Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Testy Joelle Charbonneau
Ocena 7,2
Recenzja Homo homini lupus est*

Kiedy brałem do ręki powieść „Testy” pióra amerykańskiej pisarki Joelle Charbonneau, pierwszą część cyklu pod tym samym tytułem, miało być to zarazem moje pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki, zupełnie mi dotąd nieznanej. Niezbyt się do tej lektury paliłem, gdyż, szczerze...

Avatar
Andrew Vysotsky Czytaj więcej
Okładka książki Świat lodu i ognia Linda Antonsson, Elio M. García jr., George R.R. Martin
Ocena 8,1
Recenzja Świat Martina

George R.R. Martin jest wielokrotnie nagradzanym pisarzem amerykańskim, którego nazwisko znane jest na całym świecie. Początkowo jego twórczość trzymała się dość klasycznego nurtu literatury SF i choć zdobył już wówczas uznanie, to prawdziwą sławę przyniosło mu odważne, pełne świeżego...

Avatar
Andrew Vysotsky Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

No cóż - klimaty Peru przedostatniej dekady XX wieku na pewno interesujące, bohaterowie ciekawie wykreowani i przekonująco poprowadzeni, ale czegoś tu brak. Autor jakby ślizgał się po powierzchni tematu. Czytelnik może się wczuć w czwórkę protagonistów, ale już w lata 90-te w Peru niekoniecznie. W dodatku jako thriller powieść bardzo słaba - z góry celnie można obstawić jak się to wszystko skończy, a co to za thriller w którym nie ma żadnago napięcia. Niby jakiś suspend w końcówce jest, ale taki jednorazowy i szczątkowy, więc i tym nie zachwyca. Książkę bez żalu się odkłada. Gwoli prawdy bez problemu wraca się do niej po ciąg dalszy. Nie polecam, nie odradzam.

No cóż - klimaty Peru przedostatniej dekady XX wieku na pewno interesujące, bohaterowie ciekawie wykreowani i przekonująco poprowadzeni, ale czegoś tu brak. Autor jakby ślizgał się po powierzchni tematu. Czytelnik może się wczuć w czwórkę protagonistów, ale już w lata 90-te w Peru niekoniecznie. W dodatku jako thriller powieść bardzo słaba - z góry celnie można obstawić jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Julius Margolin (Юлий, Юлиус Борисович Марголин 1900-1971) norodowości żydowskiej urodził się Pińsku, który był wówczas rosyjski, później zaś (do 1939) był polski. Na studia wyjechał do Berlina, gdzie doktoryzował się w 1929, po czym wrócił do Polski. W 1936 wyemigrował do Palestyny, ale go podkusiło odwiedzić rodzinkę i wrócił do Polski na chwilę. Zawiódł go, jak się okazało jak i miliony innych, instynkt samozachowawczy. W zamieszaniu 1939 wylądował po radzieckiej stronie granicy sowiecko-niemieckiej. Trafił go Gułagu, gdzie spędził 5 lat w różnych „obozach pracy”, po czym w 1946 wrócił do Polski, a następnie do Izraela, gdzie osiadł na stałe w Tel Awiwie.

„Pozdróż do krainy zeków”, wspomnienia Margolina z lat 1939-1945, były jedną z pierwszych książek ujawniających prawdziwe oblicze radzieckiej Rosji, jedną z pierwszych o systemie sowieckich obozów, na długo przed publikacjami Sołżenicyna. Publikacja dzieła Margolina napotykała wielki opór na Zachodzie i w Izraelu z powodu autocenzury politycznej, która od początku istnienia ZSRR trwała do jego końca, a nawet trwa do dzisiaj w odniesieniu do Rosji, pomimo celnego, ukutego przez Reagana określenia „Imperium Zła” jako synonimu tego państwa zbrodniarzy i niewolników. Autocenzury, która wciąż i wciąż przymyka oczy na zbrodnie i zamyka uszy na skargi ofiar. Pisarz był szykanowany, a kolejne wydania były wciąż cenzurowane (tyle warta wolność i demokracja Zachodu). Polskie wydanie oparte jest o francuskie z 2010, które jest jak dotąd najpełniejszym, ale wciąż nie zawiera całej treści rękopisu.

Literatury wojennej i obozowej jest bez liku, ale z obozów komunistycznych dużo mniej niż z hitlerowskich, choć liczba ofiar komunizmu przewyższa „osiągnięcia” faszyzmu. Wartość i siła dzieła Margolina nie leży jednak jedynie w tym, że był wśród pierwszych nielicznych ujawniających prawdę o ZSRR. To książka wyjątkowa pod wieloma względami.

W trakcie lektury zaznaczałem sobie fragmenty interesujące, ważne fakty, cenne spostrzeżenia, genialne refleksje. Zebrało się jednak tego tyle, że nie będę tu ich cytował ani omawiał. Same perypetie autora są materiałem na fascynujący serial, Margolin uniknął jednak epatowania czytelnika przykładami okrucieństwa, niesprawiedliwości, a skoncentrował się na opisie swego losu nie tylko jako zbioru faktów, ale jako historii swoich fizycznych i wewnętrznych przeżyć w trakcie tragicznych wydarzeń, historii i sylwetek ludzi, których losy splotły się z jego losem, psychologii i socjologii tych czasów, tych miejsc. Niepowtarzalnej i nigdzie indziej niemożliwej do obserwowania atmosfery i rzeczywistości, przy której niewolnictwo amerykańskich Murzynów było sielanką. Rzeczywistości, która ukształtowała i dzisiejszych Rosjan, i poniekąd wiele innych narodów. Okazał się bystrym i bezkompromisowym obserwatorem, nie oszczędzającym ani siebie, ani innych, ale nie oceniającym nikogo poza konkretnymi osobami i przede wszystkim systemem, który był zbrodniczy, który był podstawą istnienia ZSRR, a także dzisiejszej Rosji. Zresztą, co się dzisiaj dzieje w Rosji naprawdę, być może nie wiemy jeszcze bardziej niż w czasach Stalina i jego komunistycznych następców.

Spotkałem się z głosami, na szczęście sporadycznymi, co dobrze świadczy o nas Polakach i daje nadzieję, iż kiedyś w końcu pozbędziemy się kompleksów, zakłamania i nieodpartej chęci brązownictwa, że Margolin tendencyjnie i negatywnie przedstawia Polaków. Takie stwierdzenia są tylko wyrazem problemów tych, którzy je wypowiadają. W rzeczywistości jest odwrotnie – aż dziwi, że Margolin, który był przede wszystkim Żydem, z urodzenia obywatelem Rosji, z wykształcenia Niemcem, pisarzem bądź co bądź izraelskim, który tylko fragment życia spędził w Polsce, wcale nie rozwodzi się o Masakrze Pińskiej 1919, choć musiał o niej wiedzieć jako od urodzenia tam mieszkający i wcale nie uogólnia poszczególnych jednostek z całym narodem. Dotyczy to zresztą wszystkich nacji i pisarz wyraźnie oddziela, niejednokrotnie podkreślając to konkretnymi sytuacjami, że co innego człowiek, co innego dwóch albo więcej, a co innego naród. Jednym z cenniejszych aspektów tego dzieła jest właśnie to, że jest pisane najpierw z perspektywy Człowieka, dopiero potem Żyda czy Polaka, bo nim też się pisarz po części czuł. Ta perspektywa jest zresztą wspólnym elementem wszystkich najlepszych publikacji o podobnej tematyce – nawet patriota, narodowiec, a nawet nacjonalista, może pamiętać cały czas o Człowieczeństwie.

„Podróż do krainy zeków” jest, poza zawartym w niej całym bogactwem wiedzy o Imperium Zła, jak i inne najlepsze dzieła literatury obozowej obu totalitaryzmów, świetnym esejem o naturze ludzkiej, o istocie człowieczeństwa, cywilizacji, kultury i moralności. Wszystko wyrażone świetnym językiem – obrazowym, plastycznym, przemawiającym do wyobraźni i pozwalającym przenieść się do tego piekła na ziemi, zobaczyć tamtych ludzi, poczuć ich uczucia. Śmiało można postawić Margolina obok Sołżenicyna i innych najwybitniejszych. Dotyczy to nie tylko literatury faktu, ale i pięknej – pierwsza część „Podróży do krainy zeków” nieodparcie kojarzyła mi się z lustrzanym odbiciem „Nocy w Lizbonie” Remarque’a. Wspomnienia Margolina to jedna z książek naprawdę must read, a dla chcących zrozumieć Rosję, i nie tylko Rosję, dzieło wyjątkowe, które trzeba poznać koniecznie.

Julius Margolin (Юлий, Юлиус Борисович Марголин 1900-1971) norodowości żydowskiej urodził się Pińsku, który był wówczas rosyjski, później zaś (do 1939) był polski. Na studia wyjechał do Berlina, gdzie doktoryzował się w 1929, po czym wrócił do Polski. W 1936 wyemigrował do Palestyny, ale go podkusiło odwiedzić rodzinkę i wrócił do Polski na chwilę. Zawiódł go, jak się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lekturą kwietnia 2024 Dyskusyjnego Klubu Książki w Rawie Mazowieckiej był esej „Między światem a mną” pióra afroamerykańskiego pisarza, publicysty i autora komiksów Ta-Nehisi Coatesa. Książka otrzymała w Klubie następujące oceny:

1x nie podobała się
8x była OK
0x podobała się
2x bardzo się podobała
0x była niesamowita

Mnie się nie podobała, i to bardzo. Dlaczego?

Esej to forma opisywania rzeczywistości z perspektywy subiektywnej, jednak między subiektywizmem, a kłamstwem, jest przepaść, której nie zakryje nawet poprawność polityczna. Już na szesnastej stronie znajdujemy pierwsze ewidentne kłamstwo – sprawa nastolatka zastrzelonego z przejeżdżającego ulicą radiowozu, gdzie jakoby nikt nie poniósł odpowiedzialności. Nie przekłamania jednak są główną wadą tego „dzieła”.

Czytając „Między światem a mną” zaznaczałem sobie ewidentne nieprawdy, tendencyjne naginanie rzeczywistości, oczywiste bzdury, ale zebrało się tego tyle, iż nie będę tym nikogo zanudzał. Bo i nie one są najgorszym elementem tego eseju. Największą wadą książki jest jej propagandowe, martyrologiczne, rasistowskie zadęcie znamionujące zakompleksiony umysł autora, który jednocześnie jest rasistą i ma kompleks bycia czarnym. I nie mówcie mi, że mam pisać „Czarnym”, skoro nikt nie pisze „Białym”.

Z tego zakompleksienia wyszło coś, co zdecydowanie szkodzi czarnym, nie tylko Afroamerykanom. Uczciwego, porządnego człowieka, niezależnie od koloru skóry, oburzają praktyki prześladowań rasowych. KAŻDYCH. Ale ta książka u tego samego czytelnika budzi podobne odczucia. Czemu? Bo jest rasistowska.

W USA ludność czarna stanowi około 13 procent populacji, a mimo to w każdym chyba amerykańskim filmie jest dużo więcej niż jeden Afroamerykanin na dziesięciu aktorów. Są też parytety rasowe w różnych dziedzinach amerykańskiej rzeczywistości (analogicznie do tych dotyczących płci, które są zmorą również w Europie). To chyba świadczy o pewnych trendach w USA. Autor zaś przedstawia nie tylko historię, ale i czasy obecne, tak jakby Afroamerykanie byli najbardziej pokrzywdzoną grupą na świecie. Co tam Azjaci, którzy tysiącami ginęli na wielkich budowach Ameryki – oni przecież byli wolni, co tam Meksykanie, którzy dzisiaj są najbardziej wykorzystywaną grupą w USA, oni pracują za grosze własnej woli, co tam Żydzi mordowani w czasie II wojny światowej i trwających od wieków pogromach, oni nie byli niewolnikami, co tam niewolnicy rosyjskich łagrów, gdzie trafili nie za narodowość, rasę czy wyznanie, ale by wypełnić normę aresztowań, co tam niewola chłopów trwająca tysiąclecia – oni nie byli CZARNYMI NIEWOLNIKAMI BIAŁYCH. Jest to po prostu niesmaczne, oburzające i rasistowskie.

Obciążanie białych WINĄ za wszystkie kłopoty czarnych od niepamiętnych czasów, to lekka przesada. Niewolnictwo istniało od zawsze, od początku cywilizacji, co jest zresztą dla mnie powodem poddawania w wątpliwość tego, czy cywilizację można utożsamiać z postępem. Inkryminowanie, że winę za niewolnictwo ponoszą biali, jest propagandą w stylu Goebelsa, a co do niewolnictwa w USA to można podać, by zaciekawić i zachęcić do zgłębiania tematu na własną rękę, że pierwszym niewolnikiem w Ameryce był… biały (bodajże Irlandczyk, o ile pamiętam), zaś w tym samym mniej więcej czasie, gdy Ameryka importowała czarnych niewolników z Afryki, Maroko porywało białych niewolników z… Europy, nawet z wybrzeży niby niezdobytej Królowej Mórz i Ocanów. Nieważne, że obecnie handel ludźmi jest jedną z dwóch (obok narkotyków) rodzajów przestępczości zorganizowanej i że towar nie jest czarny. Wszystkim tym zjawiskom bardzo nie po drodze z rasistowskimi fobiami Coatesa, ale w USA poprawność polityczna pewnie zamyka usta wszystkim, nawet Afroamerykanom, którzy zauważają, że taka zafałszowana, kipiąca osobistymi kompleksami książka, jest strzałem w kolano dla wszystkich czarnych. Symptomatyczne, że inne grupy etniczne nie wykształciły takiej rasistowskiej retoryki i kompleksów jak część Afroamerykanów, a pikanterii dodaje fakt, iż książka powstała za panowania Baracka Obamy, i to pod jego koniec, a nie na początku.

Na szczęście potwierdziło się moje odczucie, iż Nagroda Pulitzera jest bardziej miarodajnym miernikiem wartości literackich niż upolityczniona Nagroda Nobla, i książka choć była nominowana (poprawność polityczna, parytety, itd., itp.) nagrody jednak nie dostała.

Lekturą kwietnia 2024 Dyskusyjnego Klubu Książki w Rawie Mazowieckiej był esej „Między światem a mną” pióra afroamerykańskiego pisarza, publicysty i autora komiksów Ta-Nehisi Coatesa. Książka otrzymała w Klubie następujące oceny:

1x nie podobała się
8x była OK
0x podobała się
2x bardzo się podobała
0x była niesamowita

Mnie się nie podobała, i to bardzo. Dlaczego?

Esej to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po pierwsze początkowe 15% całej książki to genealogia Pileckiego poczynając niemal od Adam i Ewy. Może to interesujące dla zafiksowanych na jego punkcie, ale bez przesady. Jak na książkę, sądząc z tytułu, celowaną w jego osobiste dzieje i osiągnięcia, to strasznie nudny ten początek i nic nie wnoszący do poznania samej postaci protagonisty. Z kolei dla szukających wiedzy o średniowieczu, tylko po co mieliby sięgać po „Rotmistrza”, też jest nudna, gdyż nie wnosi nic poza stertą nazwisk i nic nieznaczących dat, bez głębszego oparcia w realiach epoki.

Po drugie brzmi to dzieło, przypomina wydźwiękiem i stylem, „najlepsze” osiągnięcia komunizmu, brązowników polskiej historii czy autorów lukrowanych żywotów świętych dla dzieci. Wszyscy są źli, szczególnie dla nas, my są dobrzy, szczególnie dla złych. Przykładowo przesadzone opisy okrutnego traktowania Polaków przez Rosjan stoją w sprzeczności z licznymi świadectwami wskazującymi, iż Polacy byli niejednokrotnie lepiej traktowani, zarówno za caratu, jak i komunizmu, niż inne narodowości wchodzące w skład Imperium Zła. Ten styl panegiryku zakłamuje nawet fakty znane powszechnie z historii, jak przyczyny klęski Rosjan i zwycięstwa Polaków w wojnie 1919-21. Pisanie zaś o Wilnie, że to zawsze polski Gród Giedymina jest po prostu żałosne.

Po trzecie opowieść o Pileckim i jego przodkach nie idzie linearnie, liczne są dygresje a nawet pętle czasowe, co nie jest najlepszym rozwiązaniem, gdy i tak trzeba we wtrętach zawrzeć wiele pobocznych tematów, które zakłócają przebieg opowieści o samym Pileckim jako takim. Za dużo grzybów w barszczu.

Po czwarte ograniczenie źródeł niemal wyłącznie do zapisów członków rodziny Pileckiego nie świadczy bynajmniej o obiektywnym podejściu do tematu.

Na plus można zaliczyć ciekawe i szczegółowe opisy tego jak się wtedy mieszkało, jak wyglądały nieruchomości polskie, tyle, że nie jest owych ciekawostek wiele.

Niestety, autor chyba sam nie wie, co chce propagować, gdyż z jednej strony popiera głównego bohatera swej opowieści, który jest symbolem nieprzejednanej walki do końca, a z drugiej stawia za wzorzec Maksymiliana Kolbe - wzorzec pacyfizmu, biernego poddania się przemocy. To chyba jakaś utrata zdolności logicznego myślenia i zauważenia, że droga Kolbe i Chrystusa (nadstaw drugi policzek) jest sprzeczna z oporem, zwłaszcza zbrojnym. Gdyby wszyscy byli święci, to kto by działał w tej partyzantce? Stwierdzenia zaś, iż Pilecki naśladował Chrystusa to... takie litościwe niedomówienie. Chrystus nikogo nie zabijał ani na śmierć nie skazywał, a tym się przecież Pilecki między innymi zajmował.

Daje też do myślenia, że ucieczki z obozów były przez Organizację potępiane... do momentu, aż sama Organizacja zaczęła je organizować. Wtedy już były super. Jednocześnie, jak pokazuje nawet ta książka, nie wspominając o innych, które są bardziej rzetelne, ucieczki, zarówno grupowe jak indywidualne, były możliwe, z każdego obozu, transportu i więzienia. Nasuwa się dręczące pytanie, dlaczego było ich tak mało, skąd tak powszechna bierność. No, ale to tylko taka dygresja.

Reasumując - książka zła. Nie słaba, ale zła. Zakłamuje historię i czyni szkodę pamięci samego Pileckiego. To wyjątkowa postać, pod wieloma względami, i bardziej by się jej przysłużyło rzetelne, pozbawione propagandowego zadęcia opracowanie. Witolda Pileckiego nie trzeba pozłacać, jak wielu innych postaci z naszej historii, które bez pozłoty wyglądają żałośnie. Jego życie mówi samo za siebie a propagandowa przesada tylko szkodzi jego pamięci i niepotrzebnie może rodzić zbędne wątpliwości tam, gdzie ich być nie powinno, dlatego daję ocenę - NIE PODOBAŁO MI SIĘ! Lektor też się zresztą przysłużył, ale to już inna bajka.

Po pierwsze początkowe 15% całej książki to genealogia Pileckiego poczynając niemal od Adam i Ewy. Może to interesujące dla zafiksowanych na jego punkcie, ale bez przesady. Jak na książkę, sądząc z tytułu, celowaną w jego osobiste dzieje i osiągnięcia, to strasznie nudny ten początek i nic nie wnoszący do poznania samej postaci protagonisty. Z kolei dla szukających wiedzy o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W każdym gatunku literackim są Dzieła, dzieła i dziełka, które opierają się upływowi czasu. Niestety „Błękitne szynszyle” do nich nie należą. Niby mamy wszystkie potrzebne dla dobrego, ponadczasowego kryminału elementy - jest dobra intryga, dobra konstrukcja fabuły, jest nawet wątek uczuciowy, ale niestety Barbara Gordon to nie Robert Galbraith (J.K. Rowling), więc też Anna Świgoń i Sebastian Chmura nie mają niestety wiele wspólnego z Cormoranem Strike'iem i Robin Ellacott. A szkoda... Może dałbym nieco wyższą ocenę, gdybym czytał wersję drukiem, ale niestety audiobook z głosem Maszy Boguckiej jest tak jęczący, że treść bądź co bądź kryminalna kłóci się z płaczliwą interpretacją, która może by uszła przy romansie o popadającej w depresję pensjonarce, ale nie w klasycznej powieści detektywistyczno-policyjnej. Masza Bogucka trafia na listę „Tych lektorów omijaj” a o Barbarze Gordon po prostu zapomnę. Jest tylu lepszych autorów, a życie za krótkie na słabych...

W każdym gatunku literackim są Dzieła, dzieła i dziełka, które opierają się upływowi czasu. Niestety „Błękitne szynszyle” do nich nie należą. Niby mamy wszystkie potrzebne dla dobrego, ponadczasowego kryminału elementy - jest dobra intryga, dobra konstrukcja fabuły, jest nawet wątek uczuciowy, ale niestety Barbara Gordon to nie Robert Galbraith (J.K. Rowling), więc też Anna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Literacka jazda bez trzymanki

Lekturą marca 2024 w Dyskusyjnym Klubie Książki w Rawie Mazowieckiej była powieść Juliana Hardego „Jazda na rydwanie”, którą autor sprezentował klubowi w ilości egzemplarzy wystarczającej dla wszystkich naszych klubowiczów. Tytuł w połączeniu z grafiką na okładce tego wydania, które otrzymaliśmy, wzbudził we mnie pewne obawy, przeczucie czytelniczej porażki, ale śmiało zacząłem czytać.

Rzecz cała rozpoczyna się w 1938 roku w Polsce, a protagonistą jest Robert Meissner, wchodzący niebawem w dorosłość nastolatek.. Fabuły nie będę zdradzał, gdyż jest wykreowana z wielkim rozmachem i co tu dużo mówić, sam jej zamysł jest wielkim atutem książki. Szkoda tylko, że jedynym.

Już od pierwszych niemal stron coś zgrzytało. Z początku nieuchwytnie, potem coraz wyraźniej, aż w końcu, około 160 strony, uniemożliwiło mi dalszą lekturę.

Bohaterowie, łącznie z głównym, w ogóle mnie nie przekonali. Może nie sami z siebie, ale ich zachowania, sposób bycia, o wysławianiu się nie wspominając, kompletnie nie zbiegał się z tym, jak ich autor przedstawiał w trakcie narracji, z ich życiową sytuacją, doświadczeniem, umiejscowieniem społecznym. Jakby tego mało, sama narracja z czasem stawała się coraz bardziej nieznośna – wielokrotne wybieganie w przyszłość, częstokroć przybierające postać powtarzania zbliżonych informacji, dezorganizujące dynamikę powieści, odbierało tą ciekawość, którą w czytelniku utrzymują aż do końca nawet dość przeciętne książki. Powtórki nie dotyczą zresztą jedynie przekazywanych czytelnikowi (często przed czasem) informacji, ale także stylu, który jest delikatnie mówiąc słaby. Nie brak w nim wad wszelkiego rodzaju, a zdarzają się nawet kwiatki mogące wzbogacić zbiorki z humorem zeszytów.

Autor zawarł w swym dziele wiele ciekawostek historycznych, ale o ile do researchu się przyłożył, i to bardzo, to już wnioski z niego i prezentowana wizja historii są dość infantylne. Historia nie jest prosta, a jej mechanizmy nie są zależne tylko od jednego czy dwóch czynników. Dość powiedzieć, że nadal dowiadujemy się o całkiem nowych mechanizmach choćby drugiej wojny światowej, które do niedawna nie były znane, choć ich rola była znacząca.

W zamierzeniu autora zajmująca sporo miejsca „erotyka” miała być chyba dodatkowym atutem zwiększającym poczytność powieści, ale szczerze mówiąc jej siermiężność i schematyczność oraz brak jakichkolwiek emocji, które powinna wzbudzać u czytelnika, sprawia, iż jest chyba najsłabszym elementem całości.

Rozrzut głosów w trakcie klubowej dyskusji był spory i odzwierciedlał to, czy ktoś najbardziej doceniał fabułę, a pomijał wady, czy też doceniając pomysł na fabułę, zwracał uwagę na styl i inne aspekty sprawiające, że w tej formie rzecz nie nadaje się tak naprawdę do publikacji. Można podkreślić, że „erotyka” zaprezentowana przez Hardego nie znalazła uznania u nikogo. Na zakładce okładki znajdujemy nazwiska trzech recenzentów, którzy książkę komplementują jakby miała kandydować do literackiego Nobla, co chwały im nie przynosi. Na ostatniej stronie dowiadujemy się, że redakcji dokonały dwie osoby, których godność litościwie pominę, gdyż właśnie brak redakcji z prawdziwego zdarzenia, która wykorzystałaby potencjał fabuły i rozprawiła się tym wszystkim, co z książki w obecnej formie robi gniota, jest tym, czego naprawdę żal. Historia zna przypadki, gdy redaktor oraz cały zespół biorący udział w procesie wydawniczym tak przeredagowali rękopis, iż powstało coś całkiem nowego, znacząco różnego od wersji pierwotnej, i stało się to sukcesem z prawdziwego zdarzenia oraz trwałym wkładem w literaturę. Niestety, tym razem tak nie było.

Oczywiście, są ludzie, którym Bóg dał tę iskrę, która pozwala im pisać jak wirtuoz, tak, iż rękopis od razu, lub niemal od razu, nadaje się do druku. Ten autor niestety do tych geniuszy nie należy i „Jazda na rydwanie” jest czytelniczą jazdą bez trzymanki, zwłaszcza dla odbiorcy mającego wymagania co do stylu, klasy i wyczucia.

Nie pisałbym tej recenzji, po prostu dałbym na goodreads jedną gwiazdkę, gdyby nie to, że nieopatrznie obiecałem Autorowi recenzję i jej publikację w zamian za przekazanie książek dla klubu. Poniżej zamieszczam wyniki głosowania w DKK:

książka:
nie podobała się – trzy głosy
była OK – jeden głos
podobała się – jeden głos
bardzo się podobała – dwa głosy
była amazing – jeden głos

Literacka jazda bez trzymanki

Lekturą marca 2024 w Dyskusyjnym Klubie Książki w Rawie Mazowieckiej była powieść Juliana Hardego „Jazda na rydwanie”, którą autor sprezentował klubowi w ilości egzemplarzy wystarczającej dla wszystkich naszych klubowiczów. Tytuł w połączeniu z grafiką na okładce tego wydania, które otrzymaliśmy, wzbudził we mnie pewne obawy, przeczucie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od czasu, gdy Marek Krajewski szturmem zdobył serca polskich czytelników swymi kryminałami osadzonymi w międzywojniu, pojawili się następcy tego stylu, że wspomnę choćby świetnego Krzysztofa Bochusa. Widząc wysokie noty kolejnej powieści napisanej w tym kanonie - „Pająka” pióra Marka Romańskiego, wybrałem wydanie audio w interpretacji Stanisława Biczysko i zabrałem się do słuchania.


Miałem nadzieję, że Romański, choć autor przedwojenny i ponownie teraz odkryty, dołączając do uroczej maniery umieszczania kryminalnych zagadek w okresie pomiędzy wielkimi wojnami będzie kolejnym objawem tworzenia się w Polsce czegoś rodzimego, dobrego i konkurencyjnego wobec takich uznanych kanonów jak skandynawska szkoła kryminału społecznego czy kryminał noir. Niestety, srodze się zawiodłem. Retro jako wzmocnienie nowego prądu literackiego kompletnie się nie sprawdziło.

O fabule nie będę się rozpisywał, gdyż nie doszedłem aż tak daleko, by oceniać jej całość. Bohaterów też lepiej nie omawiać – na próżno szukać tutaj przekonujących, dynamicznych konstrukcji psychologicznych, interakcji socjologicznych, czegokolwiek na plus. By odrzucić to „dzieło” wystarczy sam styl, którego nie da się strawić, jeśli ma się jakiekolwiek poczucie smaku, odrobinę logiki czy po prostu zdrowego rozsądku. Wysłuchałem tylko mały fragment, ale to udawanie na siłę „artyzmu” i superliterackiego języka stawało się z każdą chwilą bardziej nie do zniesienia. Objawiało się nawet w tak rażących zabiegach jak zmienianie na siłę uznanych, powszechnych i zakorzenionych w języku zwrotów. Przykładowo zamiast „blady jak ściana” czy „blady jak papier” Romański serwuje nam swój wynalazek „blady jak niezapisana kartka papieru”. Zachwyca też swą kreatywnością zaskakując nas takimi odkryciami językowymi jak „wydelikacony słuch wywiadowcy” (zamiast wyczulony czy doskonały). Perełką jest również „sznurowadło u bucika”, które leżałoby jak ulał u dziecka, ale wręcz śmieszy, gdy chodzi o but policyjnego wywiadowcy (sic!) pozującego na Brudnego Harry’ego. W dodatku nasz Sherlock Holmes made by Romański numerów telefonów w notatniku nie zapisuje, a „szyfruje”.

Nie dość żenady stylistycznej, to w dodatku, w tym krótkim przecież fragmencie, który zdzierżyłem, trafiłem i na zgryz merytoryczny godny autorki romansów, ale nie pisarza historycznych powieści detektywistycznych – „załadował nowy magazynek do rewolweru”.

Kiedy doszedłem do tego, że ktoś „został otruty ogromną dozą arszeniku” – nie ilością czy dawką, a dozą (sic!) i w dodatku temu ostatniemu lapsusowi smaczku dodała ta okoliczność, iż cytowane nieszczęsne sformułowanie padło nie z ust poety grafomana, a wypowiedział je przedstawiciel zawodu bądź co bądź medycznego, powiedziałem:

- Sorki, ale na tym „delektowanie się” prozą Marka Romańskiego kończę.

Nie bez wpływu na tę decyzję była też „interpretacja” Stanisława Biczysko. Pełna patosu, dziwnej egzaltacji i przesadnego akcentowania bez żadnego związku z tym, co akurat jest czytane. Jakie pisanie, takie i czytanie.

Absolutnie nie polecam. Jest tyle dobrych, bardzo dobrych i genialnych książek, że życia nie starczy nawet na tylko te ostatnie. Szkoda czasu na „Pająka”.

Od czasu, gdy Marek Krajewski szturmem zdobył serca polskich czytelników swymi kryminałami osadzonymi w międzywojniu, pojawili się następcy tego stylu, że wspomnę choćby świetnego Krzysztofa Bochusa. Widząc wysokie noty kolejnej powieści napisanej w tym kanonie - „Pająka” pióra Marka Romańskiego, wybrałem wydanie audio w interpretacji Stanisława Biczysko i zabrałem się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No i nadszedł czas na kolejne, po genialnych powieściach „Łuk Triumfalny” i „Na zachodzie bez zmian”,dzieło Ericha Marii Remarque’a*, niemieckiego pisarza, dramaturga, dziennikarza i weterana I wojny światowej, który wraz z rodziną aż za dobrze doświadczył zła, jakim były i I i II wojna. Przyszła kolej na „Noc w Lizbonie”. Do czytelniczej konsumpcji wybrałem wydanie audio w interpretacji Krzysztofa Gosztyły.


Tym razem Remarque funduje nam coś całkiem odmiennego od wyżej wspomnianych, chyba najbardziej znanych dzieł tego niemieckiego mistrza o francuskim pseudonimie. Wojny jako takiej bowiem niemal w książce nie ma. II Wojna, o niej głównie mowa, w „Nocy w Lizbonie” przypomina odgłos nadciągającej znad horyzontu burzy, przed którą wszyscy uciekają i której coraz głośniejsze pomruki słychać z każdą chwilą wyraźniej, ale jej samej jeszcze nie widać.

Konstrukcyjnie dzieło przypomina spowiedź jednego uciekiniera, umykającego przed wojną, przed drugim jemu podobnym. Narracja jest dostosowana do tej konwencji, a mistrzostwo autora widać między innymi w tym, że dość powolne jej tempo nie koliduje z opowiadanymi wydarzeniami nawet wtedy, gdy mają one charakter gwałtowny, gdy akcja przyspiesza niczym w filmie przygodowym. Na tym jednak nie koniec zalet. Oczywiście, mamy znów świetny warsztat, styl godny naśladowania, wyczucie tematu i perfekcyjne operowanie słowem, ale treść chyba jest jeszcze bardziej godna docenienia.

Tak naprawdę, wbrew obiegowym opiniom, nie jest to, o czym wspomniałem, opowieść o wojnie. Nie jest to nawet powieść antywojenna. To sprzeciw wobec tego wszystkiego, co do wojny prowadzi. Prowadzi do wojny, która niszczy ludzi i ich uczucia, społeczeństwa i ich moralność, niszczy wszystko, a mimo to o tych prekursorach mówi się i myśli znacznie rzadziej, niż o banalnych pretekstach do wojny i o niej samej.

„Noc w Lizbonie” ma warstwę oczywistą – spowiedź tułacza, ukazanie niedoli migrantów jako następstwa nienawiści i wojny, oraz warstwę nieoczywistą, ledwo zarysowaną, którą wielu może przegapić.

W „Nocy w Lizbonie” znajdziemy na przykład odważną krytykę chrześcijaństwa, gdyż przyniosło owoce, które sprawiły, iż ofiara Chrystusa okazała się daremną:

„Światło połyskiwało na złotym, wzniesionym przez kapłana, kielichu z krwią Chrystusa, który odkupił nią świat. I co z tego wynikło? Krwawe krucjaty, fanatyzm religijny, tortury inkwizycji, palenie czarownic na stosie i mordowanie heretyków — wszystko w imię miłości bliźniego.”

Moim zdaniem chrześcijaństwo przyzwyczaiło Europę do wiary w Jedyną Prawdę i gdy utraciło rząd dusz, bezmózgie poniekąd masy (słusznie nazywane przez Jezusa owcami) odczuwały brak Pasterza, brak Nowej Jedynej Prawdy. W tę lukę wcisnęły się nowe ideologie – komunizm i faszyzm oraz nowi pasterze – Hitler i Stalin. Remarque nie formułuje tego wprost, ale jak inaczej odczytać choćby te słowa:

„Sądzę, że to niewiarygodne opętanie jest symptomem naszych czasów. W tej epoce, pełnej histerii i strachu, gromkie słowa, niezależnie od tego, czy padają z prawa, czy z lewa, są chętnie przyjmowane przez masy. Ludzie dają im wiarę, byle tylko uwolnić się od ciężaru myślenia i obarczającej ich odpowiedzialności, której się obawiają i której uniknąć nie mogą.”

Oczywiście nie jest to głównym tematem dzieła, ale czy można mówić o przekleństwie tułaczki, która dla milionów jest nieodzownym elementem wojny, zwłaszcza nowożytnej, nie zastanawiając się nawet przez chwilę nad przyczynami takiej katastrofy?

W tak trudnym temacie jak uchodźstwo, wojna i faszyzm, nie sposób nie dotknąć i innych problemów. To okazja do rozważań wszelkiego rodzaju i stawiania trudnych, do dziś aktualnych pytań, jak choćby o prawo do godnej śmierci

„Dlaczego nie chce pan przyznać ciężko choremu człowiekowi prawa do decyzji, w jakiej chwili życie staje się dla niego nie do zniesienia? — odpowiedziałem. — To jest przecie to minimum, na które możemy się zdobyć!”

czy o prawidłach przemocy i okrucieństwa, które sprawiają, że bardzo często mordowani, którzy przeżyją, później sami mordują, zarówno w rozumieniu indywidualnym tego stwierdzenia, jak i społecznym czy narodowym.

Jednak, i to też jest objawem geniuszu, stwierdzenia podane na tacy są w powieści rzadkością. Autor celuje w niezauważalnym zadawaniu pytań, formułowaniu problemów, które zajmują umysł czytelnika, gdy narracja idzie już dalej, a podświadomość czytelnika (lub druga część świadomości) meandruje niemal od wydarzeń w świecie przedstawionym niezależnie. Niby książka wciąga, niby czytelnik koncentruje się na bieżących wątkach, ale w tyle głowy dzieje się coś, co biegnie swoim torem. Biegnie na pewno, jak sądzę, drogą odmienną dla każdego odbiorcy, zależnie od jego wiedzy, doświadczenia, otwartości, wrażliwości i inteligencji.

Jak już wspomniałem, „Noc w Lizbonie” poznałem w wersji audio. Lektor na szczęście nie przesadza z aktorzeniem, ale raz i drugi myli mu się intonacja przypisana do kwestii wypowiadanych przez różne osoby i mam wrażenie, iż lepiej już by było dialogi po prostu przeczytać, tak jak to robiono zanim nastała nowa moda. Na szczęście Remargue przebija wszystko i audiobook również jest prawdziwą czytelniczą ucztą. Również, gdyż mam wrażenie, iż tym razem druk byłby lepszy.

Gorąco polecam, choć niekoniecznie w wersji czytanej.

No i nadszedł czas na kolejne, po genialnych powieściach „Łuk Triumfalny” i „Na zachodzie bez zmian”,dzieło Ericha Marii Remarque’a*, niemieckiego pisarza, dramaturga, dziennikarza i weterana I wojny światowej, który wraz z rodziną aż za dobrze doświadczył zła, jakim były i I i II wojna. Przyszła kolej na „Noc w Lizbonie”. Do czytelniczej konsumpcji wybrałem wydanie audio w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Skuszony pozytywnymi ocenami czytelników postanowiłem spróbować czegoś pióra rodzimego „mistrza powieści sensacyjnych z Wielką Historią w tle”*, czyli Macieja Siembiedy. Na pierwszy ogień poszła powieść „Katharsis” w wersji audio, której głosu użyczył Przemysław Bluszcz.


Ooo – już dawno nie miałem lektury, która by wzbudziła we mnie aż tak ambiwalentne (choć ze zdecydowaną przewagą negatywnych) i ekstremalnie przeciwne odczucia, w dodatku w różnych aspektach. Fabuła zakrojona z wielkim rozmachem – czasowo rozciąga się na pół wieku, terytorialnie zaś sięga od Egiptu po Polskę. Czy to dobrze? Mam wrażenie, że gdyby rozbudować powieść, przynajmniej na dwa tomy, miano sagi, którą ją niektórzy określają, bardziej by pasowało do rzeczywistości. W takiej postaci, jaką mamy, miałem wrażenie zbytnich przeskoków czasowych, koncentracji tylko na akcji, co z kolei kłóci się z większą szczegółowością pod koniec. Nie bardzo mi się to podobało. Dla odmiany sam pomysł i konstrukcja powieści – wyśmienita, choć podana w sposób czyniący nieco zbyt oczywistym pewne sprawy.

W warstwie stylistycznej są fragmenty napisane przyjemną, całkiem ładną prozą, ale pomiędzy nimi tyle zgrzytów, że nim minie stres po poprzednim, odbiorcę wnerwia następny. Nie chodzi nawet o brak polotu, sznytu czy oryginalności lub po prostu wyczucia, jak na przykład w zwrocie:

„Świetnie Pan mówi w naszym języku” – żaden Polak tak nie powie („Świetnie Pan mówi polsku”, tak mówi się w kraju Polan), w dodatku w powieści zdanie to pada z ust pół Polaka pół Greka, co dodatkowo czyni je po prostu niezręcznym.

czy o styl diametralnie odbiegający od podmiotu, którego dotyczy

„...bryza, nieśmiała jak oddech niemowlęcia...” - tekst chyba nie bardzo pasujący do półświatka

ale i o perełki zakrawające wręcz na grafomaństwo:

„Pukanie do drzwi zabrzmiało jak odgłos wyciąganej zawleczki” – humor zeszytów, złota czcionka. Po podobnym tekście mój polonista z podstawówki (sic!) obśmiałby autora tak, że długo chodziłby na polski z odpowiednią łatką.

Zresztą – Siembieda w ogóle nie ma wyczucia języka; Egipcjanin mówiący po niemiecku nawija odmianą potocznej polszczyzny z dodatkami slangu półświatka, którego nigdy nie używają obcokrajowcy nawet znający dobrze polski i od lat tu mieszkający. Za to nasz autor bardzo chyba lubi się popisywać swoją „elokwencją”; tak zapędza się w tych swoich figurach stylistycznych i upiększaniu narracji, że i treść zaczyna przeczyć sama sobie – jedna z postaci, która znana jest w całym światku przestępczym i zarazem wszystkim służbom, która znana jest dziwkom od których nie stroni i w dodatku nosi na co dzień super garnitury, jest zarazem osobą, która trzyma się z boku i stara nie rzucać się w oczy. Paranoja.

Nawet w audiobooku wyraźnie rażą powtórzenia nie tylko w sensie stylistycznym, ale co gorsza w rozumieniu narracyjnym – pewne fakty i sytuacje są powtarzane po kilka razy. Jest to zrozumiałe przy seriach powieściowych, by czytelnik, który ominął poprzednie powieści cyklu wiedział skąd się wzięły pewne rzeczy w akurat czytanej książce, ale przy singlu powieściowym, w dodatku jednotomowym, zdecydowanie jest to błąd, który słychać i czuć. Miałoby to uzasadnienie nawet w jednotomowym dziele, ale tylko w razie przedstawiania wydarzeń za każdym razem z odmiennej, różniącej się perspektywy, lecz niestety to nie ten przypadek.

To zagubienie się sięga nawet konkretów liczbowych – pewna charakterystyczna i unikalna motorówka w jednym miejscu „szokuje” maksymalną prędkością 20 węzłów, ale w innym ma już bardzo przyzwoitą – 32 węzły.

Podobno, tak piszą niektórzy, autor dość wiernie oddał realia Gdańska i okolicy. Nie wiem, nie znam tych terenów. Sęk w tym, że się tego nie czuje. Gdy czytamy na przykład Marka Krajewskiego, jego Wrocław się czuje, czy ktoś w nim był, czy nie, a u Siembiedy nic z tych rzeczy. W okolicach zaś, które dobrze znam, czyli Świnoujście, Wyspa Wolin, Kotlina Kłodzka, które też dużo miejsca w książce zajmują, w ogóle nie odnalazłem ich atmosfery i specyfiki. Przy Dziwnie autor zaś po raz kolejny pojechał po bandzie i chcąc zadziwić czytelnika wypalił, że rzeka ta ma

„ujście położone poniżej poziomu morza”

co tłumaczy pochodzenie jej nazwy. No - takie rzeczy to naprawdę niewielu pisarzy serwuje.

Być może te wszystkie mniej lub bardziej żałosne wpadki wynikają z braku umiejętności obserwacji i interpretacji (co skutkuje również brakiem krytycznego podejścia do swej twórczości i zatroszczenia się o realną korektę). Oto bowiem w „Katharsis” znajdujemy na przykład taki kwiatek, jak „ciężki wojskowy kabriolet” na określenie kübelwagena. Tak, to ten blaszak, którym najczęściej jeździł Hans Kloss i wielu innych niemieckich oficerów zarówno w filmach, jak i w rzeczywistości. Wystarczy na niego rzucić okiem, jeśli ktoś choć trochę umie patrzeć, by wiedzieć, że ciężki to on nie był – w rzeczywistości kübelwagen (VW typ 82) to wojskowa wersja znanego wszystkim volkswagena garbusa, w dodatku jeszcze lżejsza niż ta cywilna. A jej chyba nikt nie nazwie w wersji kabrio „ciężkim cywilnym kabrioletem”.

O głębiach psychologicznych czy ciekawostkach socjologicznych nie ma co pisać, bo i w książce próżno ich szukać.

No – dość tej żenady. Przejdźmy do lektora. Przemysław Bluszcz próbował zaprezentować tu coś podobnego do interpretacji „Serca jak smoła” w wykonaniu Macieja Stuhra. Niestety, o ile ten ostatni pokazał mistrzostwo aktorskie, to Bluszcz jedynie aktorzy, co zamiast tonować niezręczności stylistyczne powieści, nieprzekonujące dialogi i klimat, jeszcze je podkreśla. Już chyba by było lepiej, gdyby wzorem dawnych, „klasycznych” narratorów, po prostu książkę czytał.

Właściwie unikam komentowania recenzji – każdy ma prawo do swojego zdania i każda potwora znajdzie swego amatora. Nie mam więc nic przeciwko maksymalnym ocenom, jakie niektórzy dają tej książce na goodreads, gdyż tam towarzyszy temu etykietka „it was amazing”, co jest stwierdzeniem jak najbardziej subiektywnym, a jak wspomniałem każdy ma prawo lubić to, co mu się podoba. Jednak dawanie na LC temu czemuś oceny „arcydzieło” to… takie litościwe niedomówienie. Ludzie! - nawet jeśli dostaliście za darmo książkę w zamian za przychylną recenzję, to miejcie choć trochę godności i choć trochę szanujcie to, pod czym się podpisujecie. Nawet jeśli podpisujecie się tylko nickiem.

Skuszony pozytywnymi ocenami czytelników postanowiłem spróbować czegoś pióra rodzimego „mistrza powieści sensacyjnych z Wielką Historią w tle”*, czyli Macieja Siembiedy. Na pierwszy ogień poszła powieść „Katharsis” w wersji audio, której głosu użyczył Przemysław Bluszcz.


Ooo – już dawno nie miałem lektury, która by wzbudziła we mnie aż tak ambiwalentne (choć ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po przeczytaniu dwóch pierwszych książek z serii o amerykańskim policyjnym detektywie Harrym Boschu, które bardzo mi się podobały, oczywistą koleją rzeczy było sięgnięcie i po trzecią, czyli „Betonową blondynkę”.


Kiedy Bosch zastrzelił seryjnego mordercę kobiet przezwanego Lalkarzem, co miało miejsce w poprzedniej powieści („Czarny lód”), wydawało się, że sprawę ma z głowy i policja, i Bosch, i mieszkańcy miasta. Teraz okazuje się jednak, że nie, że koniec jednych kłopotów stał się początkiem innych. Co i jak oczywiście nie zdradzę, gdyż „Betonowa blondynka” to klasyczny kryminał – powieść policyjna z elementami thrillera w najlepszym tego słowa znaczeniu i nie można przyszłym czytelnikom psuć radości z przeżywania jej po raz pierwszy, z odkrywania co dalej i who is who.

Dzieło Connelly’ego choć klasyczne dla gatunku, jest o tyle nietypowe, że o miano głównego wątku ze sprawą zbrodni, śledztwa i związanych z tym działań konkuruje wątek sądowy, i to niezwykle interesujący ze względu na swą specyfikę. Aspekt kryminalny nakręca napięcie, ale sądowy budzi nie mniejszą ciekawość czytelnika – trudno się zdecydować, co lepsze. Tym bardziej, że dla czytelnika polskiego, a może nawet i dla większości Amerykanów, pewne aspekty amerykańskiego systemu prawnego ukazane w powieści okażą sie wręcz zaskakujące.

Poprzednie powieści cyklu poznałem z wydań na papierze, a tym razem postanowiłem posmakować Boscha w wersji audio w interpretacji Janusza Zadury. Nie było może aż takiego szału, jak ostatnio, gdy Maciej Stuhr czytał „Serce jak smoła”, ale i tak było świetnie. Zdecydowanie polecam

Po przeczytaniu dwóch pierwszych książek z serii o amerykańskim policyjnym detektywie Harrym Boschu, które bardzo mi się podobały, oczywistą koleją rzeczy było sięgnięcie i po trzecią, czyli „Betonową blondynkę”.


Kiedy Bosch zastrzelił seryjnego mordercę kobiet przezwanego Lalkarzem, co miało miejsce w poprzedniej powieści („Czarny lód”), wydawało się, że sprawę ma z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zachęcony recenzją @Ambrose na naszym blogu i ja sięgnąłem po powieść science fiction „Płomień” pióra Magdaleny Salik, współczesnej rodzimej naszej pisarki (ur. 1978), która debiutowała w „kategorii” fantasy w 2009 książką „Gildia Hordów (Runa)” otwierającą trylogię „Doliny mroku”, a teraz, jak widać, próbuje swych sił w klasycznej SF, nawet takiej trochę hard.

Fabuła dzieła w zasadzie skonstruowana jest wokół przygotowań, a następnie realizacji, pierwszej ludzkiej wyprawy w daleki, prawdziwy kosmos, a konkretnie do ziemiopodobnej planety właśnie odkrytej na orbicie jednej z gwiazd w konstelacji Łabędzia. Szczegółów nie będę zdradzał, ale warto zaznaczyć, że wzorem mistrzów s.f. autorka zwłaszcza etap poprzedzający start wykorzystała do wiwisekcji różnych typów ludzkich i udało jej się to przepięknie; warstwa psychologiczna, która jest naprawdę mocną stroną książki, nie przytłacza i jawi się jako naturalny element narracji dopełniający akcję. Szkoda, że na socjologię nie starczyło miejsca…

Niestety, sam pomysł, wokół którego osnuto alternatywny charakter misji, przygotowany na wypadek, gdyby żywi kosmonauci zawiedli, a ukryty pod nazwą „mapowanie mózgu”, kompletnie mnie nie przekonuje. Jeśli pod przeniesieniem ludzkiego mózgu do komputera, stworzeniem cyfrowej jego kopii, czy jak by tego nie nazwać, rozumiemy, jako skrót myślowy, przeniesienie ludzkiej osobowości, ludzkiego „ja”, a nie stworzenie jakiegoś kalekiego umysłowego Frankensteina, to moim zdaniem jest to absolutnie nierealne i pomysł taki, jako chybiony, jest już sam w sobie dużym obciążeniem dla dzieła. Człowiek, odrębna świadomość ludzkiej istoty (i chyba nie tylko ludzkiej) nie siedzi bowiem w samym mózgu, czego dowodów jest coraz więcej. Z tego prosty wniosek, że nawet udane skopiowanie działającego mózgu (obojętnie, czy na drodze cyfrowej, czy biologicznej), podobnie jak przeszczep mózgu do innego ciała, nie stworzy niczego poza okaleczonym potworem. Już dużo bardziej realną możliwością, choć pewnie raczej w bardzo dalekiej przyszłości, jest zbudowanie od podstaw sztucznego mózgu (szkoła Asimova i innych).

Drugim, za to dużym minusem, jest powielanie negatywnych, w dodatku fałszywych stereotypów promujących najbardziej patologiczne, negatywne postawy i podawanie takich haseł w chwytliwej oraz mającej pozory naukowości formie:

Ludzie po to wykuli pierwsze narzędzia, by zabijać nimi innych ludzi.

Nie tylko nie ma żadnych dowodów na tę tezę, ale wręcz przeciwnie – najnowsza wiedza skłania nas raczej ku przeświadczeniu, że to altruizm jest wrodzonym elementem człowieczeństwa, gdy tymczasem okrucieństwo jest wynalazkiem cywilizacji i wiary.

Z drugiej strony, Salik uwzględnia w książce na przykład wiedzę o ciągłej ewolucji wspomnień i ich kreatywnym przetwarzaniu przez podświadomość bez udziału woli*, jest więc w tym dużo bardziej na bieżąco w stosunku do aktualnej wiedzy, niż na przykład nasze sądownictwo.

Mimo tych, dość poważnych, krytycznych uwag, muszę przyznać, że świetnie się „Płomień” czytało. Autorka zastawiła na czytelnika ciekawą pułapkę, której istoty oczywiście nie zdradzę. Nie ujawnię też jak udało jej się wpleść w fabułę elementy klasycznego military fiction, wręcz powieści wojennej i klimatów postapo, ale wspominam o tym, gdyż ten wątek bardzo jej się udał. Ma pani Magdalena rękę do tych tematów, której może jej pozazdrościć wielu kolegów po piórze. Szkoda, że nie napisała dotąd niczego w tym kanonie – mam wrażenie, że mógłby to być hit.

Wracając do tematu, czyli do „Płomienia” – mamy tu porcję solidnej, dobrej SF, obarczoną co prawda poważnymi wadami, ale mającej i wiele mocnych stron, a przede wszystkim wciągającej, trzymającej tempo i styl do ostatniej strony. Nie wytrzymuje co prawda konfrontacji z klasykami, ale i tak wybija się ponad przeciętność, zwłaszcza jeśli zawęzimy konkurencję do współczesnej literatury rodzimej. Jest potencjał, są oryginalne pomysły, czekam na więcej.

Zachęcony recenzją @Ambrose na naszym blogu i ja sięgnąłem po powieść science fiction „Płomień” pióra Magdaleny Salik, współczesnej rodzimej naszej pisarki (ur. 1978), która debiutowała w „kategorii” fantasy w 2009 książką „Gildia Hordów (Runa)” otwierającą trylogię „Doliny mroku”, a teraz, jak widać, próbuje swych sił w klasycznej SF, nawet takiej trochę hard.

Fabuła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każde państwo ma swoje tajne służby, ale tylko w przypadku Rosji tajne służby mają swoje państwo.


Nie wiem skąd na mojej liście planowanych lektur, w dodatku na szybkiej ścieżce, znalazł się „Agent” autorstwa Jiříego Havelki - czeskiego reżysera i dramaturga. Pewnie umieszczając „Agenta”w czytelniczych planach wiedziałem na jego temat coś niecoś, ale teraz, sięgając po niego, niczego już nie pamiętałem.

Nie przepadam za superprodukcjami, jak się ostatnio określa audiobooki zrealizowane z udziałem więcej niż jednego lektora, z podziałem na role i często z wstawkami audio w tle. Wolę tradycyjne książki czytane – jeden dobry lektor zrobi robotę, podczas gdy w superprodukcjach często w dobrym zespole trafi się osoba, której nie trawię i całość już nie jest taka, jak być powinna. Ścieżka dźwiękowa też może mi nie podejść, a „Agent” to nawet nie superprodukcja, lecz stricte rzecz biorąc słuchowisko będące polską adaptacją czeskiego oryginału pod tym samym tytułem. No, ale zacząłem słuchać…


Jiří Havelka podjął się trudnego zadania – postanowił zrekonstruować ostatnie dni życia Aleksandra Liwtinienki*, agenta KGB/FSB, który w 2000 roku wyjechał z Rosji do Wielkiej Brytanii, gdzie w 2001 uzyskał azyl polityczny. W 2006, już po uzyskaniu obywatelstwa brytyjskiego, został otruty przez rosyjskie służby specjalne radioaktywnym polonem. Litwinienko w przedśmiertnym oświadczeniu wskazał Putina jako bezpośredniego zleceniodawcę swego zabójstwa, co zostało uwiarygodnione w trakcie śledztwa przeprowadzonego przez służby brytyjskie. Nie wiem, jak to wyszło w wersji czeskiej, ale polskie słuchowisko zostało zrealizowane z wielkim polotem i wyczuciem. Wciąga słuchacza od pierwszych chwil aż do samego końca, zmusza do myślenia, wywołuje potężne emocje i pozostawia sam na sam z pytaniami bez odpowiedzi.

Jak to możliwe, że pomimo tylu zbrodni, prowokacji i ludobójstw, za które odpowiedzialna jest Rosja i osobiście Putin, wciąż jest na Zachodzie i w Polsce tylu ludzi i polityków (świadome rozróżnienie), którzy wciąż wierzą, że można się z Putinem i z Rosją dogadać, że można im uwierzyć? Choć tyle już na ten temat napisano, choć wiadomo, że Putin jak każdy bandyta na bezkarność reaguje tylko jeszcze większą bezczelnością i przemocą, wciąż od nowa pozwala się Putinowi i Rosji bezkarnie łamać wszelkie prawa, popełniać wciąż nowe zbrodnie… Jak to możliwe?

Do tego, by dowiedzieć się jaki jest naprawdę Putin, jaką Rosję nie stworzył, a odtworzył, nie trzeba żadnych książek, ekspertów ani agentów wywiadu. Wystarczy poczytać rosyjskie media kierowane na rynek wewnętrzny lub pooglądać rosyjskie programy przeznaczone dla rodzimego odbiorcy, niemniej „Agent” jest kolejną pozycją potwierdzającą, iż Putin jest następcą i kontynuatorem stylu mściwego, zakompleksionego Stalina, dla którego życie ludzkie nie miało żadnej wartości, a wolność była najbardziej znienawidzonym słowem. Pozycja naprawdę rewelacyjna nie tylko ze względu na przekaz i wymowę, ale i na niezwykle przejmujące oddanie tragedii konkretnego człowieka, który wie, że umiera, tragedii jego bliskich… i tragedii całego Zachodu, całego wolnego świata. Bo fakt, że ta zbrodnia, tak jak i wszystkie inne rosyjskie zbrodnie od czasów rewolucji i II wojny światowej włącznie, pozostała bezkarna, utwierdza tylko i Putina, i każdego Rosjanina, że świat może im skoczyć. Mogą robić co chcą i komu chcą, a sądzić to można Niemców, Amerykanów i każdego innego, ale nie ich.

Te refleksje przychodzą do nas same, gdyż, i jest to dodatkową a wielką zaletą „Agenta”, dzieło to koncentruje się niemal wyłącznie na ostatnich dniach życia Litwinienki, sprawiając, iż dla słuchacza jest to przeżycie osobiste. Zapis umierania, zapis zbrodni od strony ofiary, historia godności do końca, wolności do ostatniego tchnienia… Naprawdę – rewelacyjnie to wyszło. Polecam i gorąco zachęcam do wysłuchania

Każde państwo ma swoje tajne służby, ale tylko w przypadku Rosji tajne służby mają swoje państwo.


Nie wiem skąd na mojej liście planowanych lektur, w dodatku na szybkiej ścieżce, znalazł się „Agent” autorstwa Jiříego Havelki - czeskiego reżysera i dramaturga. Pewnie umieszczając „Agenta”w czytelniczych planach wiedziałem na jego temat coś niecoś, ale teraz, sięgając po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilka lat temu miałem przyjemność przeczytać western „Na południe od Brazos” („Lonesome Dove”), który przyniósł jego autorowi, czyli Larry’emu McMurtry, nagrodę Pulitzera. Piszę przyjemność, gdyż dzieło to mnie naprawdę urzekło. Później McMurtry poszedł za ciosem i napisał zarówno sequel, jak i dwa prequele, a cykl, który powstał, wziął nazwę od pierwszej powieści. Postanowiłem poznać całą serię w kolejności chronologii świata przedstawionego, więc poleciłem cykl @mbprawa do zakupu w ramach akcji „poleć książkę” i tak trafił do mnie „Szlak umrzyka”, który całość otwiera (choć napisany został jako trzeci).


No i od razu powiem – nie wiem, czy to autora podmienili, czy zmiana tłumacza zawiniła („Na południe od Brazos” czytałem w tłumaczeniu Michała Kłobukowskiego), czy obie przyczyny razem, dość, że słaaabo to wypadło. Niby jest ta specyficzna atmosfera; westernowa, ale nie do końca w westernowej konwencji. Niby jest, ale nie tak naturalna, nie tak przekonująca jak w „Brazos”. Jakby wszystko było pisane na siłę, by do końca wykorzystać sukces. W dodatku to, co było zaletą powieści, która serię zapoczątkowała, czyli realizm zrywający z wypaczonym obrazem charakterystycznym dla westernowego kanonu, przepadł na rzecz taniego naturalizmu na pokaz. Nie czynię zarzutów z bardzo dużej dowolności, z jaką autor traktuje realia i postacie historyczne, choć zdecydowanie wyżej stawiam tych twórców, którzy fikcję literacką potrafią z taką finezją wpasować w historię, iż trudno bez gruntownej znajomości tematu odróżnić jedno od drugiego i wytyczyć granicę między nimi. Jednak naciągane, nieprzekonujące dialogi, to już zarzut poważny, a wielkim zgrzytem są karygodne błędy dotyczące broni i uzbrojenia. Nie jest to w końcu powieść stricte wojenna, choć opowiada o pewnym okresie konfliktu między Meksykiem a Stanami, więc autor nie zagłębia się w detale, lecz tym bardziej rażą błędy gorsze niż w kryminałach pisanych przez kobiety. Muszkiet to nie to samo, co karabin, a pistolet to nie rewolwer! Kolejnym przegięciem jest nadmierne gloryfikowanie umiejętności bojowych i survivalowych Indian w zderzeniu z kompletnym nieudacznictwem bladych twarzy we wszystkich dziedzinach. Ta przesada aż razi wobec rzeczywistości istniejącej w tle w świecie przedstawionym, która nie potwierdza ukazywanego w szczegółach stanu rzeczy. Tych sprzeczności w powieści jest więcej.

Nie będę się dłużej rozpisywał, bo nie mam na to siły, tak mnie „Szlak umrzyka” zdołował swą miałkością w porównaniu do „Na południe od Brazos”. Choć jest to powieść i tak lepsza niż typowy western będący jednak z reguły literaturą klasy B, to niestety nie jest od nich dużo lepsza. Interesującym dodatkiem do omawianego wydania jest posłowie, którego autorem jest Michał Stanek. Dzięki niemu czytelnik nie orientujący się w realiach historycznych miejsca i czasu, do których nawiązuje McMurtry, może sobie odpowiednio umiejscowić fikcję literacką w stosunku do rzeczywistości. Niestety, to tylko wisienka, do której brakuje udanego tortu.

Zwykle w cyklach powieściowych nie będących tylko zbiorem książek złączonych osobami protagonistów, a scalonych przez ciągłą linię różnorodnych wątków, zależności, przyczyn i skutków, zalecam i sam preferuję czytanie w kolejności chronologii wydarzeń w świecie przedstawionym. Tym razem jednak nie proponuję takiego rozwiązania. Gdybym zaczął poznawać cykl Lonesome Dove od „Szlaku umrzyka”, być może na tym bym całe przedsięwzięcie zakończył i nie poznał „Na południe od Brazos”, a ta ostatnia jest naprawdę, w całym tego słowa znaczeniu, wybitna. Ją więc nadal polecam z pełnym przekonaniem i gorąco. A „Szlak umrzyka”? No cóż, było OK, dałoby się to pewnie poczytać z mniejszym bólem, gdyby nie oczekiwania, ale nic więcej, więc jeśli zechcecie – czytacie na własną odpowiedzialność. A czy sięgnę po pozostałe części cyklu? Sam nie wiem… Na pewno nieprędko…

Kilka lat temu miałem przyjemność przeczytać western „Na południe od Brazos” („Lonesome Dove”), który przyniósł jego autorowi, czyli Larry’emu McMurtry, nagrodę Pulitzera. Piszę przyjemność, gdyż dzieło to mnie naprawdę urzekło. Później McMurtry poszedł za ciosem i napisał zarówno sequel, jak i dwa prequele, a cykl, który powstał, wziął nazwę od pierwszej powieści....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Lekturą grudnia 2023 roku roku w Dyskusyjnym Klubie Książki w @mbprawa było dzieło, którego autorem jest włoski pisarz Giovanni Boccaccio (1313-1375) uznawany za twórcę nowożytnej nowelistyki, zatytułowane „Dekameron”.

Kiedy zobaczyłem dwa wydania „Dekameronu”, które miałem w Klubie do wyboru, przypomniało mi się zdarzenie z czasów tej podłej komuny, która jeszcze wówczas w Polsce ostatnich lat dożywała. Otóż na nieformalnym, kameralnym spotkaniu międzynarodowej braci studenckiej, gdy rozmowa zmeandrowała na Mickiewicza, przedstawicielka białoruskiej OMC inteligencji wyrwała się z odkryciem – A!!! Znam!!! To nasz narodowy białoruski poeta. Na szczęście dla niej Litwina nie było, ale i tak jak nasi na nią wsiedli, to w toku przesłuchania się okazało, iż nieszczęsna „zna dzieła Mickiewicza, więc wie o czym mówi”. Gdy zaczęto drążyć, wnet się wyjaśniło, iż wspomniana „wiedza”pochodzi nie ze znajomości dzieła w oryginale, czy nawet przekładzie, a z opracowań, bo ichniejsze studia humanistyczne, chyba szkoła moskiewska, bazowały na opracowaniach, nie na samym tekście. I wtedy w umyśle takiemu właśnie poznawaniu literatury nadałem etykietkę „szkoła białoruska”. Czemu przypomniała mi się ta etykietka? Bo jak mi się wydaje polska edukacja zmierza jeszcze dalej – nie nazywa opracowania opracowaniem, tylko samą lekturą! Zwróćcie uwagę na ten chudziutki zeszycik, który trzymam w prawej ręce – jest zatytułowany „Dekameron. Lektura z opracowaniem. Specjalna czcionka ułatwiająca szybkie czytanie”. Tymczasem w lewej mam sam „goły” „Dekameron” bez opracowania i w dodatku wydany mniejszą czcionką. Dla mnie żenada. To tak jakby kilka stron wyrwanych z „Pana Tadeusza” czy „Hamleta” opatrzyć opracowaniem (no bo przecież młodzież to idioci – sami dzieła nie pojmą, muszą mieć opracowanie) i wydać czcionką ułatwiającą szybkie czytanie. I jeszcze wmówić dzieciom, że tak należy poznawać literaturę. No bo przecież tytuł nie brzmi wybrane fragmenty z opracowaniem, tylko jakby całe dzieło.

Czepiam się? Przecież to lepsza manipulacja niż wspomniana „szkoła białoruska”. Nie mówi się wprost, że dzieła nie poznasz, bo broń może zaczniesz sam myśleć, a wtedy nie wiadomo co wymyślisz. Sugeruje się, że otrzymałeś esencję, która jest równoważna poznaniu całego dzieła, a dołączone opracowanie zawiera jedynie słuszną, jedynie mądrą interpretację. Za inne nie otrzymasz zaliczenia. Nikomu nie przeszkadza, że nawet fragment wybrany w dobrej wierze jest zniekształceniem, takim samym jak zdanie wyrwane z kontekstu. W dodatku skąd założenie, że jest wybrany w dobrej wierze, a nie z zamiarem manipulacji mającej kształtować nowe pokolenie na miarę ambicji wybierającego? Paradoksalnie, za czasów PRL uczyliśmy się czytać między wierszami, co wykorzystywali liczni nie do końca pokorni twórcy, by przekazać czytelnikom rzeczy, które umykały cenzurze. Teraz uczymy młode pokolenie unikania samego tekstu, sankcjonujemy korzystanie z gotowych opracowań i wszelkiego rodzaju bryków. Twórcy tego trendu chyba nie przewidzieli, że właśnie nastał moment, który może ich przerosnąć – dzięki AI młodzież będzie przygotowywać rozbudowane elaboraty na temat lektur, których nie widziała na oczy ani w żywym tekście, ani w opracowaniach, a sprawdzający nie będą w stanie odróżnić ich od samodzielnej pracy, gdyż antyplagiaty tego nie wyłapią. W dodatku nie chodzi nawet o samo oszukiwanie. Za moich czasów też się kombinowało jak się lektury nie chciało przeczytać. Tylko, że my mieliśmy świadomość, iż lektury nie przeczytaliśmy, że coś straciliśmy, że kombinujemy, a dzisiejsza praktyka edukacyjna uczy, że czytanie czegokolwiek to strata czasu, że poznanie opracowania jest tak samo wartościowe jak czytanie tekstu oraz samodzielna jego interpretacja, a nawet lepsze, bo zawsze politycznie poprawne, jedynie słuszne i wycelowane w oczekiwania oceniającego. No i to szybkie czytanie!!! Czy „szybkie czytanie” literatury pięknej nie ma się przypadkiem tak do czytania literatury pięknej, jak chlanie dobrego alkoholu do jego smakowania? Ale to właśnie chlanie zamiast delektowania się jest promowane w procesie edukacji naszej młodzieży.

Z każdym rokiem lawinowy przyrost zgromadzonej przez ludzkość wiedzy, rozwój techniki i technologii oraz ogrom różnorodnych stresorów i nadmiarowej informacji, wymagają od nowych pokoleń więcej, jeśli mają być one w stanie ogarnąć świat, który przejmują od poprzedników. Nasze szkolnictwo tymczasem wymaga od młodzieży coraz mniej. Zamiast przygotować na wysiłek i stres, uczy… no właśnie – czego?

A jak wypadł sam „Dekameron”? No cóż, to druga lektura z rzędu, której w klubie specjalnie dociekliwie nie potraktowaliśmy. Posiłkowaliśmy się wspomnianą wersją z opracowaniem, więc i dyskusja była merytorycznie dość pobieżna, w dodatku wciąż meandrowała na inne zgoła tematy. Ja zawłaszczyłem sobie chyba jedyną w tym momencie dostępną pełną wersję dzieła, ale nie przeczytałem całego. Nie, nie z powodu specyficznego stylu związanego z epoką, w której „Dekameron” powstał, i który części czytelników sprawia problem. Jakoś mi on przypasował i bardzo przyjemnie mi się tą charakterystyczną inność smakowało. Dzieło Boccaccia to w rzeczy samej sto odrębnych, autonomicznych nowel, które w ciągu 10 dni w roku 1348 opowiada sobie dla zabicia czasu grupa 10 szlachetnie urodzonych mieszkańców Florencji (3 młodzieńców i 7 kobiet), którzy schronili się przed zarazą w majątku wiejskim pod miastem. Każdy dzień to inny temat wiodący, mamy więc ich dziesięć. Nie będę Was nudził ich wymienianiem, powiem tylko, iż wciąż są aktualne. Nowelki są świetnie skonstruowane, niejednokrotnie przewrotnie, czym zapewne należy tłumaczyć, iż Kościół Katolicki potrzebował aż niemal 100 lat, by połapać się w ich dwuznaczności - dzieło wydane drukiem najprawdopodobniej w 1470 (napisane prawdopodobnie w latach 1350–1353) zakazane zostało dopiero w 1559. Dzisiaj całość sprawia w różnych aspektach wrażenie, jakby wyszła spod pióra autora nam współczesnego, co daje do myślenia nie tylko o klasie umysłu autora, nie tylko o kondycji Kościoła Katolickiego na przestrzeni dziejów, o którym to Kościele w „Dekameronie” sporo, ale w ogóle o kondycji ludzkości i świata.

Skoro jest tak świetnie, to czemu nie doczytałem do końca? No cóż – tego nie da się czytać szybko i z przyjemnością. By się w „Dekameronie” rozsmakować trzeba czasu, że zaś jest to księga słusznej objętości, więc i czasu potrzeba sporo. Sęk w tym, że to wszystko, o czym Giovanni Boccaccio opowiada, już znam z dzieł napisanych dużo później, z własnych przemyśleń i w ogóle… Owszem, Boccaccio był pierwszy, co doceniam i podkreślam, niemniej doszedłem do przekonania, że nie umniejszając niczego z doskonałości „Dekameronu”, szkoda mi teraz czasu na delektowanie się tylko jego formą. Być może kiedyś, gdy zaspokoję głód wszelkiej wiedzy, gdy przestanie mnie ciągnąć nowe, wrócę do Boccaccia by się nim delektować i ponownie stwierdzić, że wieki mijają, ale tak naprawdę, niestety, nic się nie zmienia.

Czy polecam? Jeśli macie czas i nie korci Was nic interesującego, to zachęcam gorąco i z pełnym przekonaniem. Jeśli nie dziś, to może kiedyś. Warto o „Dekameronie” pamiętać.

Lekturą grudnia 2023 roku roku w Dyskusyjnym Klubie Książki w @mbprawa było dzieło, którego autorem jest włoski pisarz Giovanni Boccaccio (1313-1375) uznawany za twórcę nowożytnej nowelistyki, zatytułowane „Dekameron”.

Kiedy zobaczyłem dwa wydania „Dekameronu”, które miałem w Klubie do wyboru, przypomniało mi się zdarzenie z czasów tej podłej komuny, która jeszcze wówczas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No i nadeszła długo oczekiwana chwila – sięgnąłem po „Serce jak smoła”, czyli szóstą odsłonę serii powieściowej „Cormoran Strike” pióra J.K. Rowling ukrywającej się na jej potrzeby pod pseudonimem Robert Galbraith. Cykl ten, jak dotąd, zaliczał się do moich ulubionych, gdyż mógł śmiało konkurować o palmę pierwszeństwa ze wszystkimi kryminałami ever jak klasyk tego gatunku, a ponadto był wzbogacony o rozbudowane wątki obyczajowe, obserwacje psycho i socjologiczne, odpowiednia dawkę humoru oraz z wyczuciem muśnięty elementami romansu. Co przyniosło nam „Serce jak smoła”?


Tym razem Cormoran Strike i jego piękna wspólniczka Robin Ellacott zmierzą się, po raz pierwszy, z cyberprzestępczością. Dodajmy, cyberprzestępczością, która wiąże się z klasycznymi zbrodniami, a konkretnie zabójstwami, również z terroryzmem i innymi realnymi zagrożeniami. To całkiem nowa jakość, ale i wyzwanie dla czytelnika, który nie siedzi w temacie ciemnej strony wirtualnej rzeczywistości, sieci i mediów internetowych. Wyzwanie, a zarazem i niezwykła okazja, by nie tylko bezstresowo, lecz wręcz z czytelniczą rozkoszą poznać cienie popularności w sieci. Nawet odbiorcom mających aktywne profile w mediach społecznościowych lektura może przynieść wiele ważnych informacji, bowiem jak z niej wynika jest zasadnicza różnica między prowadzeniem bloga, konta na insta czy fejsie, którego krąg odbiorców ogranicza się do znajomych i wzajemnego lajkowania postów, a przejściem w świat profesjonalistów, którzy liczbę obserwujących mierzą w tysiącach albo milionach. Świat, w którym, jak i w rzeczywistości niewirtualnej, za popularnością, władzą i pieniędzmi, idą zawiść, nienawiść i przestępczość.

Fabuły oczywiście nie będę przybliżał; uważam, że nie ma większej zbrodni w recenzji, zwłaszcza kryminału, niż spojlerowanie. Podkreślę jednak, że tę serię trzeba koniecznie czytać po kolei, gdyż poszczególne powieści są powiązane nie tylko osobami protagonistów, lecz również licznymi wątkami ciągnącymi się od samego początku, aż, jak dotąd, do końca.

Teraz ciekawostka. Moja piękniejsza połowa wybrała „Serce jak smoła” w wersji drukiem i narzekała, że momentami gubiła się w tych wszystkich postaciach rzeczywistych i wirtualnych, w imionach, nazwiskach, przydomkach oraz nickach. W przypadku osób realnych łatwiej zapamiętać who is who, gdyż określa je nie tylko imię, nazwisko czy ksywka, ale również fizyczność. W sieci jest trudniej. Kiedy więc sięgałem dla siebie po wersję audio, miałem obawy, gdyż z reguły słuchaczowi jest dużo łatwiej się pogubić wśród powieściowych postaci niż czytelnikowi – w końcu zdecydowana większość z nas jest wzrokowcami, zwłaszcza jeśli chodzi o funkcje percepcji poznawczej. Ten audiobook mnie jednak zaskoczył, w czym wyłączna zasługa Macieja Stuhra.

O obecnych pokoleniach polskich aktorów, poza nielicznymi wyjątkami, mam bardzo krytyczne zdanie. Większość z nich to nie są nawet stricte aktorzy, gdyż nie jest aktorem ten, kto zawsze na scenie zachowuje się tak samo, kto nie gra, tylko jest poniekąd sobą, co zresztą widać i w rolach, jakie dostaje, gdyż jak się zdaje, reżyserzy obsady też są tego świadomi. Wśród tych wyjątków jest Maciej Stuhr, ale o dziwo nie w filmie, ale właśnie w tym audiobooku przeszedł samego siebie i pokazał klasę, o jakiej zdecydowana większość polskich „aktorów” może tylko pomarzyć. Nie tylko pięknie odegrał różnice akcentów w dialogach pomiędzy różnymi bohaterami powieści, co jest mistrzostwem samym w sobie, gdyż w naszym języku nie ma odpowiednika roli i rozpoznawalności akcentu charakterystycznej dla angielskiego i amerykańskiego angielskiego, ale tak zróżnicował głosy wszystkich osób, iż stały się bardziej wyraziste, charakterystyczne i rozpoznawalne, niż to, co oferuje słowo pisane czy drukowane. Ba! - ponieważ mógł ten zabieg zastosować również do dialogów w sieci, w świecie wirtualnym, więc i postaci bezcielesne stały się odróżnialne, niepowtarzalne i łatwo rozpoznawalne. Stuhr osiągnął poziom mistrzostwa, na którym jego interpretacja uczestników dialogów stała się bardziej zindywidualizowana, niż nawet w superprodukcjach, gdzie niby każda postać ma głos innego aktora, ale właśnie przez mierne aktorstwo efekt nie jest nawet w części tak wyraźny.

Choć mam kilku ulubionych lektorów, to swą interpretacją „Serca jak smoła” Maciej Stuhr wysunął się chyba na samą górę podium, również jako aktor w ogóle. A „Serce jak smoła”? Genialne! Tylko pamiętajcie – czytamy całą serię po kolei :) I jeszcze jedna wiadomość – ukazała się już siódma powieść serii! Nie mogę się doczekać polskiego wydania! Oby znów wybrano Stuhra do realizacji audiobooka!

No i nadeszła długo oczekiwana chwila – sięgnąłem po „Serce jak smoła”, czyli szóstą odsłonę serii powieściowej „Cormoran Strike” pióra J.K. Rowling ukrywającej się na jej potrzeby pod pseudonimem Robert Galbraith. Cykl ten, jak dotąd, zaliczał się do moich ulubionych, gdyż mógł śmiało konkurować o palmę pierwszeństwa ze wszystkimi kryminałami ever jak klasyk tego gatunku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lekturą listopada 2023 Dyskusyjnego Klubu Książki w Rawie Mazowieckiej było dzieło „Odmieńcza rewolucja. Performans na cudzej ziemi” pióra Joanny Krakowskiej, anglistki, specjalistki z zakresu historii i teorii teatru oraz teorii aktorstwa, autorki docenianych opracowań własnych i tłumaczeń tekstów m.in takich autorów jak Ariel Dorfman, Richard Schechner i Susan Sontag. Jak się okazało, dla naszego klubu ta pozycja była niemal wyzwaniem ponad siły, gdyż choć jest to dzieło niezwykle interesujące i wartościowe, wymykające się prostym ocenom i podsumowaniom, to jest i wymagające od czytelnika więcej niż przeciętna lektura. No to po kolei...

W czym był problem skoro, jak już dałem do zrozumienia, książka sprawiła mi niezwykłą, głównie poznawczo, czytelniczą ucztę? Pierwsza częśc dzieła stanowi wprowadzenie do tematu, rys historyczny tego, co za sprawą performansu działo się w sztuce, głównie w teatrze, na Manhattanie od lat sześćdziesiątych, ale nie tylko w sztuce, gdyż performans, jak się okazało, to nie jedynie gatunek sztuki, ale zarazem, a może nawet przede wszystkim, rodzaj strategii społecznej, który zagarnia na swój użytek cudze przestrzenie, przekraczając granice oddzielające od siebie nie tylko rodzaje sztuki, gatunki, konwencje i teoretyczne podziały między nimi, ale mieszając sztukę z polityką, życiem i rzeczywistością, żonglując nimi i wywierając wpływ na jedne składniki tego miksu z wykorzystaniem innych. Ta partia dzieła ma charakter nasuwający nieodparcie skojarzenie z jakąś pracą stricte naukową, z odpowiadającym temu stylem, który dla części czytelników może być początkowo trudny w odbiorze, gdyż siłą rzeczy odbiega on znacznie od tego, do czego przyzwyczaja nas beletrystyka. Jeśli ponadto czytelnikowi obca jest sama tematyka, a przy terminach takich jak queer, kamp czy off-off-Broadway musi sięgać do słownika, to jest jasne, że trzeba na tę lekturę przeznaczyć więcej czasu i zaangażowania niż na kolejny tom „Wiedźmina” czy Harlequina.

W miarę lektury, trudno wyznaczyć granicę, gdyż dzieje się to stopniowo i chyba dla każdego czytelnika nieco w innym tempie, ten początkowo dość suchy wykład zaczyna wciągać i nagle stwierdzamy, że to pełna życia opowieść nie tylko o pewnym procesie społecznym, pewnych prądach w sztuce, ale i o konkretnych, interesujących ludziach. Okazuje się, że jest to zarazem świetne studium relacji między sztuką, ekonomią i polityką oraz władzą. Pięknie jest pokazana odmieńczość jako próbnik stopnia autorytarnych tendencji władzy - nie tylko tych ujawnionych, choć nie rozpoznanych, ale przede wszystkim tych skrywanych pod hasłami demokracji i wolności, czekającymi na „lepsze” czasy.

Fascynujący jest choćby wątek AIDS pokazany od strony komletnie nieznanej szerszemu ogółowi, podobnie jak niezwykle celna analiza związków pomiędzy władzą a sztuką ze szczególnym podkreśleniem różnic między jej formami zaangażowanymi i komercyjnymi, popularnymi, pomiędzy mainstreamem i wszelkiego rodzaju outsiderami. Odmieńczość wszelkiego rodzaju i stosunek do niej władzy oraz społeczeństwa ukazuje się nam jako najlepszy miernik faktycznej wolności i czujnik alarmowy podatności społeczeństwa na wprowadzenie elementów totalitaryzmu oraz aspiracji władzy do wprowadzania takiej formy rządów.

Mógłbym tak jeszcze długo, gdyż jak każde wybitne dzieło „Odmieńcza rewolucja” okazuje się, poza perfekcyjnym opracowaniem głównego tematu, kopalnią interesujących i ważnych wątków wybiegających poza ścisłe rozumienie tego, czego spodziewamy się po wstępie oraz tytule. Znajdziemy w niej również mnóstwo ciekawych informacji, które sprowokują nas do własnych refleksji i przemyśleń, niekoniecznie takich, których autorka mogłaby się spodziewać. Naprawdę - jeśli szukacie lektury, która poza zawartą w niej wiedzą, oderwie Was od miałkości świata przedstawianego w mainstreamowych mediach i wmawianego nam jako realna rzeczywistość, która na powrót wyostrzy Wasze oczy, uszy i przede wszystkim krytyczne myślenie wobec napływającego zewsząd morza nadmiarowej informacji, to jest to dzieło dla Was. W dodatku, mam wrażenie i taką nadzieję, jej działanie będzie trwało jeszcze długo po zakończeniu lektury

Lekturą listopada 2023 Dyskusyjnego Klubu Książki w Rawie Mazowieckiej było dzieło „Odmieńcza rewolucja. Performans na cudzej ziemi” pióra Joanny Krakowskiej, anglistki, specjalistki z zakresu historii i teorii teatru oraz teorii aktorstwa, autorki docenianych opracowań własnych i tłumaczeń tekstów m.in takich autorów jak Ariel Dorfman, Richard Schechner i Susan Sontag. Jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Simon Beckett to znane i uznane nazwisko w świecie powieści kryminalnych, więc sięgając po „Szepty zmarłych”, trzecią część cyklu powieściowego „David Hunter” tego autora, miałem dość konkretne oczekiwania. Niestety, nie było aż tak dobrze, jak miałem prawo się spodziewać.

Tym razem dr David Hunter wystąpi na gościnnych występach na Trupiej Farmie w USA. Szczegółów oczywiście nie zdradzę, żeby nie spojlerować. Faktem jest, że autor skutecznie ukrywa przed czytelnikiem tożsamość głównego czarnego charakteru, z którym zmierzy się nasz protagonista, ale niestety nie dokonuje tego przez zmyślną, zawiłą intrygę, a przez proste pominięcie wszelkich wskazujących nań informacji. W rzeczywistości fabuła jest prosta i niezbyt oryginalna. Narracja, jak to u tego autora, jest mocną stroną powieści - odpowiednia dynamika i klimat sprawia, że się to dobrze czyta (w tym wypadku dobrze się tego słucha). Jednak czegoś jest tu za dużo i czegoś za mało. Cały czas miałem wrażenie, że tym razem Beckett chcąc napisać coś lepszego niż poprzednio dał wszystkiego więcej - więcej trupów, więcej smrodu, więcej napięcia, więcej akcji... Same ładne kobiety, sami męscy faceci... Jadąc po bandzie za długo i za często sprawia, iż czytelnik dystansuje się od świata wyobrażonego, co bardzo mocno zmniejsza przyjemność z lektury. Dobra powieść kryminalna często bywa bardziej przekonująca od literatury faktu, ale tym razem Beckettowi do tego baardzo daleko.

Informuję Was o tym z żalem, gdy poprzednie odsłony cyklu podobały mi się, nawet bardzo. I mam nadzieję, że w następnym tomie znów będzie tak jak kiedyś.

Simon Beckett to znane i uznane nazwisko w świecie powieści kryminalnych, więc sięgając po „Szepty zmarłych”, trzecią część cyklu powieściowego „David Hunter” tego autora, miałem dość konkretne oczekiwania. Niestety, nie było aż tak dobrze, jak miałem prawo się spodziewać.

Tym razem dr David Hunter wystąpi na gościnnych występach na Trupiej Farmie w USA. Szczegółów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Karin Slaughter jest pisarką specjalizującą się w kryminałach, po której jednak nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Czytałem już jej powieści, które wcale mnie nie zachwyciły, ale z drugiej strony jej „Miasto glin” było wręcz genialne. Niestety, tym razem, po poznaniu „Tryptyku” otwierającego nową serię powieściową z Willem Trentem, muszę stwierdzić, że to kompletny, totalny niewypał. Nie będę zdradzał fabuły, ale wspomnę, iż jednym z kluczowych elementów pomysłu na jej konstrukcję, o czym zresztą bardzo szybko się dowiadujemy, więc to nie jest żadne spojlerowanie, jest kradzież tożsamości. No i problem w tym, że facet z niej okradziony, skazany za przestępstwo seksualne z użyciem przemocy (konkrenie zabójstwo nieletniej), przez całą książkę żali się, iż po wyjściu z mamra, jako notowany w wykazie przestępców seksualnych, nie może podjąć żadnej dobrej pracy, nie może kupić nieruchomości, nie może tego, nie może tamtego, a na dodatek nie może nawet mieć żadnych ujawnionych pieniędzy, gdyż ojciec zamordowanej przez niego dziewczynki zaraz w drodze procesu cywilnego wszystko mu zabierze. Jednocześnie dowiadujemy się, że złodziej tożsamości, korzystając z jego danych osobowych (sic!) robi dokładnie to wszystko, czego podobno się nie da - żyje jak milioner i wszystko firmuje przez lata nazwiskiem skazanego, które powinno od razu uruchomić wszystkie możliwe alarmy i sprowadzić na niego wszelkie możliwe kłopoty. Paranoja!!! Pikanterii dodaje fakt, że czytelnicy, którzy mają siebie za wielce dociekliwych Sherlocków, nie zauważają w ogóle takich „drobiazgów”. Smutne to i daje do myślenia. Można by dłużej, ale podsumuję krótko - za dużo rzeczy jest naciąganych albo w ogóle się kupy nie trzyma.

Wersja audio w tym wydaniu dokłada od siebie. Postacie nie są zbyt charakterystyczne, a operowanie na zmianę imieniem albo nazwiskiem sprawia, że można się pogubić. Ciągłe retrospekcje też nie ułatwiają. W wersji drukowanej może jest prościej, ale w wersji audio naprawdę trzeba cały czas bardzo uważać. Lektor zaś choć czyta wspaniale (znaczy wspaniale się go słucha), to co chwilę się myli. Nie wiem, czy są to wszystko jego błędy, ale takie rzeczy jak „linia ratownicza”, nawet jeśli są literówką w tekście, średnio inteligentna małpa powinna poprawić w trakcie czytania.

Jednym słowem - nie polecam, a jeśli już musicie po tę powieść sięgnąć, chwyćcie za druk.

Autorki jednak nie skreślam - wciąż mam nadzieję na coś podobnego do wspomnianego już „Miasta glin”. I to by było tym razem na tyle

Karin Slaughter jest pisarką specjalizującą się w kryminałach, po której jednak nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Czytałem już jej powieści, które wcale mnie nie zachwyciły, ale z drugiej strony jej „Miasto glin” było wręcz genialne. Niestety, tym razem, po poznaniu „Tryptyku” otwierającego nową serię powieściową z Willem Trentem, muszę stwierdzić, że to kompletny,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Trochę się już tych powieści Val McDermid naczytałem i zawsze były to mocne, mroczne, czytelnicze przeżycia. Z ciekawością więc sięgnąłem po „Odległe echo” otwierające cykl z brytyjską policjantką Karen Pirie jako protagonistką. W tej powieści jej rola jest jednak marginalna, a głównymi bohaterami są czterej młodzi przyjaciele, którzy pewnej zimowej nocy natrafiają na zgwałconą i umierającą dziewczynę. Śledztwo kończy się niczym, sprawca zbrodni nie zostaje ustalony, ale cała sprawa niespodziewanie odżywa po latach.

Powiem szczerze, że ta powieść jest odmienna od pozostałych dzieł autorki, które już poznałem. Owszem, też jest mroczna, owszem, też jest okrutna i naturalistyczna, ale jest w niej dużo więcej tła zawierającego ważkie i aktualne problemy. Zdaje się, że na Zachodzie coraz więcej osób jest świadomych wad wymiaru sprawiedliwości, który nie do końca chce korzystać z najnowszych osiągnięć nauki, a dociekliwość, nieustępliwość i zaangażowanie zastępuje przez komputery, słupki statystyk i poprawność polityczną. No i temat najważniejszy - to chyba pierwsza książka, która zajmuje się nie niesłusznie skazanymi, nawet nie podejrzanymi, a „tylko” podejrzewanymi. Pokazuje, z czego nie zdaje sobie sprawy większość ludzi, jak niesłuszne podejrzenie, zwłaszcza wzmocnione przez negatywne nastawienie policji i mediów, może zniszczyć życie dobrych, uczciwych ludzi, nawet jeśli nigdy nie zostali o nic formalnie oskarżeni. Tylko ustalenie i skazanie sprawców może naprostować sprawy (czy do końca?), ale jeśli przypadek idzie do lamusa jako nierozwiązany, odium i łatka zbrodniarza przylega do niewinnych na długo, jeśli nie na zawsze. Przy „zwykłych” sprawach kryminalnych może jeszcze da się z tym żyć, ale jeśli chodzi o zbrodnie na podłożu seksualnym, wszystko staje się poważnym problemem na lata.

O ile konstrukcja fabuły, postacie i klimat, są jak zwykle u tej autorki na poziomie top of the top, to kilka razy, zwłaszcza bliżej kulminacji i zakończenia, narracja jakby trochę gubiła tempo i płynność. Z drugiej strony te dodatkowe wartości, o których wspomniałem, sprawiają, że daję VAl McDermid kolejnego maksa. Gorąco polecam

Trochę się już tych powieści Val McDermid naczytałem i zawsze były to mocne, mroczne, czytelnicze przeżycia. Z ciekawością więc sięgnąłem po „Odległe echo” otwierające cykl z brytyjską policjantką Karen Pirie jako protagonistką. W tej powieści jej rola jest jednak marginalna, a głównymi bohaterami są czterej młodzi przyjaciele, którzy pewnej zimowej nocy natrafiają na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wachmistrz” otwierający cykl opowieści o dwóch przedwojennych policjantach, Kukułce i Abellu, choć nie pozbawiony wad, bardzo mi się spodobał, więc normalną koleją rzeczy było sięgnięcie po drugą powieść serii „Wachmistrz. Dogrywka”. Ponownie wybrałem formę audio i muszę powiedzieć, że jestem zachwycony. Może wierność historycza i topograficzna nie jest aż taka jak u Marka Krajewskiego, ale za to klimat, dynamika i ogólne czytelnicze zadowolenie z lektury - rewelacja. Dla tych, którzy już poznali „Wachmistrza”, to na pewno radosna informacja. Nie rozpisuję się, pozostałych muszę i tak odesłać do tego pierwszego tomu - perypetie Kukułki i Abella należy czytać po kolei, gdyż nie są to oderwane, zamknięte powieści połączone tylko osobami protagonistów. Gorąco zachęcam do lektury albo słuchania, gdyż audiobook jest naprawdę dobrze zrobiony

„Wachmistrz” otwierający cykl opowieści o dwóch przedwojennych policjantach, Kukułce i Abellu, choć nie pozbawiony wad, bardzo mi się spodobał, więc normalną koleją rzeczy było sięgnięcie po drugą powieść serii „Wachmistrz. Dogrywka”. Ponownie wybrałem formę audio i muszę powiedzieć, że jestem zachwycony. Może wierność historycza i topograficzna nie jest aż taka jak u Marka...

więcej Pokaż mimo to