i wyjaśnił, iż zabrał pociechy na wycieczkę, o której zresztą wcześniej żonie mówił, lecz ta, nie będąc w najlepszej kondycji psychicznej, musiała o tym zapomnieć. Teraz nasz protagonista musi się ponownie zająć problemami tej samej rodziny, lecz w związku ze zgłoszeniem będącym lustrzanym odbiciem poprzedniej sprawy. Tym razem zniknęła wraz z dziećmi Olivia. Od pierwszych chwil widać, że sprawa jest dziwna i prawdopodobnie poważna, a jej rozwikłanie, nim przerodzi się w tragedię, nie będzie łatwe. W grę może wchodzić zdrowie i życie trójki dzieci oraz ich matki.
Powieść zaczyna się naprawdę rewelacyjnie, wyrywając wręcz czytelnika z bieżącej rzeczywistości i przenosząc do świata przedstawionego, w atmosferę zagadki, tajemnicy i zagrożenia. Świetny, świetny, niemożliwy początek przypominający klimatem powieści Lisy Gardner, ale chyba jeszcze bardziej drażniący jakieś tam zakamarki w mózgu. Powoduje jakiś niezdefiniowany dysonans poznawczy tak charakterystyczny dla arcydzieł impresjonistów. Rachel Abbott już na wstępie podrzuca swemu protagoniście i jego policyjnemu zespołowi całe mnóstwo tropów, których znaczenia i wagi nikt jednak nie jest w stanie nawet w przybliżeniu ocenić.
Choć niby nic się nie dzieje, nie ma nie tylko trupa, ale nawet potwierdzenia zaistnienia przestępstwa, Abbot buduje napięcie od samego początku i systematycznie je podkręca. Choć nie ma jednoznacznych wskazówek, że rzeczywiście coś się stało, historia od pierwszych chwil jest fascynująca; mozaika kłamstw, w których muszą rozeznać się detektywi, jest skomponowana mistrzowsko. Brytyjska pisarka nie zniża się do tanich chwytów zwykle spotykanych w powieściach detektywistycznych, takich jak ukrywanie przed czytelnikiem kluczowych faktów lub tworzenie sytuacji, które może rozwiązać tylko genialny umysł głównego bohatera. Wszystko, co jest wiadome powieściowym detektywom, wyłożone zostaje jak kawa na ławę, tylko że, tak jak w rzeczywistym świecie często bywa, nic z tego nie wynika. Kolejne ustalenia i dowody zamiast rozjaśniać sprawę, jeszcze zaciemniają obraz. Pod względem intensywności z jaką powieść wciąga czytelnika w rolę protagonisty oraz zmusza do odczuwania jego problemów i dylematów, pod względem łatwości, z jaką odrywa od tu i teraz by przenieść nas w tam i wtedy, jest to jedna z najlepszych powieści, z jaką miałem do czynienia. A trzeba tu zaznaczyć, że ciągle myślę o wojnie na Ukrainie; fakt, że potrafiłem od niej się oderwać za każdym razem, gdy sięgałem po tę powieść, jest najlepszą chyba rekomendacją książki. Niestety, w samej końcówce, gdy już wiemy w ogólnych zarysach kto jest kim i o co idzie gra, napięcie siada. Inna sprawa, że wpływ na to może mieć sposób interpretacji wersji audio, ale o tym później.
Ludzie uzależnieni od etykietek, szufladkowania i kategoryzowania, będą mieli z tym dziełem mały problem, gdyż Śpij spokojnie plasuje się gdzieś pomiędzy kryminałem, powieścią detektywistyczną i thrillerem psychologicznym. Jak przystało na to ostatnie, postacie pojawiające się, zwłaszcza na głównym planie, są odmalowane z głębią, spójnie i przekonująco. Bardzo realistycznie udało się brytyjskiej pisarce oddać znaną z życia przeciętność i tuzinkowość zmieniającą się przy głębszym poznaniu w oryginalność i indywidualizm. Warstwa psychologiczna nie ogranicza się do wiwisekcji poszczególnych postaci, ale przechodzi w interesujące przedstawienie różnych zagadnień socjologicznych. Bardzo ciekawe i warte uwagi są na przykład spostrzeżenia na temat różnic między romansem a udanym związkiem i małżeństwem. Oooo! – udało się to autorce krótko, węzłowato oraz konkretnie i może być lepsze niż wielogodzinne chrzanienie na terapii małżeńskiej. Zdarzają się i elementy humoru, które okraszają poważną tematykę.
Jeśli ktoś ci próbuje ukraść żonę, najlepszą zemstą jest mu na to pozwolić.
Śpij spokojnie pokazuje, że manipulanci, osoby, które dążą do totalnej dominacji nad innymi, często wykorzystują lenistwo umysłowe przyszłych ofiar, które chętnie godzą się na przejęcie ich obowiązków i rozwiązywanie ich problemów przez kogo innego oraz ich tchórzostwo, strach przed zmierzeniem się z życiem, zwłaszcza w trudnych momentach takich jak pogrzeby, choroby, rozwody. To w wersji jednostkowej ten sam mechanizm, w którym grupy społeczne oddają swoją wolność przywódcom religijnym i politycznym w zamian za złudne poczucie bezpieczeństwa i przynależności oraz zwolnienie z ciężaru, jakim jest dla większości samodzielne dokonywanie wyborów i branie za nie odpowiedzialności.
Poza tym jest to jednak przede wszystkim rewelacyjna pozycja dla miłośników zagadek kryminalnych bez tak modnej teraz makabry, zboczeń i innych podobnych atrakcji, dla poszukujących specyficznej powieściowej atmosfery i klimatów typowych dla Wysp Brytyjskich.
Jak już wcześniej wspomniałem, pod koniec powieść słabnie, mimo że akcja przyspiesza. Nie wiem, może w wersji drukowanej jest to mniej widoczne, ale formacie audio nakłada się na to specyfika tego akurat wydania. Wydawca postanowił podzielić narrację pomiędzy dwóch lektorów. Rozdziały przypisane do Toma Douglasa powierzył Filipowi Kosiorowi, który przyjął formułę książki czytanej i jego interpretacja jest jak zwykle wzorowa. Niestety, rozdziały przypisane do Olivii Brookes oddał we władanie Annie Dereszowskiej, która postanowiła, zwłaszcza pod koniec, zagwiazdorzyć, a wyszło z tego aktorzenie. Są momenty, że aż żal tego słuchać. Te krzyki, nieprzekonujące płacze, cudaczne jęki, wzdychania, westchnienia i szepty!... Czytanie powieści najwyraźniej się jej pomyliło z kolejnym serialem klasy B, w których się specjalizuje, i przy których lepiej, żeby pozostała. Gdyby Złote Maliny przydzielano w kategorii audiobooków, miałaby nagrodę jak w banku. Aż żałowałem, że tym razem nie wybrałem wersji drukowanej.
Poza tym wielkim błędem w obsadzie wydawnictwo, jak na dzisiejsze polskie warunki, sprawiło się znakomicie. Nic nie zgrzytało. No, poza jednym razem, ale za to jakim – kolejny humor zeszytów.
Nie kradł niczego, co nie należało do niego – nawet w wersji audio tego typu błędy nie dają się przeoczyć i psują całość. W dodatku sugerują, że lektorzy czytają bez zrozumienia. Taki błąd tłumaczenia powinien być poprawiony najpóźniej na etapie nagrywania ścieżki dźwiękowej. Chyba, że wszyscy w studio mają podstawowe braki w znajomości języka polskiego albo po prostu wszyscy mają to gdzieś.
Tym razem wersji audio nie polecam, za to jestem przekonany, że książka drukowana zadowoli nie tylko miłośników gatunku. Sam już zasadzam się na kolejną część cyklu o Tomie Douglasie.
recenzja pierwotnie opublikowana na moim blogu:
https://klub-aa.blogspot.com/2022/03/spij-spokojnie-rachel-abbott-jeki-i.html
Rachel Abbott jest współczesną brytyjską pisarką specjalizującą się w kryminalnych thrillerach psychologicznych znaną z tego, iż do miana autorki bestsellerów doszła drogą self-publishingu. Pamiętając bardzo pozytywne wrażenia z lektury dwóch pierwszych części jej serii powieściowej z brytyjskim policjantem Tomem Douglasem w roli głównej postanowiłem sięgnąć po trzecią...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wydawałoby się, iż w kraju i w narodzie, który tak ucierpiał w wyniku spisku III Rzeszy i ZSRR, który tak się obnosi z pamięcią o tych cierpieniach, powinno być szczególnie promowane wszystko, co obnaża mechanizmy prowadzące do tego, że Rosja była i jest taka, jaka jest, co odkrywa zbrodnie i co pozwala nie zapomnieć o zagrożeniu wciąż wiszącym nad wschodem Europy. Nie zawsze się tak jednak dzieje i dlatego postanowiłem sięgnąć po Sołdata Nikolaja Nikulina, by przekonać się, czy jest o tej książce cicho, gdyż jest słaba, czy też jest ona podobnie jak The Soviet Story (2008) kolejnym paradoksem polegającym na tym, iż choć powinna być promowana ze wszystkich sił, sprawia wrażenie na siłę zapomnianej, co nieodparcie nasuwa myśli o teoriach spiskowych na temat infiltracji Polski przez służby wielkiego sąsiada. Wybrałem wersję audio przygotowaną we współpracy z Ośrodkiem KARTA...
Nikolaj N. Nikulin (Nikolaj Nikolaevič Nikulin, oryg. Никола́й Никола́евич Нику́лин ) 1923 - 2009 musiał być zaiste niezwykłym człowiekiem. Ten radziecki i rosyjski historyk sztuki, profesor, pamiętnikarz, członek korespondent Rosyjskiej Akademii Sztuk, czołowy badacz i członek Rady Naukowej Ermitażu, specjalista w dziedzinie malarstwa renesansu północnego, autor wielu publikacji zawodowych, powszechnie znany jest jednak… jako autor książki Wspomnienia o wojnie teraz wydanej w Polsce pod tytułem Sołdat.
Wchodzącemu w dorosłość Nikulinowi nie było dane ganiać za dziewczynami, czym od wieków zajmowali się osiemnastolatkowie na całym świecie, nawet w Rosji Stalina. Miał pecha, trafił w zły moment dziejów i jako młodzieniec poszedł, podobnie jak cały niemal naród, na wojnę z Niemcami. Wylądował na najgorszym być może odcinku frontu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Jako zwykły żołnierz pierwszoliniowy, jako nieliczny z milionów, przeszedł cały szlak bojowy rosyjskiej armii od od walk w otaczających oblężony Leningrad bagnach do zdobycia Berlina. Wielokrotnie odznaczany, w tym Orderem Czerwonej Gwiazdy, Medalem za odwagę i Medalem za obronę Leningradu, czterokrotnie ranny, po każdej rekonwalescencji odsyłany był z powrotem na front. W tajemnicy spisywał na bieżąco niektóre swoje przeżycia pewien, że nie dożyje końca wojny. Dopiero w 1975 zredagował wspomnienia w formie jednego opracowania. Z wiadomych względów, które stają się oczywiste dla każdego, kto książkę przeczytał, długo wstrzymywał się z jej opublikowaniem, co nastąpiło w roku 2007. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co to było dla Rosji i Rosjan. Czegoś takiego w naszej historii nie było. On nie odbrązowił Stalina, Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Armii Czerwonej, jej bohaterów i odznaczeń, oraz całego ZSRR. On to wszystko, co było podstawą świadomości społecznej Rosji i Rosjan, wywrócił na lewą stronę i rzucił w błoto. Nie wskazywał na błędy i wypaczenia, ale na zło będące główną cechą ustroju, państwa i narodu. Zastanawiam się, czy ktoś, kto by Polsce i Polakom zrobił coś takiego, mógłby pozostać w kraju. A on został i to też daje do myślenia…
Kiedy tylko zacząłem słuchać świetnego wstępu od razu zrozumiałem, że to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Choć Nikulin ostateczną formę nadał wspomnieniom dopiero w połowie lat siedemdziesiątych, to uczynił rzecz niezwykłą, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Autor, człowiek wykształcony i mający już za sobą liczne publikacje naukowe, na pewno byłby w stanie pisać językiem bogatym, wyszlifowanym, albo chociaż poprawniejszym, ale wielką zaletą Sołdata jest, iż nie tylko nie tylko nie wygładził stylu ani nie stworzył przemyślnej kompozycji, ale potrafił się cofnąć perspektywą do czasu opisywanych wydarzeń przywracając poza samymi wydarzeniami również ograniczoną percepcję i perspektywę jaką ma przemęczony człowiek, wystraszony i zgłodniały. Pierwszy raz spotkałem w literaturze tak ukazaną zależność, że im bardziej na polu walki widzenie staje się szerokie (oczy dookoła głowy), tym myślenie staje się bardziej tunelowe. Zachowana prostota języka i skrótowość formułowania myśli, która się zawsze rodzi w takiej sytuacji, niezwykle podnosi autentyczność tego dzieła. Przed przystąpieniem do lektury nie wiedziałem o autorze niemal niczego, a w szczególności tego, iż po wojnie był naukowcem oraz krytykiem sztuki, i tak zostało do końca lektury. Niewielu na jego miejscu zdołało by się powstrzymać; cofnąć się w czasie i przy pisaniu stać się na powrót tym, kim się było kiedyś – no po prostu super.
Ostatnio pojawiło się kilku autorów, zarówno wspomnień, reportaży, jak i fikcji literackiej oraz opracowań naukowych, którzy pokazali iż wojna, zwłaszcza na froncie wschodnim, to nie żadna piękna opowieść o bohaterstwie, o walce za kraj, o patriotyzmie, ale coś być może gorszego niż obozy zagłady. Słuchając co to znaczyło być rosyjskim szeregowcem w bagnach pod Leningradem od razu przypomniałem sobie książkę Ржевская мясорубка Gorbaczewskiego. Ale o ile ten ostatni autor wzbogaca swe wspomnienia o wiedzę powojenną, o szerszy kontekst, wyjaśniając na przykład, czego brakuje u Nikulina, polityczne przyczyny, które doprowadziły do zezwierzęcenia, któremu zwłaszcza na terenie Niemiec uległa Рабоче-Kрестьянская Красная Aрмия, to pierwszy z nich szuka przyczyn „od dołu”. Te dwie perspektywy się uzupełniają, lecz w efekcie Nikulin zdecydowanie przewyższa Gorbaczewskiego, a w dodatku zachowując siermiężność opowieści bije innych autorów na głowę subiektywnym autentyzmem. Zwłaszcza obraz walk na przedpolach Leningradu zrobił na mnie takie wrażenie, iż to miejsce wydało mi się zdecydowanie bardziej przerażające niż obozy koncentracyjne.
Wiarygodność Sołdata podnosi również skromność autora, który wielokrotnie podkreśla, iż to, że przeżył, zawdzięcza jedynie wojennemu szczęściu nieudacznika i pomocy dobrych ludzi. Tę skromność widać na przykład, gdy wspomina jak strącił swój pierwszy samolot, ale od razu zaznacza, że nie sam, bo cała okolica do niego strzelała z czego mogła, wobec czego nie sposób ustalić, kto naprawdę trafił, a każdy, kto twierdzi, że akurat on, to kłamca. Dodaje, że nawet gdy w innych przypadkach naprawdę wiadomo było kto jest szczęśliwcem, który upolował faszystowskiego lotnika, to i tak sukces szedł na konto obrony plot żeby ci, którzy byli z tego rozliczani, mieli lepsze statystki.
Jeśli jesteśmy przy uczciwości i odwadze… Już samo napisanie i wydanie tych wspomnień wymagało wielkiej motywacji. Jest w książce jednak jedna rzecz, o której autor wspomina niejako na marginesie, ale ma ona dla mnie znaczenie kardynalne w ocenie jego charakteru. W czasie II wojny przed wstąpieniem do Partii trzeba było przejść okres kandydacki. Tymczasem Nikolaj Nikolaevič nie tylko o legitymację partyjną nie zabiegał, ale gdy w uznaniu zasług wojennych otrzymał ją bez okresu kandydackiego i bez proszenia o nią, to dar WKP(b) odrzucił. Chyba tylko wspomnianemu wojennemu szczęściu zawdzięczał, że nie postawiono go za to pod ścianą.
Ten epizod jest fenomenalnym przyczynkiem do oceny tych wszystkich Polaków, którzy za PRL wstąpili do PZPR, a teraz udowadniają, że inaczej nie było można. Można było! Można… Może nie miałoby się lodówki, lepszego mieszkania albo awansu, ale można było! No, ale to tylko taka dygresja i wracajmy do tematu.
Piekła frontu wschodniego z opisów Nikulina nie będę tu przybliżał. Koszmar! To trzeba usłyszeć albo przeczytać samemu.
Tragedia wojny, pomijając ofiary wśród cywilów, kojarzy nam się z zabitymi i rannymi, ale Nikulin podkreśla od samego początku, że wbrew powszechnym stereotypom ofiary wojny wśród żołnierzy to poza zabitymi nie tylko ci bez rąk, bez nóg, ale praktycznie wszyscy szeregowi żołnierze z pierwszej linii, którzy przetrwali wojnę i stali się neurastenikami, alkoholikami, chorymi na depresję i tak dalej. Wszyscy, którzy przetrwali są ofiarami… Wszyscy, którzy przetrwali w szeregu na pierwszej linii, bo ci wyżej i dalej… No i się zaczyna…
Nikulin jeszcze dosadniej niż nawet Gorbaczewski ujawnia obraz totalnej degrengolady w ruskiej armii, która wcale nie minęła z przejęciem przez Armię Czerwoną inicjatywy na froncie wschodnim. Autor wyraźnie podkreśla to, co zawsze mnie uderza, że na jednego żołnierza niemieckiego zabitego w walce przypadało wielu zabitych przeciwników, czego nie da się wytłumaczyć sprzętem ani dowodzeniem, lecz jedynie głupotą przeciwników III Rzeszy, głównie Rosjan, których jedyną taktyką było pchanie kolejnych mas ludzkich, często bezbronnych, wprost w ogień z tym przeświadczeniem, że może któryś w końcu zabije Niemca, a jak nie, to poprzez wymuszone zużycie amunicji, sprzętu i niemieckiego „materiału ludzkiego” w końcu da jakieś zwycięstwo. Podkreśla kontrast pomiędzy armią radziecką a armiami klasycznymi, głównie niemiecką, który swój finalny efekt ukazuje do dziś w odznaczeniach za walkę. Hitlerowcy, jak wszystkie „porządne” armie mieli odznaczenia podzielone na te za walkę bezpośrednią i te, które można było dostać „za zasługi”, przy czym tak naprawdę powodem do dumy i zazdrości były tylko te pierwsze, a Rosjanie nie tylko mogli dostać wszystkie odznaczenia nie widziawszy nigdy frontu na oczy, ale nawet, w praktyce, mogli je sobie sami nadawać, jeśli tylko stali odpowiednio wysoko w łańcuchu pokarmowym.
Nikulin jest chyba pierwszym pisarzem, który tak wyraźnie akcentuje główne zło wojny. Nie są nim ani nieprzeliczone miliony ofiar wojskowych i cywilnych, nie są nim potworne zniszczenia w majątku i kulturze. Jest nim wybicie najlepszych, najuczciwszych, najodważniejszych, najmłodszych. Wielokrotnie podkreśla negatywny dobór poprzez wojnę – przeżywali, zarówno w armii jak i w cywilu, głównie kombinatorzy, złodzieje, tchórze, lizusi, oszuści, politycy i inne kreatury. Oni przeżywali, oni się rozmnażali i następne pokolenia są z ich krwi, a nie z krwi obrońców i bohaterów. Utraconych genów i moralnego kręgosłupa nie da się, w przeciwieństwie do majątku i populacji, odbudować. Trawestując biblijne powiedzenie, że cisi odziedziczą Ziemię, można powiedzieć, iż to źli, tchórzliwi i nikczemni ją posiądą. Bo oni właśnie się tą krwią bohaterów napaśli. I dotyczy to każdej wojny i każdego narodu, każdego kraju, choć Rosji w szczególności. I, mam wrażenie, Polski też...
Nikulin głośno krytykuje organizacje kombatanckie podkreślając, co jest zbieżne z wrażeniami innych podobnych weteranów, że zwłaszcza z frontu wschodniego i szczególnie ze strony rosyjskiej praktycznie nie ma wojennych weteranów spośród szeregowych żołnierzy pierwszoliniowych. Kombatanci w zdecydowanej większości to gaciowi i inni pracownicy służb oraz oficerowie tyłowi, i to oni z reguły piszą „wspomnienia wojenne”. Szkoda tylko, że nie wspomniał o wykończeniu w ZSRR milionów wojennych inwalidów po wojnie, no ale mógł o tym nie wiedzieć, albo nie chciał już nadto mieszać do wspomnień wojennych tych tragedii i zbrodni powojennych.
Ciekawym zabiegiem jest wzbogacenie własnych opowieści o relacje spotkanego po wojnie żołnierza niemieckiego, który walczył na tym samym odcinku co autor, tylko po przeciwnej stronie. W książce nawet znawcy tematu znajdą drobiazgi, które ich zainteresują, jak na przykład wyjaśnienie paradoksu – czemu znienawidzony przez Rosjan Reichstag nie został zburzony w trakcie walk, tak jak niemal całe centrum hitlerowskiej stlicy? Albo ciekawostek takich jak to, dlaczego zalegający na ulicach miast puch z pierzyn jest nieodłącznym elementem wspomnień świadków momentów wyzwalania przez Armię Czerwoną kolejnych krajów spod okupacji niemieckiej.
Bardzo ciekawe, świadczące o ostrości obserwacji i głębokości refleksji jest spostrzeżenie, iż choć dla wielu narodów Rosjanie byli nie tylko wyzwolicielami, ale i nowymi okupantami, to jednak w pewnym sensie cały czas sami dla siebie nimi byli. Książka Nikulina pozwala głębiej wczuć się w „rosyjską duszę”, ale nie tę białą, tylko tę czerwoną, którą w dużym stopniu Rosja Putina odziedziczyła po ZSRR. Sołdat, choć napisany prostym językiem oraz celowo ubogi, z licznymi powtórzeniami pewnych kwestii i problemów, jest niezwykle wartościowy nie tylko w odniesieniu do wojny i historii Rosji, lecz i naszej. I nie tylko historii. I jest mocnym przypomnieniem o moralności, którą można próbować zachować w każdych okolicznościach, albo odrzucić dla byle korzyści….
Na koniec szczególik, przy którym aż się uśmiechnąłem. Nikulin jest pierwszym znanym mi autorem, który przeżył i opisał swe osobiste doświadczenia w bojowym użyciu działa zwanego „Żegnaj ojczyzno!” To taka „kropka nad i” dla tych, którzy wiedzą o co chodzi, mówiąca ile ten człowiek przeszedł. Przeszedł, przeżył i… zajął się historią oraz sztuką. A potem znów zaryzykował i wydał wspomnienia. Jestem pełen podziwu.
Nie wiem, czy jest w stanie tę książkę docenić ktoś, kto dotąd niewiele czytał, niewiele przeżył. Mam wielką nadzieję, że tak. Bo to jedna z tych książek, które mogłyby ulepszyć świat. Mogłyby, gdyby ludzie czytali…
Polecam gorąco jak nigdy.
recenzja ukazała się na moim blogu:
https://klub-aa.blogspot.com/2022/02/sodat-nikolaj-n-nikulin-o-tym-czym-jest.html
Wydawałoby się, iż w kraju i w narodzie, który tak ucierpiał w wyniku spisku III Rzeszy i ZSRR, który tak się obnosi z pamięcią o tych cierpieniach, powinno być szczególnie promowane wszystko, co obnaża mechanizmy prowadzące do tego, że Rosja była i jest taka, jaka jest, co odkrywa zbrodnie i co pozwala nie zapomnieć o zagrożeniu wciąż wiszącym nad wschodem Europy. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Stanisława Grzesiuka (1918 – 1963) postrzegałem do niedawna głównie jako pieśniarza - niezapomnianego barda Czerniakowa. Do jego twórczości pisarskiej jakoś nie mogłem się zabrać. W końcu postanowiłem wziąć byka za rogi i sięgnąłem, pełen po równi obaw co nadziei, po Pięć lat kacetu – wspomnieniową opowieść Grzesiuka z czasów wojennych, a szczególnie z okresu uwięzienia w Dachau i później w Mauthausen-Gusen (najpierw w „starym” Mauthausen, następnie w „Gusen I”), gdzie doczekał wyzwolenia.
Rozpoczynając lekturę, jeśli tak można powiedzieć o słuchaniu audiobooka, kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Temat trudny do udźwignięcia z różnych powodów, a Grzesiuk jakoś mi się nie kojarzył z literaturą wysokich lotów, ani z tytanem myśli.
Pierwsze rozdziały niemal mnie zniechęciły i wzbudziły poważne wątpliwości co do obiektywnej wiarygodności autora, które nie opuściły mnie już do samego końca. Poznawszy jednak dzieło w całości jestem przekonany, iż Grzesiuk był szczery i prawdziwy w sprawach swych przeżyć oraz poglądów, a jedynie całkiem niepotrzebnie tu i ówdzie podkoloryzował rzeczywistość, co uważnemu odbiorcy nasuwa tylko niepotrzebne wątpliwości. W sumie zapamiętałem trzy sceny wyraźnie podejrzane, iż zrodziły się z fantazji autora, a ostatnia z nich – opis topienia więźniów, prawie na pewno jest kompletną fikcją. Nie znaczy to oczywiście, że takie rzeczy nie miały miejsca, ani nawet, że Grzesiuk nie był ich świadkiem. Może po prostu nie chciał lub nie mógł się przyglądać dokładnie, a we wspomnieniach, świadomie lub nie, uzupełnił szczegóły tym, co podpowiedziała mu wyobraźnia. Inna sprawa, że mechanizmy nieświadomego tworzenia i uzupełniania wspomnień to fascynujący temat, jeden z ciekawszych aspektów pracy ludzkiego mózgu.
Jak wspomniałem, poza tym miejscowym podkoloryzowaniem, całość wygląda absolutnie wiarygodnie, spójnie i przekonująco. Choć styl opowieści jest prosty i ubogi, to narracja prowadzona w sposób pokrewny poniekąd balladom z półświatka międzywojennej Warszawy sprawia, iż trudny, przerażający i depresyjny temat udało się ująć Grzesiukowi w formę wciągającą, interesującą i nawet miejscami zabawną, co pozwala odbiorcy, mimo drastycznych szczegółów, zachować komfort psychiczny raczej niespotykany w literaturze obozowej.
Warszawski humor, który bardzo często aż skrzy w tej opowieści, nie jest sztuczną manierą, ale wynika z postawy jaką autor przyjął wobec rzeczywistości. Postawy, która w połączeniu z końskim zdrowiem, młodością i wielkim szczęściem, pozwoliła mu przetrwać jako jednemu z nielicznych w obozie przez całą wojnę.
Paradoksalnie więc, mimo formalnie ubogiego warsztatu pisarskiego, Grzesiuk pozostawił nam dzieło na swój sposób doskonałe – wymuszające najpoważniejsze z poważnych przemyślenia i jednocześnie pozwalające, pomimo makabrycznej tematyki, w na prawdziwą ucztę czytelniczą.
Pięć lat kacetu, jak każde naprawdę znaczące dzieło, nie tylko niesie wiedzę i zmienia obraz świata, ale przewartościowuje, przez co zmienia odbiorcę. Chyba wszyscy Polacy, od najmłodszych lat bombardowani aż do zobojętnienia narodową martyrologią, mają w umyśle stereotyp wojny, hitlerowca i obozu koncentracyjnego. Tymczasem Grzesiuk rozprawia się z tym jednym śmiałym cięciem. Wspominając swoje męczarnie w Dachau i Mauthausen-Gusen pokazuje nam, że mówiąc o obozach koncentracyjnych zapominamy o tym, jak bardzo różniły się między sobą stopniem opresyjności, co nie zawsze zależało tylko od niemieckiej obsady obozu. Wśród starych więźniów powstał nawet ranking obozów koncentracyjnych, gdyż obóz obozowi był nierówny. W dodatku i w tym samym obozie jeden oddział nierówny był drugiemu, nawet dla zwykłego, szeregowego więźnia bez funkcji ani fuchy. Jak wiele mówią słowa padające w trakcie międzyobozowego transportu: W Oświęcimiu to było dobrze… Z kolei nawet ten sam obóz i ten sam oddział w różnych latach były odmiennymi światami, całkiem niepodobnymi do siebie. Jak czytamy, obozy z 1940 czy 41 to nie to samo, co późniejsze. Gdyby obozy wyzwolono wcześniej, gdyby uwolniono więźniów w stanie z pierwszych lat wojny, to dopiero byłby widok...
Mimowolnie być może, autor potwierdza tezę tak tępioną przez polskich polityków, pod którą i ja się podpisuję - tezę, że nie mogłyby obozy i getto warszawskie istnieć bez współpracy Polaków, Żydów i innych więźniów funkcyjnych, co widać choćby z tego, iż większość interakcji, łącznie z biciem i śmiercią, które zachodziły między zwykłymi więźniami a obozem, nie były to interakcje między więźniami a załogą niemiecką, lecz między więźniami, a więźniami funkcyjnymi. Grzesiuk wyraźnie pokazuje, że nawet wśród SS-manów byli porządni ludzie, co na pewno nie jest w smak żadnej polskiej opcji politycznej. Zadziwi też niejednego ukazana z wielką wyrazistością, bardzo pozytywna postawa strażników ukraińskich, również z SS, która jest sprzeczna z dominującą u nas retoryką.
Czytając wiele, zauważamy, że z w każdym narodzie, w dodatku w różnych okresach, funkcjonują różne stereotypy o innych nacjach. Według Grzesiuka, najgorszymi współwięźniami byli Francuzi, księża i Warszawiacy przybyli do obozu po upadku powstania warszawskiego. Wiarygodności tym ocenom dodaje fakt, iż autor wyraźnie opisuje przypadki zaprzeczające tym regułom; szczególnie dużo miejsca poświęca jednemu z księży, którego przedstawia jako ponadprzeciętnie porządnego człowieka.
Ci Warszawiacy popowstaniowi to niezwykle ciekawy element wspomnień dotykający niezmiernie dla mnie fascynującego aspektu naszej historii i naszego narodowego charakteru. Naród tak bitny, tak zdolny do czynów bohaterskich, jak żaden chyba inny, a dał się potulnie wieźć do Katynia, obozów i krematoriów. To się w głowie nie mieści…
Jak w każdych dobrych wspomnieniach, są poza wielkimi i ważnymi tematami szczegóły oraz szczególiki pozwalające dotknąć miejsca i czasów. Od zwykłych, jak jakość wojennych polskich wędlin i chleba, pozwalająca na wysyłanie ich paczkami nawet do obozów w innych krajach, przez zadziwiające – jak paczki mądre i głupie, aż po makabryczne, jak przepis na kartofle pieczone na ludzkich kościach...
Dla mnie jest oczywiste, że osobista konstrukcja psychiczna i perspektywa z jakiej ogląda się świat oraz własne życie wpływa na tonację i wydźwięk wspomnień. Biorąc pod uwagę optymizm i humor Grzesiuka jestem przekonany, że obiektywnie rzecz biorąc sprawy w Mauthausen-Gusen dla zdecydowanej, absolutnej większości więźniów wyglądały dużo gorzej, niż opisano w tej książce. W końcu większość nie była tam młoda, zdrowa i pełna życia oraz optymizmu, pełna poczucia humoru.
Pięć lat kacetu na pewno nie jest książką propagandową. Nie podkłada się pod jedną wizję świata i ludzi, pod jednoznaczne oceny i tak lubione, zwłaszcza w odniesieniu do wojny i okupacji, czarno-białe szufladkowanie, pod polityczne zapotrzebowanie i pseudopatriotyczną propagandę. Daje do myślenia i zmusza do krytycyzmu, do relatywizmu moralnego, historycznego i do poddawania wszystkiego w wątpliwość. Zwłaszcza zaś poddania w wątpliwość samego siebie, własnych przekonań o sobie i o tym, jak byśmy się zachowali na miejscu kogo innego.
Jak pisze Grzesiuk - ci którzy nigdy nie byli w obozie, niech nigdy nie sądzą tych, którzy tam byli. Ja więc osądzam tylko książkę. I stwierdzam, że to jedna z tych pozycji, którą każdy powinien przeczytać. Gorąco zachęcam do lektury albo do słuchania – książka czytana w interpretacji Arkadiusza Bazaka też będzie bardzo dobrym wyborem.
źrodło:
https://klub-aa.blogspot.com/2022/02/piec-lat-kacetu-stanisaw-grzesiuk-inna.html
Stanisława Grzesiuka (1918 – 1963) postrzegałem do niedawna głównie jako pieśniarza - niezapomnianego barda Czerniakowa. Do jego twórczości pisarskiej jakoś nie mogłem się zabrać. W końcu postanowiłem wziąć byka za rogi i sięgnąłem, pełen po równi obaw co nadziei, po Pięć lat kacetu – wspomnieniową opowieść Grzesiuka z czasów wojennych, a szczególnie z okresu uwięzienia w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jean-Christophe Grangé, współczesny (ur. 1961) francuski pisarz, dziennikarz i scenarzysta, znany jest głównie z ekranizacji powieści Purpurowe rzeki. Komu podobał się, tak jak mnie, klimat wspomnianego filmu (książki jak dotąd nie czytałem), tego na pewno tym bardziej wciągnie powieść Lontano, o której już kiedyś pisałem. Dla mnie była to tak wyborna rozrywka, że jedyną logiczną rzeczą było zapolowanie na drugą część przygód Ervana Morvana i jego patologicznej rodzinki zatytułowaną Kongo requiem.
Jak się można było spodziewać, bo wyraźną tego sugestię znajdujemy w zakończeniu Lontano, tym razem Ervan Morvan, paryski policjant, udaje się do Afryki w celu weryfikacji wyników śledztwa prowadzonego tam przed laty przez swego ojca. Jednocześnie we Francji zaczyna się polowanie na seryjnego mordercę, który… Co dalej nie będę zdradzał. Skomplikowana, mroczna fabuła tworząca zamkniętą całość z Lontano jest bardzo mocną stroną dzieła i w tym wypadku wszelkie spojlerowanie byłoby wyjątkowo szkodliwe.
Pisząc o Lontano wyraziłem opinię, że aż dziwne, iż nie doczekało się ekranizacji, gdyby bowiem dobrze je na ekran przeniesiono, zakasowałoby to, co widzimy na ekranie w Imperium wilków (L'Empire des loups - reż. Chris Nahon) i Kamiennym kręgu (Le Concile de pierre - reż. Guillaume Nicloux). Okazuje się jednak, że Kongo requiem, które jest naprawdę monumentalnym dziełem, wspaniałym i dopracowanym, dopełnia Lontano w taki sposób, że jako elementy natchnionej całości obie części zyskują jeszcze lepszą ocenę, niż jako samodzielne dzieła.
Druga część przygód Morvana nie jest prostym dopełnieniem pierwszej, jej zwykłą kontynuacją, a rozwinięciem, które zmienia, zaskakuje i przewartościowuje wiele z tego, czego czytelnik dowiedział się z Lontano. Kongo, skomplikowane, wielowątkowe, grające na uczuciach, o rozbudowanej warstwie psychologicznej, przede wszystko emanuje niesamowitą, niepowtarzalną atmosferą, którą tylko Grangé mógł wykreować i utrzymać aż tak długo.
Najsłabszym elementem dzieła jest zakończenie – jak na mój gust za bardzo naciągane. Trzeba jednak podkreślić, że poziom satysfakcji z odbioru tej powieści jest tak wysoki, iż nic nie jest w stanie zepsuć całościowej oceny.
Wydawnictwo Sonia Draga powierzyło interpretację audio Adamowi Baumanowi i sprawił się on na piąteczkę. Niestety, nie można tego powiedzieć o tłumaczeniu. W literaturze z pogranicza kryminału, sensacji i thrillera takie babole jak uzbroił zamiast odbezpieczył czy detonacja zamiast wystrzał są niedopuszczalne. To tak, jakby w książce kucharskiej pomylić gotowanie z pieczeniem czy smażeniem. Co ciekawe, błędy te pojawiają się jakoś w połowie powieści, jakby podmieniono tłumaczkę, a żeby było ciekawiej, miejscami, pomiędzy błędami, to samo jest tłumaczone prawidłowo. Na szczęście, jak wspomniałem, Kongo jest tak wciągające, iż nic nie jest w stanie zepsuć fascynacji lekturą. Aż żal, że trzeciej części niemal na pewno nie będzie.
Gorąco i z pełnym przekonaniem polecam
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2022/01/jean-christophe-grange-kongo-requiem-az.html
Jean-Christophe Grangé, współczesny (ur. 1961) francuski pisarz, dziennikarz i scenarzysta, znany jest głównie z ekranizacji powieści Purpurowe rzeki. Komu podobał się, tak jak mnie, klimat wspomnianego filmu (książki jak dotąd nie czytałem), tego na pewno tym bardziej wciągnie powieść Lontano, o której już kiedyś pisałem. Dla mnie była to tak wyborna rozrywka, że jedyną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Harry’ego Harrisona (Harry Maxwell Harrison, właśc. Henry Maxwell Dempsey ur. 1925 zm. 2012) – amerykańskiego pisarza science fiction, sam nie wiem czemu, kojarzyłem bardzo dobrze. Chyba kiedyś, dawno dawno temu, czytałem jego powieść Planeta Śmierci i może coś jeszcze. Miałem też wrażenie, że Stalowy Szczur coś mi mówi, ale nie mogłem sobie przypomnieć, którą powieść z serii, w której jest on protagonistą, czytałem. Pragnąc sobie przybliżyć ten cykl powieściowy, i w dalszym zamyśle przeczytać wszystko w kolejności chronologii świata przedstawionego, sięgnąłem po Narodziny Stalowego Szczura, które wydane zostały jako szósta książka w serii, ale jak sam tytuł mówi, opowiadają początek całej historii.
Rzecz dzieje się w przyszłości, w której przestępców jest jak na lekarstwo; przypadki łamania prawa z reguły ograniczają się do infantylnych zakłóceń porządku, prostych zaborów mienia i wybuchów przemocy, a ich sprawcami są zwykle głupcy, którzy od razu ponoszą konsekwencje swoich czynów. Siedemnastoletni Jim di Griz postanawia zostać złodziejem, ale nie byle jakim złodziejem. Pragnie zostać mistrzem, którego wyczyny trafią na pierwsze miejsca serwisów informacyjnych całego świata, który nigdy nie zostanie ujęty, a jego prawdziwa tożsamość nigdy nie zostanie odkryta. Trudności zaczynają się już na etapie poszukiwania odpowiedniego nauczyciela w złodziejskim rzemiośle, a gdy już takiego znajdzie, nie będzie to wcale oznaczało ich końca, lecz wręcz przeciwnie.
Trzeba przyznać, że ta powieść Harry’ego Harrisona jest bardzo potoczysta. Słucha się jej (wybrałem wersję audio w interpretacji mako new) bez mentalnych zgrzytów, choć jednocześnie nie mogę o niej powiedzieć, by mnie do końca przez cały czas wciągała. Akcja jest wartka, pomysł na fabułę oryginalny, klimaty wykreowanego uniwersum wspaniałe, wszystko super, więc ten dysonans wynika chyba z samej konstrukcji protagonisty. Raz, że jest to typ postaci, której serdecznie nie cierpię, gdyż zawiera w sobie kardynalną sprzeczność. Geniusz, któremu zawsze wszystko się udaje, nawet w przypadku wpadki, gdyż poza planem A, ma plany B, C, D i ile tam jeszcze liter w alfabecie. Skoro jednak jest taki genialny, to jak mogło dojść do wpadki? Zamiast wielości planów wystarczyło zrobić jeden plan doskonały. Dwa, że na samym początku Jim di Griz, przyszły Stalowy Szczur, wykazuje niezwykłą infantylność nawet jak na swój wiek. Potem nagle „zgenialniał”? Miłośnicy psychologicznie rozbudowanych postaci raczej nie będą zadowoleni z tej lektury.
Jak wspomniałem, powieść ma niepowtarzalną atmosferę, a o wielkości talentu Harrisona może świadczyć fakt, że choć za steam punkiem nie przepadam, to jego techniczne elementy pojawiające się w Narodzinach w najmniejszym stopniu mnie nie zniesmaczyły.
Nie można tego niestety powiedzieć o sposobach, w jakich Stalowy Szczur wydostaje się z tarapatów, gdy już w nie wpada. Tutaj autor się nie wysilił. Jeśli na lewo jest infantylność, a na prawo realizm, to Narodziny Stalowego Szczura są bardziej na lewo niż James Bond, co razi tym bardziej, iż cała reszta nie jest w tak lekkiej i z przymrużeniem oka konwencji, jak 007.
Reasumując, Narodziny Stalowego Szczura to powieść nieco daleka od hard SF i chyba dość specyficzna. Na pewno nie dla każdego i sam nie wiem, czy sięgnę po część drugą zatytułowaną Stalowy Szczur idzie do wojska, czy też raczej ugryzę którąś z innych serii powieściowych tego autora, a jest w czym wybierać. Nie polecam, ale i nie odradzam.
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2022/01/nie-az-tak-dobrze-harry-harrison-i.html
Harry’ego Harrisona (Harry Maxwell Harrison, właśc. Henry Maxwell Dempsey ur. 1925 zm. 2012) – amerykańskiego pisarza science fiction, sam nie wiem czemu, kojarzyłem bardzo dobrze. Chyba kiedyś, dawno dawno temu, czytałem jego powieść Planeta Śmierci i może coś jeszcze. Miałem też wrażenie, że Stalowy Szczur coś mi mówi, ale nie mogłem sobie przypomnieć, którą powieść z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sięgając po czwartą już część prześwietnego jak dotąd cyklu powieściowego Ekspansja pióra Jamesa S.A. Coreya (pseudonim literacki amerykańskiej spółki autorskiej w składzie: Daniel Abraham i Ty Franck) miałem obawy, czy udało się utrzymać poziom, który zadziwił i zachwycił mnie uprzednio już trzykrotnie. Nie jest o to łatwo, gdy ktoś zaprezentuje taką dozę kreatywności, natchnionej oryginalności i świeżości pomysłów połączonych z profesjonalizmem warsztatu pisarskiego oraz doskonałością formy, jakie zobaczyliśmy w pierwszych trzech książkach serii, tym bardziej, że fabuła po zakończeniu ostatniej dotąd poznanej przeze mnie powieści znalazła się w niezwykle trudnym dla pisarza momencie – nie tylko główne wątki, ale i oś całej opowieści wydawała się zamknięta w sposób przypominający znany leitmotiv innego działu fantastyki najczęściej ubierany w oklepaną frazę – i żyli długo i szczęśliwie. Amerykańscy autorzy po raz czwarty zaskoczyli mnie, i po raz czwarty w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego wyrażenia. Otworzyli coś, co wydawało się zamknięte, a zrobili to z takim rozmachem, iż wydaje się, że poprzednie odsłony cyklu były tylko wstępem do tego, co się teraz zaczyna.
Nie będę w najmniejszym nawet stopniu przybliżał dziejów Rosynanta i jego załogi, których kolejny fragment poznamy w Gorączce Ciboli. Nieprzewidywalność fabuły jest jednym z atutów i powieści, i całej serii, którą jednak należy poznawać koniecznie w kolejności chronologii świata przedstawionego. Zdradzę jedynie, że nietuzinkowo skonstruowane postacie głównych bohaterów ulegają ciągłej ewolucji pod wpływem wartkiej akcji i wydarzeń, co na pewno docenią miłośnicy aspektów psychologicznych w literaturze. Postać protagonisty, która w pierwszym tomie mogła wydawać się nieco komiksowa, po raz kolejny nabierze głębi i okaże się bardziej wiarygodna, niż można było kiedykolwiek przewidywać, a w dodatku ocena ta będzie w świetle obecnych okoliczności działać z mocą wsteczną rozciągającą się na wszystkie wcześniejsze przygody.
Rozważania nad różnorodnością natury ludzkiej są przedstawione w wielości nowych postaci pojawiających się w obecnie omawianej powieści i oczywiście w ich działaniach. Wśród nich poznamy jednego z nowych pierwszoplanowych bohaterów, mam nadzieję, że tylko epizodycznych, którego charakter od razu nasuwa na myśl znane powiedzenie – podłość ludzka nie zna granic. Jak widać będzie się działo nie tylko dosłownie – w sensie tempa akcji i dynamiki zdarzeń, ale i psycho oraz socjologicznie.
Cibola Burn sprawa, że Expanse staje się jeszcze bardziej stuprocentową hard SF, epicką space operą nakreśloną z oszałamiającym rozmachem a wszystko to jest okraszone rewelacyjnym aspektem dylematów moralnych, wątków psychologicznych, polityki, socjologii i teorii możliwych scenariuszy pierwszego kontaktu. Akcja pędzi na łeb, na szyję, pełno zaskakujących zwrotów nie tylko w dynamice, ale i w przewidywanych kierunkach, ku którym cykl będzie podążał.
Już po zakończeniu odsłuchiwania audiobooka, który dzięki interpretacji Macieja Kowalika wciągał tak, iż na refleksje, o ocenie nie wspominając, był czas dopiero po, stwierdziłem, że poza wspomnianymi atutami docenić należy również fakt, iż dotąd w literaturze nie podnoszono tak wyraźnie jak w Gorączce Ciboli problemu polegającego na tym, że nie tylko nowe planety staną się zasobem dla nas, ale i przybyłe tam ziemskie życie samo w sobie stanie się dla życia zastanego na tych planetach nowym zasobem w środowiskach, w których do tego momentu wszystkie inne zasoby były już dawno podzielone. Nadaje to tej odsłonie Ekspansji dodatkowej oryginalności i unikalnego kolorytu.
Absolutnie i z pełnym przekonaniem polecam – aż współczuję tym, którzy nie trawią science fiction, gdyż nie wiedzą, co tracą.
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2022/01/podosc-ludzka-nie-zna-granic-czyli.html
Sięgając po czwartą już część prześwietnego jak dotąd cyklu powieściowego Ekspansja pióra Jamesa S.A. Coreya (pseudonim literacki amerykańskiej spółki autorskiej w składzie: Daniel Abraham i Ty Franck) miałem obawy, czy udało się utrzymać poziom, który zadziwił i zachwycił mnie uprzednio już trzykrotnie. Nie jest o to łatwo, gdy ktoś zaprezentuje taką dozę kreatywności,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lekturą listopada 2021 w moim, czyli rawskim, Dyskusyjnym Klubie Książki były Bajki robotów Stanisława Lema. Tego akurat pisarza bardzo lubię, a jeszcze bardziej doceniam, nie tylko jako polskiego, ale światowego tytana SF i literatury w ogóle. Pierwszym moim kontaktem z jego dorobkiem była powieść Eden, którą czytałem jeszcze w szkole podstawowej, potem było kilka innych książek. Choć dobrze wspominam lekturę bardzo podobnego do Bajek robotów dzieła, czyli Cyberiady, to nie pamiętałem już, czy Bajki robotów też w przeszłości czytałem. Mogło się okazać, że tak, albo że nie...
Już w trakcie rozdawania klubowiczkom i klubowiczom wspomnianych Bajek zauważyłem, iż różne wydania zawierają odmienne ilości opowiadań. Ja dla siebie wybrałem wersję audio złożoną z 15 krótkich form, ale okazało się, że mamy nawet wydania z tylko 12 opowiadaniami, a według moich ustaleń były i takie, które miały ich aż 18. Moim zdaniem to niedopuszczalne. No bo jak choćby wymieniać wrażenia i oceny z lektury dzieła, skoro jego objętość, a co za tym idzie i zawartość, może się, w zależności od wydania, różnić nawet o niemal połowę?
W tekstach reklamowych i zajawkach wydawniczych mówiących o Bajkach podnosi się najczęściej ich oryginalność i walory rozrywkowe. Można się też, jak to w bajkach i tekstach religijnych, doszukiwać czego tylko się chce, zależnie od fantazji i skojarzeń czytelnika. Od razu jednak powiem, że dla mnie Bajki okazały się po prostu, za wyjątkiem kilku niezłych momentów, mało śmieszne i jeszcze mniej interesujące. Nie widzę niczego wielkiego w przetransponowaniu tradycyjnej bajki na SF poprzez zamienienie rycerzy na roboty i czarowników na konstruktorów. Takie rzeczy, jak na przykład zrobienie SF z bajki czy westernu, nie świadczą dla mnie o oryginalności. Głębszych wartości w zbiorku Lema też nie znalazłem, choć jak to w bajkach, gdyby się uprzeć i usilniej poszukać, to pewnie by się znalazło. To, albo cokolwiek innego. Humor też nie okazał się tak lotny, błyskotliwy ani tak mnogi, by osłodził całą resztę.
Kolejnym problemem z Bajkami robotów jest to, iż były kiedyś lekturą i, również na spotkaniu naszego DKK, były osoby wspominające to jako porażkę, która jeśli nie na zawsze, to na długo zniechęciła ich do Lema. Niestety, bowiem, choć twórczość Mistrza jest niezwykle różnorodna gatunkowo, to Bajki odbiegają bardzo daleko od tego, co można by nazwać duchem Lema i nigdy nie powinny być proponowane na pierwsze spotkanie z twórczością tego największego chyba pisarza w dziejach naszej SF. Tym bardziej, iż jak pokazuje historia Bajek jako lektury szkolnej, potrafią zadać psychice czytelnika trwały uraz.
Jak wspomniałem, mnie Bajki robotów nie tylko nie zachwyciły, ale w ogóle mi nie podeszły. W klubie jedna osoba była zachwycona, a reszta oscylowała gdzieś w okolicy tak zwanych stanów średnich. Być może wpływ na to wszystko, na te różnorodne oceny, mają dwa czynniki.
Pierwszy to oczekiwania od tak zwanej rozrywki oraz od nastroju, który jej wymaga lub też jej w danej chwili nie potrzebuje. Ja wychowałem się na kabarecie Dudek (w którym i SF też się przewijał) oraz podobnego rodzaju humorze, stąd Bajki miały trudniej. Może w nastroju też nie byłem.
Drugi, to porównanie z tym, co się czytało przed i ewentualnie po. Gdybym miał jakieś płytkie knoty przed, to może w Bajkach znalazłbym więcej ukontentowania. Pech jednak, że i przed, i po, trafiłem na dzieła o wyjątkowych walorach poznawczych i wielkim ładunku emocjonalnym, w dodatku perfekcyjne warsztatowo, które na długo zostaną w mej pamięci i sercu. W starciu z nimi ten akurat tomik Lema wypadł blado. Mimo więc uwielbienia dla całości twórczości Mistrza, Bajek nie mogę nikomu polecać, jeśli chcę być uczciwym wobec siebie i czytelników
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2021/11/stanisaw-lem-i-bajki-robotow-w-dkk.html
Lekturą listopada 2021 w moim, czyli rawskim, Dyskusyjnym Klubie Książki były Bajki robotów Stanisława Lema. Tego akurat pisarza bardzo lubię, a jeszcze bardziej doceniam, nie tylko jako polskiego, ale światowego tytana SF i literatury w ogóle. Pierwszym moim kontaktem z jego dorobkiem była powieść Eden, którą czytałem jeszcze w szkole podstawowej, potem było kilka innych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedyś mówiono, że Clint Eastwood jest przeciętnym aktorem, a gdy zaczął reżyserować własne filmy, też nie dawano mu większych szans. Z czasem jego aktorstwo zostało docenione i weszło do kanonu, a jako reżyser okazał się osobowością wybitną. Jego podwójnie oskarowa ekranizacja (premiera 2003) powieści Dennisa Lehane „Rzeka tajemnic” (z 2001) z gwiazdorską obsadą i genialną grą Seana Penna jest znana chyba każdemu. Mnie też urzekła i postanowiłem poznać również literacki pierwowzór. Dennisa Lehane znałem już z innych powieści jako autora o tyleż interesującego, co trudnego, głównie ze względu na przytłaczający realizm odbiegający nieco od zwykłego klimatu powieści kryminalnych, sensacyjnych i szpiegowskich, które z reguły zawierają specyficzną odmianę komiksowości objawiającą się nie tyle w postaciach, co w podkolorowaniu rzeczywistości, tego tła, na którym wszystko się rozgrywa. Ciekaw więc byłem niezmiernie konfrontacji powieści i filmu. W ogólnym zarysie mamy to, czego się można było spodziewać - film był nieco bardziej dynamiczny, budował większe napięcie i emocje wzbudzał większą gwałtownością podejmowanych decyzji, powieść zaś, jak to zwykle bywa, miała więcej głębi, była nieco bardziej psycho i socjologiczna. W wersji audio, której słuchałem, zgrzytnęło kilka razy z winy tłumacza. Z drugiej jednak strony, mimo nawet tak karygodnych wpadek jak nierozróżnianie kuli, naboju i pocisku, o dziwo tłumaczenie w całosciowym odbiorze wcale nie jest złe. Podobnie z lektorem. Choć sporo jest przejęzyczeń, a i angielski delikatnie mówiąc mu nie leży, nadrabia przyjemnym, specyficznym tembrem głosu, intonacją i umiejętnością tworzenia klimatu. Kilkakrotnie musiałem się zmuszać, by przerwać słuchanie, gdy nadchodził czas na czytanie innej książki w wersji drukowanej, więc widać, iż „Rzeka tajemnic” to naprawdę dobra pozycja, choć raczej dla miłośników thrillera, kryminału i pokrewnych gatunków z domieszką psycho i socjologii. Inna sprawa, że po obejrzeniu filmu książka nie jest aż tak odkrywcza, jaką była przed pojawieniem się ekranizacji.
Kiedyś mówiono, że Clint Eastwood jest przeciętnym aktorem, a gdy zaczął reżyserować własne filmy, też nie dawano mu większych szans. Z czasem jego aktorstwo zostało docenione i weszło do kanonu, a jako reżyser okazał się osobowością wybitną. Jego podwójnie oskarowa ekranizacja (premiera 2003) powieści Dennisa Lehane „Rzeka tajemnic” (z 2001) z gwiazdorską obsadą i genialną...
więcej Pokaż mimo to