-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać392
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2023-10-24
Sięgając po „Czarne echo” otwierajce cykl powieściowy o Harrym Boschu, który nie sprzedaje elektronarzędzi firmy Bosch, lecz jest detektywem z Los Angeles specjalizującym się w zabójstwach i innych poważnych przestępstwach, miałem nadzieję na coś dobrego, choć ten tytuł... Okazało się, że tytuł, gdy już się wie o co chodzi, to jak najbardziej OK, a sama powieśc super. Klasyczny kryminał, nowoczesna odmiana policyjnej powieści detektywistycznej, wzbogacony o wątek OMC miłosny poprowadzony lekko i zgrabnie. Konstrukcja dzieła dość tradycyjna, aczkolwiek z dość oryginalnym przełamaniem schematu w połowie fabuły. Postacie, w tym protagonista, wykreowane z wyczuciem oraz oryginalnością i czyta się to świetnie. W dodatku nasi rodzimi śledczy, o konsultantach filmowych i serialowych nie wspominając, mogliby się z „Czarnego echa” tego i owego nauczyć. Czego więcej chcieć? Gorąco polecam i zamierzam znajomość z Connellym oraz Boschem kontynuować
Sięgając po „Czarne echo” otwierajce cykl powieściowy o Harrym Boschu, który nie sprzedaje elektronarzędzi firmy Bosch, lecz jest detektywem z Los Angeles specjalizującym się w zabójstwach i innych poważnych przestępstwach, miałem nadzieję na coś dobrego, choć ten tytuł... Okazało się, że tytuł, gdy już się wie o co chodzi, to jak najbardziej OK, a sama powieśc super....
więcej mniej Pokaż mimo toMam już za sobą lekturę kilku książek Val McDermid, więc spodziewałem się co najmniej bardzo dobrej powieści. I tak było przez jakiś czas również w tym przypadku. Do połowy? A potem spadła bomba! Nooo - to naprawdę best of the best pomiędzy powieściami detektywistycznymi i mrocznymi kryminałami zmuszającymi do myślenia. W dodatku prawdziwe myślenie zaczyna się po zakończeniu, gdy wszystko jest już wiadome. Samą powieść może kiedyś mniej lub bardzie zapomnę, ale refleksje pozostaną. Zdecydowanie i gorąco polecam
Mam już za sobą lekturę kilku książek Val McDermid, więc spodziewałem się co najmniej bardzo dobrej powieści. I tak było przez jakiś czas również w tym przypadku. Do połowy? A potem spadła bomba! Nooo - to naprawdę best of the best pomiędzy powieściami detektywistycznymi i mrocznymi kryminałami zmuszającymi do myślenia. W dodatku prawdziwe myślenie zaczyna się po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pierwsza część kryminalnego cyklu powieściowego „Grant County” pióra amerykańskiej pisarki Karin Slaughter („Zaślepienie”) nie do końca mnie zachwyciła. Druga („Płytkie nacięcie”) wypadła jeszcze słabiej. Początkowo wszystko zapowiada się świetnie. Początek genialny, jak to się mówi z grubej rury. Potem charakterystyczny dla tej pisarki mroczny klimat, w którym zbrodnia wisi w powietrzu. Trudny temat ofiar zgwałceń i pedofilii. Sprawnie poprowadzona narracja.
Niestety, nie wszystko jest do końca przekonujące. Wątpię na przykład, czy jakakolwiek masowa zorganizowana przestępczość tego typu, jak opisana w książce, umiejscowiłaby się w jakiejś dziurze, gdzie o anonimowości można pomarzyć; ludzie się znają i nawzajem zaglądają sobie do garnków. Naturalnym środowiskiem takich biznesów najczęściej są jednak miasta, i to duże.
Polski wydawca też się nie przyłożył, poczynając od tytułu, a na interpunkcji kończąc. Najbardziej rozwaliła mnie jednak wtopa, która trafiła się połowie i której wspomnienie wpłynęło na całą dalszą lekturę. Okazało się, że autorka nie odróżnia pistoletu od rewolweru. Dla autora kryminałów to coś takiego, jakby Okrasa nie odróżniał widelca od łyżki. Tłumacz (hańba dla faceta) również tego nie naprawił. Stylem też zresztą nie błyszczy.
Gdyby nie to, że pierwsza książka Karin Slaughter, którą przeczytałem, czyli „Miasto glin”, naprawdę mnie zachwyciła, pewnie już bym sobie dał z jej twórczością spokój, a tak - może jeszcze kiedyś podejmę kolejną próbę. Nie polecam, jest w końcu tyle podobnych lektur, którym niczego zarzucić nie można, ale i nie odradzam tak do końca - gdyby nie ta wpadka ze znajomością broni palnej, byłoby dużo lepiej.
Pierwsza część kryminalnego cyklu powieściowego „Grant County” pióra amerykańskiej pisarki Karin Slaughter („Zaślepienie”) nie do końca mnie zachwyciła. Druga („Płytkie nacięcie”) wypadła jeszcze słabiej. Początkowo wszystko zapowiada się świetnie. Początek genialny, jak to się mówi z grubej rury. Potem charakterystyczny dla tej pisarki mroczny klimat, w którym zbrodnia...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Zaślepienie” - krwawy debiut Karin Slaughter
Zaślepienie
(Grant County #1)
by
Karin Slaughter
Piotr Kuś (Translator)
Paperback, 413 pages
Published July 2013 by Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
(first published May 1st 2001)
Original Title
Blindsighted
ISBN 9788377479032
Pierwszym moim czytelniczym spotkaniem z twórczością amerykańskiej pisarki Karin Slaughter było fascynujące Miasto Glin, więc postanowiłem znów sięgnąć po coś z jej dorobku. Padło na powieściowy debiut tej autorki z 2001 - Zaślepienie, miks powieści detektywistycznej i thrillera. No - tym razem nie było aż tak świetnie. Modus operandi sprawcy na siłę krwawy, na modłę amerkańską, choć niestety rzeczywistość czasem przerasta nawet taką fikcję. Epilog nie to, że nierealny, ale nagły, krótki i w ostatnim możliwym momencie, więc gdy napięcie i zaciekawienie czytelnika nieco opada, a po pozostawia uczucie pewnego zawodu. Mimo tego niezła pozycja, choć raczej tylko dla miłośników gatunku. No, ale to debiut, więc pamiętając wspomniane Miasto Glin na pewnie jeszcze po coś z dorobku Karin Slaughter sięgnę.
„Zaślepienie” - krwawy debiut Karin Slaughter
Zaślepienie
(Grant County #1)
by
Karin Slaughter
Piotr Kuś (Translator)
Paperback, 413 pages
Published July 2013 by Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
(first published May 1st 2001)
Original Title
Blindsighted
ISBN 9788377479032
Pierwszym moim czytelniczym spotkaniem z twórczością amerykańskiej pisarki Karin Slaughter było...
Porzucone ofiary
by
Jeffery Deaver
Paperback, 319 pages
Published October 6th 2009 by Prószyński i S-ka (first published November 11th 2008)
Original Title
The Bodies Left Behind
Jest sporo żenujących wpadek w tym wydaniu, o które podejrzewam tłumaczkę - rewolwer nie jest synonimem pistoletu, podobnie jak nie są synonimami śrutówka i wiatrówka czy wiatrówka i strzelba. No i akurat tym razem to nie las sprzyjał, tylko los. Fabuła dość sztampowa, część scen dość mocno naciągana, by przeżyli wszyscy, którzy mają przeżyć. Zakończenie bezpłciowe. Mimo tego wszystkiego Deaver potrafi stworzyć świetny klimat i niemal do samego końca świetnie się to czyta. Klasyczny thriller kryminalny - przeczytać, wczuć się i przeżyć, zapomnieć.
Porzucone ofiary
by
Jeffery Deaver
Paperback, 319 pages
Published October 6th 2009 by Prószyński i S-ka (first published November 11th 2008)
Original Title
The Bodies Left Behind
Jest sporo żenujących wpadek w tym wydaniu, o które podejrzewam tłumaczkę - rewolwer nie jest synonimem pistoletu, podobnie jak nie są synonimami śrutówka i wiatrówka czy wiatrówka i strzelba. No...
Oceny książek na goodreads.com są z reguły dość wiarygodnym wskaźnikiem, czy warto się brać za daną pozycję, czy też lepiej ją omijać. Niestety – czasami to zawodzi, a tym razem po prostu była to katastrofa!
Cień bestii (nie będę się już po raz kolejny rozwodził nad żałosną twórczością specjalistów od tytułów wydań przeznaczonych na polski rynek) otwiera serię powieściową Smoky Barrett opowiadającą o przygodach agentki specjalnej FBI o takim właśnie nazwisku. Gdyby popełniła to jakaś pisarka specjalizująca się w romansach czy erotyce, byłoby to może jakąś okolicznością łagodzącą, ale niestety – spłodził toto Cody McFadyen, autor z Teksasu specjalizujący się podobno w kryminałach i thrillerach. Dziękuję za taką specjalizację! No – ale po kolei.
Pomysł na intrygę kryminalną może i jakiś był, ale po ubraniu w słowa i wtłoczeniu w konstrukcję powieści wyszło coś tak miałkiego i sztampowego, że nawet nie warto o tym mówić. Najgorsze, że zdecydowaną większość objętości powieści przeznaczono nie na akcję, ani na przebieg procesu wykrywczego czy walkę umysłów pomiędzy przestępcą a organami ścigania, ale na rzeczy, które nawet w produkcjach klasy B czy C są tylko dodatkiem. To jeden z tych „kryminałów”, gdzie opisy wizualnej strony samej zbrodni, i to w stylu brukowców, a nie prasy fachowej, zajmują dużo więcej miejsca niż cokolwiek innego. Na drugim miejscu jest pseudopsychologiczny bełkot głównej bohaterki, a na samo śledztwo, na koncepcje oraz teorie śledcze, na pracę umysłową FBI i inne rzeczy praktycznie nie zostało już miejsca.
W prostackim wydłużaniu tekstu na siłę autor posunął się do tego, że w chwili bezpośredniego zagrożenia życia protagonistka snuje metaforyczne rozważania na temat noża. Żenada!
Widać, że McFadyen coś tam wyszukał (pewnie w googlu) w ramach researchu przedpowieściowego. Na przykład wywiad poznawczy jest techniką przesłuchania, o której nie tylko większość czytelników, ale pewnie większość autorów i polskich policjantów nawet nie słyszało. Jednak kropla dziegciu potrafi zepsuć beczkę miodu, a tu mamy tylko tę jedną kroplę miodu w beczce dziegciu. Poza tą jedną i jedyną ciekawostką poziom wyobrażeń o pracy policji i FBI jest wprost żenujący.
Autor jest kompletnie niewiarygodny jeśli chodzi o procedury dochodzeniowe – sprawca korzysta z kafejki internetowej, a policja i FBI nie sprawdza nawet gdzie ona się znajduje. Agenci w ogóle nie analizują kolejnych przysyłanych przez sprawcę maili – po prostu je czytają i zamykają swe laptopy. Na miejscach zbrodni pałętają się jak wolne elektrony bez planu, ładu i składu. W dodatku, jak wiejskie ćwoki, nie używają żadnych ochraniaczy. Aż dziw, że rękawiczki się pojawiają, choć też nie zawsze!
W warstwie merytorycznej aż roi się od kardynalnych błędów, a jak już ktoś robi wykład o znaczącej objętości dotyczący śladów linii papilarnych i ich rodzajów, to się ośmiesza jeśli cały czas zamiast terminu „odbitki” lub ogólnego „ślady”, stosuje tylko termin „odciski”, który oznacza coś całkiem innego. Tutaj pewnie swoje dorzuciła tłumaczka. Aż zgrzyta w uszach konsekwentne używanie kalki z angielskiego „scena zbrodni” zamiast „miejsce zbrodni”. Że-na-da!
Nie brak też i ewidentnych błędów z zakresu podstawowej „logistyki powieściowej”. Czarne charaktery nie pracują, nie śpią, mają nieskończone fundusze, a doba ma dla nich nieskończoną liczbę godzin. Dobrze, że nie mogą chodzić po wodzie i być w dwóch miejscach jednocześnie. Potem dla odmiany, choć niby sprawcy inteligentni, od pewnego momentu zachowują się jak ostatni debile, żeby wszystko dało się wykierować na oczekiwane zakończenie.
Brak podstawowej nawet konsekwencji - protagonistkę przedstawia się jako mistrzynię strzelania do ruchomych celów, na przykład do rzucanych monet, w tym do rzucanych przez nią samą z ręki od broni w kaburze, co jest już naprawdę mistrzowskim poziomem, a potem mamy uwierzyć, że ma problem z trafieniem w cel wielokrotnie większy, bo w widoczne pół głowy sprawcy?
Ta nieudolność w napisaniu czegoś wyglądającego przekonująco lub choć trochę realistycznie zbiega się z tym, że autor nigdy chyba nie zadał sobie trudu poczytania o tym, jak naprawdę zachowują się ludzie w obliczu zagrożenia i jakie procesy zachodzą w ich mózgu. No i mamy takie kwiatki:
Budzę się pod czyimś dotykiem i zrywam się z kanapy, otwierając oczy i jednocześnie wyciągając broń. Dopiero po kilku minutach udaje mi się zarejestrować, że to Tommy. Nie wygląda na zaniepokojonego.(podkreślenia A.V.)
Im dalej, tym „lepiej”. Prawdopodobnie kilkadziesiąt sekund czasu powieściowego w scenie kulminacyjnej rozwleczone zostało do pół godziny czasu lektury, wypełnione pseudopsychologicznym myślowym bełkotem i wizjami głównej bohaterki oraz jej tajemniczymi meandrami myślowymi w ogóle nie związanymi z obecną sytuacją w świecie przedstawionym, a wszystko to zostało zakończone stwierdzeniem, iż „bez namyślania się strzeliła” (sic!). Mistrzostwo świata.
Kropką nad „i” jest praca lektorki – szkoła Katarzyny Anzorge. O ile kwestie męskie (których niestety jest jak na lekarstwo), Dereszowska czyta całkowicie poprawnie, właśnie dlatego, że je czyta, to przy kobiecych zaczyna aktorzyć, a to w jej wykonaniu sprowadza się po prostu do jęczenia. Między gniewem, przerażeniem i innymi podobnymi uczuciami, a płaczliwym jęczeniem pensjonarki, jest przepaść, zaś Dereszowska chyba nie widzi między nimi żadnej różnicy – przynajmniej tak można przypuszczać z jej sposobu interpretacji tego tekstu. Nie ma zróżnicowania między uczuciami – czy to jest radość, smutek, napięcie czy granica obłędu – jest to zawsze po prostu jęczenie. Dla odmiany kwestie męskie, co jeszcze raz podkreślam, które Dereszowska po prostu czyta, są jak najbardziej poprawne. Na dodatek Dereszowska nie posiadła tej zdolności, jaką mają naprawdę dobrzy lektorzy, którzy potrafią wyinterpretować wszystko, od szeptu po krzyk, na jednej głośności. Ona często przycisza głos nie tylko przy kwestiach szeptanych, co uniemożliwia słuchanie audiobooka na przykład podczas spaceru, gdy wieje wiatr.
Ze względu na objętość opisów zgwałconych i zmasakrowanych kobiet nasunęło mi się od razu porównanie z American Psycho Breta Eastona Ellisa. Ten ostatni przynajmniej miał pióro i American Psycho pod każdym względem trzymał się kupy, czego o płodzie McFadyena nie da się powiedzieć!
Zastanawia mnie, czy w propagowaniu przez McFadyena nienawiści do kobiet, a szczególnie marzeń o gwałceniu, torturowaniu i mordowaniu, nie ma drugiego dna. Fakt, że w powieści całkowicie sfałszował w stosunku do rzeczywistości listę słów najczęściej wpisywanych w wyszukiwarkę, by udowodnić powszechność i popularność takich zboczeń, daje do myślenia.
American Psycho to rok 1991, ten płód to chyba rok 2006. Pomińmy już beznadzieję kryminalistyczną i literacką Cienia bestii. American Psycho wzbudził powszechne oburzenie i trzeba było szukać drukarni z męską obsługą, gdyż kobiety odmówiły udziału w wydaniu czegoś takiego. Rok 2006 i ten sam typ książki, w dodatku na beznadziejnym pod każdym względem poziomie - i same zachwyty. Co jest z tymi babami nie tak?
I nie tylko z babami, a z czytelnikami kryminałów, sensacji i thrillerów w ogóle. Gdyby ktoś nie odróżniał gotowania od duszenia czy smażenia, raczej by w literaturze kulinarnej kariery nie zrobił. Nawet czytelniczki romansów mają wymagania. A kryminał? Cień bestii w ocenach na poziomie najlepszych powieści ever?
Przypomina mi się praca naukowa porównująca aspiracje dorastających dziewcząt i młodych kobiet pod koniec XX wieku i sto lat wcześniej. Sto lat wstecz – być mądrą, wykształconą, samodzielną i wartościową. Sto lat później? Lepiej nie przytaczać. Od American Psycho do Cienia bestii, ta ewolucja ocen, to chyba przyspieszenie tego trendu.
Podobno nie ma złych książek, ale po tej lekturze jestem pewny, że to bzdura. Na pewno zaś jest tyle lepszych pod każdym względem, po które warto sięgnąć, że życia nie starczy. Omijajcie więc tego knota z daleka
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu, dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko klub-aa.blogspot.com
Oceny książek na goodreads.com są z reguły dość wiarygodnym wskaźnikiem, czy warto się brać za daną pozycję, czy też lepiej ją omijać. Niestety – czasami to zawodzi, a tym razem po prostu była to katastrofa!
Cień bestii (nie będę się już po raz kolejny rozwodził nad żałosną twórczością specjalistów od tytułów wydań przeznaczonych na polski rynek) otwiera serię powieściową...
Nieokreślona przyszłość. Od czasu Wielkiego Buntu stosunki między mieszkańcami Ziemi i zamieszkującymi odległe planety Przestrzeniowcami, potomkami wysłanych w kosmos ziemskich kolonizatorów, są napięte. Ograniczają się one w praktyce do kontaktów za pośrednictwem nielicznej grupy obywateli Światów Pozaziemskich przebywających na Ziemi w eksterytorialnej enklawie – Kosmopolu, który sąsiaduje z miastem-ulem Nowym Jorkiem. Właśnie w Kosmopolu dochodzi do zabójstwa prominentnego naukowca doktora Sartona, który zajmował się konstruowaniem robotów. Śledztwo w tej sprawie rozpoczyna niezwykła para detektywów - nowojorski policjant Elijah Baley i skonstruowany przez Przestrzeniowców humanoid R. Daneel Olivaw. Ta sprawa może być dla stosunków między Ziemią i Światami Pozaziemskimi niczym iskra na prochy. Jak się wszystko potoczy, oczywiście nie zdradzę.
Powieść niniejsza, pióra genialnego Isaaca Asimova [1] jest w chronologii świata przedstawionego trzecią w cyklu Roboty i zarazem trzecią w Wielkim Uniwersum Fundacji. Tytuł Pozytronowy detektyw używany w pierwszym polskojęzycznym wydaniu został ostatecznie uznany za błędny i wszystkie późniejsze noszą tytuł Pozytonowy detektyw. Sprawy, w gruncie rzeczy żenującej, nigdy by nie było, gdyby Polacy, jak normalne narody, po prostu starali się przełożyć tytuł oryginalny na język ojczysty, zamiast wymyślać nowy.
Powieść po raz pierwszy ukazała się w 1953 i jak można się spodziewać wizja przyszłości w niej zawarta nie obroniła się po upływie kilkudziesięciu lat. Całkowicie błędne okazały się nie tylko wizje futurystycznej techniki, technologii i nauki, ale i przewidywania demograficzne. 8 miliardów ludzi na Ziemi w ocenach z lat pięćdziesiątych było niemożliwością bez stworzenia całkiem nowego stylu pomieszczenia takiej populacji na planecie (w powieści rozwiązano to grupując ludzkość w miastach-ulach), tymczasem w chwili, gdy to piszę, prawdopodobnie ta magiczna granica została już przekroczona i nadal mamy na Ziemi takie same wsie i miasta, jak w 1953, tylko jest nas więcej, więc miasta są większe, a wieżowce wyższe, niemiej są to co do zasady takie same wsie i miasta jak dziesiąt lat temu.
Asimov już za życia był uważany za jednego z największych mistrzów science fiction ever i Pozytronowy detektyw potwierdza to wyróżnienie w pełnej rozciągłości. Dla mnie chyba największym atutem książki jest warstwa socjologiczna i psychologiczna podejmująca tak trudne dylematy jak walka starego z nowym, miejscowych z obcymi, nietożsamość prawa i sprawiedliwości, kwestia pojęcia wyższego dobra i akceptowalności mniejszego zła, ekologia i kontrola wielkości populacji, możliwości rozwoju sztucznej inteligencji i zastępowania pracy ludzkiej przez roboty oraz wiele innych. Nie bez znaczenia jest też sama intryga kryminalna, która choć prosta w konstrukcji, została poprowadzona po mistrzowsku i ten aspekt śmiało może konkurować z najlepszymi piórami tego gatunku. No i jest coś jeszcze, nie mniej ważnego. Atmosfera, klimat. To coś, nieuchwytne i trudne do naśladowania oraz zdefiniowania, co sprawia, że powieści, które to mają, czyta się z przyjemnością, smakuje, że się w nich tonie i żal, gdy się kończą.
Geniusz Asimova widać przede wszystkim w tym, że po pierwszej chwili, w której następuje zderzenie naszych wyobrażeń przyszłości z wizjami z 1953, stopniowo przestajemy zważać na te rozbieżności, a po pewnym, dość krótkim czasie, w ogóle je ignorujemy. Do tego naprawdę trzeba mieć pióro.
Ja tę powieść Asimova poznałem w formie książki czytanej, nagranej i wydanej w formie audiobooka przez amatora ukrywającego się pod pseudonimem Mako_new, który jednak robi to bardziej profesjonalnie, niż twórcy wielu komercyjnych audiobooków. Nie wiem czemu konsekwentnie używa słowa pozytronowy zamiast pozytonowy, skoro nagranie oparł na książce noszącej tytuł Pozytronowy detektyw, no ale to jego tajemnica warsztatu. Zdecydowanie i gorąco polecam, zarówno w formie audio, jak i drukowanej, a sam już szukam następnej powieści w serii, czyli Nagiego słońca.
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu, dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko https://klub-aa.blogspot.com/2022/07/pozytronowy-detektyw-isaac-asimov-stare.html
Nieokreślona przyszłość. Od czasu Wielkiego Buntu stosunki między mieszkańcami Ziemi i zamieszkującymi odległe planety Przestrzeniowcami, potomkami wysłanych w kosmos ziemskich kolonizatorów, są napięte. Ograniczają się one w praktyce do kontaktów za pośrednictwem nielicznej grupy obywateli Światów Pozaziemskich przebywających na Ziemi w eksterytorialnej enklawie –...
więcej mniej Pokaż mimo to
W poszukiwaniu rozrywki, która oderwałaby mnie od myśli o Rosji i Ukrainie oraz od poważniejszych lektur, postanowiłem sięgnąć po gatunek, który relaksuje mnie najbardziej, czyli po powieść kryminalną. Dokładniej padło na thriller kryminalny Przedsmak zła otwierający cykl z sympatyczną agentką FBI Maggie O'Dell w roli głównej, którego autorem jest Alex Kava, właśc. Sharon Kava, współczesna amerykańska pisarka, znana jako fabryka okupujących listy bestsellerów thrillerów psychologicznych.
W przyczepie mieszkalnej gdzieś na amerykańskim zadupiu, mniejsza o to gdzie, bo powieść nie rozwodzi się specjalnie nad miejscowym kolorytem, dochodzi do krwawej jatki. Oczywiście za wyjaśnienie sprawy weźmie się nasza Maggie. Szczegółów fabuły nie będę przybliżał. W ogólnym ujęciu powieść to typowy dla swego gatunku amerykański bestseller, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dużo krwi, psychopatyczny sprawca, napięcie wynikające raczej z zagrożenia, niż wytężenia umysłu, mało psychologii i dużo akcji, dość schematyczne i niezbyt dogłębnie potraktowane postacie… A jednak… Już sama zbrodnia zawiera w sobie niebanalny sznyt odstający wyraźnie od powieściowej sztampy made in USA. W teorii prawa istnieje zbieg przestępstw i zbieg przepisów oraz wiele form współsprawstwa i innych możliwych powiązań pomiędzy czynem lub czynami i sprawcą lub sprawcami, ale Alex Kava wymyśliła całkiem nowatorski podział ról na scenie zbrodni. Nie będę zdradzał szczegółów, lecz wnosi to przyjemny powiew świeżości do całej historii. Sama konstrukcja opowieści jest dość klasyczna, zakończenie też ogólnie przewidywalnie, choć oczywiście nie co do szczegółów. Sęk w tym, że już dość dawno nie spotkałem w gatunku czegoś tak dopracowanego. Niby mamy dość przeciętnej konstrukcji (poza wspomnianym pomysłem na zbrodnię otwierającą fabułę) dzieło, ale jest ono napisane z taką naturalną lekkością, tak wciąga i utrzymuje w zaciekawieniu co do szczegółów dalszego rozwoju sytuacji, że naprawdę od początku do końca trudno się od Przedsmaku zła oderwać.
Nie jest to powieść z wyraźnym rysem psychologicznym, tego jest tak naprawdę jak na lekarstwo, nie ma też pogłębionego tła społecznego i próżno by się doszukiwać w nim większych głębi. A jednak czyta się to świetnie i po zakończeniu lektury pozostaje tylko czytelnicze zadowolenie, odprężenie po dobrej rozrywce i żal, że nie było więcej. No i oczywiście chęć na następną podobną powieść.
Ja Przedsmak zła poznałem w wydaniu w formie audiobooka, któremu głosu użyczył Bartosz Głogowski. Poza jednym potknięciem, które niezależnie od tego, czy było winą autorki, które powinien skorygować tłumacz, czy tłumacza, które powinien wygładzić lektor, czy też pomyłką samego lektora, było świetnie. Wszystkim tym, którzy lubią thrillery kryminalne z odrobiną makabreski mogę z pełnym przekonaniem polecić to wydanie jako lekką, niezmuszającą do myślenia rozrywkę wzbogaconą o kilka oryginalnych pomysłów. Aż dziw, że chyba jeszcze tego nie sfilmowano – byłby hicior na miarę Milczenia owiec
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu, dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko https://klub-aa.blogspot.com/2022/07/przedsmak-za-alex-kava-poczatek-cyklu-z.html
W poszukiwaniu rozrywki, która oderwałaby mnie od myśli o Rosji i Ukrainie oraz od poważniejszych lektur, postanowiłem sięgnąć po gatunek, który relaksuje mnie najbardziej, czyli po powieść kryminalną. Dokładniej padło na thriller kryminalny Przedsmak zła otwierający cykl z sympatyczną agentką FBI Maggie O'Dell w roli głównej, którego autorem jest Alex Kava, właśc. Sharon...
więcej mniej Pokaż mimo to
W młodości durnej i chmurnej, która upłynęła pod znakiem miłości do morza, zaczytywałem się między innymi bardzo szeroko rozumianą marynistyką. Z tamtych czasów pozostały mi w pamięci wspaniałe wrażenia, jakich dostarczyła mi lektura książek Karola Olgierda Borchardta (1905-1986), kapitana żeglugi wielkiej i pisarza marynisty.
Z tą marynistyką dość trudna sprawa – co innego rozumie pod jej pojęciem szczur lądowy i inny teoretyk literatury, a co innego ktoś, kto kocha morze i przynajmniej raz żeglował bez widoczności lądu, zwłaszcza przy stanie morza w okolicach 9 B. Pierwsi są w stanie do marynistyki zaliczyć wszystko, co wspomina o morzu, dla drugich kluczowe jest oddanie nie tylko ducha i niepowtarzalnej atmosfery, ale i szczegółowych morskich realiów łącznie z technikaliami oraz zwyczajami. Stąd wielu „marynistów”, okupujących szczyty list rankingowych układanych przez krytyków literackich, nie uświadczysz na półkach w kajutach kapitanów, a w zamian znajdziesz tam nazwiska autorów docenianych przez tych, którzy wiedzą chociaż mniej więcej czym się różni na przykład moonraker od nagla. Dla tej drugiej grupy Karol Olgierd Borchardt jest autorem wręcz kultowym i zwłaszcza z nieznajomością jego najlepszej książki Znaczy Kapitan w tym środowisku lepiej się nie zdradzać. Ostatnio postanowiłem sobie przypomnieć twórczość Borchardta, ale nie poczynając od wspomnianego Znaczy Kapitana, a od Krążownika spod Somosierry, który słabiej pamiętałem.
Krążownik spod Somosierry powstał w 1963, po sukcesie debiutanckiego Znaczy Kapitan (1960), niejako na zamówienie czytelników. Część opowiadań składających się na Krążownik stanowią wspomnienia samego autora ze służby na różnych jednostkach, przede wszystkim polskich, a część to teksty cudze lub na podstawie cudzych wspomnień. Zakres czasowy i tematyczny jest szeroki i obejmuje nie tylko okres międzywojenny, ale i II wojnę światową na morzu, co w połączeniu z różnym pochodzeniem poszczególnych opowiadań siłą rzeczy powoduje, iż całość jest dużo mniej jednolita niż Znaczy Kapitan i nie sprawia już, w przeciwieństwie do debiutu, wrażenia spójnej, przemyślanej całości. Wesołe krotochwile w stylu Zagłoby sąsiadują nierzadko z tekstami o wydarzeniach wręcz tragicznych zarówno w wymiarze jednostkowym, jak narodowym i ogólnoludzkim. W dodatku, gdy dochodzi do tematów wojennych, wyraźnie zauważalna jest autocenzura Polaka, który powrócił do PRL z Zachodu – staranne omijanie wszelkich tematów zahaczających o wojnę na Wschodzie, o Stalina i komunizm, o agresji ZSRR na Polskę w 1939 nie wspominając. Wszystko to jednak dałoby się znieść, gdyż pamiętam, iż kiedyś miałem dużo czytelniczej frajdy z Krążownika, gdyby nie to, że coś mnie podkusiło na wersję audio.
Wydawnictwo QES Agency (Boże, co za nazwa!) powierzyło odczytanie książki Adamowi Szyszkowskiemu i była to w moim odczuciu totalna porażka. Technicznie tej wersji audio nie można niczego specjalnego zarzucić – jak na dzisiejsze realia naszego rynku wydawniczego oczywiście, bowiem nie obyło się bez wielu drobnych błędów, takich jak choćby złe końcówki, ale na szczęście brak ewidentnych przejęzyczeń czy niewyraźnej dykcji lub nadmiernego aktorzenia. Jednak głos tego lektora, jego intonacja i sposób interpretacji był dla mnie kompletnie niestrawny. Nigdy mi się jeszcze coś takiego nie zdarzyło, by lektor uniemożliwiał mi właściwy odbiór dzieła. Czytał tak, jakby się z dystansem odnosił do tego, co czyta, jakby chciał intonacją dać do zrozumienia, że wszystko to bujdy i durnoty. Tak bym coś opowiadał, gdybym mówieniem z przekąsem chciał dać do zrozumienia, że się całkowicie chcę odciąć od tego, co właśnie opowiadam. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to subiektywne odczucie i komuś innemu może się ten lektor podobać, ale ja raczej nie widzę go w niczym innym, niż jakaś komedia absurdu lub coś podobnego.
Nie wiem, czy zdzierżyłbym do końca, gdybym nie pamiętał, że kiedyś, w wersji drukowanej, książka mi się podobała, choć nie zachwyciła mnie aż tak, jak tyle już razy wspomniany Znaczy Kapitan. I dlatego wszystkim, którzy jeszcze nie próbowali Borchardta, zalecam zdecydowanie zacząć od tej ostatniej pozycji. Naprawdę świetna rzecz nie tylko dla miłośników morza, ale dla każdego, kto chce poznać w lekkiej formie realia morskich początków II Rzeczpospolitej. Oczywiście w wersji drukowanej – nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek odważę się na ponowne spotkanie z jakimkolwiek audiobookiem z głosem Adama Szyszkowskiego. Jeśli zaś zapragniecie kontynuować klimaty ze Znaczy Kapitana, to i Krążownik spod Somosierry pewnie Wam się spodoba. A jeśli nawet nie do końca, to na pewno znajdziecie w nim wiele informacji i ciekawostek, które tylko tam napotkałem. I to nie tylko o morzu, ale i o sprawach współżycia różnych narodowości oraz Polaków z różnych zaborów w ramach międzywojennej Polski, o II wojnie i aliantach, i tak dalej. Bardzo ciekawa lektura, więc choć niedopracowana kompozycyjnie, to jednak polecam. Tym bardziej, że jak cała twórczość pisarska tego autora, zapewniła nieśmiertelność wielu wybitnym i niezwykle oryginalnym ludziom, których nie brakowało w naszej międzywojennej morskiej historii. No, ale jak powiedziałem, i co jeszcze raz podkreślam - byle nie w tym wydaniu
powyższe wrażenia z odsłuchania audiobooka opublikowałem również na blogu klub-aa.blogspot.com dokąd zapraszam na rozmowy o książkach i nie tylko
W młodości durnej i chmurnej, która upłynęła pod znakiem miłości do morza, zaczytywałem się między innymi bardzo szeroko rozumianą marynistyką. Z tamtych czasów pozostały mi w pamięci wspaniałe wrażenia, jakich dostarczyła mi lektura książek Karola Olgierda Borchardta (1905-1986), kapitana żeglugi wielkiej i pisarza marynisty.
Z tą marynistyką dość trudna sprawa – co...
Czy jest ktoś, kto nie oglądał amerykańskiego filmu Helikopter w ogniu (Black Hawk Down) z 2001 roku reżyserii Ridleya Scotta, który otrzymał dwa Oscary? Jeśli nie, to niech jak najszybciej nadrobi braki. To jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kina. Jak chyba żaden pokazuje chaos i grozę nowoczesnej wojny, nawet takiej bardzo lokalnej, która jak każda najczęściej przynosi ofiary po obu stronach, niezależnie od symetryczności czy asymetryczności konfliktu. Wielce zadowolony z poziomu ekranizacji, którą obejrzałem nie raz, od dłuższego już czasu zabierałem się do poznania pierwowzoru Helikoptera w ogniu, czyli książki pióra amerykańskiego dziennikarza i pisarza Marka Bowdena (ur. 1951) wydanej po polsku pod tym samym co film tytułem. Wybrałem wydanie w formie audiobooka.
Jak zwykle wszystko zaczęło się od wojny wywołanej przez dyktatora. Somalijczycy nie są w naszym rozumieniu tak do końca narodem, gdyż więzy plemienne, jak pokazała historia, są dla niż dużo ważniejsze niż koncepcja narodu i państwa. Dopóki dyktator Mohammed Siad Barre (som. Maxamed Siyaad Barre, 1919-1991) trzymał za mordę całe plemienne towarzystwo, jakoś wszystko szło, ale w roku w roku 1997 postanowił wykorzystać osłabienie sąsiedniej Etiopii i podbudować swoje ego przyłączając do Somalii sporną etiopską prowincję Ogaden. Tak by the way – nie kojarzy Wam się to jakoś z Putinem? Doszło do dwuletniej wojny w wyniku której Etiopczycy skopali tyłek Somalijczykom, ale prawdziwe problemy zaczęły się później. Straty wojenne osłabiły kraj i władzę centralną, w końcu w roku 1991 nastąpił nie tylko upadek dyktatora, ale i państwa. Rozpoczęła się wojna domowa, głównie pomiędzy klanami plemiennymi, która trwa do dzisiaj. Dobroczyńcy z Zachodu, piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami i uczynkami, zaczęli pomagać Somalijczykom, którzy zajęci wojną nie mieli czasu siać ani zbierać. Podziwiam tych z akcji humanitarnych. Gdy pomagam Ukraińcom, nie tylko cywilom, ale i ich siłom zbrojnym, to dlatego, że uważam ich sprawę za słuszną i zgodną z polskimi oraz zachodnimi interesami, więc chcę, aby wygrali. Ci wszyscy, którzy pomagają Somalijczykom i innym w podobnej sytuacji przypominają mi kompletnych idiotów. Wyobraźcie sobie, że dwa państwa wojują z powodów, które jeśli nawet nie są kompletnie irracjonalne dla postronnych, to są w sposób oczywisty niemożliwe do pogodzenia, co czyni negocjacje bezcelowe, a w dodatku te ich motywacje są równoważne, co uniemożliwia określenie, kto praw, a kto nie. Są dwie możliwości - albo zostawić ich w spokoju i niech sami się pozabijają lub pogodzą, albo podsyłać im jedzenie i napoje, żeby nie umarli z głodu i żeby mieli chęć do walki. A! - no i opatrunki, żeby mogli opatrywać rannych i ponownie wysyłać ich do walki. W pierwszym wypadku jest szansa, że konflikt kiedyś się wypali, raczej szybciej niż później. W drugim bijatyka będzie trwała w nieskończoność, w dodatku z dużo większą gwałtownością. Pomaganie cywilom jest fikcją, gdyż z reguły ten, kto ma siłę, w warunkach wojny domowej przejmie lwią część pomocy. Nawet gdyby się to jednak jakimś cudem udało, to pomaganie tylko cywilom, problem w tym, iż w długotrwałej wojnie, zwłaszcza domowej, nie ma cywilów. Dzisiejszy cywil jutro pójdzie zabijać, bo ktoś zabił jego krewnego, bo dziecko umarło mu z głodu, bo nagle chce zarobić. No i taka sytuacji nastała w Somalii. Klany lały się między sobą, a żeby szeregi cywilów, czyli przyszłych wojowników, nie wymarły z głodu, nawiedzeni wolontariusze i dobrzy politycy z Zachodu pomagali jak mogli. Oczywiście tych pomagających trzeba było chronić, pojawiło się ONZ i kto tylko mógł. Jak było do przewidzenia, obrywało się każdemu, kto się nawinął, w tym i żołnierzom ONZ. Jednym z epizodów wojny, która z różnym natężeniem trwa do dzisiaj, była bitwa w Mogadiszu w 1993. Była to amerykańska operacja specjalna mająca na celu wyłapanie starszyzny klanu Habr Gedir, któremu przywodził Mohamed Farrah Aidid, uznawany wówczas przez USA i społeczność międzynarodową za szczególnie odpowiedzialnego za zagrabianie pomocy humanitarnej i niemożność restytuowania władzy centralnej, co zresztą nie przeszkodziło mu w przyszłości zostać na chwilę prezydentem kraju. Sama operacja była amerykańskim pomysłem; żołnierze ONZ z Indii i Pakistanu dołączyli do Amerykanów dopiero wtedy, gdy sprawy się skomplikowały, ale pomysł na operację wojskową zabezpieczającą rozdział żywności, której epizodem była bitwa w Mogadiszu, powstał w ONZ i trzeba przyznać Bushowi, że długo się wahał, czy dać się wciągnąć Ameryce w tę awanturę.
O ile film Helikopter w ogniu koncentruje się tylko na samej operacji (bitwie) to książka, jak wskazuje już tytuł w oryginale Black Hawk Down: A Story of Modern War jest szerszą opowieścią. Nie o całej wojnie, ale o tym jakie były bezpośrednie przyczyny i cele operacji, z czego wynikała nieuchronność jej rozpoczęcia pomimo niesprzyjających okoliczności, które czyniły bardzo prawdopodobnym komplikacje. Okoliczności, w świetle których aż dziw bierze, że wszystko skończyło się w sposób, który w wielu aspektach można ocenić jako amerykański sukces. Książka nie kończy się też, w przeciwieństwie do filmu, w momencie zakończenia bitwy ani nie ogranicza się do pokazania przeżyć Amerykanów.
Tyle wprowadzenia, żeby przybliżyć o co come on. Mark Bowden przeprowadził tytaniczną pracę zbierając dane do tej książki. Dotarł do wielu materiałów takich jak nagrania komunikatów radiowych z bitwy czy wideo ze śmigłowców obserwacyjnych. Realizm czuć aż do bólu, choć Bowden nie był chyba nigdy żołnierzem ani korespondentem wojennym. Przeprowadził jednak wywiady z uczestnikami walki i udało mu się poczuć atmosferę tamtych chwil. Wszystko to zaowocowało rzetelną relacją z operacji i zarazem porywającą opowieścią o absurdzie władzy, wojny i ambicji, która może doprowadzić do śmierci wielu osób. Trzeba podkreślić, że bezsens i okrucieństwo wojny przedstawił bez najmniejszego śladu jednostronności, bez propagandowego zacięcia, ale i bez pacyfistycznych haseł ani innych tanich chwytów. Autor bardzo celnie i bez rozwlekania dokonał kontekstualizacji polityki lokalnej i międzynarodowej oraz wyjaśnienia, w jaki sposób misja pokojowa przekształciła się w konflikt zbrojny, a także wczuł się w motywacje, resentymenty i emocje, które miały wielkie znaczenie dla uczestników wydarzeń po obu stronach barykady i, paradoksalnie, w obu przypadkach zawierały elementy syndromu oblężonej twierdzy (znowu kojarzy się Putin i jego Rosja).
Bitwa w Mogadiszu była w najnowszej historii USA największą operacją, w której doszło do walki bezpośredniej w zabudowie miejskiej. Wielkie miasto to bardzo specyficzne pole walki i Bowdenowi wyjątkowo dobrze udało się przedstawić nieprzewidywalność takich starć, chaos, potworne obciążenie psychiczne i fizyczne jakiemu poddawani są walczący. Pociski nadlatujące ze wszystkich kierunków, krzyki rannych i umierających, ogłuszające odgłosy używanej broni… Ten realizm, idealne połączenie dynamiki, horroru, tunelowego widzenia, jakie pojawia się często w stanie zagrożenia, z głębią szerszego spojrzenia, jakie przychodzi po, który dla mnie jest wielkim atutem książki, może być utrudnieniem dla osób, dla których tematyka wojenna jest kompletnie obca.
Autor nie zastosował w konstrukcji swego dzieła najczęściej spotykanej koncepcji wiodącego wątku jednego protagonisty lub przełączania się pomiędzy kilkoma bohaterami, a prezentuje obraz tych tragicznych dla wszystkich uczestników wydarzeń z perspektywy wielu różnych osób, Amerykanów i Somalijczyków, którym „oddaje głos” zgodnie z chronologią tego, co się działo. A że działo się wiele, w dodatku równocześnie, więc ten zabieg pokazuje idealnie chaos i „mgłę wojny”, o której często zapominają „eksperci” później analizujący nie tylko różne wojny, ale i inne momenty historii. Niestety może to utrudniać lekturę czytelnikom przyzwyczajonym do powieściowych konstrukcji najczęściej budowanych na jednym protagoniście lub góra kilku głównych postaciach.
Lektura ta wywołuje wiele emocji, a później przemyśleń i refleksji. To obowiązkowa pozycja nie tylko dla każdego, kto chce wstąpić do służb, ale i tych, którzy już w tym siedzą, a także każdego „cywila”. Wszystkim warto przypominać że, jak to mówi jeden z bohaterów książki i wydarzeń: Czasami ty zjadasz niedźwiedzia, czasami niedźwiedź zjada ciebie. I jest to prawda obowiązująca obie strony w każdej wojnie, każdej walce, nawet przy rażącej dysproporcji sił. No, chyba że ktoś uważa, że dla jego męskości wystarczającą porcję adrenaliny dostarczy strzelanie do kaczek i innych bezbronnych zwierząt – kaczka cię nie zje. Bardzo interesujące są też spostrzeżenia amerykańskich operatorów w Mogadiszu w postaci krytycznych uwag pod adresem nowoczesnej amunicji do karabinków automatycznych o kalibrze mniejszym od używanych w czasie zimnej wojny. Takie głosy zresztą co jakiś czas powtarzają się bodajże już od Wietnamu. To ciekawa sprawa - warto o tym pomyśleć oraz pamiętać, gdyby komuś przyszło ruszać do walki i miał wybór pomiędzy starszymi typami karabinków a tymi nowszej generacji.
Warty uwagi jest też ukazany w Helikopterze w ogniu poziom amerykańskiej i zachodniej medycyny pola walki, zarówno technik zaawansowanych, dostępnych na głębokim zapleczu (w kraju), jak i tego, co bezpośrednio na miejscu, w trakcie bitwy. Umiejętności sanitariuszy i medyków bezpośredniego zaplecza też dają do myślenia.
Zastanawiam się też po tej lekturze, czy prawdziwy duch elitarnej formacji, taki etos, który podtrzymuje morale, bardziej rodzi się z akcji udanych i pokazujących wyższość nad przeciwnikiem, czy raczej z takich, gdzie pomimo strat robiono swoje. Myślę, że oba elementy są równie ważne.
Niestety styl (tłumaczenie?), delikatnie mówiąc, jest bardzo słaby. Tekst brzmi tak, jakby w ogóle nie widział korekty, co jak mi się wydaje jest wspólną „zasługą” wszystkich zaangażowanych w wydanie. Poziom bylejakości w branży, która powinna być wizytówką dbałości o język i poziom wysławiania się, a także dokładności, wręcz poraża. Dotyczy to nie tylko samego wydawcy. Na przykład według publio.pl, jednego z dystrybutorów, autorem dzieła jest nie Mark Bowden, a profesor Mark Bowden. Skąd ten tytuł? Jedyny profesor o tym imieniu i nazwisku, jakiego udało mi się namierzyć, to Brytyjczyk, w dodatku zajmujący się muzyką. Na szczęście lektor, Bogusław Linda, mimo moich obaw, po raz kolejny zasłużył na miano predestynowanego do męskich ról oraz interpretacji „męskiej” prozy i nieco nadrabia całościowe wrażenia estetyczne z odsłuchu tej książki czytanej.
Książka trudna, wydanie niedopracowane, ale mimo iż film jest świetny i być może jednak jeszcze bardziej emocjonujący, to dająca dużo więcej niż ekranizacja. Pozwala też wczuć się w to, co dzieje się na Ukrainie. Choć to całkiem odmienne realia, przerażenie, rany, cierpienie i śmierć, poczucie niepewności i strach, są pewnie takie same. Z pełnym przekonaniem gorąco polecam
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu klub-aa.blogspot.com dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko
Czy jest ktoś, kto nie oglądał amerykańskiego filmu Helikopter w ogniu (Black Hawk Down) z 2001 roku reżyserii Ridleya Scotta, który otrzymał dwa Oscary? Jeśli nie, to niech jak najszybciej nadrobi braki. To jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kina. Jak chyba żaden pokazuje chaos i grozę nowoczesnej wojny, nawet takiej bardzo lokalnej, która jak każda...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wydawałoby się, iż w kraju i w narodzie, który tak ucierpiał w wyniku spisku III Rzeszy i ZSRR, który tak się obnosi z pamięcią o tych cierpieniach, powinno być szczególnie promowane wszystko, co obnaża mechanizmy prowadzące do tego, że Rosja była i jest taka, jaka jest, co odkrywa zbrodnie i co pozwala nie zapomnieć o zagrożeniu wciąż wiszącym nad wschodem Europy. Nie zawsze się tak jednak dzieje i dlatego postanowiłem sięgnąć po Sołdata Nikolaja Nikulina, by przekonać się, czy jest o tej książce cicho, gdyż jest słaba, czy też jest ona podobnie jak The Soviet Story (2008) kolejnym paradoksem polegającym na tym, iż choć powinna być promowana ze wszystkich sił, sprawia wrażenie na siłę zapomnianej, co nieodparcie nasuwa myśli o teoriach spiskowych na temat infiltracji Polski przez służby wielkiego sąsiada. Wybrałem wersję audio przygotowaną we współpracy z Ośrodkiem KARTA...
Nikolaj N. Nikulin (Nikolaj Nikolaevič Nikulin, oryg. Никола́й Никола́евич Нику́лин ) 1923 - 2009 musiał być zaiste niezwykłym człowiekiem. Ten radziecki i rosyjski historyk sztuki, profesor, pamiętnikarz, członek korespondent Rosyjskiej Akademii Sztuk, czołowy badacz i członek Rady Naukowej Ermitażu, specjalista w dziedzinie malarstwa renesansu północnego, autor wielu publikacji zawodowych, powszechnie znany jest jednak… jako autor książki Wspomnienia o wojnie teraz wydanej w Polsce pod tytułem Sołdat.
Wchodzącemu w dorosłość Nikulinowi nie było dane ganiać za dziewczynami, czym od wieków zajmowali się osiemnastolatkowie na całym świecie, nawet w Rosji Stalina. Miał pecha, trafił w zły moment dziejów i jako młodzieniec poszedł, podobnie jak cały niemal naród, na wojnę z Niemcami. Wylądował na najgorszym być może odcinku frontu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Jako zwykły żołnierz pierwszoliniowy, jako nieliczny z milionów, przeszedł cały szlak bojowy rosyjskiej armii od od walk w otaczających oblężony Leningrad bagnach do zdobycia Berlina. Wielokrotnie odznaczany, w tym Orderem Czerwonej Gwiazdy, Medalem za odwagę i Medalem za obronę Leningradu, czterokrotnie ranny, po każdej rekonwalescencji odsyłany był z powrotem na front. W tajemnicy spisywał na bieżąco niektóre swoje przeżycia pewien, że nie dożyje końca wojny. Dopiero w 1975 zredagował wspomnienia w formie jednego opracowania. Z wiadomych względów, które stają się oczywiste dla każdego, kto książkę przeczytał, długo wstrzymywał się z jej opublikowaniem, co nastąpiło w roku 2007. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co to było dla Rosji i Rosjan. Czegoś takiego w naszej historii nie było. On nie odbrązowił Stalina, Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Armii Czerwonej, jej bohaterów i odznaczeń, oraz całego ZSRR. On to wszystko, co było podstawą świadomości społecznej Rosji i Rosjan, wywrócił na lewą stronę i rzucił w błoto. Nie wskazywał na błędy i wypaczenia, ale na zło będące główną cechą ustroju, państwa i narodu. Zastanawiam się, czy ktoś, kto by Polsce i Polakom zrobił coś takiego, mógłby pozostać w kraju. A on został i to też daje do myślenia…
Kiedy tylko zacząłem słuchać świetnego wstępu od razu zrozumiałem, że to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Choć Nikulin ostateczną formę nadał wspomnieniom dopiero w połowie lat siedemdziesiątych, to uczynił rzecz niezwykłą, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Autor, człowiek wykształcony i mający już za sobą liczne publikacje naukowe, na pewno byłby w stanie pisać językiem bogatym, wyszlifowanym, albo chociaż poprawniejszym, ale wielką zaletą Sołdata jest, iż nie tylko nie tylko nie wygładził stylu ani nie stworzył przemyślnej kompozycji, ale potrafił się cofnąć perspektywą do czasu opisywanych wydarzeń przywracając poza samymi wydarzeniami również ograniczoną percepcję i perspektywę jaką ma przemęczony człowiek, wystraszony i zgłodniały. Pierwszy raz spotkałem w literaturze tak ukazaną zależność, że im bardziej na polu walki widzenie staje się szerokie (oczy dookoła głowy), tym myślenie staje się bardziej tunelowe. Zachowana prostota języka i skrótowość formułowania myśli, która się zawsze rodzi w takiej sytuacji, niezwykle podnosi autentyczność tego dzieła. Przed przystąpieniem do lektury nie wiedziałem o autorze niemal niczego, a w szczególności tego, iż po wojnie był naukowcem oraz krytykiem sztuki, i tak zostało do końca lektury. Niewielu na jego miejscu zdołało by się powstrzymać; cofnąć się w czasie i przy pisaniu stać się na powrót tym, kim się było kiedyś – no po prostu super.
Ostatnio pojawiło się kilku autorów, zarówno wspomnień, reportaży, jak i fikcji literackiej oraz opracowań naukowych, którzy pokazali iż wojna, zwłaszcza na froncie wschodnim, to nie żadna piękna opowieść o bohaterstwie, o walce za kraj, o patriotyzmie, ale coś być może gorszego niż obozy zagłady. Słuchając co to znaczyło być rosyjskim szeregowcem w bagnach pod Leningradem od razu przypomniałem sobie książkę Ржевская мясорубка Gorbaczewskiego. Ale o ile ten ostatni autor wzbogaca swe wspomnienia o wiedzę powojenną, o szerszy kontekst, wyjaśniając na przykład, czego brakuje u Nikulina, polityczne przyczyny, które doprowadziły do zezwierzęcenia, któremu zwłaszcza na terenie Niemiec uległa Рабоче-Kрестьянская Красная Aрмия, to pierwszy z nich szuka przyczyn „od dołu”. Te dwie perspektywy się uzupełniają, lecz w efekcie Nikulin zdecydowanie przewyższa Gorbaczewskiego, a w dodatku zachowując siermiężność opowieści bije innych autorów na głowę subiektywnym autentyzmem. Zwłaszcza obraz walk na przedpolach Leningradu zrobił na mnie takie wrażenie, iż to miejsce wydało mi się zdecydowanie bardziej przerażające niż obozy koncentracyjne.
Wiarygodność Sołdata podnosi również skromność autora, który wielokrotnie podkreśla, iż to, że przeżył, zawdzięcza jedynie wojennemu szczęściu nieudacznika i pomocy dobrych ludzi. Tę skromność widać na przykład, gdy wspomina jak strącił swój pierwszy samolot, ale od razu zaznacza, że nie sam, bo cała okolica do niego strzelała z czego mogła, wobec czego nie sposób ustalić, kto naprawdę trafił, a każdy, kto twierdzi, że akurat on, to kłamca. Dodaje, że nawet gdy w innych przypadkach naprawdę wiadomo było kto jest szczęśliwcem, który upolował faszystowskiego lotnika, to i tak sukces szedł na konto obrony plot żeby ci, którzy byli z tego rozliczani, mieli lepsze statystki.
Jeśli jesteśmy przy uczciwości i odwadze… Już samo napisanie i wydanie tych wspomnień wymagało wielkiej motywacji. Jest w książce jednak jedna rzecz, o której autor wspomina niejako na marginesie, ale ma ona dla mnie znaczenie kardynalne w ocenie jego charakteru. W czasie II wojny przed wstąpieniem do Partii trzeba było przejść okres kandydacki. Tymczasem Nikolaj Nikolaevič nie tylko o legitymację partyjną nie zabiegał, ale gdy w uznaniu zasług wojennych otrzymał ją bez okresu kandydackiego i bez proszenia o nią, to dar WKP(b) odrzucił. Chyba tylko wspomnianemu wojennemu szczęściu zawdzięczał, że nie postawiono go za to pod ścianą.
Ten epizod jest fenomenalnym przyczynkiem do oceny tych wszystkich Polaków, którzy za PRL wstąpili do PZPR, a teraz udowadniają, że inaczej nie było można. Można było! Można… Może nie miałoby się lodówki, lepszego mieszkania albo awansu, ale można było! No, ale to tylko taka dygresja i wracajmy do tematu.
Piekła frontu wschodniego z opisów Nikulina nie będę tu przybliżał. Koszmar! To trzeba usłyszeć albo przeczytać samemu.
Tragedia wojny, pomijając ofiary wśród cywilów, kojarzy nam się z zabitymi i rannymi, ale Nikulin podkreśla od samego początku, że wbrew powszechnym stereotypom ofiary wojny wśród żołnierzy to poza zabitymi nie tylko ci bez rąk, bez nóg, ale praktycznie wszyscy szeregowi żołnierze z pierwszej linii, którzy przetrwali wojnę i stali się neurastenikami, alkoholikami, chorymi na depresję i tak dalej. Wszyscy, którzy przetrwali są ofiarami… Wszyscy, którzy przetrwali w szeregu na pierwszej linii, bo ci wyżej i dalej… No i się zaczyna…
Nikulin jeszcze dosadniej niż nawet Gorbaczewski ujawnia obraz totalnej degrengolady w ruskiej armii, która wcale nie minęła z przejęciem przez Armię Czerwoną inicjatywy na froncie wschodnim. Autor wyraźnie podkreśla to, co zawsze mnie uderza, że na jednego żołnierza niemieckiego zabitego w walce przypadało wielu zabitych przeciwników, czego nie da się wytłumaczyć sprzętem ani dowodzeniem, lecz jedynie głupotą przeciwników III Rzeszy, głównie Rosjan, których jedyną taktyką było pchanie kolejnych mas ludzkich, często bezbronnych, wprost w ogień z tym przeświadczeniem, że może któryś w końcu zabije Niemca, a jak nie, to poprzez wymuszone zużycie amunicji, sprzętu i niemieckiego „materiału ludzkiego” w końcu da jakieś zwycięstwo. Podkreśla kontrast pomiędzy armią radziecką a armiami klasycznymi, głównie niemiecką, który swój finalny efekt ukazuje do dziś w odznaczeniach za walkę. Hitlerowcy, jak wszystkie „porządne” armie mieli odznaczenia podzielone na te za walkę bezpośrednią i te, które można było dostać „za zasługi”, przy czym tak naprawdę powodem do dumy i zazdrości były tylko te pierwsze, a Rosjanie nie tylko mogli dostać wszystkie odznaczenia nie widziawszy nigdy frontu na oczy, ale nawet, w praktyce, mogli je sobie sami nadawać, jeśli tylko stali odpowiednio wysoko w łańcuchu pokarmowym.
Nikulin jest chyba pierwszym pisarzem, który tak wyraźnie akcentuje główne zło wojny. Nie są nim ani nieprzeliczone miliony ofiar wojskowych i cywilnych, nie są nim potworne zniszczenia w majątku i kulturze. Jest nim wybicie najlepszych, najuczciwszych, najodważniejszych, najmłodszych. Wielokrotnie podkreśla negatywny dobór poprzez wojnę – przeżywali, zarówno w armii jak i w cywilu, głównie kombinatorzy, złodzieje, tchórze, lizusi, oszuści, politycy i inne kreatury. Oni przeżywali, oni się rozmnażali i następne pokolenia są z ich krwi, a nie z krwi obrońców i bohaterów. Utraconych genów i moralnego kręgosłupa nie da się, w przeciwieństwie do majątku i populacji, odbudować. Trawestując biblijne powiedzenie, że cisi odziedziczą Ziemię, można powiedzieć, iż to źli, tchórzliwi i nikczemni ją posiądą. Bo oni właśnie się tą krwią bohaterów napaśli. I dotyczy to każdej wojny i każdego narodu, każdego kraju, choć Rosji w szczególności. I, mam wrażenie, Polski też...
Nikulin głośno krytykuje organizacje kombatanckie podkreślając, co jest zbieżne z wrażeniami innych podobnych weteranów, że zwłaszcza z frontu wschodniego i szczególnie ze strony rosyjskiej praktycznie nie ma wojennych weteranów spośród szeregowych żołnierzy pierwszoliniowych. Kombatanci w zdecydowanej większości to gaciowi i inni pracownicy służb oraz oficerowie tyłowi, i to oni z reguły piszą „wspomnienia wojenne”. Szkoda tylko, że nie wspomniał o wykończeniu w ZSRR milionów wojennych inwalidów po wojnie, no ale mógł o tym nie wiedzieć, albo nie chciał już nadto mieszać do wspomnień wojennych tych tragedii i zbrodni powojennych.
Ciekawym zabiegiem jest wzbogacenie własnych opowieści o relacje spotkanego po wojnie żołnierza niemieckiego, który walczył na tym samym odcinku co autor, tylko po przeciwnej stronie. W książce nawet znawcy tematu znajdą drobiazgi, które ich zainteresują, jak na przykład wyjaśnienie paradoksu – czemu znienawidzony przez Rosjan Reichstag nie został zburzony w trakcie walk, tak jak niemal całe centrum hitlerowskiej stlicy? Albo ciekawostek takich jak to, dlaczego zalegający na ulicach miast puch z pierzyn jest nieodłącznym elementem wspomnień świadków momentów wyzwalania przez Armię Czerwoną kolejnych krajów spod okupacji niemieckiej.
Bardzo ciekawe, świadczące o ostrości obserwacji i głębokości refleksji jest spostrzeżenie, iż choć dla wielu narodów Rosjanie byli nie tylko wyzwolicielami, ale i nowymi okupantami, to jednak w pewnym sensie cały czas sami dla siebie nimi byli. Książka Nikulina pozwala głębiej wczuć się w „rosyjską duszę”, ale nie tę białą, tylko tę czerwoną, którą w dużym stopniu Rosja Putina odziedziczyła po ZSRR. Sołdat, choć napisany prostym językiem oraz celowo ubogi, z licznymi powtórzeniami pewnych kwestii i problemów, jest niezwykle wartościowy nie tylko w odniesieniu do wojny i historii Rosji, lecz i naszej. I nie tylko historii. I jest mocnym przypomnieniem o moralności, którą można próbować zachować w każdych okolicznościach, albo odrzucić dla byle korzyści….
Na koniec szczególik, przy którym aż się uśmiechnąłem. Nikulin jest pierwszym znanym mi autorem, który przeżył i opisał swe osobiste doświadczenia w bojowym użyciu działa zwanego „Żegnaj ojczyzno!” To taka „kropka nad i” dla tych, którzy wiedzą o co chodzi, mówiąca ile ten człowiek przeszedł. Przeszedł, przeżył i… zajął się historią oraz sztuką. A potem znów zaryzykował i wydał wspomnienia. Jestem pełen podziwu.
Nie wiem, czy jest w stanie tę książkę docenić ktoś, kto dotąd niewiele czytał, niewiele przeżył. Mam wielką nadzieję, że tak. Bo to jedna z tych książek, które mogłyby ulepszyć świat. Mogłyby, gdyby ludzie czytali…
Polecam gorąco jak nigdy.
recenzja ukazała się na moim blogu:
https://klub-aa.blogspot.com/2022/02/sodat-nikolaj-n-nikulin-o-tym-czym-jest.html
Wydawałoby się, iż w kraju i w narodzie, który tak ucierpiał w wyniku spisku III Rzeszy i ZSRR, który tak się obnosi z pamięcią o tych cierpieniach, powinno być szczególnie promowane wszystko, co obnaża mechanizmy prowadzące do tego, że Rosja była i jest taka, jaka jest, co odkrywa zbrodnie i co pozwala nie zapomnieć o zagrożeniu wciąż wiszącym nad wschodem Europy. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Cykl o policjancie Tomie Douglasie pióra Rachel Abbott, znanej i uznanej brytyjskiej pisarki, otwiera prześwietna powieść Tylko niewinni (Only the Innocent). Po jej poznaniu zaznaczyłem kolejną, drugą część serii – Drogę ucieczki – jako „poza kolejnością”, przez co znalazła się w najwyższej części mojej listy oczekujących na przeczytanie. Trochę zniechęcał mnie polski tytuł, ale okazało się, że to po raz kolejny cielę chciało być mądrzejsze od krowy i nasz rodzimy wydawca, która to maniera jest chyba szczególnie polską specyfiką i ewenementem, musiał się odróżnić od całej reszty świata dając tytuł inny niż wszyscy*. W oryginale tytuł brzmi dużo lepiej i sugeruje coś całkiem innego, niż w brzmieniu polskim. Ciekawostką jest też fakt, że o ile w tekście powieści tytułowa Back Road pojawia się wielokrotnie, to chyba nawet raz nie została przetłumaczona jako Droga ucieczki.
Tak jak i poprzednio wybrałem nie wersję z literkami, a książkę czytaną przez Filipa Kosiora. Pierwsze momenty lektury są nieco chaotyczne, ale rozstrzelone wątki szybko się scalają i Droga ucieczki wciąga z każdą chwilą coraz mocniej. Mimo iż protagonistą cyklu jest policjant Tom Douglas, to nie mamy do czynienia z typowym kryminałem czy powieścią detektywistyczną. Choć intryga kryminalna, bardzo pomysłowa, oryginalna i intrygująco splątana, jest wielkim atutem dzieła, to klasyfikując je z perspektywy odczuć czytelnika jest to thriller psychologiczny z silną domieszką innych gatunków. Wspomniany policjant jest w tej powieści postacią niemal drugoplanową, co okazało się ciekawym i udanym zabiegiem. Tym jednak, co sprawia, iż Rachel Abbott stała się jedną z moich ulubionych pisarek, jest jeszcze lepiej widoczna niż w pierwszej części serii finezja, z jaką poprowadzone są aspekty psychologiczne i budowanie napięcia przy pomocy rzeczy niezwiązanych bezpośrednio z samą intrygą kryminalną. Motywem przewodnim warstwy obyczajowo-psychologicznej zaś jest problem zaufania w małżeństwie; odwieczny dylemat pomiędzy kłamstwami, niedomówieniami i przemilczeniami a bolesną prawdą. Świetnie pokazana jest ewolucja prowadząca do rozpadu potencjalnie wspaniałych związków w następstwie prób unikania niewygodnej prawdy.
Książka zdecydowanie lepiej oceniana jest na świecie niż w Polsce. Mam wrażenie, iż to z powodu tego, że większość z nas bardziej niż reszta świata widzi świat poprzez reklamy i etykietki. Skoro kryminał, to ma być kryminał, jeśli thriller, to thriller, a Droga ucieczki wymyka się tradycyjnej literackiej klasyfikacji. Może się zresztą mylę... Może to sprawa tego, jak codzienna mentalność i moralność Anglików odstaje od naszej.
Dla mnie słuchanie audiobooka w interpretacji Filipa Kosiora było prawdziwą literacką ucztą. Zachęcam do sięgnięcia po Toma Douglasa, czy to w wersji czytanej, czy drukowanej. Zaznaczam jednak, że cykl trzeba poznawać po kolei. Inaczej można dużo stracić.
Jeszcze raz gorąco polecam, a sam już ostrzę sobie ząbki na kolejną powieść o sympatycznym brytyjskim policjancie
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2021/10/droga-ucieczki-rachel-abbott.html
* akurat w tym przypadku tłumaczenia tytułu z angielskiego na inne języki też nie są wprost, ale nasze jest wyjątkowo niefortunne. W dodatku u nas ta praktyka zmieniania tytułu w ramach tłumaczenia jest tak nagminna, jak chyba nigdzie, i jestem na tym punkcie przeczulony
Cykl o policjancie Tomie Douglasie pióra Rachel Abbott, znanej i uznanej brytyjskiej pisarki, otwiera prześwietna powieść Tylko niewinni (Only the Innocent). Po jej poznaniu zaznaczyłem kolejną, drugą część serii – Drogę ucieczki – jako „poza kolejnością”, przez co znalazła się w najwyższej części mojej listy oczekujących na przeczytanie. Trochę zniechęcał mnie polski...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-25
Po poznaniu wnoszącej ożywczy powiew świeżości do będącego ostatnio w niejakim zastoju klasycznego science fiction powieści Problem trzech ciał otwierającej trylogię Wspomnienie o przeszłości Ziemi pióra chińskiego pisarza Liu Cixina nie jest pewnie dla nikogo zaskoczeniem, że musiałem się skusić i na drugą odsłonę tego dzieła. Ponownie wybrałem książkę czytaną w interpretacji Wojciecha Stagenalskiego, który – od razu to podkreślę – ze swego zadania wywiązał się znakomicie.
Ludzkość ma kłopot, który jak zawsze sama na siebie ściągnęła. Konkretnie, jak to często bywa, piwa nawarzyli uczeni, którzy po raz kolejny myśleli, że chwycą Pana Boga za nogi, a okazało się, iż znów był to ogon Szatana. Nawarzyli mądrale, a wypić muszą wszyscy; tym razem dosłownie, gdyż w stronę Ziemi zasuwa flota inwazyjna Trisolarian, którzy nie tyle chcą ją podbić, co usunąć raz na zawsze homo sapiens ze spisu gatunków wszechświata. Lot tej armady będzie trwał cztery wieki, więc Ziemianie mają trochę czasu do namysłu i przygotowań, tylko co zrobić, skoro między nimi a najeźdźcami istnieje niemożliwa do pokonania przepaść technologiczna i jakby tego było mało Obcy nie tylko mogą przechwytywać każdą rozmowę oraz każdą formę danych pojawiającą się w Układzie Słonecznym, ale i blokować postęp w ludzkiej nauce a nawet sabotować produkcję i dokonywać zamachów na ludzi uznanych za największe zagrożenie dla Trisolaris.
Co się wydarzy, tego oczywiście nie będę zdradzał – fabuła jest nie do odgadnięcia przed czasem, co stanowi oczywistą zaletę, a nawet zakończenie, z pozoru zamknięte i jasne, okazuje się otwarte i tajemnicze, gdy wspomnimy, iż będzie jeszcze tom trzeci.
Pisząc o drugiej powieści cyklu mógłbym po prostu powielać te wszystkie zachwyty, których doznałem w trakcie poznawania Problemu trzech ciał, a których jedynie część zawarłem w recenzji. Wbrew obawom, iż podobnego poziomu oryginalności, świeżości i rozmachu nie da się długo utrzymać, Ciemny las nie obniża w skali makro lotów ani o jotę. Już sam tytuł nawiązujący do oryginalnego rozwiązania paradoksu Fermiego czy koncepcja Programu wpatrujących się w ścianę oraz broni genetycznej dają pojęcie o genialności dzieła. Także tempo, klimat, granie na emocjach i wszystkie inne cechy ogólne powieści są na najwyższym światowym poziomie. Książka pełna jest fascynujących zwrotów, nie tylko zwrotów akcji, lecz również zwrotów koncepcji – nowatorskich, odkrywczych; świeżych spojrzeń na stare tematy i oryginalnych nowych wizji.
Wszystko super, tylko czy geniusz w jednej dziedzinie musi być zarazem idiotą w innej? Nie musi, jak pokazują choćby takie dzieła jak ponadczasowa Diuna Herberta, więc tym bardziej objawy ewidentnej głupoty tak rażą w utworze Liu Cixina. Aż roi się w nim od wpadek, które nie przystoją nawet podrzędnym twórcom SF kategorii B.
Baboli mamy do wyboru do koloru, wszelkiej maści i kalibru. Spotkamy na przykład ewidentne braki w zakresie wiedzy o broni jądrowej i spore kłopoty z przedrostkami liczebników, czyli rzeczy, których by można uniknąć posiłkując się choćby googlem. Mamy scenę strzelania z pistoletu w próżni kosmicznej tak kompletnie poronioną, iż nawet co bystrzejszy uczeń podstawówki zauważy jej niedorzeczność. Inny żenujący błąd to pranie suszone na zewnątrz, choć wszędzie unoszą się tumany pyłu. Takiej sceny nie puściłaby nawet niepiśmienna gospodyni z zabitej dechami wiochy na końcu świata ani autorka brazylijskich romansów. Wisienką na torcie jest mieszkanie protagonisty, które w pewnym momencie wyglądało jak nora narkomana, gdyż wszędzie walały się butelki po alkoholu. A ja głupi myślałem, że tak wygląda nora alkoholika.
Ewidentne błędy w szczegółach, znacząco obniżające realizm i wartość utworu, to pięta achillesowa Ciemnego lasu, który mógł być dziełem epokowym, prawdziwym kamieniem milowym w ewolucji fantastyki naukowej, a tak stanie się pewnie z czasem tylko jedną z oryginalniejszych powieści i niczym więcej.
Muszę jednak przyznać, że jak widzę po lekturze wielu recenzji, spora część polskich odbiorców ma duże problemy ze zrozumieniem tego co czyta lub tego co słucha, jeśli tylko odstaje to od ich wdrukowanych w mózg prawd ostatecznych. Powstają stąd nieuzasadnione, zbyt negatywne recenzje punktujące jako wady rzeczy, które wadami wcale nie są. Niektóre zakompleksione feministki wytykają na przykład chińskiemu autorowi, iż w postaci protagonisty prezentuje przekonanie, iż jak pokochać kobietę, to tylko najpiękniejszą na świecie. Otóż moim zdaniem tylko taką można pokochać i współczuję tym paniom, gdyż jak widać nie miały tyle szczęścia, by być dla kogoś najpiękniejszą i nie mogą zrozumieć, że obiektywna, racjonalna świadomość, iż kochana osoba nie jest miss świata, wcale nie przeszkadza kochającemu mężczyźnie na poziomie emocjonalnym, uczuciowym, widzieć w swej ukochanej tę naj naj. Jeszcze gorzej jest w sprawach socjologicznych. Wytyka się chińskiemu autorowi, że jest skaleczony umysłowo przez tamtejszy komunizm, w związku z czym nie widzi żadnych zalet demokracji, a wobec zagrożenia najazdem obcych za usprawiedliwione uznaje rządy mniej lub bardziej autorytarne. Chyba ci krytykanci nie widzą, że wszystkie opisane w Ciemnym lesie przykłady łamania prawa do wolności możemy obserwować w wiodących państwach demokracji; i nie trzeba było do tego najazdu wszechmocnych Obcych, wystarczyły dwa słowa klucze – terroryzm oraz covid.
Reasumując – Ciemny las przypomina wielki obraz, który z daleka wspaniałą czyni postać, budzi wielkie emocje i dostarcza bodźców do głębokich refleksji. Dodatkowo pozwala spojrzeć na świat i fantstykę z perspektywy Chińczyka, która jest od naszej bardzo różna. Niestety, z bliska widać niechlujstwo świadczące o tym, że malowano na szybko, na odwal się. Z tego też powodu, choć ze względu na ogólny wydźwięk dzieło to, podobnie jak cześć pierwszą, polecam gorąco, to jednak muszę swą ocenę całości zrewidować o tyle, że nie zachęcam do lektury nikogo, kogo nie zachwycił tom pierwszy i kto nie jest gotów dla ogólniejszych treści i klimatu pogodzić się z licznymi, karygodnymi wręcz uchybieniami. Aż boję się tego, co będzie w trzeciej części serii.
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2021/03/genialna-niedorobka-czyli-ciemny-las.html
Po poznaniu wnoszącej ożywczy powiew świeżości do będącego ostatnio w niejakim zastoju klasycznego science fiction powieści Problem trzech ciał otwierającej trylogię Wspomnienie o przeszłości Ziemi pióra chińskiego pisarza Liu Cixina nie jest pewnie dla nikogo zaskoczeniem, że musiałem się skusić i na drugą odsłonę tego dzieła. Ponownie wybrałem książkę czytaną w...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-17
Amerykańska pisarka Lisa Gardner specjalizująca się w thrillerach kryminalnych i romansach (te ostatnie firmuje pseudonimem Alicia Scott) zdobyła sobie miejsce wśród moich ulubionych autorów już pierwszą jej powieścią, którą przeczytałem. Była to książka Sąsiad będąca czwartą odsłoną cyklu Detective D.D. Warren, który rozpoczyna się powieścią Samotna. Ta ostatnia też okazała się strzałem w dziesiątkę, podobnie jak i pozostałe części wspomnianej serii.
Po przeczytaniu wszystkich dostępnych opowieści o przygodach D.D. Warren postanowiłem spróbować serii Quincy & Rainie (FBI Profiler) i tym razem zacząłem chronologicznie, od pierwszej powieści cyklu, czyli od Męża doskonałego.
Dwudziestopięcioletnia Tess wychodzi za mąż za szanowanego policjanta Jima Becketta. Książę z bajki okazuje się tyranem, sadystą i... psychopatycznym mordercą. Zaszczuta, wiecznie przerażona żona postanawia wydać go policji. Jim trafia do więzienia. Tess czuje się wreszcie bezpieczna. Ale nie na długo...
Tyle głosi zajawka wydawcy i nie ma sensu zdradzać więcej, by nie psuć przyjemności z lektury. Jeśli po poznaniu tej wspomnianej notki obstawiacie na dzieło raczej schematyczne i pozbawione większej oryginalności, to macie absolutną rację. Pierwsza powieść tego cyklu nie jest co prawda debiutem powieściowym autorki, ale jest jeśli się nie mylę jej pierwszym thrillerem kryminalnym, wydanym siedem lat przed pierwszą powieścią cyklu o D.D. Warren i wyraźnie czuć, że to są pierwsze kroki na tym polu. Mąż doskonały to typowa aż do bólu amerykańska sztampa powielająca wszelkie negatywne stereotypy o amerykańskiej sensacji, kryminale i thrillerze. Trup się ściele gęsto, krew się leje strumieniami, przemocy aż nadto, bohaterowie niezbyt wiarygodni a ich zachowania, zwłaszcza czarnego charakteru, niezbyt przekonujące. Zdarzyła się nawet taka wpadka, jak scena, która wygląda jakby autorka dokończyła ją po dłuższej przerwie, nie bardzo pamiętając, co wcześniej napisała. Powinno to być poprawione w procesie korekty, ale jak widać początkująca pisarka nie miała aż takiego wsparcia redakcyjnego jak późniejsza gwiazda list bestsellerów. Jakby tego było mało w powieści aspekt romansowy momentami ocierający się niemal o pornografię (romanse Gardner zaczęła pisać wcześniej niż thrillery kryminalne) zajmuje dużo więcej miejsca niż w jej późniejszych powieściach z pogranicza kryminału, sensacji i powieści z dreszczykiem. Książkę da się przeczytać, jeśli już znacie lepsze dzieła pisarki, ale absolutnie nie od niej należy zaczynać, gdyż można się zniechęcić. Na początek polecam więc Samotną, a potem konsekwentnie cały cykl o D.D. Warren wraz z krótką serią Tessa Leoni. Potem można się zabrać za Quincy & Rainie (FBI Profiler) licząc na to, że kolejne powieści będą coraz lepsze, na co i ja mam nadzieję, bo jednak nie odpuszczę i za jakiś czas sięgnę po drugą część cyklu zatytułowaną Trzecia ofiara.
Na zakończenie może jeszcze ciekawostka - w powieści jak byk stoi, że protagonistka wyszła za mąż w wieku lat osiemnastu. Ciekaw jestem jakim cudem autor notki na okładce zrobił z osiemnastki kobietę dwudziestopięcioletnią. Poziom pracy wydawnictwa Amber wręcz powala. Jeśli inne elementy łącznie z tłumaczeniem są na podobnym poziomie jak zajawka redakcyjna, to może w oryginale jest lepiej niż w polskim wydaniu, na przykład jeśli chodzi o dialogi. Oczywiście nie zmienia to oceny fabuły i charakterystyk postaci, a więc i nie wpłynie znacząco na ocenę książki.
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2020/12/sabe-poczatki-czyli-maz-doskonay-lisy.html
Amerykańska pisarka Lisa Gardner specjalizująca się w thrillerach kryminalnych i romansach (te ostatnie firmuje pseudonimem Alicia Scott) zdobyła sobie miejsce wśród moich ulubionych autorów już pierwszą jej powieścią, którą przeczytałem. Była to książka Sąsiad będąca czwartą odsłoną cyklu Detective D.D. Warren, który rozpoczyna się powieścią Samotna. Ta ostatnia też...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-10
W zamierzchłej przeszłości przeczytałem kilka powieści Toma Clancy’ego, amerykańskiego pisarza, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, czy to ze względu na dokonania literackie, ich ekranizacje, czy też firmowanie jego nazwiskiem niezliczonych gier komputerowych. O ile pierwsze książki, które wyszły spod jego pióra, mnie zachwyciły, to potem trafiłem na nowsze i trochę się zniechęciłem. Jakiś czas temu postanowiłem sobie przypomnieć jego twórczość, a konkretnie jego sztandarowy cykl o Jacku Ryanie i przeczytać go nie w kolejności ukazywania się poszczególnych książek, a zgodnie z chronologią świata przedstawionego. Bez skrupułów, pierwszą pozycję, w której protagonista całej serii prawie nie występuje, mam już za sobą i przyszedł czas na odsłonę drugą, Czas patriotów, który wydano kiedyś nad Wisłą również pod tytułem Patrioci, i w której nasz heros po raz pierwszy pokaże się w pełnej krasie.
Choć wielokrotnie oglądałem w telewizji ekranizację tej powieści, jej samej nigdy nie czytałem. Może właśnie dlatego, że oglądałem film, który oceniałem jako bardzo dobry, ale o tym później; wróćmy do książki. Dokładniej do audiobooka, gdyż wybrałem wersję audio w interpretacji Janusza Zadury.
Jack Ryan jest wykładowcą w Akademii Marynarki USA w Annapolis, Maryland. Podczas pobytu z rodziną na urlopie w Londynie Jack jest przypadkowym świadkiem zamachu zorganizowanego przez irlandzką organizację ULA (Armię Wyzwolenia Ulsteru) na jadących samochodem członków rodziny królewskiej i udziela zaatakowanym pomocy zabijając jednego z zamachowców a drugiego raniąc, co w konsekwencji udaremnia akcję terrorystów.
Początek fabuły przybliżyłem tym nielicznym, którzy jeszcze filmu nie oglądali lub też go nie kojarzą. Co dalej nie będę zdradzał, gdyż powszechnie znana wersja filmowa w tym aspekcie dość znacząco się różni od powieściowej. Może nie w ogólnym zarysie, ale za to w wielu bardzo ważnych aspektach. I tu dochodzimy do tego, co już wcześniej zasygnalizowałem.
Kiedy oglądałem Czas patriotów w telewizji, oceniłem go jako bardzo dobry i sądząc z ocen w serwisach poświęconych dziesiątej muzie nie byłem w tym odosobniony. Teraz, po wysłuchaniu powieści, mam wrażenie, że takie oceny dają tylko ci, którzy książki wcześniej nie poznali. Dlaczego? Ano dlatego, że po skończeniu lektury (czy tak można mówić o słuchaniu książki czytanej, tego dalej nie wiem) obejrzałem sobie jeszcze raz film, który pamiętałem już dość słabo, i stwierdziłem, że... to szmira! Zastanowiwszy się nad powodem tak drastycznej zmiany oceny ekranizacji doszedłem do wniosku, że są tego trzy przyczyny.
Po pierwsze, Harrison Ford ma klasę wystarczającą, by swą grą aktorską przykuć uwagę czytelnika i zamaskować ewidentną słabość filmowej wersji fabuły oraz realiów świata przedstawionego. Po drugie, widz oglądając produkcję z 1992 roku, zwłaszcza systematycznie odgrzewaną w TV, podświadomie nie oczekuje chyba niczego na zbyt wysokim poziomie w stosunku do dzieł kinematografii dzisiaj uznawanych za mistrzowskie. Po trzecie, przepaść między powieścią a ekranizacją jest tak wielka, że nie wyobrażam sobie, by po poznaniu treści książki można było wystawić pozytywną ocenę wersji, którą możemy obejrzeć na ekranie. Te trzy przesłanki razem są świetnym przyczynkiem do zastanowienia się nad poziomem wymagań, jaki stawia się dziełom literackim w porównaniu do tego, czego oczekuje się od produkcji filmowych.
Zawsze zastanawia mnie, jakie pokłady pychy muszą mieć w sobie ci, którzy zmieniając dzieło literackie w trakcie ekranizacji uważają, że je poprawią. Rozumiem, że jeśli obszerną powieść trzeba zawrzeć w jednym filmie, to nie ma innej metody, niż literacki pierwowzór pociąć i jakoś posklejać, co jak pokazuje praktyka, jest bardzo trudne, podobnie jak przedstawienie na ekranie powieściowych treści pozadialogowych. Jednak jeśli zmienia się elementy, których się nie skraca i w dodatku całkiem się to knoci, a przy okazji zmienia wydźwięk całości, to prowadzi to najczęściej do kompletnej porażki i Czas patriotów jest tego pięknym (a raczej tragicznym) przykładem.
Książka okazała się godna miana prawdziwego majstersztyku w swej klasie, czyli powieści z pogranicza sensacji, thrillera, kryminału i szpiegostwa wzbogaconej o liczne elementy militarne i techniczne, polityczne i filozoficzno-moralne. To Clancy, jakiego lubię.
W przeciwieństwie do ekranizacji, w której motywy obu stron konfliktu spłycono i ograniczono niemal wyłącznie do zemsty, w powieści mamy do czynienia z walką dobra ze złem, cywilizacji z barbarzyństwem. Choć naczelnym wyznacznikiem książki, zgodnie z założeniami kanonu, jest dobra rozrywka zapewniona głównie przez napięcie, poczucie zagrożenia i dynamiczną akcję, to w przeciwieństwie do filmu jest ona przepełniona pozytywnymi wartościami skontrastowanymi z postawami negującymi dobro, etykę i cywilizację.
Weźmy choćby sprawy damsko-męskie. Aż razi tutaj różnica między wersją drukowaną, która jest pochwałą udanego małżeństwa i szczerego, stałego związku, a filmową, która próbuje epatować widza bezsensownymi epizodami z dziwkami w bieliźnie.
W powieści znajdziemy sporo ciekawych aspektów, po których w filmie nie pozostał nawet ślad, lub które wręcz zostały wypaczone i odwrócone o 180 stopni oraz spłycone tak bardzo, że już bardziej nie można, jak na przykład stosunek policjanta do eskortowanego terrorysty. O co dokładniej chodzi nie będę zdradzał, żeby nie spojlerować.
Książka zawiera sporo ważkich treści, jak na przykład ostrzeżenie przed używaniem opiatowych środków przeciwbólowych nawet wtedy, gdy lekarze chcą nam je udostępnić. Z powieści wynika również między innymi intrygujące pytanie o to, ile z sukcesów służb ma swój rodowód w bratobójczej walce pomiędzy różnymi ugrupowaniami terrorystycznymi, a ile stricte w samej pracy antyterrorystycznej jako takiej. Są też całkiem niezłe przyczynki do tematu konfliktu asymetrycznego, choć nazwa taka nigdzie nie pada – w końcu to tekst z 1987 roku. Ani śladu z tego nie odnajdziemy w wersji filmowej.
Kolejny z aspektów, których w filmie nie zobaczymy, to świetne odmalowanie obrazu ówczesnych służb takich jak amerykańskie, które mają większy problem z nadmiarem niż z brakiem informacji. W ogóle – powieść doskonale oddaje klimat lat osiemdziesiątych. To były „dawne dobre czasy” dla Ameryki, gdy o islamskim terroryzmie nikt nie słyszał, a jedynym problemem poza rasizmem były komunizm i faszyzm. To były czasy, gdy skuteczność FBI w rozbijaniu rodzimych grup terrorystycznych sprawiała, że i one, i zagrożenie terrorem nie były w niemal zauważane przez społeczeństwo, co zresztą było dla FBI problemem, gdyż nie doceniano pracy tej agencji na wspomnianym polu.
O dziwo, choć książka jest jak na ten gatunek dość mocno przepełniona elementami rozważań moralnych, politycznych i innych, to budzi też zarazem w odbiorcy dużo bardziej dramatyczne uczucia niż seans filmowy. O niebo lepiej trzyma się też realiów z zakresów techniki i technologii.
W powieści znalazła się też ciekawa zagadka – dlaczego w samolocie lecącym z prędkością ponaddźwiękową słychać ryk silnika? Wszak pilot porusza się szybciej niż dźwięk wydawany przez silniki...
W książce przytrafiły się sporadyczne błędy, na przykład stylistyczne, które przypisałbym tłumaczowi oraz jeszcze rzadsze, sytuacyjne, które jednak obstawiałbym jako pomyłki autora, ale kompletnie nie są one w stanie zepsuć frajdy z lektury.
Jeśli zaś mówimy o wersji audio – to niesamowity tembr głosu Janusza Zadury wydaje się być stworzony do tego typu narracji, jaką mamy w Czasie patriotów i choć mam wrażenie, że dykcja momentami mogłaby być lepsza, to są fragmenty wręcz fenomenalnej interpretacji, jak na przykład naśladowanie w polskim akcentu Francuza mówiącego po angielsku. To po prostu trzeba usłyszeć.
Absolutnie i zdecydowanie polecam – to klasyka gatunku w najlepszym rozumieniu tego słowa. Być może wrócę jeszcze kiedyś ponownie do wersji audio lub drukowanej. A film? – na pewno już nigdy się nie skuszę. Strata czasu, a po książce może wywołać odruch wymiotny. Co ja w tym widziałem???
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2020/11/tom-clancy-jakiego-lubie-czas-patriotow.html
W zamierzchłej przeszłości przeczytałem kilka powieści Toma Clancy’ego, amerykańskiego pisarza, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, czy to ze względu na dokonania literackie, ich ekranizacje, czy też firmowanie jego nazwiskiem niezliczonych gier komputerowych. O ile pierwsze książki, które wyszły spod jego pióra, mnie zachwyciły, to potem trafiłem na nowsze i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-06
Lekturą września 2020 w rawskim Dyskusyjnym Klubie Książki była głośna swego czasu powieść brytyjskiego pisarza i publicysty, uczestnika wojny domowej w Hiszpanii, George’a Orwella pod tytułem Folwark zwierzęcy (napisana w 1943, po raz pierwszy drukiem ukazała się w 1945 w Wielkiej Brytanii). Dzieło niniejsze jest zdaje się do dziś lekturą szkolną (za moich czasów było lekturą drugiego rzutu, uzupełniającą, do wyboru, i ja się na nią w ramach edukacji nie załapałem). Jest to jedna z tych książek, którą zna każdy, kto ma IQ większe niż u styliska od łopaty, choć mało kto ją przeczytał. Ja również mniej więcej wiedziałem o czym traktuje, a że temat uważam w dzisiejszych czasach za wyczerpany, więc do osobistego przeczytania tekstu się nie paliłem. No – ale jak lektura w DKK, to nie było wyjścia.
Jak wspomniałem, książka jest powszechnie znana i każdemu chyba wiadomo, iż rzecz cała jest alegorią historii powstania systemu sowieckiego, jego ewolucji i funkcjonowania. Opowieści autor nadał formę przypowiastki o zwierzętach na jednym z brytyjskich folwarków, które w drodze rewolucji obaliły „rządy” ludzi, przegnały ich i same zaczęły wprowadzać u siebie ład zwierzęcej demokracji, równości i powszechnego dobrobytu.
Całość nie jest specjalnie zajmująca – wszak każdy wie, jak mniej więcej rewolucja w Rosji wyglądała i jakie wydała owoce. Czytelnika nie napędza więc ciekawość co będzie dalej. Nie gustuję też w opowieściach o zwierzątkach, a mimo wszystko Folwark zwierzęcy przeczytałem z przyjemnością. Na pewno nie z zachwytem, ale właśnie z umiarkowaną, ale jednak przyjemnością. Doceniłem też doskonałość przekładu, który ogromnie kontrastuje z większością dzisiejszych literackich produkcji, zarówno rodzimych, jak i tłumaczonych, w których niejednokrotnie aż roi się od wszelkiej maści błędów, od zwykłych chochlików drukarskich poczynając, a na bykach godnych miana humoru zeszytów kończąc.
Tak jak i w przypadku poprzedniej naszej lektury, a może jeszcze szybciej nawet, dyskusja zboczyła z tematu samej powieści na związki między nią i rzeczywistością, którą autor w niej skrytykował oraz ogólniej, na sprawy demokracji i totalitaryzmów, nie~ i sprawiedliwości, a także wielu pokrewnych problemów.
Często Folwark zwierzęcy jest szufladkowany jako dzieło antykomunistyczne, antylewicowe. Na pewno taka interpretacja jest rażąco błędna, co widać nie tylko z analizy treści utworu, ale i z faktu, iż Orwell do śmierci pozostał zagorzałym zwolennikiem demokracji socjalistycznej, która wydaje się faktycznie najbardziej pociągającym ze wszystkich dotąd wynalezionych ustrojów, tylko jakoś nigdy nie udało się jej zbudować w praktyce. Bardziej uprawnione wydaje się stwierdzenie, iż jego zamiarem była w szerszym ujęciu krytyka wszelkich totalitaryzmów i rewolucji, które zjadają własne dzieci, a węziej, że dzieło należy traktować jako alegoryczny pamflet na Rosję Sowiecką. I tak jest w istocie, ale tutaj uważny czytelnik zauważy dwa aspekty, które nie do końca „grają”.
Jako krytyce ZSRR można wytknąć Folwarkowi oczywiste przekłamania w stosunku do komunistycznej rzeczywistości, które nie powinny się znaleźć w dziele włączonym do kanonu literatury światowej. Przykładem jest choćby dziedziczność i kastowość władzy oraz związanych z nią przywilejów, jaką przypisano wybranym zwierzętom z Folwarku, gdy tymczasem można radzieckiej komunie zarzucić każdą zbrodnię, ale nie dziedziczność przywilejów czy hermetyczność władzy, które są raczej charakterystyczną cechą innych ustrojów, od niewolnictwa poczynając a na kapitalistycznej demokracji kończąc. Przysłowiowe czystki i błyskawiczne kariery ludzi znikąd, tak powszechne w ZSRR, były jedną z cech, które czyniły ów ustrój atrakcyjnym dla ludzi, którzy nie mieli nic a chcieli do czegoś dojść. Przekrytykowanie Rosji Radzieckiej niejako deprecjonuje też wagę tych potworności, które faktycznie w niej miały miejsce i odbiera powieści zarówno z wiarygodności jak i z oceny, na jaką zasługuje.
Wspomniane zniekształcenie obrazu dziejów rewolucji i powstałego w jej wyniku państwa to jedno, a drugie to fakt, którego zdaje się większość krytyków literackich usilnie nie zauważać. Chodzi o to, że aż za wiele negatywnych cech przypisanych w książce państwu zwierząt można odnieść nie tylko do ZSRR, a do wszystkich możliwych ustrojów, jakie dotąd istniały, a nawet nie tylko ustrojów, bo choćby i do historii religii monoteistycznych z chrześcijaństwem na czele. Wystarczy wspomnieć jeden z głównych wątków powieści – dzieje przykazań, które na początku rewolucji zwierzęta zgodnie spisały. Pierwotnie Przykazanie Szóste brzmiało: Żadne zwierzę nie zabije innego. A pod koniec brzmiało już: Żadne zwierzę nie zabije innego bez powodu. Nie kojarzy się to Wam przypadkiem z zakłamaniem cywilizacji zachodniej, judeo-chrześcijańskiej, która od wieków majstruje przy Dekalogu? Tak namajstrowali, że już prawie nikt nie zauważa, iż nawet obrona konieczna, nie mówiąc o wojnach sprawiedliwych, walce o demokrację, wojnie z terroryzmem, wojnie prewencyjnej, czy obrządki takie jak święcenie sztandarów, kapelani wojskowi oraz inne podobne obrazki to ewidentne pranie mózgu by chrześcijan rozgrzeszyć z łamania naszego własnego Piątego Przykazania. A przecież, czego nikt nie chce zauważyć, są ludzie, którzy żyją dokładnie przestrzegając tego przykazania, choćby Świadkowie Jehowy. Ale jak to się nie bez kozery mówi – każdy święty ma swoje wykręty i widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz*.
Nie jestem w stanie powiedzieć jakie było zamierzenie Orwella, ale podchodząc do Folwarku bez uprzedzeń i analizując bez powziętych z góry przekonań należy stwierdzić, że nie jest to dzieło tylko krytyką radzieckiego komunizmu, nie jest nawet rozprawą z problemem zdradzonych rewolucji, a jest krytyką każdej władzy, nie tylko państwowej, która manipuluje ludźmi i głoszonymi prawdami. Jest głosem w obronie wolności, który każe podejrzliwie i bezustannie przyglądać się każdej władzy, o czym od czasu wynalezienia religii państwowej, potem zimnej wojny, a zwłaszcza wojny z terroryzmem, zdajemy się coraz bardziej zapominać. Dotyczy to nie tylko władz formalnych, ale i tych nieformalnych, które jednak mają wpływ na sumienia i umysły, a więc ograniczają wolność. Wolność, której trzeba strzec każdego dnia, nie tylko od wyborów do wyborów.
„Moje” wydanie opatrzone jest wstępem autora zatytułowanym Wolność prasy, który nie był dołączony do pierwszych wydań Folwarku zwierzęcego, a który dotyczy autocenzury, z którą boleśnie zderzył się Orwell przy próbach wydania tej powieści drukiem. A że w Polsce autocenzura ma się dziś lepiej niż cenzura za PRL-u, to ten element książki nabiera dodatkowej wagi. Wstęp jest też pełen niezwykle trafnych refleksji o podstawowych problemach pojęcia wolności i można nawet powiedzieć, że więcej wnosi do dzisiejszej sytuacji w świecie, niż sama powieść. Posłowie Od tłumacza również jest bardzo interesującym elementem tego wydania i mam wrażenie, że powieść opatrzona owymi dwoma dodatkami jest na obecne czasy bardzo interesującą lekturą, gdy tymczasem pozbawiona wstępu i posłowia jest tylko taką sobie powieścią, która czytelnika siedzącego w tematyce w ogóle nie zaciekawi, a nieobytego w materii polityki i historii niczego wartościowego nie nauczy.
W chwili obecnej Folwark zwierzęcy ma swoją pozycję w literaturze głównie przez zaszłości historyczne (pierwsza powieść, która tak skrytykowała ZSRR), oraz przez odniesienia do sytuacji politycznej i historii. Odzwierciedla to przebieg naszego spotkania w DKK, w trakcie którego rozmowa co chwilę zbaczała z tematu lektury jako takiej właśnie na tematy polityczne, historyczne i społeczne. A ponieważ w tym ujęciu nieoceniona jest taka forma o której wspominałem (wstęp plus powieść plus posłowie Bartłomieja Zborskiego), więc jeśli chcecie po tę pozycję sięgnąć, to szukajcie podobnego wydania. Zdecydowanie polecam, choć nie jest to półka must read.
źródło:
https://klub-aa.blogspot.com/2020/10/strzezcie-wolnosci-czyli-folwark.html
Lekturą września 2020 w rawskim Dyskusyjnym Klubie Książki była głośna swego czasu powieść brytyjskiego pisarza i publicysty, uczestnika wojny domowej w Hiszpanii, George’a Orwella pod tytułem Folwark zwierzęcy (napisana w 1943, po raz pierwszy drukiem ukazała się w 1945 w Wielkiej Brytanii). Dzieło niniejsze jest zdaje się do dziś lekturą szkolną (za moich czasów było...
więcej mniej Pokaż mimo to
Karin Slaughter jest pisarką specjalizującą się w kryminałach, po której jednak nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Czytałem już jej powieści, które wcale mnie nie zachwyciły, ale z drugiej strony jej „Miasto glin” było wręcz genialne. Niestety, tym razem, po poznaniu „Tryptyku” otwierającego nową serię powieściową z Willem Trentem, muszę stwierdzić, że to kompletny, totalny niewypał. Nie będę zdradzał fabuły, ale wspomnę, iż jednym z kluczowych elementów pomysłu na jej konstrukcję, o czym zresztą bardzo szybko się dowiadujemy, więc to nie jest żadne spojlerowanie, jest kradzież tożsamości. No i problem w tym, że facet z niej okradziony, skazany za przestępstwo seksualne z użyciem przemocy (konkrenie zabójstwo nieletniej), przez całą książkę żali się, iż po wyjściu z mamra, jako notowany w wykazie przestępców seksualnych, nie może podjąć żadnej dobrej pracy, nie może kupić nieruchomości, nie może tego, nie może tamtego, a na dodatek nie może nawet mieć żadnych ujawnionych pieniędzy, gdyż ojciec zamordowanej przez niego dziewczynki zaraz w drodze procesu cywilnego wszystko mu zabierze. Jednocześnie dowiadujemy się, że złodziej tożsamości, korzystając z jego danych osobowych (sic!) robi dokładnie to wszystko, czego podobno się nie da - żyje jak milioner i wszystko firmuje przez lata nazwiskiem skazanego, które powinno od razu uruchomić wszystkie możliwe alarmy i sprowadzić na niego wszelkie możliwe kłopoty. Paranoja!!! Pikanterii dodaje fakt, że czytelnicy, którzy mają siebie za wielce dociekliwych Sherlocków, nie zauważają w ogóle takich „drobiazgów”. Smutne to i daje do myślenia. Można by dłużej, ale podsumuję krótko - za dużo rzeczy jest naciąganych albo w ogóle się kupy nie trzyma.
Wersja audio w tym wydaniu dokłada od siebie. Postacie nie są zbyt charakterystyczne, a operowanie na zmianę imieniem albo nazwiskiem sprawia, że można się pogubić. Ciągłe retrospekcje też nie ułatwiają. W wersji drukowanej może jest prościej, ale w wersji audio naprawdę trzeba cały czas bardzo uważać. Lektor zaś choć czyta wspaniale (znaczy wspaniale się go słucha), to co chwilę się myli. Nie wiem, czy są to wszystko jego błędy, ale takie rzeczy jak „linia ratownicza”, nawet jeśli są literówką w tekście, średnio inteligentna małpa powinna poprawić w trakcie czytania.
Jednym słowem - nie polecam, a jeśli już musicie po tę powieść sięgnąć, chwyćcie za druk.
Autorki jednak nie skreślam - wciąż mam nadzieję na coś podobnego do wspomnianego już „Miasta glin”. I to by było tym razem na tyle
Karin Slaughter jest pisarką specjalizującą się w kryminałach, po której jednak nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Czytałem już jej powieści, które wcale mnie nie zachwyciły, ale z drugiej strony jej „Miasto glin” było wręcz genialne. Niestety, tym razem, po poznaniu „Tryptyku” otwierającego nową serię powieściową z Willem Trentem, muszę stwierdzić, że to kompletny,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to