-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać1
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
-
Artykuły10 gorących książkowych premier tego tygodnia. Co warto przeczytać?LubimyCzytać3
-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
Biblioteczka
Ojjj! - słabe to było. Gdzie się podziała dawna Gerritsen? Przewidywalne aż do bólu, sztampowe; w konstrukcji widać wyraźne eksploatowanie, na siłę, sukcesu „Chirurga” - dodano więcej czarnych charakterów, więcej epatowania okrucieństwem i płciowością, „więcej wszystkiego w tej samej cenie”. Dialogi protagonistki, zwłaszcza wewnętrzne, tak ezgaltowane, że aż wysztucznione. Wysłuchałem bez przyjemności, choć lektor (Wojtek Chorąży) dał radę, i chyba dam sobie na razie spokój z Rizzoli&Isles.
Ojjj! - słabe to było. Gdzie się podziała dawna Gerritsen? Przewidywalne aż do bólu, sztampowe; w konstrukcji widać wyraźne eksploatowanie, na siłę, sukcesu „Chirurga” - dodano więcej czarnych charakterów, więcej epatowania okrucieństwem i płciowością, „więcej wszystkiego w tej samej cenie”. Dialogi protagonistki, zwłaszcza wewnętrzne, tak ezgaltowane, że aż wysztucznione....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-24
No cóż - Nelson DeMille był jednym z moich ulubionych autorów powieści z pogranicza kryminału, sensacji i technothrillera, więc po „Złote Wybrzeże” sięgnąłem z pewną nieśmiałością, gdyż to miała być całkiem inna bajka. I faktycznie - zaczyna się jako powieść obyczajowa i jest całkiem dobrze, a nawet lepiej. Ciekawy moment dziejów interesującego zakątka USA, mocne obserwacje socjologiczne, frapujące postacie. A potem dochodzi wątek mafijno-prawniczy i jest wręcz wspaniale. Powieść najczęściej porównywana do znanego dzieła Francisa Scotta Fitzgeralda „Wielki Gatsby” ze wskazaniem na wyższość DeMilla. Gatsbiego już nie pamiętam, ani z książki, ani z filmu, ale „Złote Wybrzeże” polecam gorąco. Ze względu na miks gatunkowy może się spodobać chyba każdemu.
No cóż - Nelson DeMille był jednym z moich ulubionych autorów powieści z pogranicza kryminału, sensacji i technothrillera, więc po „Złote Wybrzeże” sięgnąłem z pewną nieśmiałością, gdyż to miała być całkiem inna bajka. I faktycznie - zaczyna się jako powieść obyczajowa i jest całkiem dobrze, a nawet lepiej. Ciekawy moment dziejów interesującego zakątka USA, mocne obserwacje...
więcej mniej Pokaż mimo to„Shogun” Clavella otwierający „Sagę azjatycką” doczekał się kilku ekranizacji, spośród których najbardziej znaną jest ta z 1980, w kórej zagrali Richard Chamberlain i Yôko Shimada, a ich interpretacja wątku miłosnego przyczyniła się znacznie do popularności serialu wśród płci pięknej; mężczyźni bardziej docenili chyba inne aspekty. Oglądałem dawno, dawno temu i pamiętam, że się podobało, ale do książki mnie nie ciągnęło. W końcu po nią sięgnąłem i okazało się to dobrym wyborem. Stare (1975), ale w ogóle nie trąci myszką. Jak wszyscy piszą, i jak w serialu, jest i romans, i jest to powieść przygodowa, historyczna (przełom XVI i XVII w.). I jak najbardziej jest to opowieść o władzy i polityce. Jako najciekawsze, najbardziej wartościowe, oceniam jednak ukazanie wyjątkowości historii zderzenia kultury europejskiej z japońską, ekspansywnego chrześcijaństwa z „pogaństwem”, „cywilizacji” z „barbarzyńcami”. Chyba każdy znajdzie w „Shogunie” coś, co go zachwyci, zaciekawi... Naprawdę warto po tę lekturę sięgnąć - nic nie straciła ze swej oryginalności, aktualności i atrakcyjności.
„Shogun” Clavella otwierający „Sagę azjatycką” doczekał się kilku ekranizacji, spośród których najbardziej znaną jest ta z 1980, w kórej zagrali Richard Chamberlain i Yôko Shimada, a ich interpretacja wątku miłosnego przyczyniła się znacznie do popularności serialu wśród płci pięknej; mężczyźni bardziej docenili chyba inne aspekty. Oglądałem dawno, dawno temu i pamiętam, że...
więcej mniej Pokaż mimo toSięgając po „Czarne echo” otwierajce cykl powieściowy o Harrym Boschu, który nie sprzedaje elektronarzędzi firmy Bosch, lecz jest detektywem z Los Angeles specjalizującym się w zabójstwach i innych poważnych przestępstwach, miałem nadzieję na coś dobrego, choć ten tytuł... Okazało się, że tytuł, gdy już się wie o co chodzi, to jak najbardziej OK, a sama powieśc super. Klasyczny kryminał, nowoczesna odmiana policyjnej powieści detektywistycznej, wzbogacony o wątek OMC miłosny poprowadzony lekko i zgrabnie. Konstrukcja dzieła dość tradycyjna, aczkolwiek z dość oryginalnym przełamaniem schematu w połowie fabuły. Postacie, w tym protagonista, wykreowane z wyczuciem oraz oryginalnością i czyta się to świetnie. W dodatku nasi rodzimi śledczy, o konsultantach filmowych i serialowych nie wspominając, mogliby się z „Czarnego echa” tego i owego nauczyć. Czego więcej chcieć? Gorąco polecam i zamierzam znajomość z Connellym oraz Boschem kontynuować
Sięgając po „Czarne echo” otwierajce cykl powieściowy o Harrym Boschu, który nie sprzedaje elektronarzędzi firmy Bosch, lecz jest detektywem z Los Angeles specjalizującym się w zabójstwach i innych poważnych przestępstwach, miałem nadzieję na coś dobrego, choć ten tytuł... Okazało się, że tytuł, gdy już się wie o co chodzi, to jak najbardziej OK, a sama powieśc super....
więcej mniej Pokaż mimo to
„Okręt” Lothar-Günthera Buchheima czy Wolfganga Petersena?
Co pewien czas któraś z telewizji przypomina film Wolfganga Petersena „Okręt ”z 1981 roku, który opowiada o losach jednej z niemieckich łodzi podwodnych działających podczas II wojny na Atlantyku i nadal budzi żywy odzew wśród widzów oraz wciąż utrzymuje wysokie noty w rankingach. Po obejrzeniu go po raz kolejny, co prawda już tylko kątem oka i siedząc przy komputerze, postanowiłem poznać jego powieściowy pierwowzór o tym samym co film tytule.
Narratorem pierwszoosobowym i protagonistą książki jest porucznik Werner, niemiecki korespondent wojenny, który zamustrował na pokład U-96, jednego z owianych wśród aliantów złą, a wśród Niemców dobrą, sławą okrętów podwodnych typu VIIc przeznaczonego do działań na Atlantyku. Dzieło o pokaźnej objętości to zapis wydarzeń podczas jednego, kilkutygodniowego rejsu bojowego. „Okręt” jest powieścią o niewątpliwych wartościach literackich, ale nie wiadomo, czy przekaz historyczny nie jest jeszcze ważniejszy, bowiem z każdej sceny tchnie niepowtarzalną autentycznością, głębią i celnością obserwacji, co zawdzięczamy faktowi, iż Lothar-Günther fikcję literacką zbudował na swych własnych wspomnieniach z przeżyć w składzie załogi właśnie takiego jak powieściowy U-boota. Może nawet nie zbudował, a odwrotnie – rzeczywiste wspomnienia ubrał w szaty fikcji literackiej; powody stają się oczywiste po przeczytaniu książki.
No i dochodzimy do kardynalnego pytania, które pojawia się zawsze przy temacie powieści, która doczekała się ekranizacji – Co lepsze? Odpowiem z pozoru idiotycznie – jako film lepszy jest film, jako powieść oczywiście książka. Tylko pozornie jest to banał, bowiem w tym wyjątkowym wypadku spore różnice między drukowanym pierwowzorem a ekranizacją są uzasadnione. Książka jest dużo bardziej realistyczna; chodzi o to, że pokazuje, iż aktywna (atak lub obrona) walka na niemieckich łodziach podwodnych, po załamaniu się fali pierwszych sukcesów podwodnej ofensywy przeciwko Wielkiej Brytanii, po usprawnieniu systemu alianckich konwojów, uzyskaniu przez aliantów przewagi w powietrzu i wprowadzeniu do walki nowych systemów broni oraz uzbrojenia obrony przeciwpodwodnej, stanowiła tylko ułamek czasu trwania rejsu bojowego. Znacznie dłużej trwało bierne unikanie wielogodzinnych ataków niszczycieli i samolotów. I to jednak było nadal małą cząstką rejsu. Prawie cały rejs to skryte przemieszczanie się trwające całymi tygodniami; nuda, nuda, nuda. A w czasie tej bezczynności wszystkie problemy wynikające z zamknięcia grupy ludzi w ciasnych pomieszczeniach izolowanych od świata zewnętrznego, od cyklu dnia i nocy, od łączności z resztą ludzkości, w napięciu, strachu i ciągłym zagrożeniu. Ten realizm nie ułatwia lektury, w której dużą część stanowi gonitwa myśli głównego bohatera tym bardziej chaotyczna, gwałtowna i mniej racjonalna, im większy strach, im dłuższa bezsenność, im większe wyczerpanie. Filmu skonstruowanego w ten sposób, a więc realistycznie oddającego rzeczywistość wojny podwodnej tego okresu, nie dałoby się oglądać. Fakt, że w filmie nad okresami biernego trwania przeważa akcja jest, mimo odejścia od realności, jedynym wyjściem. Niestety, nieuniknioną konsekwencją jest pozbawienie filmu głębi psychologicznej, która jest wielkim atutem powieści, a za tym idą i inne treści, które w filmie się nie pojawiły, bo nie mogły. Jedną z ciekawszych jest na przykład wyjaśnienie paradoksu polegającego na tym, że choć straty wśród załóg niemieckich okrętów podwodnych w tym okresie wojny zaczynały być zastraszające, chętnych do załóg U-bootów raczej nie brakowało; było wielu, którzy wybierali to, zamiast służby w innych formacjach.
Reasumując – zarówno film, jak i powieść, są warte poznania. Choć książka stawia przed odbiorcą dużo większe wyzwania, daje też w zamian dużo więcej.
Wspomnę jeszcze, że aby poznać powieść wybrałem formę audiobooka. Obecnie łatwiej jest o książkę czytaną w interpretacji Leszka Wojtaszaka, ja jednak skusiłem się na starszą wersję, której głosu użyczył Andrzej Piszczatowski i byłem w pełni usatysfakcjonowany.
* niemiecki reżyser i scenarzysta (1941-2022)
„Okręt” Lothar-Günthera Buchheima czy Wolfganga Petersena?
Co pewien czas któraś z telewizji przypomina film Wolfganga Petersena „Okręt ”z 1981 roku, który opowiada o losach jednej z niemieckich łodzi podwodnych działających podczas II wojny na Atlantyku i nadal budzi żywy odzew wśród widzów oraz wciąż utrzymuje wysokie noty w rankingach. Po obejrzeniu go po raz kolejny,...
„Zaślepienie” - krwawy debiut Karin Slaughter
Zaślepienie
(Grant County #1)
by
Karin Slaughter
Piotr Kuś (Translator)
Paperback, 413 pages
Published July 2013 by Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
(first published May 1st 2001)
Original Title
Blindsighted
ISBN 9788377479032
Pierwszym moim czytelniczym spotkaniem z twórczością amerykańskiej pisarki Karin Slaughter było fascynujące Miasto Glin, więc postanowiłem znów sięgnąć po coś z jej dorobku. Padło na powieściowy debiut tej autorki z 2001 - Zaślepienie, miks powieści detektywistycznej i thrillera. No - tym razem nie było aż tak świetnie. Modus operandi sprawcy na siłę krwawy, na modłę amerkańską, choć niestety rzeczywistość czasem przerasta nawet taką fikcję. Epilog nie to, że nierealny, ale nagły, krótki i w ostatnim możliwym momencie, więc gdy napięcie i zaciekawienie czytelnika nieco opada, a po pozostawia uczucie pewnego zawodu. Mimo tego niezła pozycja, choć raczej tylko dla miłośników gatunku. No, ale to debiut, więc pamiętając wspomniane Miasto Glin na pewnie jeszcze po coś z dorobku Karin Slaughter sięgnę.
„Zaślepienie” - krwawy debiut Karin Slaughter
Zaślepienie
(Grant County #1)
by
Karin Slaughter
Piotr Kuś (Translator)
Paperback, 413 pages
Published July 2013 by Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
(first published May 1st 2001)
Original Title
Blindsighted
ISBN 9788377479032
Pierwszym moim czytelniczym spotkaniem z twórczością amerykańskiej pisarki Karin Slaughter było...
Porzucone ofiary
by
Jeffery Deaver
Paperback, 319 pages
Published October 6th 2009 by Prószyński i S-ka (first published November 11th 2008)
Original Title
The Bodies Left Behind
Jest sporo żenujących wpadek w tym wydaniu, o które podejrzewam tłumaczkę - rewolwer nie jest synonimem pistoletu, podobnie jak nie są synonimami śrutówka i wiatrówka czy wiatrówka i strzelba. No i akurat tym razem to nie las sprzyjał, tylko los. Fabuła dość sztampowa, część scen dość mocno naciągana, by przeżyli wszyscy, którzy mają przeżyć. Zakończenie bezpłciowe. Mimo tego wszystkiego Deaver potrafi stworzyć świetny klimat i niemal do samego końca świetnie się to czyta. Klasyczny thriller kryminalny - przeczytać, wczuć się i przeżyć, zapomnieć.
Porzucone ofiary
by
Jeffery Deaver
Paperback, 319 pages
Published October 6th 2009 by Prószyński i S-ka (first published November 11th 2008)
Original Title
The Bodies Left Behind
Jest sporo żenujących wpadek w tym wydaniu, o które podejrzewam tłumaczkę - rewolwer nie jest synonimem pistoletu, podobnie jak nie są synonimami śrutówka i wiatrówka czy wiatrówka i strzelba. No...
No no no! Naprawdę wielkie pozytywne zaskoczenie! Lata 70-te w policji w Atlancie. Niesamowity klimat, dobra intryga. Prawdziwa gwiazda kryminału, thrillera i powieści detektywistycznej. Bardzo interesujący watek trudnych początków pierwszych kobiet w policji. Żal, że to nie początek cyklu, bo para protagonistek jest super!
No no no! Naprawdę wielkie pozytywne zaskoczenie! Lata 70-te w policji w Atlancie. Niesamowity klimat, dobra intryga. Prawdziwa gwiazda kryminału, thrillera i powieści detektywistycznej. Bardzo interesujący watek trudnych początków pierwszych kobiet w policji. Żal, że to nie początek cyklu, bo para protagonistek jest super!
Pokaż mimo to
Sven Hassel vel Sven Hazel vel Villy Arbing (właśc. ven Pedersen ur 1917 zm. 2012 w Barcelonie) był Duńczykiem, który w czasie drugiej wojny walczył w szeregach armii niemieckiej, a po wojnie został autorem powieści (anty)wojennych. Sięgając po pierwszą z jego książek, według autora najbardziej, bo w 90% autobiograficzną, miałem nadzieję na coś podobnego do prześwietnych wojennych pozycji wspomnieniowych takich jak Sołdat (Воспоминания о войне) - Nikolaya N. Nikulina (Никола́й Никола́евич Нику́лин) czy Przez wojenną zawieruchę (Ржевская мясорубка. Время отваги. Задача – выжить!) Borisa Gorbaczewskiego (Борис Горбачевский), tyle że pisanego z perspektywy z drugiej strony barykady.
Do lektury podszedłem tak, jak to u mnie najczęściej bywa, czyli bez researchu o autorze i jego dziele, spojrzawszy jedynie na oceny (bardzo wysokie) na goodreads.com. Z początku czytało się dobrze, choć z każdą stroną bardziej zaczynał mnie drażnić siermiężny styl tej prozy, którego nie można zwalić na tłumacza. Potem poczęły też we mnie narastać wątpliwości co do wiarygodności opowieści i samego autora. Coraz bardziej raziły mnie dialogi głównych bohaterów, które powinny być (nie wiem czemu nie są) kompletnie nieprzekonujące nawet dla czytelników i czytelniczek, którzy o realiach wojska i innych służb nie mają absolutnie żadnego pojęcia, bowiem zarówno poszczególne kwestie, jak i ich całościowy kształt nawet w najmniejszym stopniu nie korespondują z charakterami, wykształceniem, obyciem i sytuacją bohaterów. Potem było jeszcze gorzej – książka z byle jak klejonym grzbietem zaczęła sypać kartkami gęściej niż aleja kasztanowców i klonów listowiem jesienią, ale nawet to wnerwienie nie przebiło potęgującego się we mnie odczucia taniej fikcji i narastania ilości błędów merytorycznych oraz propagandowego zadęcia, a raczej przegięcia. Nie wierzę by człowiek, który pół wojny spędził pod pancerzem, nie znał podstawowego uzbrojenia przez siebie używanego ani by mógł się omylić o kilkaset procent co do liczebności jednostki. Zwykli żołnierze po zasadniczej służbie wojskowej do końca życia pamiętają sprzęt, którego używali i liczebność jednostek w których służyli. O prawdopodobieństwie takiego, a nie innego, przebiegu wydarzeń w książce opisanych nawet nie będę się wypowiadał.
Gdy miałem za sobą nieco ponad połowę lektury byłem nią ją już tak zniesmaczony, że postanowiłem sobie z tymi mitomańskimi wypocinami dać spokój. Nie twierdzę, że autor nie był żołnierzem, że nie był na froncie, ale jaką rolę naprawdę tam pełnił? Był przez hitlerowców wielokrotnie odznaczany najwyższymi odznaczeniami, awansował od szeregowego do stopnia oficerskiego – jak się ma to do deklarowanego nastawienia antyfaszystowskiego i antyhitlerowskiego, którego podobno wcale nie trzymał w tajemnicy?
Książka ma wyraźne wypaczenie ideologiczne. Widać oczernianie wręcz wojska niemieckiego i wybielanie na siłę kacapów, komunizmu i Stalina. Propagatorzy książek Hassela tłumaczą to faktem, iż pisał już po wojnie, kiedy komunizm na Zachodzie przez wielu był uważany za atrakcyjniejszy od kapitalizmu i demokracji, a Niemcy biły się w piersi za Hitlera. Czy ten argument, mający bronić pisarza, nie jest aby najwyraźniejszym dowodem przeciw jego wiarygodności, gdyż potwierdza, iż nie są to rzetelne wspomnienia, a pisanina typowo pod publiczkę i bieżące zapotrzebowania polityczne?
Jeśli chodzi o Żelazne Krzyże, których się Hassel dochrapał, to też budzą we mnie, w świetle jego wypocin, mieszane uczucia. Oczywiście, te odznaczenia mógł w wyjątkowych (bardzo wyjątkowych) sytuacjach zdobyć żołnierz o nieprawomyślnych poglądach, ale tylko za najbardziej osobiste męstwo. Taki jednak żołnierz na pewno by wiedział jakiej broni i uzbrojenia używał w czasie dokonywania swych bohaterskich czynów i nie myliłby się w najbardziej podstawowych kwestiach. Jednak żołnierz pełen narodowosocjalistycznych przekonań i popierany przez przełożonych mógł je zdobyć za zasługi innego rodzaju (oficjalnie nazywano to wybitnymi osiągnięciami na polu dowódczym). Jeśli mają rację badacze uważający Hassela za zadeklarowanego nazistę, który po wojnie się przefarbował, to tłumaczyłoby to brak u pisarza znajomości realiów prawdziwie frontowych, takich z pierwszej linii i jednoczesne posiadanie wielu odznaczeń hitlerowskich.
Nie mnie jednak oceniać samego autora. Nadmieniam tylko o powyższym, bo nie ma tego w mainstreamowych informacjach, że jego osoba i życiorys budzi poważne wątpliwości. Wracając do samej książki, jest to kompletny gniot pod każdym względem. Tragiczny styl, kompletnie nieprzekonujące pod względem psychologicznym i socjologicznym postacie, wyraźne przekłamania merytoryczne widoczne już na pierwszy rzut oka, bez głębszych badań. W dodatku wszystko do okraszone pochwałą komunizmu, oczernianiem Niemców, tak jakby prawdziwych zbrodni mało im było można zarzucić i krytykowaniem Zachodu oraz demokracji. Ponieważ na dokładkę książka jest przesycona prostacką, fałszywą krytyką wojny oraz infantylną pochwałą pacyfizmu, więc można zrozumieć, że z różnych powodów znalazła we wczesnych latach pięćdziesiątych, gdy ujrzała światło dzienne, wielu propagatorów. A potem to już poszło. Dlaczego dobra? Bo tak mówią krytycy, bo się sprzedaje, bo jest reklamowana, bo obnaża okrucieństwo wojny, itd.
Zdecydowanie i z pełnym przekonaniem odradzam. To nie tylko słaba, ale głupia i szkodliwa książka. Tym bardziej szkodliwa, że podstępna, że za nośnymi hasłami antywojennymi i antyfaszystowskimi przemyca fałszywy obraz, przekonania i pseudowiedzę.
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu, dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko https://klub-aa.blogspot.com/2022/08/sven-hassel-legion-potepiencow-ksiazka.html
Sven Hassel vel Sven Hazel vel Villy Arbing (właśc. ven Pedersen ur 1917 zm. 2012 w Barcelonie) był Duńczykiem, który w czasie drugiej wojny walczył w szeregach armii niemieckiej, a po wojnie został autorem powieści (anty)wojennych. Sięgając po pierwszą z jego książek, według autora najbardziej, bo w 90% autobiograficzną, miałem nadzieję na coś podobnego do prześwietnych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Oceny książek na goodreads.com są z reguły dość wiarygodnym wskaźnikiem, czy warto się brać za daną pozycję, czy też lepiej ją omijać. Niestety – czasami to zawodzi, a tym razem po prostu była to katastrofa!
Cień bestii (nie będę się już po raz kolejny rozwodził nad żałosną twórczością specjalistów od tytułów wydań przeznaczonych na polski rynek) otwiera serię powieściową Smoky Barrett opowiadającą o przygodach agentki specjalnej FBI o takim właśnie nazwisku. Gdyby popełniła to jakaś pisarka specjalizująca się w romansach czy erotyce, byłoby to może jakąś okolicznością łagodzącą, ale niestety – spłodził toto Cody McFadyen, autor z Teksasu specjalizujący się podobno w kryminałach i thrillerach. Dziękuję za taką specjalizację! No – ale po kolei.
Pomysł na intrygę kryminalną może i jakiś był, ale po ubraniu w słowa i wtłoczeniu w konstrukcję powieści wyszło coś tak miałkiego i sztampowego, że nawet nie warto o tym mówić. Najgorsze, że zdecydowaną większość objętości powieści przeznaczono nie na akcję, ani na przebieg procesu wykrywczego czy walkę umysłów pomiędzy przestępcą a organami ścigania, ale na rzeczy, które nawet w produkcjach klasy B czy C są tylko dodatkiem. To jeden z tych „kryminałów”, gdzie opisy wizualnej strony samej zbrodni, i to w stylu brukowców, a nie prasy fachowej, zajmują dużo więcej miejsca niż cokolwiek innego. Na drugim miejscu jest pseudopsychologiczny bełkot głównej bohaterki, a na samo śledztwo, na koncepcje oraz teorie śledcze, na pracę umysłową FBI i inne rzeczy praktycznie nie zostało już miejsca.
W prostackim wydłużaniu tekstu na siłę autor posunął się do tego, że w chwili bezpośredniego zagrożenia życia protagonistka snuje metaforyczne rozważania na temat noża. Żenada!
Widać, że McFadyen coś tam wyszukał (pewnie w googlu) w ramach researchu przedpowieściowego. Na przykład wywiad poznawczy jest techniką przesłuchania, o której nie tylko większość czytelników, ale pewnie większość autorów i polskich policjantów nawet nie słyszało. Jednak kropla dziegciu potrafi zepsuć beczkę miodu, a tu mamy tylko tę jedną kroplę miodu w beczce dziegciu. Poza tą jedną i jedyną ciekawostką poziom wyobrażeń o pracy policji i FBI jest wprost żenujący.
Autor jest kompletnie niewiarygodny jeśli chodzi o procedury dochodzeniowe – sprawca korzysta z kafejki internetowej, a policja i FBI nie sprawdza nawet gdzie ona się znajduje. Agenci w ogóle nie analizują kolejnych przysyłanych przez sprawcę maili – po prostu je czytają i zamykają swe laptopy. Na miejscach zbrodni pałętają się jak wolne elektrony bez planu, ładu i składu. W dodatku, jak wiejskie ćwoki, nie używają żadnych ochraniaczy. Aż dziw, że rękawiczki się pojawiają, choć też nie zawsze!
W warstwie merytorycznej aż roi się od kardynalnych błędów, a jak już ktoś robi wykład o znaczącej objętości dotyczący śladów linii papilarnych i ich rodzajów, to się ośmiesza jeśli cały czas zamiast terminu „odbitki” lub ogólnego „ślady”, stosuje tylko termin „odciski”, który oznacza coś całkiem innego. Tutaj pewnie swoje dorzuciła tłumaczka. Aż zgrzyta w uszach konsekwentne używanie kalki z angielskiego „scena zbrodni” zamiast „miejsce zbrodni”. Że-na-da!
Nie brak też i ewidentnych błędów z zakresu podstawowej „logistyki powieściowej”. Czarne charaktery nie pracują, nie śpią, mają nieskończone fundusze, a doba ma dla nich nieskończoną liczbę godzin. Dobrze, że nie mogą chodzić po wodzie i być w dwóch miejscach jednocześnie. Potem dla odmiany, choć niby sprawcy inteligentni, od pewnego momentu zachowują się jak ostatni debile, żeby wszystko dało się wykierować na oczekiwane zakończenie.
Brak podstawowej nawet konsekwencji - protagonistkę przedstawia się jako mistrzynię strzelania do ruchomych celów, na przykład do rzucanych monet, w tym do rzucanych przez nią samą z ręki od broni w kaburze, co jest już naprawdę mistrzowskim poziomem, a potem mamy uwierzyć, że ma problem z trafieniem w cel wielokrotnie większy, bo w widoczne pół głowy sprawcy?
Ta nieudolność w napisaniu czegoś wyglądającego przekonująco lub choć trochę realistycznie zbiega się z tym, że autor nigdy chyba nie zadał sobie trudu poczytania o tym, jak naprawdę zachowują się ludzie w obliczu zagrożenia i jakie procesy zachodzą w ich mózgu. No i mamy takie kwiatki:
Budzę się pod czyimś dotykiem i zrywam się z kanapy, otwierając oczy i jednocześnie wyciągając broń. Dopiero po kilku minutach udaje mi się zarejestrować, że to Tommy. Nie wygląda na zaniepokojonego.(podkreślenia A.V.)
Im dalej, tym „lepiej”. Prawdopodobnie kilkadziesiąt sekund czasu powieściowego w scenie kulminacyjnej rozwleczone zostało do pół godziny czasu lektury, wypełnione pseudopsychologicznym myślowym bełkotem i wizjami głównej bohaterki oraz jej tajemniczymi meandrami myślowymi w ogóle nie związanymi z obecną sytuacją w świecie przedstawionym, a wszystko to zostało zakończone stwierdzeniem, iż „bez namyślania się strzeliła” (sic!). Mistrzostwo świata.
Kropką nad „i” jest praca lektorki – szkoła Katarzyny Anzorge. O ile kwestie męskie (których niestety jest jak na lekarstwo), Dereszowska czyta całkowicie poprawnie, właśnie dlatego, że je czyta, to przy kobiecych zaczyna aktorzyć, a to w jej wykonaniu sprowadza się po prostu do jęczenia. Między gniewem, przerażeniem i innymi podobnymi uczuciami, a płaczliwym jęczeniem pensjonarki, jest przepaść, zaś Dereszowska chyba nie widzi między nimi żadnej różnicy – przynajmniej tak można przypuszczać z jej sposobu interpretacji tego tekstu. Nie ma zróżnicowania między uczuciami – czy to jest radość, smutek, napięcie czy granica obłędu – jest to zawsze po prostu jęczenie. Dla odmiany kwestie męskie, co jeszcze raz podkreślam, które Dereszowska po prostu czyta, są jak najbardziej poprawne. Na dodatek Dereszowska nie posiadła tej zdolności, jaką mają naprawdę dobrzy lektorzy, którzy potrafią wyinterpretować wszystko, od szeptu po krzyk, na jednej głośności. Ona często przycisza głos nie tylko przy kwestiach szeptanych, co uniemożliwia słuchanie audiobooka na przykład podczas spaceru, gdy wieje wiatr.
Ze względu na objętość opisów zgwałconych i zmasakrowanych kobiet nasunęło mi się od razu porównanie z American Psycho Breta Eastona Ellisa. Ten ostatni przynajmniej miał pióro i American Psycho pod każdym względem trzymał się kupy, czego o płodzie McFadyena nie da się powiedzieć!
Zastanawia mnie, czy w propagowaniu przez McFadyena nienawiści do kobiet, a szczególnie marzeń o gwałceniu, torturowaniu i mordowaniu, nie ma drugiego dna. Fakt, że w powieści całkowicie sfałszował w stosunku do rzeczywistości listę słów najczęściej wpisywanych w wyszukiwarkę, by udowodnić powszechność i popularność takich zboczeń, daje do myślenia.
American Psycho to rok 1991, ten płód to chyba rok 2006. Pomińmy już beznadzieję kryminalistyczną i literacką Cienia bestii. American Psycho wzbudził powszechne oburzenie i trzeba było szukać drukarni z męską obsługą, gdyż kobiety odmówiły udziału w wydaniu czegoś takiego. Rok 2006 i ten sam typ książki, w dodatku na beznadziejnym pod każdym względem poziomie - i same zachwyty. Co jest z tymi babami nie tak?
I nie tylko z babami, a z czytelnikami kryminałów, sensacji i thrillerów w ogóle. Gdyby ktoś nie odróżniał gotowania od duszenia czy smażenia, raczej by w literaturze kulinarnej kariery nie zrobił. Nawet czytelniczki romansów mają wymagania. A kryminał? Cień bestii w ocenach na poziomie najlepszych powieści ever?
Przypomina mi się praca naukowa porównująca aspiracje dorastających dziewcząt i młodych kobiet pod koniec XX wieku i sto lat wcześniej. Sto lat wstecz – być mądrą, wykształconą, samodzielną i wartościową. Sto lat później? Lepiej nie przytaczać. Od American Psycho do Cienia bestii, ta ewolucja ocen, to chyba przyspieszenie tego trendu.
Podobno nie ma złych książek, ale po tej lekturze jestem pewny, że to bzdura. Na pewno zaś jest tyle lepszych pod każdym względem, po które warto sięgnąć, że życia nie starczy. Omijajcie więc tego knota z daleka
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu, dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko klub-aa.blogspot.com
Oceny książek na goodreads.com są z reguły dość wiarygodnym wskaźnikiem, czy warto się brać za daną pozycję, czy też lepiej ją omijać. Niestety – czasami to zawodzi, a tym razem po prostu była to katastrofa!
Cień bestii (nie będę się już po raz kolejny rozwodził nad żałosną twórczością specjalistów od tytułów wydań przeznaczonych na polski rynek) otwiera serię powieściową...
Nieokreślona przyszłość. Od czasu Wielkiego Buntu stosunki między mieszkańcami Ziemi i zamieszkującymi odległe planety Przestrzeniowcami, potomkami wysłanych w kosmos ziemskich kolonizatorów, są napięte. Ograniczają się one w praktyce do kontaktów za pośrednictwem nielicznej grupy obywateli Światów Pozaziemskich przebywających na Ziemi w eksterytorialnej enklawie – Kosmopolu, który sąsiaduje z miastem-ulem Nowym Jorkiem. Właśnie w Kosmopolu dochodzi do zabójstwa prominentnego naukowca doktora Sartona, który zajmował się konstruowaniem robotów. Śledztwo w tej sprawie rozpoczyna niezwykła para detektywów - nowojorski policjant Elijah Baley i skonstruowany przez Przestrzeniowców humanoid R. Daneel Olivaw. Ta sprawa może być dla stosunków między Ziemią i Światami Pozaziemskimi niczym iskra na prochy. Jak się wszystko potoczy, oczywiście nie zdradzę.
Powieść niniejsza, pióra genialnego Isaaca Asimova [1] jest w chronologii świata przedstawionego trzecią w cyklu Roboty i zarazem trzecią w Wielkim Uniwersum Fundacji. Tytuł Pozytronowy detektyw używany w pierwszym polskojęzycznym wydaniu został ostatecznie uznany za błędny i wszystkie późniejsze noszą tytuł Pozytonowy detektyw. Sprawy, w gruncie rzeczy żenującej, nigdy by nie było, gdyby Polacy, jak normalne narody, po prostu starali się przełożyć tytuł oryginalny na język ojczysty, zamiast wymyślać nowy.
Powieść po raz pierwszy ukazała się w 1953 i jak można się spodziewać wizja przyszłości w niej zawarta nie obroniła się po upływie kilkudziesięciu lat. Całkowicie błędne okazały się nie tylko wizje futurystycznej techniki, technologii i nauki, ale i przewidywania demograficzne. 8 miliardów ludzi na Ziemi w ocenach z lat pięćdziesiątych było niemożliwością bez stworzenia całkiem nowego stylu pomieszczenia takiej populacji na planecie (w powieści rozwiązano to grupując ludzkość w miastach-ulach), tymczasem w chwili, gdy to piszę, prawdopodobnie ta magiczna granica została już przekroczona i nadal mamy na Ziemi takie same wsie i miasta, jak w 1953, tylko jest nas więcej, więc miasta są większe, a wieżowce wyższe, niemiej są to co do zasady takie same wsie i miasta jak dziesiąt lat temu.
Asimov już za życia był uważany za jednego z największych mistrzów science fiction ever i Pozytronowy detektyw potwierdza to wyróżnienie w pełnej rozciągłości. Dla mnie chyba największym atutem książki jest warstwa socjologiczna i psychologiczna podejmująca tak trudne dylematy jak walka starego z nowym, miejscowych z obcymi, nietożsamość prawa i sprawiedliwości, kwestia pojęcia wyższego dobra i akceptowalności mniejszego zła, ekologia i kontrola wielkości populacji, możliwości rozwoju sztucznej inteligencji i zastępowania pracy ludzkiej przez roboty oraz wiele innych. Nie bez znaczenia jest też sama intryga kryminalna, która choć prosta w konstrukcji, została poprowadzona po mistrzowsku i ten aspekt śmiało może konkurować z najlepszymi piórami tego gatunku. No i jest coś jeszcze, nie mniej ważnego. Atmosfera, klimat. To coś, nieuchwytne i trudne do naśladowania oraz zdefiniowania, co sprawia, że powieści, które to mają, czyta się z przyjemnością, smakuje, że się w nich tonie i żal, gdy się kończą.
Geniusz Asimova widać przede wszystkim w tym, że po pierwszej chwili, w której następuje zderzenie naszych wyobrażeń przyszłości z wizjami z 1953, stopniowo przestajemy zważać na te rozbieżności, a po pewnym, dość krótkim czasie, w ogóle je ignorujemy. Do tego naprawdę trzeba mieć pióro.
Ja tę powieść Asimova poznałem w formie książki czytanej, nagranej i wydanej w formie audiobooka przez amatora ukrywającego się pod pseudonimem Mako_new, który jednak robi to bardziej profesjonalnie, niż twórcy wielu komercyjnych audiobooków. Nie wiem czemu konsekwentnie używa słowa pozytronowy zamiast pozytonowy, skoro nagranie oparł na książce noszącej tytuł Pozytronowy detektyw, no ale to jego tajemnica warsztatu. Zdecydowanie i gorąco polecam, zarówno w formie audio, jak i drukowanej, a sam już szukam następnej powieści w serii, czyli Nagiego słońca.
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu, dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko https://klub-aa.blogspot.com/2022/07/pozytronowy-detektyw-isaac-asimov-stare.html
Nieokreślona przyszłość. Od czasu Wielkiego Buntu stosunki między mieszkańcami Ziemi i zamieszkującymi odległe planety Przestrzeniowcami, potomkami wysłanych w kosmos ziemskich kolonizatorów, są napięte. Ograniczają się one w praktyce do kontaktów za pośrednictwem nielicznej grupy obywateli Światów Pozaziemskich przebywających na Ziemi w eksterytorialnej enklawie –...
więcej mniej Pokaż mimo to
W poszukiwaniu rozrywki, która oderwałaby mnie od myśli o Rosji i Ukrainie oraz od poważniejszych lektur, postanowiłem sięgnąć po gatunek, który relaksuje mnie najbardziej, czyli po powieść kryminalną. Dokładniej padło na thriller kryminalny Przedsmak zła otwierający cykl z sympatyczną agentką FBI Maggie O'Dell w roli głównej, którego autorem jest Alex Kava, właśc. Sharon Kava, współczesna amerykańska pisarka, znana jako fabryka okupujących listy bestsellerów thrillerów psychologicznych.
W przyczepie mieszkalnej gdzieś na amerykańskim zadupiu, mniejsza o to gdzie, bo powieść nie rozwodzi się specjalnie nad miejscowym kolorytem, dochodzi do krwawej jatki. Oczywiście za wyjaśnienie sprawy weźmie się nasza Maggie. Szczegółów fabuły nie będę przybliżał. W ogólnym ujęciu powieść to typowy dla swego gatunku amerykański bestseller, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dużo krwi, psychopatyczny sprawca, napięcie wynikające raczej z zagrożenia, niż wytężenia umysłu, mało psychologii i dużo akcji, dość schematyczne i niezbyt dogłębnie potraktowane postacie… A jednak… Już sama zbrodnia zawiera w sobie niebanalny sznyt odstający wyraźnie od powieściowej sztampy made in USA. W teorii prawa istnieje zbieg przestępstw i zbieg przepisów oraz wiele form współsprawstwa i innych możliwych powiązań pomiędzy czynem lub czynami i sprawcą lub sprawcami, ale Alex Kava wymyśliła całkiem nowatorski podział ról na scenie zbrodni. Nie będę zdradzał szczegółów, lecz wnosi to przyjemny powiew świeżości do całej historii. Sama konstrukcja opowieści jest dość klasyczna, zakończenie też ogólnie przewidywalnie, choć oczywiście nie co do szczegółów. Sęk w tym, że już dość dawno nie spotkałem w gatunku czegoś tak dopracowanego. Niby mamy dość przeciętnej konstrukcji (poza wspomnianym pomysłem na zbrodnię otwierającą fabułę) dzieło, ale jest ono napisane z taką naturalną lekkością, tak wciąga i utrzymuje w zaciekawieniu co do szczegółów dalszego rozwoju sytuacji, że naprawdę od początku do końca trudno się od Przedsmaku zła oderwać.
Nie jest to powieść z wyraźnym rysem psychologicznym, tego jest tak naprawdę jak na lekarstwo, nie ma też pogłębionego tła społecznego i próżno by się doszukiwać w nim większych głębi. A jednak czyta się to świetnie i po zakończeniu lektury pozostaje tylko czytelnicze zadowolenie, odprężenie po dobrej rozrywce i żal, że nie było więcej. No i oczywiście chęć na następną podobną powieść.
Ja Przedsmak zła poznałem w wydaniu w formie audiobooka, któremu głosu użyczył Bartosz Głogowski. Poza jednym potknięciem, które niezależnie od tego, czy było winą autorki, które powinien skorygować tłumacz, czy tłumacza, które powinien wygładzić lektor, czy też pomyłką samego lektora, było świetnie. Wszystkim tym, którzy lubią thrillery kryminalne z odrobiną makabreski mogę z pełnym przekonaniem polecić to wydanie jako lekką, niezmuszającą do myślenia rozrywkę wzbogaconą o kilka oryginalnych pomysłów. Aż dziw, że chyba jeszcze tego nie sfilmowano – byłby hicior na miarę Milczenia owiec
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu, dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko https://klub-aa.blogspot.com/2022/07/przedsmak-za-alex-kava-poczatek-cyklu-z.html
W poszukiwaniu rozrywki, która oderwałaby mnie od myśli o Rosji i Ukrainie oraz od poważniejszych lektur, postanowiłem sięgnąć po gatunek, który relaksuje mnie najbardziej, czyli po powieść kryminalną. Dokładniej padło na thriller kryminalny Przedsmak zła otwierający cykl z sympatyczną agentką FBI Maggie O'Dell w roli głównej, którego autorem jest Alex Kava, właśc. Sharon...
więcej mniej Pokaż mimo to
W młodości durnej i chmurnej, która upłynęła pod znakiem miłości do morza, zaczytywałem się między innymi bardzo szeroko rozumianą marynistyką. Z tamtych czasów pozostały mi w pamięci wspaniałe wrażenia, jakich dostarczyła mi lektura książek Karola Olgierda Borchardta (1905-1986), kapitana żeglugi wielkiej i pisarza marynisty.
Z tą marynistyką dość trudna sprawa – co innego rozumie pod jej pojęciem szczur lądowy i inny teoretyk literatury, a co innego ktoś, kto kocha morze i przynajmniej raz żeglował bez widoczności lądu, zwłaszcza przy stanie morza w okolicach 9 B. Pierwsi są w stanie do marynistyki zaliczyć wszystko, co wspomina o morzu, dla drugich kluczowe jest oddanie nie tylko ducha i niepowtarzalnej atmosfery, ale i szczegółowych morskich realiów łącznie z technikaliami oraz zwyczajami. Stąd wielu „marynistów”, okupujących szczyty list rankingowych układanych przez krytyków literackich, nie uświadczysz na półkach w kajutach kapitanów, a w zamian znajdziesz tam nazwiska autorów docenianych przez tych, którzy wiedzą chociaż mniej więcej czym się różni na przykład moonraker od nagla. Dla tej drugiej grupy Karol Olgierd Borchardt jest autorem wręcz kultowym i zwłaszcza z nieznajomością jego najlepszej książki Znaczy Kapitan w tym środowisku lepiej się nie zdradzać. Ostatnio postanowiłem sobie przypomnieć twórczość Borchardta, ale nie poczynając od wspomnianego Znaczy Kapitana, a od Krążownika spod Somosierry, który słabiej pamiętałem.
Krążownik spod Somosierry powstał w 1963, po sukcesie debiutanckiego Znaczy Kapitan (1960), niejako na zamówienie czytelników. Część opowiadań składających się na Krążownik stanowią wspomnienia samego autora ze służby na różnych jednostkach, przede wszystkim polskich, a część to teksty cudze lub na podstawie cudzych wspomnień. Zakres czasowy i tematyczny jest szeroki i obejmuje nie tylko okres międzywojenny, ale i II wojnę światową na morzu, co w połączeniu z różnym pochodzeniem poszczególnych opowiadań siłą rzeczy powoduje, iż całość jest dużo mniej jednolita niż Znaczy Kapitan i nie sprawia już, w przeciwieństwie do debiutu, wrażenia spójnej, przemyślanej całości. Wesołe krotochwile w stylu Zagłoby sąsiadują nierzadko z tekstami o wydarzeniach wręcz tragicznych zarówno w wymiarze jednostkowym, jak narodowym i ogólnoludzkim. W dodatku, gdy dochodzi do tematów wojennych, wyraźnie zauważalna jest autocenzura Polaka, który powrócił do PRL z Zachodu – staranne omijanie wszelkich tematów zahaczających o wojnę na Wschodzie, o Stalina i komunizm, o agresji ZSRR na Polskę w 1939 nie wspominając. Wszystko to jednak dałoby się znieść, gdyż pamiętam, iż kiedyś miałem dużo czytelniczej frajdy z Krążownika, gdyby nie to, że coś mnie podkusiło na wersję audio.
Wydawnictwo QES Agency (Boże, co za nazwa!) powierzyło odczytanie książki Adamowi Szyszkowskiemu i była to w moim odczuciu totalna porażka. Technicznie tej wersji audio nie można niczego specjalnego zarzucić – jak na dzisiejsze realia naszego rynku wydawniczego oczywiście, bowiem nie obyło się bez wielu drobnych błędów, takich jak choćby złe końcówki, ale na szczęście brak ewidentnych przejęzyczeń czy niewyraźnej dykcji lub nadmiernego aktorzenia. Jednak głos tego lektora, jego intonacja i sposób interpretacji był dla mnie kompletnie niestrawny. Nigdy mi się jeszcze coś takiego nie zdarzyło, by lektor uniemożliwiał mi właściwy odbiór dzieła. Czytał tak, jakby się z dystansem odnosił do tego, co czyta, jakby chciał intonacją dać do zrozumienia, że wszystko to bujdy i durnoty. Tak bym coś opowiadał, gdybym mówieniem z przekąsem chciał dać do zrozumienia, że się całkowicie chcę odciąć od tego, co właśnie opowiadam. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to subiektywne odczucie i komuś innemu może się ten lektor podobać, ale ja raczej nie widzę go w niczym innym, niż jakaś komedia absurdu lub coś podobnego.
Nie wiem, czy zdzierżyłbym do końca, gdybym nie pamiętał, że kiedyś, w wersji drukowanej, książka mi się podobała, choć nie zachwyciła mnie aż tak, jak tyle już razy wspomniany Znaczy Kapitan. I dlatego wszystkim, którzy jeszcze nie próbowali Borchardta, zalecam zdecydowanie zacząć od tej ostatniej pozycji. Naprawdę świetna rzecz nie tylko dla miłośników morza, ale dla każdego, kto chce poznać w lekkiej formie realia morskich początków II Rzeczpospolitej. Oczywiście w wersji drukowanej – nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek odważę się na ponowne spotkanie z jakimkolwiek audiobookiem z głosem Adama Szyszkowskiego. Jeśli zaś zapragniecie kontynuować klimaty ze Znaczy Kapitana, to i Krążownik spod Somosierry pewnie Wam się spodoba. A jeśli nawet nie do końca, to na pewno znajdziecie w nim wiele informacji i ciekawostek, które tylko tam napotkałem. I to nie tylko o morzu, ale i o sprawach współżycia różnych narodowości oraz Polaków z różnych zaborów w ramach międzywojennej Polski, o II wojnie i aliantach, i tak dalej. Bardzo ciekawa lektura, więc choć niedopracowana kompozycyjnie, to jednak polecam. Tym bardziej, że jak cała twórczość pisarska tego autora, zapewniła nieśmiertelność wielu wybitnym i niezwykle oryginalnym ludziom, których nie brakowało w naszej międzywojennej morskiej historii. No, ale jak powiedziałem, i co jeszcze raz podkreślam - byle nie w tym wydaniu
powyższe wrażenia z odsłuchania audiobooka opublikowałem również na blogu klub-aa.blogspot.com dokąd zapraszam na rozmowy o książkach i nie tylko
W młodości durnej i chmurnej, która upłynęła pod znakiem miłości do morza, zaczytywałem się między innymi bardzo szeroko rozumianą marynistyką. Z tamtych czasów pozostały mi w pamięci wspaniałe wrażenia, jakich dostarczyła mi lektura książek Karola Olgierda Borchardta (1905-1986), kapitana żeglugi wielkiej i pisarza marynisty.
Z tą marynistyką dość trudna sprawa – co...
Czy jest ktoś, kto nie oglądał amerykańskiego filmu Helikopter w ogniu (Black Hawk Down) z 2001 roku reżyserii Ridleya Scotta, który otrzymał dwa Oscary? Jeśli nie, to niech jak najszybciej nadrobi braki. To jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kina. Jak chyba żaden pokazuje chaos i grozę nowoczesnej wojny, nawet takiej bardzo lokalnej, która jak każda najczęściej przynosi ofiary po obu stronach, niezależnie od symetryczności czy asymetryczności konfliktu. Wielce zadowolony z poziomu ekranizacji, którą obejrzałem nie raz, od dłuższego już czasu zabierałem się do poznania pierwowzoru Helikoptera w ogniu, czyli książki pióra amerykańskiego dziennikarza i pisarza Marka Bowdena (ur. 1951) wydanej po polsku pod tym samym co film tytułem. Wybrałem wydanie w formie audiobooka.
Jak zwykle wszystko zaczęło się od wojny wywołanej przez dyktatora. Somalijczycy nie są w naszym rozumieniu tak do końca narodem, gdyż więzy plemienne, jak pokazała historia, są dla niż dużo ważniejsze niż koncepcja narodu i państwa. Dopóki dyktator Mohammed Siad Barre (som. Maxamed Siyaad Barre, 1919-1991) trzymał za mordę całe plemienne towarzystwo, jakoś wszystko szło, ale w roku w roku 1997 postanowił wykorzystać osłabienie sąsiedniej Etiopii i podbudować swoje ego przyłączając do Somalii sporną etiopską prowincję Ogaden. Tak by the way – nie kojarzy Wam się to jakoś z Putinem? Doszło do dwuletniej wojny w wyniku której Etiopczycy skopali tyłek Somalijczykom, ale prawdziwe problemy zaczęły się później. Straty wojenne osłabiły kraj i władzę centralną, w końcu w roku 1991 nastąpił nie tylko upadek dyktatora, ale i państwa. Rozpoczęła się wojna domowa, głównie pomiędzy klanami plemiennymi, która trwa do dzisiaj. Dobroczyńcy z Zachodu, piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami i uczynkami, zaczęli pomagać Somalijczykom, którzy zajęci wojną nie mieli czasu siać ani zbierać. Podziwiam tych z akcji humanitarnych. Gdy pomagam Ukraińcom, nie tylko cywilom, ale i ich siłom zbrojnym, to dlatego, że uważam ich sprawę za słuszną i zgodną z polskimi oraz zachodnimi interesami, więc chcę, aby wygrali. Ci wszyscy, którzy pomagają Somalijczykom i innym w podobnej sytuacji przypominają mi kompletnych idiotów. Wyobraźcie sobie, że dwa państwa wojują z powodów, które jeśli nawet nie są kompletnie irracjonalne dla postronnych, to są w sposób oczywisty niemożliwe do pogodzenia, co czyni negocjacje bezcelowe, a w dodatku te ich motywacje są równoważne, co uniemożliwia określenie, kto praw, a kto nie. Są dwie możliwości - albo zostawić ich w spokoju i niech sami się pozabijają lub pogodzą, albo podsyłać im jedzenie i napoje, żeby nie umarli z głodu i żeby mieli chęć do walki. A! - no i opatrunki, żeby mogli opatrywać rannych i ponownie wysyłać ich do walki. W pierwszym wypadku jest szansa, że konflikt kiedyś się wypali, raczej szybciej niż później. W drugim bijatyka będzie trwała w nieskończoność, w dodatku z dużo większą gwałtownością. Pomaganie cywilom jest fikcją, gdyż z reguły ten, kto ma siłę, w warunkach wojny domowej przejmie lwią część pomocy. Nawet gdyby się to jednak jakimś cudem udało, to pomaganie tylko cywilom, problem w tym, iż w długotrwałej wojnie, zwłaszcza domowej, nie ma cywilów. Dzisiejszy cywil jutro pójdzie zabijać, bo ktoś zabił jego krewnego, bo dziecko umarło mu z głodu, bo nagle chce zarobić. No i taka sytuacji nastała w Somalii. Klany lały się między sobą, a żeby szeregi cywilów, czyli przyszłych wojowników, nie wymarły z głodu, nawiedzeni wolontariusze i dobrzy politycy z Zachodu pomagali jak mogli. Oczywiście tych pomagających trzeba było chronić, pojawiło się ONZ i kto tylko mógł. Jak było do przewidzenia, obrywało się każdemu, kto się nawinął, w tym i żołnierzom ONZ. Jednym z epizodów wojny, która z różnym natężeniem trwa do dzisiaj, była bitwa w Mogadiszu w 1993. Była to amerykańska operacja specjalna mająca na celu wyłapanie starszyzny klanu Habr Gedir, któremu przywodził Mohamed Farrah Aidid, uznawany wówczas przez USA i społeczność międzynarodową za szczególnie odpowiedzialnego za zagrabianie pomocy humanitarnej i niemożność restytuowania władzy centralnej, co zresztą nie przeszkodziło mu w przyszłości zostać na chwilę prezydentem kraju. Sama operacja była amerykańskim pomysłem; żołnierze ONZ z Indii i Pakistanu dołączyli do Amerykanów dopiero wtedy, gdy sprawy się skomplikowały, ale pomysł na operację wojskową zabezpieczającą rozdział żywności, której epizodem była bitwa w Mogadiszu, powstał w ONZ i trzeba przyznać Bushowi, że długo się wahał, czy dać się wciągnąć Ameryce w tę awanturę.
O ile film Helikopter w ogniu koncentruje się tylko na samej operacji (bitwie) to książka, jak wskazuje już tytuł w oryginale Black Hawk Down: A Story of Modern War jest szerszą opowieścią. Nie o całej wojnie, ale o tym jakie były bezpośrednie przyczyny i cele operacji, z czego wynikała nieuchronność jej rozpoczęcia pomimo niesprzyjających okoliczności, które czyniły bardzo prawdopodobnym komplikacje. Okoliczności, w świetle których aż dziw bierze, że wszystko skończyło się w sposób, który w wielu aspektach można ocenić jako amerykański sukces. Książka nie kończy się też, w przeciwieństwie do filmu, w momencie zakończenia bitwy ani nie ogranicza się do pokazania przeżyć Amerykanów.
Tyle wprowadzenia, żeby przybliżyć o co come on. Mark Bowden przeprowadził tytaniczną pracę zbierając dane do tej książki. Dotarł do wielu materiałów takich jak nagrania komunikatów radiowych z bitwy czy wideo ze śmigłowców obserwacyjnych. Realizm czuć aż do bólu, choć Bowden nie był chyba nigdy żołnierzem ani korespondentem wojennym. Przeprowadził jednak wywiady z uczestnikami walki i udało mu się poczuć atmosferę tamtych chwil. Wszystko to zaowocowało rzetelną relacją z operacji i zarazem porywającą opowieścią o absurdzie władzy, wojny i ambicji, która może doprowadzić do śmierci wielu osób. Trzeba podkreślić, że bezsens i okrucieństwo wojny przedstawił bez najmniejszego śladu jednostronności, bez propagandowego zacięcia, ale i bez pacyfistycznych haseł ani innych tanich chwytów. Autor bardzo celnie i bez rozwlekania dokonał kontekstualizacji polityki lokalnej i międzynarodowej oraz wyjaśnienia, w jaki sposób misja pokojowa przekształciła się w konflikt zbrojny, a także wczuł się w motywacje, resentymenty i emocje, które miały wielkie znaczenie dla uczestników wydarzeń po obu stronach barykady i, paradoksalnie, w obu przypadkach zawierały elementy syndromu oblężonej twierdzy (znowu kojarzy się Putin i jego Rosja).
Bitwa w Mogadiszu była w najnowszej historii USA największą operacją, w której doszło do walki bezpośredniej w zabudowie miejskiej. Wielkie miasto to bardzo specyficzne pole walki i Bowdenowi wyjątkowo dobrze udało się przedstawić nieprzewidywalność takich starć, chaos, potworne obciążenie psychiczne i fizyczne jakiemu poddawani są walczący. Pociski nadlatujące ze wszystkich kierunków, krzyki rannych i umierających, ogłuszające odgłosy używanej broni… Ten realizm, idealne połączenie dynamiki, horroru, tunelowego widzenia, jakie pojawia się często w stanie zagrożenia, z głębią szerszego spojrzenia, jakie przychodzi po, który dla mnie jest wielkim atutem książki, może być utrudnieniem dla osób, dla których tematyka wojenna jest kompletnie obca.
Autor nie zastosował w konstrukcji swego dzieła najczęściej spotykanej koncepcji wiodącego wątku jednego protagonisty lub przełączania się pomiędzy kilkoma bohaterami, a prezentuje obraz tych tragicznych dla wszystkich uczestników wydarzeń z perspektywy wielu różnych osób, Amerykanów i Somalijczyków, którym „oddaje głos” zgodnie z chronologią tego, co się działo. A że działo się wiele, w dodatku równocześnie, więc ten zabieg pokazuje idealnie chaos i „mgłę wojny”, o której często zapominają „eksperci” później analizujący nie tylko różne wojny, ale i inne momenty historii. Niestety może to utrudniać lekturę czytelnikom przyzwyczajonym do powieściowych konstrukcji najczęściej budowanych na jednym protagoniście lub góra kilku głównych postaciach.
Lektura ta wywołuje wiele emocji, a później przemyśleń i refleksji. To obowiązkowa pozycja nie tylko dla każdego, kto chce wstąpić do służb, ale i tych, którzy już w tym siedzą, a także każdego „cywila”. Wszystkim warto przypominać że, jak to mówi jeden z bohaterów książki i wydarzeń: Czasami ty zjadasz niedźwiedzia, czasami niedźwiedź zjada ciebie. I jest to prawda obowiązująca obie strony w każdej wojnie, każdej walce, nawet przy rażącej dysproporcji sił. No, chyba że ktoś uważa, że dla jego męskości wystarczającą porcję adrenaliny dostarczy strzelanie do kaczek i innych bezbronnych zwierząt – kaczka cię nie zje. Bardzo interesujące są też spostrzeżenia amerykańskich operatorów w Mogadiszu w postaci krytycznych uwag pod adresem nowoczesnej amunicji do karabinków automatycznych o kalibrze mniejszym od używanych w czasie zimnej wojny. Takie głosy zresztą co jakiś czas powtarzają się bodajże już od Wietnamu. To ciekawa sprawa - warto o tym pomyśleć oraz pamiętać, gdyby komuś przyszło ruszać do walki i miał wybór pomiędzy starszymi typami karabinków a tymi nowszej generacji.
Warty uwagi jest też ukazany w Helikopterze w ogniu poziom amerykańskiej i zachodniej medycyny pola walki, zarówno technik zaawansowanych, dostępnych na głębokim zapleczu (w kraju), jak i tego, co bezpośrednio na miejscu, w trakcie bitwy. Umiejętności sanitariuszy i medyków bezpośredniego zaplecza też dają do myślenia.
Zastanawiam się też po tej lekturze, czy prawdziwy duch elitarnej formacji, taki etos, który podtrzymuje morale, bardziej rodzi się z akcji udanych i pokazujących wyższość nad przeciwnikiem, czy raczej z takich, gdzie pomimo strat robiono swoje. Myślę, że oba elementy są równie ważne.
Niestety styl (tłumaczenie?), delikatnie mówiąc, jest bardzo słaby. Tekst brzmi tak, jakby w ogóle nie widział korekty, co jak mi się wydaje jest wspólną „zasługą” wszystkich zaangażowanych w wydanie. Poziom bylejakości w branży, która powinna być wizytówką dbałości o język i poziom wysławiania się, a także dokładności, wręcz poraża. Dotyczy to nie tylko samego wydawcy. Na przykład według publio.pl, jednego z dystrybutorów, autorem dzieła jest nie Mark Bowden, a profesor Mark Bowden. Skąd ten tytuł? Jedyny profesor o tym imieniu i nazwisku, jakiego udało mi się namierzyć, to Brytyjczyk, w dodatku zajmujący się muzyką. Na szczęście lektor, Bogusław Linda, mimo moich obaw, po raz kolejny zasłużył na miano predestynowanego do męskich ról oraz interpretacji „męskiej” prozy i nieco nadrabia całościowe wrażenia estetyczne z odsłuchu tej książki czytanej.
Książka trudna, wydanie niedopracowane, ale mimo iż film jest świetny i być może jednak jeszcze bardziej emocjonujący, to dająca dużo więcej niż ekranizacja. Pozwala też wczuć się w to, co dzieje się na Ukrainie. Choć to całkiem odmienne realia, przerażenie, rany, cierpienie i śmierć, poczucie niepewności i strach, są pewnie takie same. Z pełnym przekonaniem gorąco polecam
recenzja pierwotnie opublikowana na blogu klub-aa.blogspot.com dokąd zapraszam na wymianę wrażeń z lektury i nie tylko
Czy jest ktoś, kto nie oglądał amerykańskiego filmu Helikopter w ogniu (Black Hawk Down) z 2001 roku reżyserii Ridleya Scotta, który otrzymał dwa Oscary? Jeśli nie, to niech jak najszybciej nadrobi braki. To jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kina. Jak chyba żaden pokazuje chaos i grozę nowoczesnej wojny, nawet takiej bardzo lokalnej, która jak każda...
więcej mniej Pokaż mimo to
Do opisania moich wrażeń z poznanej już jakiś czas temu książki Billa Browdera Czerwony alert zbierałem się wyjątkowo długo. Nie dlatego, że mi się nie chciało, albo że nie wiedziałem, co napisać. Po prostu nadal przeżywam tę lekturę, nadal się we mnie kłębi, zwłaszcza w związku z tym, co się dzieje na Ukrainie. Nie mogę jednak odkładać tego w nieskończoność w oczekiwaniu, aż wszystkie refleksje i przemyślenia się uładzą, uleżą… Przejdźmy do książki.
Jak to zwykle czynię najczęściej, i tym razem sięgnąłem po wersję audio. Książce czytanej głosu użyczył Robert Jarociński, którego interpretacja okazała się w pełni profesjonalna i godna polecenia. Słuchać zacząłem nie tylko bez przeczytania notki na okładce, bez researchu o autorze, ale nawet nie zwracając uwagi na rozwinięcie tytułu. Może zresztą miałem rację, bo nijak ma się polskie do oryginalnego… Czerwony alert… Sensacja jakaś?
Po poznaniu całości oczywiście wszystko zweryfikowałem i mogę Wam zdradzić, że Bill Browder (właściwie William Felix Browder ur. 1964), Amerykanin a później Brytyjczyk, po zakończeniu edukacji został biznesmenem i milionerem. Pierwsza część książki, choć to rodzaj wspomnień, brzmi jak powieść sensacyjna z wątkiem ekonomicznym w stylu najlepszych dzieł Jeffreya Archera. Dynamiką i egzotyką budzi też skojarzenia ze świetną książką wspomnieniową polskiego self-made mana Marka Zmysłowskiego Goniąc czarne jednorożce. I choć ta ostatnia dotyczy Afryki, a Browder opowiada o Rosji, to jego opowieść jest nie mniej wciągająca, zaskakująca i zadziwiająca.
Warto też może wspomnieć o wątku polskim. Zanim Browder ruszył w pionierską podróż na podbój Rosji, odwiedził i nasz kraj. Niestety, jak się okazuje, dla Amerykanina czy Anglika podróż do Polski w 1990 to podróż w czasie do 1958 w realiach Zachodu. Nie tylko w sensie technologicznym czy ekonomicznym. Z Rosją oczywiście nie było inaczej.
Przy tej okazji napotykamy ciekawe spostrzeżenia na temat istnienia Polski w świadomości Amerykanów i Brytyjczyków. W umysłach Polaków kompletnie zindoktrynowanych własną propagandą panuje przekonanie, iż cały świat jest nam wdzięczny za „obalenie komuny” i zna naszą historię. Tymczasem dla Browdera, człowieka bądź co bądź wykształconego, obytego w świecie, a na pewno lepiej zorientowanego niż przeciętny Amerykanin czy Brytyjczyk, w dodatku wybierającego się właśnie do Polski, by przecierać tam pierwsze szlaki dla firmy, w której wówczas był zatrudniony (projekt restrukturyzacji Autosana), symbolem upadku komuny i zwrotnym momentem dziejów nie jest ani działalność Wałęsy, ani Solidarności czy Jana Pawła II, a upadek Muru Berlińskiego, „za którym poszła Czechosłowacja i inne kraje”. To tyle na temat naszego znaczenia w polityce światowej i jego odbicia w świadomości społecznej Anglosasów oraz o skuteczności kolejnych rządów RP w propagowaniu historii, wartości i wizerunku Polski na arenie międzynarodowej. Podobnie jest ze sprawą Katynia. Sposób, w jaki autor opisuje tę zbrodnię i historię jej ujawnienia pokazuje, że Polska w ogóle nie zdołała się przebić do świadomości Zachodu, o przełamaniu wewnętrznej propagandy w Rosji nie wspominając.
Polska była jednak tylko jednorazowym, krótkim i bez znaczenia przystankiem w karierze Browdera. Wkrótce doszedł on do wniosku, że praca dla innych nie jest zajęciem dla niego i zaczął poszukiwać własnej drogi. Okazało się, że jest nią bycie pionierem zachodniego kapitalizmu w otwierającej się właśnie na Zachód Rosji Jelcyna. Nie ograniczył się tylko do błyskawicznego pomnażania swego majątku, ale wydał również walkę legendarnej już dziś rosyjskiej korupcji i jej największym beneficjentom oraz sprawcom, czyli oligarchom. Wszystko szło dobrze, ale Browder przegapił pewien szczegół, który jak w przysłowiu okazał się kryć w sobie Diabła. Było nim objęcie władzy przez Putina.
Bill Browder, który z powodzeniem wojował z korupcją rosyjskich oligarchów nie zauważył, że od momentu, gdy Putin został największym oligarchą i mafiozem, ruskim capo di tutti capi, w dodatku wyposażonym w najwyższą władzę i osłanianym powagą urzędu prezydenta, to, co dotąd było po myśli przyszłego dyktatora, gdyż osłabiało oligarchów będących jego konkurentami w wyścigu po władzę i wpływy, zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Od momentu objęcia władzy przez cara rodem z KGB, który podporządkował sobie wszystko i ze wszystkiego czerpał zyski, z dnia na dzień stając się z biedaka najbogatszym człowiekiem na świecie, każdy atak na rosyjską korupcję i na oligarchów był atakiem na interesy Putina i jego ludzi.
Na szczęście Browder okazał się na tyle bystry, by wycofać z Rosji nie tylko siebie z rodziną i całym kapitałem swojej firmy, ale nawet pracowników, by nie stali się oni obiektami zemsty Putina. Niestety, Siergiej Magnitski (Siergiej Leonidowicz Magnitski ros. Сергей Леонидович Магнитский) rosyjski prawnik i whistleblower, który z poczucia patriotyzmu i uczciwości ujawniał nadużycia w organach skarbowych Federacji Rosyjskiej, automatycznie stał się wrogiem Putina postrzeganym jako sojusznik Browdera, gdyż wcześniej luźno z nim współpracował. Został aresztowany i osadzony pod fałszywymi zarzutami w areszcie, gdzie próbowano torturami zmusić go do fałszywych zeznań przeciwko Browderowi. Na skutek tortur i pobicia przez więziennych funkcjonariuszy zmarł w 2009 roku.
Śmierć Magnitskiego była przełomową chwilą w życiu Browdera i jest też zwrotnym momentem w całej opowieści. Autor stopniowo zmienia się z biznesmena zorientowanego przede wszystkim na sukces finansowy, w działacza społecznego walczącego o prawa człowieka, a w szczególności skoncentrowanego na oddaniu czci Magnitskiemu, ukaraniu sprawców jego zabójstwa i walce z Putinem. Okazało się, że upór jednego człowieka wspieranego przez grupę oddanych przyjaciół może dopiec nawet takim nietykalnym bandytom jak siepacze Putina oraz on sam. W 2012, dzięki staraniom Browdera i przyjaciół, brytyjska administracja zakazała wydawania wiz do Wielkiej Brytanii grupie urzędników związanych ze śmiercią Magnitskiego, zaś amerykańska Izba Reprezentantów uchwaliła tzw. ustawę Magnitskiego mającą ten sam skutek. Podobny akt Unia uchwaliła w 2020.
Opowieść Browdera czyta się jak najlepszy thriller z pogranicza polityki, prawa i gangsterki. Jednak, niestety, to nie jest fikcja. To relacja z pierwszej ręki na temat tego czym jest Rosja i kim jest Putin, jacy są oraz przekonująca analiza przyczyn obecnego stanu rzeczy. Autor nie zagłębia się w dawne dzieje, ale niewiele to zmienia, bowiem one są tylko podkładem na którym wyrosło to, co wyrosło. Podkładem wzmacniającym obecną patologię, podkładem, na którym odrodziło się Imperium Zła w jeszcze gorszym wydaniu niż to z czasów Stalina i zimnej wojny, ale jednak tylko podkładem.
Świetny, celny i rzeczowy obraz przejścia od komunizmu do kapitalizmu za Jelcyna krótko i dosadnie wyjaśnia dlaczego, nawet bez mającej ostatnio miejsce propagandy putinowskiej, większość Rosjan wcale nie widzi niczego kuszącego w wolności i demokracji, czego jak się wydaje nie może pojąć nie tylko większość szarych ludzi, ale i polityków a nawet „ekspertów” produkujących się mediach. Bardzo spostrzegawczym okazuje się też Browder w swej krótkiej analizie systemu prawa państw totalitarnych ze szczególnym uwzględnieniem Rosji.
Najbardziej pesymistyczna jest jednak końcówka książki. Sukces Browdera i jego przyjaciół – uchwalenie Ustawy Magnitskiego w USA – miał miejsce za Baraka Obamy, który był tak służalczy w stosunku do Rosji Putina, że w słowniku urzędników i mediów zaczęto stosować termin wyzerowanie w odniesieniu do wszystkich zbrodni i agresywnych działań popełnionych przez Rosję. Putin do ostatniego momentu był przekonany, że Obama nie dopuści do wejścia w życie Ustawy Magnitskiego; być może nie rozumiał, że prezydent w USA nie jest dyktatorem i nie ma żadnej władzy nad parlamentem. Tę porażkę odczuł jako osobisty afront. Jego wiarygodność tak spadła, że nawet ogłoszenie Czerwonego alertu, by ściągnąć Browdera do Rosji, nie zadziałało. Interpol, który wysługiwał się wielu dyktatorom na całym świecie, od Hitlera poczynając, Putinowi jednak odmówił wydania Browdera i po raz pierwszy w historii uczynił to nie po cichu, a w drodze publicznego oświadczenia. To, jak zareagował Putin pozwala go uznać za gorszego bandziora niż Stalin i Hitler. Po tę makabryczną historię odsyłam do lektury.
Dwa epizody z książki pozwalają szczególnie dobrze wczuć się i zrozumieć dzisiejszą Rosję, Rosjan i Putina. Pierwszy to opisane przez Browdera zdarzenie z domniemaną ofiarą wypadku drogowego, a drugi to rosyjska wersja bajki o złotej rybce. Browder w podsumowaniu używa sformułowania, iż rosyjska kultura biznesu i polityki to wierne odbicie zasad z więziennego spacerniaka. Jest to, być może nieświadome, nawiązanie do określenia rodem z zimbardowskiej psychologii społecznej – do mentalności więziennej. Putin jest bandytą, doszedł do majątku jak bandyta, morduje ludzi jak bandyta, więc nic dziwnego, że myśli jak bandyta. Herszt bandy nade wszystko ceni jedną rzecz – swój własny autorytet niezwyciężoności. To on gwarantuje mu władzę i bezpieczeństwo przed konkurentami. Dlatego właśnie, o czym Browder boleśnie się przekonał, nie kieruje się normalnie pojmowanym rachunkiem zysków i strat. Jeśli ma do wyboru decyzję, za którą stoją niewyobrażalne wręcz korzyści, ale która może w świadomości innych zostać odebrana jako ustępstwo z jego strony, a zwycięstwo jego oponenta, to wybierze każde inne rozwiązanie, choćby nawet miał ponieść straty wielokrotnie większe niż jego przeciwnik. Zwłaszcza zaś, jeśli cenę zapłaci nie osobiście on, tylko kto inny, choćby i cały naród, albo cały świat. Herszt bandy nie może sobie pozwolić na żaden spadek autorytetu, gdyż tylko autorytet oparty na strachu i micie niezwyciężoności gwarantuje mu utrzymanie się przy władzy i życiu. Politycy i „eksperci”, którzy myślą, że z Putinem się można dogadać, że można mu zawierzyć albo choćby przewidzieć, co zrobi, najwyraźniej są kompletnie oderwani od rzeczywistości. W Rosji takiej, jaką ona teraz jest, Putin nawet gdyby nagle przestał być urodzonym zbrodniarzem, nie ma innego wyjścia, jak chronić swój autorytet za wszelką cenę. Dosłownie – za wszelką cenę. Rachunek opłacalności gospodarczej, politycznej czy militarnej nie ma dla niego żadnego znaczenia. On nie może się przyznać do omyłki ani tym bardziej porażki. Takie coś grozi tym, że po władzę sięgnie kolejny chętny, a wśród bandytów emerytur się z reguły nie przewiduje. A nadzieja, że po śmierci Putina Rosja stanie się normalnym krajem, to największa bzdura, jaką słyszałem. Może na chwilę przybierze inną maskę, ale czy ktoś widział zorganizowaną bandę, mafię, która naprawdę się poprawiła sama z siebie i przeszła na stronę dobra, na uczciwą drogę?
Historia Rosji, nie tylko Rosji Putina, to historia niezliczonych zbrodni popełnionych nie tylko na innych narodach, ale nawet na własnym i kompletnej obojętności wszystkich sąsiadów, łącznie z Polską. Sprawa Magnitskiego była sprawą publiczną na całym świecie, szczególnie na Zachodzie, trafiała na pierwsze strony mediów i choć było to ujawnienie ewidentnie bandyckiego postępowania ludzie ściskali się z Putinem i najchętniej robiliby to nadal. Podobnie zresztą było z mordowaniem przeciwników Putina nie tylko w Rosji, ale nawet na Zachodzie. Podobnie z Ustawą Heroda, którą Putin przeforsował w Dumie nie mogąc się zemścić na Browderze za Ustawy Magnitskiego. Wszystko to pokazuje jak głęboko w tyłek wleźli Putinowi nie tylko Niemcy i Francuzi, co Polacy chętnie im wytykają, ale również sami Polacy, którzy w przeciwieństwie do narodów Europy Zachodniej powinni mieć inny poziom czujności jeśli chodzi o sprawy Imperium Zła. Przecież wojna Browdera wyciągnęła rosyjskie zbrodnie na pierwsze strony gazet całego świata, ale w Polsce na ten temat do mediów main streamu nie przedostawało się nic. Zresztą podobnie bywało i wcześniej - Polska usilnie starała się nie widzieć i nie słyszeć, gdy Stalin skazał na śmierć głodową 10 milionów Ukraińców.
Historia Magnitskiego ma w książce wymiar biblijny, a dla mnie może nawet większy, bo to nie Bóg ani nawet heros, a zwykły szary człowiek, który tylko w imię prawdy zmierzył się ze śmiercią i niewyobrażalnym cierpieniem, i to nie przez kilka godzin jak Jezus i inni męczennicy, ale całymi miesiącami, w dodatku mogąc w każdej chwili położyć kres temu cierpieniu i ocalić życie, ale świadomie odmawiając dzień po dniu zgody na poświadczenie nieprawdy. Książka wzrusza do łez, budzi wściekłość, wywołuje całą burzę uczuć i refleksji, również w nawiązaniu do kardynalnych problemów moralnych i filozoficznych. Jeśli miałbym wskazać jedną pozycję, która najlepiej pozwoli zrozumieć Rosję Putina, to z całą pewnością jest nią Czerwony alert. W dodatku jest ona całkowicie zbieżna z innymi opracowaniami pokazującymi Putina jako bandytę i zbrodniarza, a także, co niestety najbardziej podnosi jej wiarygodność, ze wszystkim, co się wydarzyło od daty ukazania się jej w druku, czyli od 2014.
Niezależnie od poglądów i sympatii politycznych, Czerwony alert do to pozycja absolutnie must read dla każdego, kto odróżnia dobro od zła, kto odróżnia demokrację od dyktatury, kto odróżnia Człowieka od kacapa, kto chce wiedzieć jakim „człowiekiem” jest Putin i jakim państwem jest Rosja. A także dla tych, którzy mają wątpliwości i chcieliby zrozumieć, co się tak naprawdę dzieje. Może nawet przede wszystkim dla nich. Szkoda tylko, że chyba większość naszych elit, sądząc z ich czynów i zachowań, niczego nie czyta i niczego nie wie, a ich horyzont myślowy ogranicza się do najbliższych wyborów i dorwania się do władzy dla osobistych jedynie korzyści.
pełna wersja tekstu wraz z linkami na blogu klub-aa.blogspot.com
Do opisania moich wrażeń z poznanej już jakiś czas temu książki Billa Browdera Czerwony alert zbierałem się wyjątkowo długo. Nie dlatego, że mi się nie chciało, albo że nie wiedziałem, co napisać. Po prostu nadal przeżywam tę lekturę, nadal się we mnie kłębi, zwłaszcza w związku z tym, co się dzieje na Ukrainie. Nie mogę jednak odkładać tego w nieskończoność w oczekiwaniu,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po lekturze wspomnieniowej książki Pięć lat kacetu pióra barda Czerniakowa, czyli Stanisława Grzesiuka, która choć nie zachwyciła mnie formą, to uwiodła niepowtarzalnie interesującą zawartością, autentyzmem i subiektywną szczerością przeciwstawiającą się powszechnie lansowanej, wygładzonej wersji historii serwowanej przez mainstream, po prostu musiałem sięgnąć po kolejne wspomnienia tego nieżyjącego już niestety autora (1918-1963), czyli po Boso, ale w ostrogach.
Boso, ale w ostrogach, będące zapisem życiowych przypadków autora głównie z lat międzywojennych i okupacyjnych do czasu aresztowania oraz osadzenia w obozie koncentracyjnym, ujrzały światło dzienne w roku 1961, a więc po wspomnieniach obozowych Pięć lat kacetu, które opublikowane zostały wcześniej, bo w roku 1958 i były debiutem literackim Grzesiuka, znanego już jako pieśniarza kultywującego przedwojenny folklor warszawskiego półświatka.
Styl pisarstwa Grzesiuka, w porównaniu do debiutu, nie poprawił się ani trochę pod względem formalnym, ale na szczęście zachował ową szczególną lekkość, prostotę, jasność oraz humor i specyficznego rodzaju dystans do rzeczywistości oraz siebie samego, pokrewne chyba właśnie i gatunkowi muzycznemu, w którym autor się specjalizował, i środowisku, w którym dorastał, czyli przedwojennego robotniczego Czerniakowa. O ile walorów formalnych sztuki literackiej próżno się w tej książce doszukiwać, to warstwa poznawcza, historyczna, obyczajowa i socjologiczna, jest dla dzisiejszego odbiorcy genialna i bezcenna. W dodatku pełna akcji młodość Grzesiuka i prosty styl sprawiają, iż poza głębszymi odczuciami oraz refleksjami, które muszą się w uważnym i niezaślepionym odbiorcy wzbudzić, rzecz całą połyka się niczym świetną powieść przygodowo-awanturniczą.
Jak przebiegało dzieciństwo i młodość Grzesiuka na przedwojennym Czerniakowie, tego oczywiście nie będę przybliżał. Podzielę się jednak niektórymi moimi refleksjami wywołanymi przez tę lekturę.
Oczywiście pierwsza sprawa to kodeks honorowy, w tym wypadku ferajny z Czerniakowa. Narzeka się w propagandzie i „nowej historii” na demoralizowanie społeczeństwa przez władzę w czasie PRL, ale tu widać, już w latach trzydziestych, klasyczną moralność więzienną, jaka z wielką siłą opanowała biedniejszą część populacji, która jednak stanowiła większość narodu, i dla której lokalne kodeksy honorowe były ważniejsze nawet niż zasady świętej spowiedzi. To, że moralność dołów nie była akceptowana przez moralność elit nie zmienia paradoksu, że doły w praktyce były zdecydowanie wierne swej moralności w przeciwieństwie do tych „lepszych”, u których z reguły czyny nie szły za pięknymi słówkami.
Zadziwiające porównanie moralności środowiska marginesu społecznego, z którego Grzesiuk się niewątpliwie wywodził, z faktyczną moralnością środowisk, które od zawsze uważały się i nadal uważają za wartościowsze moralnie od innych, szczególnie klas wyższych i inteligencji afiszujących się ze swoim patriotyzmem oraz katolicyzmem, każe postawić trudne pytania o legitymizację elit do narzucania innym swej hierarchii zasad i o to, czy nie jest ona, jak to mówili komuniści, tylko propagandą mającą na celu „ogłupić masy pracujące”.
Im więcej się czyta rzetelnych wspomnień ludzi z tamtego okresu, zwłaszcza pisanych przez ludzi spoza warstw najbogatszych i oderwanej od życia wyższej klasy średniej oraz inteligencji ślepej na realia życia większości narodu, tym bardziej zauważa się, że świadoma podwójna polska rzeczywistość wcale nie jest wynalazkiem PRL, bo miała się dobrze już przed wojną.
Szczególnie te pytania i kontrast między postulatami takimi jak Bóg, Honor i Ojczyzna (swoją drogą już sama kolejność daje do myślenia), a ich realizacją w rzeczywistości, nabierają ostrości w momencie upadku Polski w 1939. We wspomnieniach Grzesiuka widzimy jak człowiek, jakbyśmy to dzisiaj określili, jednak należący do patologii i marginesu społecznego, odczuwał przemożną niechęć do jakiejkolwiek pracy, która mogłaby choćby pośrednio wspierać okupanta, gdy tymczasem „zdrowa moralnie” część narodu, której bohaterscy przedstawiciele golili głowy prostytutkom świadczącym usługi dla Niemców, nie widziała niczego zdrożnego nie tylko w pracy dla Niemców, czy wręcz w niemieckich fabrykach, przedsiębiorstwach i urzędach, ale nawet w składaniu przysięgi na wierność Hitlerowi, co uczynili nie tylko granatowi policjanci, których Grzesiuk za to nienawidził, ale i (zresztą za zgodą rządu w Londynie) wszyscy urzędnicy państwowi oraz samorządowi, o czym Grzesiuk mógł nie wiedzieć. Tak naprawdę dla mnie to pozwolenie nie może nikogo usprawiedliwiać - chyba każdy wie co to przysięga i albo ktoś jest uczciwy oraz honorowy, albo jest krzywoprzysięzcą. Nie słyszałem, by jakikolwiek rząd miał prawo określać co jest moralne, a co nie i miał moc odpuszczania grzechów. Poza tym stawia to w wątpliwość niezależność umysłową całego narodu, który sam nie potrafi ocenić co dobre, a co złe, i podobnie jak w najbardziej upodlonych społeczeństwach, takich jak komunistyczne rosyjskie i faszystowskie niemieckie, na rozkaz rządu jest w stanie w jednej chwili zaprzeć się (w czynach oczywiście, bo nie w mowie) tego, w co wierzy i współpracować z okupantem oraz składać mu przysięgi na wierność. Oczywiście ta skala odejścia od pryncypiów była u nas nieporównanie mniejsza niż u Niemców czy Rosjan, ale jednak mechanizm ten sam i warto się nad tym zastanowić, jak byśmy się zachowali na miejscu tamtych społeczeństw, pod taką jak u nich presją stosowaną przez tak długi czas.
Ostatnio dużo się mówiło o odbrązowianiu naszych bohaterów z 39 i lat okupacji, a nawet o odbrązowianiu całego społeczeństwa, ale jak widać wszystko to było od dawna wiadome, tylko chyba polscy czytelnicy, choć dziwią się autocenzurze Rosjan, sami też mają ją we krwi i czytają „ze zrozumieniem”. Książka Grzesiuka przecież nie będąca żadną nowością wyraźnie potwierdza to, co jest skrzętnie przemilczane przez oficjalną wersję historii, a mianowicie fakt, iż upadek Stolicy w 1939 był jednym pasmem kradzieży i rabunków dokonywanych bynajmniej nie przez Niemców, a przynajmniej nie przede wszystkim przez nich.
Jeśli już jesteśmy przy wątku 1939 to perełką jest cytat - powiedzenie chodzące po Czerniakowie po klęsce wrześniowej - silni (w gębie), zwarci (w chlaniu), gotowi (do ucieczki za granicę). Tego akurat dotąd nie znałem. Jak uważacie – czy wiele się tutaj zmieniło? Obyśmy za jakiś czas nie musieli się przekonać.
Wracając do apaszowskiego kodeksu honorowego Czerniakowa i innych podobnych dzielnic, to takie same kodeksy istniały nie tylko w półświatku i Warszawie, ale chyba w całej Polsce. Na przykład na Śląsku i w Zagłębiu jeszcze długo po wojnie w zakątkach, w których obcy mógł i w dzień zdrowo oberwać, nawet po nocy mógł chodzić swobodnie jeśli znał zwyczaje i wiedział, że par nie zaczepiano; wystarczyło chodzić z dziewczyną. Żeby było ciekawie, to te kodeksy, tę faktyczną, a nie deklarowaną moralność, zniszczyła nie agresywna i opresyjna komuna pierwszych lat powojennych, a luz i początki kapitalizmu za Gierka. Przynajmniej tak te procesy ułożyły się na osi czasu.
Dla mnie jednym z bardziej przejmujących momentów wspomnień Grzesiuka jest okres, gdy on - Warszawiak, pochodzący z biedoty i marginesu społecznego, ale jednak Warszawiak, opisuje warunki życia ludności na prowincji i na wsi, zwłaszcza ukraińskiej. W momencie spotkania z tymi biedakami i poznania realiów ich życia przepełniał go wstyd i niemal płakał, a i dziś czytelnikowi łezka się w oku kręci.
Kolejna perełka to fragment, gdy autor mimochodem przypomina prawdziwe dzieje i pochodzenie dzisiejszych bambrów spod Grójca, którzy obecnie próbują się wywodzić od Bóg wie kogo, a w rzeczywistości on określa te okolice jako złodziejską wieś, która w całości żyła z tego, co w nocy skradziono z pańskiego.
Takich ciekawostek, z których każdy wybierze dla siebie coś interesującego, jest w tych wspomnieniach sporo. Są one subiektywne, bez pozorów nawet silenia się na obiektywność, ale tym bardziej są pełne autentyzmu, prawdziwe i godne uważnego poznania. Co najciekawsze, można odnaleźć wiele potwierdzeń z pozoru dyskusyjnych obserwacji i wniosków Grzesiuka na przykład w fascynujących wspomnieniach Ferdynanda Goetela Czasy wojny. Jest to szczególnie warte podkreślenia, gdyż przecież ci dwaj autorzy prezentowali kompletnie przeciwne zapatrywania polityczne, poziom wykształcenia, obycia i perspektywy, z której patrzyli na ówczesne wydarzenia, ale jak widać łączyła ich empatia i uczciwość.
Możemy potraktować Boso, ale w ostrogach jako balladę apaszowską, w której mamy i kradzieże, napady, bójki, a nawet strzelaniny oraz ucieczki przed policją i wielką nieszczęśliwą miłość do femme fatale, albo jako źródło wiedzy o tamtych ludziach i czasach. Połączenie tych dwóch sposobów interpretacji dało dzieło dla mnie fascynujące niemal tak, jak Pięć lat kacetu. Lektor też stanął na wysokości i jedynie wydawnictwo, jak w przypadku absolutnej większości wydanych w Polsce książek czytanych i wydawnictw, które się tym zajmują, kompletnie się nie przyłożyło, ograniczając się jedynie do przeczytania tekstu wydania drukowanego bez przeredagowania przypisów stosownie do specyfiki tego medium. Mnie brak wyjaśnienia wyrażeń gwarowych nie przeszkadzał, ale na pewno dla wielu słuchaczy będzie to dużym problem. Chyba słusznie się domyślam, że nie każdy wie co to choćby szpadryna.
Pomijając tę drobną niedogodność, książkę gorąco polecam, również w poznanej przeze mnie wersji audio, choć wydaje mi się, że znajomość z pisarstwem Grzesiuka lepiej zacząć od Pięciu lat kacetu. Niechronologicznie, jeśli patrzymy na przedstawiane wydarzenia, ale ta ostatnia ma jednak większy ciężar gatunkowy.
powyższe wrażenia z lektury opublikowałem również na blogu klub-aa.blogspot.com
Po lekturze wspomnieniowej książki Pięć lat kacetu pióra barda Czerniakowa, czyli Stanisława Grzesiuka, która choć nie zachwyciła mnie formą, to uwiodła niepowtarzalnie interesującą zawartością, autentyzmem i subiektywną szczerością przeciwstawiającą się powszechnie lansowanej, wygładzonej wersji historii serwowanej przez mainstream, po prostu musiałem sięgnąć po kolejne...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z książką Jürgena Thorwalda (ur. jako Heinz Bongartz w 1915 zm. w 2006) niemieckiego pisarza, dziennikarza i historyka, szczególnie znanego z książek opisujących historię medycyny i II wojny światowej, wiązałem wielkie nadzieje. Tytuł już wielokrotnie obijał mi się o uszy; zawsze w połączeniu z zachwytami, ochami i achami. Pracy nadano formę zbeletryzowanej opowieści opartej na wspomnieniach H. St. Hartmanna, fikcyjnej postaci przedstawianej jako dziadek autora i koncentruje się ona na przełomowych odkryciach, które w połowie XIX wieku zapoczątkowały rewolucję w chirurgii i całej medycynie. Spośród licznych wydań, również audio, wybrałem książkę czytaną przez Grzegorza Przybyła.
Może zacznę od tego, co mnie bardzo, bardzo mocno rozczarowało. Dzieło, szczególnie na początku, ale jest to wyczuwalne do samego końca, jest nieco, a właściwie mocno, przeideologizowane, naiwnie adorujące założenie, że chirurgia zaczyna się od przeprowadzenia pierwszej operacji pod narkozą (połowa XIX wieku), gdy w rzeczywistości, wbrew twierdzeniom zawartym w tym opracowaniu, już dużo wcześniej dokonywano poważnych operacji zakończonych sukcesem, że wspomnę choćby o trepanacjach czaszki w przedkolumbijskiej Ameryce Południowej, czy powszechnej w czasach rzymskich medycynie wojskowej specjalizującej się z sukcesami w leczeniu ran ciętych, nawet brzucha, a to przecież też chyba jest chirurgia.
Drugi, jeszcze poważniejszy mankament dzieła, przynajmniej w tym przekładzie i wydaniu, to beznadziejny, żałosny wręcz poziom stylistyczny. Aż rażą proste, że nie powiem prostackie, niedoróbki. Wspomnę choćby niezliczoną ilość powtórzone w krótkim czasie słowo „bezskuteczny”, tak jakby nie istniały liczne synonimy. To tylko jeden z wielu przykładów żenującej wręcz formy. Nie lepsza jest praca wydawnictwa na innych polach – wyraźnie widać, iż wszystko było na odwal się. Nawet trudniejsze terminy pozbawione są wyjaśnienia, a jestem przekonany, że większość z odbiorców nie wie na przykład co to anewryzm czy absces lub karbunkuł. Taka konwencja podania trudnego tekstu bez objaśnienia, zwłaszcza w przypadku audiobooka, woła o pomstę do nieba, no bo jak słuchać tego ze zrozumieniem.
Od razu muszę jednak się przyznać – mimo tragicznej formy od lektury nie mogłem się oderwać! Choć w historii postępu naukowo-technicznego mniej więcej się orientuję, to diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach, a w tym wypadku mają one znaczenie powalające i sprawiają, że nie tylko dla mnie, ale nawet dla odbiorcy kompletnie nie zainteresowanego historią medycyny, czy nawet historią w ogóle, będzie to fascynująca lektura.
Niby wiemy, że bez znieczulenia boli, a ze znieczuleniem mniej albo wcale, że pod narkozą fajniej, ale nawet nie zdajemy sobie sprawy jak wyglądały nie tylko operacje, ale i same choroby oraz śmierć i ich powszechność przed XIX wieczną rewolucją. Wielką zaletą dzieła Thorwalda są obrazowe, plastyczne, przerażające opisy operacji bez narkozy i znieczulenia pozwalające wręcz poczuć jak wyglądały, nie tak dawne przecież w skali historycznej, realia. Dają też one do myślenia na temat odważnego znoszenia tortur i innych rzeczy zwykle zarezerwowanych w naszej świadomości dla herosów, świętych i bogów. Pokazują, że zwykły człowiek, jeśli ma odpowiednią motywację, jest w stanie znieść wszystko i nie jest mu do tego potrzebny ani żaden bóg, ani żadna inna ideologia. Gdy z jednej strony stoi stuprocentowo pewna śmierć w męczarniach lub spowodowane odrażającym kalectwem życie poza nawiasem społeczeństwa, a z drugiej największa nawet tortura, ale nie mogąca trwać wiecznie i dająca szanse na taki czy inny, ale szybki koniec, to chętnych do zniesienia każdego cierpienia nie będzie brakowało. Zwłaszcza w czasach, gdy ludzie byli przyzwyczajeni do bólu, cierpienia i podłej śmierci. Jak to odległe od naszych realiów, gdy byle uczucie bólu a nawet lekkiego dyskomfortu, powoduje rozpacz, łykanie tabletek i stres nie do zniesienia... Stulecie chirurgów to świetna riposta i otrzeźwienie dla każdego, kto wierzy w dawne dobre czasy. Jak ja się cieszę, że nie żyję w tych „dobrych czasach”.
Dla mnie równie ciekawe, jak historia rewolucji w chirurgii, było śledzenie zjawisk społecznych, socjologicznych i obyczajowych, które uwypuklała. Ta książka jak żadna inna rozwiewa złudzenia na temat zasadności istnienia takiego terminu jak elity w odniesieniu do jakiejkolwiek większej grupy ludzi, w tym do środowiska lekarskiego. Opowieść o początku stulecia chirurgów, które nastąpiło po XIX-wiecznych odkryciach, to korowód przykładów na ociężałość umysłową całego, poza wyjątkami, środowiska lekarskiego, nie wyłączając jego sław i autorytetów, a może przede wszystkim z nimi na czele.
Historia chirurgii po tej lekturze jawi się jako historia trudnych do zwalczenia przesądów, dogmatów o niemożności, zacofania oraz oporu środowiska medycznego wobec wszelkich nowych odkryć i teorii, zwłaszcza tych rozsądniejszych i przyszłościowych, przypominająca aż za bardzo opór Kościoła wobec postępu nauki.
Opowieść Thorwalda pokazuje, że te elity, za które uważają się wszyscy wykonawcy zawodów medycznych i okołomedycznych, tak naprawdę pełne są ludzi głupich, małostkowych i prędzej chyba wśród prostych Kowalskich znajdzie się umysł otwarty i uczciwego człowieka, niż w tym środowisku, a ci nieliczni, którzy pchają do przodu wózek postępu, muszą się borykać z oporem kolegów po fachu jak w mało której dziedzinie. Jak stwierdza sam autor, kariera w wiodących ośrodkach medycznych jest grą na klawiaturze intryg i targów o stanowiska.
Gdy poznajemy historię początków anestezjologii, to widzimy, iż większość postaci ze środowiska medycznego w niej występujących to są po prostu kanalie, pazerni ludzie zdolni do każdego kłamstwa, do wszelkiej podłości, w ogóle nie myślący o dobrze pacjenta i zorientowani tylko na własną karierę i kasę. W dodatku gotowi zniszczyć każdego, kto im próbuje w realizacji tych celów przeszkodzić.
Początki aseptyki i antyseptyki jeszcze bardziej niż początki anestezjologii pokazują, że środowiska medyczne uznawane przez samych siebie i większość populacji za bystrzejsze niż inni, wcale takie nie są, a można nawet powiedzieć, że wyższy poziom wykształcenia równoważą swego rodzaju tępotą, oporem na nowe, kłócące się ze starym. Oporem wręcz oślim, bez weryfikowania i dociekania która z teorii jest prawidłowa. W dodatku nie jest też lepsze moralnie nawet niż gangsterzy czy alfonsi, tylko że w środowisku medycznym zamiast bejsboli, noży i pistoletów, używa się kłamstwa, judzenia, oczerniania, wyśmiewania i kultywowania stereotypów.
Jeśli zastanawiamy się, skąd brała się niechęć autorytetów medycznych wobec wszelkiego postępu, zwłaszcza rzeczywistych odkryć, bo głupoty przyjmowały się dużo łatwiej, sprzeciw pokrewny oporowi Kościoła wobec rozwoju nauki, to nasuwa się przypuszczenie, że miała tu coś na rzeczy inteligencja obu tych elit. Wbrew pozorom, te środowiska i autorytety nie były bardziej inteligentne niż na przykład szewcy czy chłopi, a po prostu bardziej wykształcone; wyuczyły się formułek i prawd, które już inni uformowali przed nimi i potem powtarzali je bezmyślnie nie zastanawiając się w ogóle nad tym, czy są prawdziwe, czy nie, ignorując wszelkie niezgodności praktyki i logiki z teorią. Jeśli przy tym wykazywali się jakimiś uzdolnieniami w wykonywanym zawodzie, to nic nie stało na przeszkodzie, by ich autorytet stawał się niepodważalnym. A właśnie w tej dziedzinie autorytety są znacznie częściej szkodliwe niż pożyteczne, bowiem hipotezy umotywowane w rzeczywistości i oparte na prawdzie bronią się same, nawet bez podbudowy teoretycznej, choćby przez eksperyment i doświadczenie, gdy tymczasem fałszywe, szkodliwe dogmaty, mogą funkcjonować tylko dzięki wsparciu autorytetów. Jak jednak widać ze Stulecia chirurgów, większość populacji jest niewolnikami stereotypów, objawionych prawd i innych rzeczy od których nie potrafi się uwolnić nawet, gdy ewidentnie kłócą się z doświadczeniem i dopiero inne autorytety - outsiderzy muszą wskazać im drogę, gdyż większość sama we własnym rozumie nie potrafi dokonać konfrontacji doświadczenia z teorią i logiką, nawet jeśli wszystko leży w ich zasięgu, nie mówiąc o przyznaniu się do błędu.
Jak wspomniałem, kłody rozwojowi postępu chirurgii w XIX wieku pospołu rzucały środowiska medyczne i Kościół, który z całą energią przeciwdziałał wprowadzeniu narkozy i kolejnych przełomowych technik medycznych. Choć to nie średniowiecze, jak zwykle pokazał się jako ostoja ciemnoty, zacofania i wstecznictwa. Trzeba przyznać, że prekursorzy nowych prądów w medycynie mieli dużo gorzej niż matematycy, astronomowie czy inni adepci nauk ścisłych. Ci ostatni musieli walczyć tylko z Kościołem, a chirurdzy mieli ze swoimi kolegami po fachu jeszcze więcej problemów niż z klerem i wierzącymi radykałami. To też kolejny przyczynek do zastanowienia się nad różnicą między realiami środowiska nauk medycznych i ścisłych.
Tych, którzy chcą się pocieszyć, że teraz medycy prezentują wyższy status moralny i fachowość muszę zmartwić. Gdy obserwuję moją przychodnię, w której z dwóch lekarzy o tej samej specjalności biorących te same pieniądze jeden ma tylu pacjentów, że się do niego nie można dopchać, a do drugiego trafiają tylko desperaci i gapy, to mam wrażenie, że niewiele się zmieniło i tak jak kiedyś – warto się poświęcić i dobrze poszukać, aby wybrać lekarza, któremu naprawdę warto powierzyć swe zdrowie i życie. Są bowiem medycy godni największego zaufania i podziwu dla ich wiedzy, pracy i podejścia, ale niestety nie tak łatwo na nich trafić. Wspominałem już kiedyś różnicę w wystroju ścian w gabinecie lekarskim i w warsztacie szewskim. U szewca na ścianie zawsze wisiał dyplom mistrzowski potwierdzający fachowość i umiejętności. U żadnego lekarza, wśród setek „dyplomów” za uczestnictwo w szkoleniach wiszących na ścianach, jeszcze takiego czegoś nie widziałem. Ani razu nie zobaczyłem dyplomu ukończenia studiów. Dlaczego? A kto z Was położyłby się pod nóż komuś, kto na dyplomie ma dostateczny?
To, że mechanizmy, które się ujawniły w trakcie chirurgicznego przełomu w XIX wieku, nadal działają w środowisku medycznym, tylko teraz jeszcze większą rolę wśród innych patologicznych czynników odgrywa bezwstydna pazerność, można prześledzić w fenomenalnym opracowaniu Sama Quinonesa Dreamland. Opiatowa epidemia w USA, którego lekturę gorąco polecam.
Na koniec perełka, której się nie podziewałem. Nawet nie wiedziałem, że rękawiczki chirurgiczne są najbardziej romantycznym wynalazkiem w historii medycyny. Jeśli chcecie się dowiedzieć dlaczego – chwyćcie za Stulecie chirurgów. Choć na wrażenia literackie nie ma co liczyć, to naprawdę warto poznać tę wyjątkową pozycję. Książka otwiera oczy jak mało która – warstwa poznawcza jest fascynująca. Zdecydowanie polecam bez względu na preferencje czytelnicze i zainteresowania.
wrażenia z lektury opublikowałem również na blogu klub-aa.blogspot.com
Z książką Jürgena Thorwalda (ur. jako Heinz Bongartz w 1915 zm. w 2006) niemieckiego pisarza, dziennikarza i historyka, szczególnie znanego z książek opisujących historię medycyny i II wojny światowej, wiązałem wielkie nadzieje. Tytuł już wielokrotnie obijał mi się o uszy; zawsze w połączeniu z zachwytami, ochami i achami. Pracy nadano formę zbeletryzowanej opowieści...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wydawałoby się, iż w kraju i w narodzie, który tak ucierpiał w wyniku spisku III Rzeszy i ZSRR, który tak się obnosi z pamięcią o tych cierpieniach, powinno być szczególnie promowane wszystko, co obnaża mechanizmy prowadzące do tego, że Rosja była i jest taka, jaka jest, co odkrywa zbrodnie i co pozwala nie zapomnieć o zagrożeniu wciąż wiszącym nad wschodem Europy. Nie zawsze się tak jednak dzieje i dlatego postanowiłem sięgnąć po Sołdata Nikolaja Nikulina, by przekonać się, czy jest o tej książce cicho, gdyż jest słaba, czy też jest ona podobnie jak The Soviet Story (2008) kolejnym paradoksem polegającym na tym, iż choć powinna być promowana ze wszystkich sił, sprawia wrażenie na siłę zapomnianej, co nieodparcie nasuwa myśli o teoriach spiskowych na temat infiltracji Polski przez służby wielkiego sąsiada. Wybrałem wersję audio przygotowaną we współpracy z Ośrodkiem KARTA...
Nikolaj N. Nikulin (Nikolaj Nikolaevič Nikulin, oryg. Никола́й Никола́евич Нику́лин ) 1923 - 2009 musiał być zaiste niezwykłym człowiekiem. Ten radziecki i rosyjski historyk sztuki, profesor, pamiętnikarz, członek korespondent Rosyjskiej Akademii Sztuk, czołowy badacz i członek Rady Naukowej Ermitażu, specjalista w dziedzinie malarstwa renesansu północnego, autor wielu publikacji zawodowych, powszechnie znany jest jednak… jako autor książki Wspomnienia o wojnie teraz wydanej w Polsce pod tytułem Sołdat.
Wchodzącemu w dorosłość Nikulinowi nie było dane ganiać za dziewczynami, czym od wieków zajmowali się osiemnastolatkowie na całym świecie, nawet w Rosji Stalina. Miał pecha, trafił w zły moment dziejów i jako młodzieniec poszedł, podobnie jak cały niemal naród, na wojnę z Niemcami. Wylądował na najgorszym być może odcinku frontu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Jako zwykły żołnierz pierwszoliniowy, jako nieliczny z milionów, przeszedł cały szlak bojowy rosyjskiej armii od od walk w otaczających oblężony Leningrad bagnach do zdobycia Berlina. Wielokrotnie odznaczany, w tym Orderem Czerwonej Gwiazdy, Medalem za odwagę i Medalem za obronę Leningradu, czterokrotnie ranny, po każdej rekonwalescencji odsyłany był z powrotem na front. W tajemnicy spisywał na bieżąco niektóre swoje przeżycia pewien, że nie dożyje końca wojny. Dopiero w 1975 zredagował wspomnienia w formie jednego opracowania. Z wiadomych względów, które stają się oczywiste dla każdego, kto książkę przeczytał, długo wstrzymywał się z jej opublikowaniem, co nastąpiło w roku 2007. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co to było dla Rosji i Rosjan. Czegoś takiego w naszej historii nie było. On nie odbrązowił Stalina, Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Armii Czerwonej, jej bohaterów i odznaczeń, oraz całego ZSRR. On to wszystko, co było podstawą świadomości społecznej Rosji i Rosjan, wywrócił na lewą stronę i rzucił w błoto. Nie wskazywał na błędy i wypaczenia, ale na zło będące główną cechą ustroju, państwa i narodu. Zastanawiam się, czy ktoś, kto by Polsce i Polakom zrobił coś takiego, mógłby pozostać w kraju. A on został i to też daje do myślenia…
Kiedy tylko zacząłem słuchać świetnego wstępu od razu zrozumiałem, że to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Choć Nikulin ostateczną formę nadał wspomnieniom dopiero w połowie lat siedemdziesiątych, to uczynił rzecz niezwykłą, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Autor, człowiek wykształcony i mający już za sobą liczne publikacje naukowe, na pewno byłby w stanie pisać językiem bogatym, wyszlifowanym, albo chociaż poprawniejszym, ale wielką zaletą Sołdata jest, iż nie tylko nie tylko nie wygładził stylu ani nie stworzył przemyślnej kompozycji, ale potrafił się cofnąć perspektywą do czasu opisywanych wydarzeń przywracając poza samymi wydarzeniami również ograniczoną percepcję i perspektywę jaką ma przemęczony człowiek, wystraszony i zgłodniały. Pierwszy raz spotkałem w literaturze tak ukazaną zależność, że im bardziej na polu walki widzenie staje się szerokie (oczy dookoła głowy), tym myślenie staje się bardziej tunelowe. Zachowana prostota języka i skrótowość formułowania myśli, która się zawsze rodzi w takiej sytuacji, niezwykle podnosi autentyczność tego dzieła. Przed przystąpieniem do lektury nie wiedziałem o autorze niemal niczego, a w szczególności tego, iż po wojnie był naukowcem oraz krytykiem sztuki, i tak zostało do końca lektury. Niewielu na jego miejscu zdołało by się powstrzymać; cofnąć się w czasie i przy pisaniu stać się na powrót tym, kim się było kiedyś – no po prostu super.
Ostatnio pojawiło się kilku autorów, zarówno wspomnień, reportaży, jak i fikcji literackiej oraz opracowań naukowych, którzy pokazali iż wojna, zwłaszcza na froncie wschodnim, to nie żadna piękna opowieść o bohaterstwie, o walce za kraj, o patriotyzmie, ale coś być może gorszego niż obozy zagłady. Słuchając co to znaczyło być rosyjskim szeregowcem w bagnach pod Leningradem od razu przypomniałem sobie książkę Ржевская мясорубка Gorbaczewskiego. Ale o ile ten ostatni autor wzbogaca swe wspomnienia o wiedzę powojenną, o szerszy kontekst, wyjaśniając na przykład, czego brakuje u Nikulina, polityczne przyczyny, które doprowadziły do zezwierzęcenia, któremu zwłaszcza na terenie Niemiec uległa Рабоче-Kрестьянская Красная Aрмия, to pierwszy z nich szuka przyczyn „od dołu”. Te dwie perspektywy się uzupełniają, lecz w efekcie Nikulin zdecydowanie przewyższa Gorbaczewskiego, a w dodatku zachowując siermiężność opowieści bije innych autorów na głowę subiektywnym autentyzmem. Zwłaszcza obraz walk na przedpolach Leningradu zrobił na mnie takie wrażenie, iż to miejsce wydało mi się zdecydowanie bardziej przerażające niż obozy koncentracyjne.
Wiarygodność Sołdata podnosi również skromność autora, który wielokrotnie podkreśla, iż to, że przeżył, zawdzięcza jedynie wojennemu szczęściu nieudacznika i pomocy dobrych ludzi. Tę skromność widać na przykład, gdy wspomina jak strącił swój pierwszy samolot, ale od razu zaznacza, że nie sam, bo cała okolica do niego strzelała z czego mogła, wobec czego nie sposób ustalić, kto naprawdę trafił, a każdy, kto twierdzi, że akurat on, to kłamca. Dodaje, że nawet gdy w innych przypadkach naprawdę wiadomo było kto jest szczęśliwcem, który upolował faszystowskiego lotnika, to i tak sukces szedł na konto obrony plot żeby ci, którzy byli z tego rozliczani, mieli lepsze statystki.
Jeśli jesteśmy przy uczciwości i odwadze… Już samo napisanie i wydanie tych wspomnień wymagało wielkiej motywacji. Jest w książce jednak jedna rzecz, o której autor wspomina niejako na marginesie, ale ma ona dla mnie znaczenie kardynalne w ocenie jego charakteru. W czasie II wojny przed wstąpieniem do Partii trzeba było przejść okres kandydacki. Tymczasem Nikolaj Nikolaevič nie tylko o legitymację partyjną nie zabiegał, ale gdy w uznaniu zasług wojennych otrzymał ją bez okresu kandydackiego i bez proszenia o nią, to dar WKP(b) odrzucił. Chyba tylko wspomnianemu wojennemu szczęściu zawdzięczał, że nie postawiono go za to pod ścianą.
Ten epizod jest fenomenalnym przyczynkiem do oceny tych wszystkich Polaków, którzy za PRL wstąpili do PZPR, a teraz udowadniają, że inaczej nie było można. Można było! Można… Może nie miałoby się lodówki, lepszego mieszkania albo awansu, ale można było! No, ale to tylko taka dygresja i wracajmy do tematu.
Piekła frontu wschodniego z opisów Nikulina nie będę tu przybliżał. Koszmar! To trzeba usłyszeć albo przeczytać samemu.
Tragedia wojny, pomijając ofiary wśród cywilów, kojarzy nam się z zabitymi i rannymi, ale Nikulin podkreśla od samego początku, że wbrew powszechnym stereotypom ofiary wojny wśród żołnierzy to poza zabitymi nie tylko ci bez rąk, bez nóg, ale praktycznie wszyscy szeregowi żołnierze z pierwszej linii, którzy przetrwali wojnę i stali się neurastenikami, alkoholikami, chorymi na depresję i tak dalej. Wszyscy, którzy przetrwali są ofiarami… Wszyscy, którzy przetrwali w szeregu na pierwszej linii, bo ci wyżej i dalej… No i się zaczyna…
Nikulin jeszcze dosadniej niż nawet Gorbaczewski ujawnia obraz totalnej degrengolady w ruskiej armii, która wcale nie minęła z przejęciem przez Armię Czerwoną inicjatywy na froncie wschodnim. Autor wyraźnie podkreśla to, co zawsze mnie uderza, że na jednego żołnierza niemieckiego zabitego w walce przypadało wielu zabitych przeciwników, czego nie da się wytłumaczyć sprzętem ani dowodzeniem, lecz jedynie głupotą przeciwników III Rzeszy, głównie Rosjan, których jedyną taktyką było pchanie kolejnych mas ludzkich, często bezbronnych, wprost w ogień z tym przeświadczeniem, że może któryś w końcu zabije Niemca, a jak nie, to poprzez wymuszone zużycie amunicji, sprzętu i niemieckiego „materiału ludzkiego” w końcu da jakieś zwycięstwo. Podkreśla kontrast pomiędzy armią radziecką a armiami klasycznymi, głównie niemiecką, który swój finalny efekt ukazuje do dziś w odznaczeniach za walkę. Hitlerowcy, jak wszystkie „porządne” armie mieli odznaczenia podzielone na te za walkę bezpośrednią i te, które można było dostać „za zasługi”, przy czym tak naprawdę powodem do dumy i zazdrości były tylko te pierwsze, a Rosjanie nie tylko mogli dostać wszystkie odznaczenia nie widziawszy nigdy frontu na oczy, ale nawet, w praktyce, mogli je sobie sami nadawać, jeśli tylko stali odpowiednio wysoko w łańcuchu pokarmowym.
Nikulin jest chyba pierwszym pisarzem, który tak wyraźnie akcentuje główne zło wojny. Nie są nim ani nieprzeliczone miliony ofiar wojskowych i cywilnych, nie są nim potworne zniszczenia w majątku i kulturze. Jest nim wybicie najlepszych, najuczciwszych, najodważniejszych, najmłodszych. Wielokrotnie podkreśla negatywny dobór poprzez wojnę – przeżywali, zarówno w armii jak i w cywilu, głównie kombinatorzy, złodzieje, tchórze, lizusi, oszuści, politycy i inne kreatury. Oni przeżywali, oni się rozmnażali i następne pokolenia są z ich krwi, a nie z krwi obrońców i bohaterów. Utraconych genów i moralnego kręgosłupa nie da się, w przeciwieństwie do majątku i populacji, odbudować. Trawestując biblijne powiedzenie, że cisi odziedziczą Ziemię, można powiedzieć, iż to źli, tchórzliwi i nikczemni ją posiądą. Bo oni właśnie się tą krwią bohaterów napaśli. I dotyczy to każdej wojny i każdego narodu, każdego kraju, choć Rosji w szczególności. I, mam wrażenie, Polski też...
Nikulin głośno krytykuje organizacje kombatanckie podkreślając, co jest zbieżne z wrażeniami innych podobnych weteranów, że zwłaszcza z frontu wschodniego i szczególnie ze strony rosyjskiej praktycznie nie ma wojennych weteranów spośród szeregowych żołnierzy pierwszoliniowych. Kombatanci w zdecydowanej większości to gaciowi i inni pracownicy służb oraz oficerowie tyłowi, i to oni z reguły piszą „wspomnienia wojenne”. Szkoda tylko, że nie wspomniał o wykończeniu w ZSRR milionów wojennych inwalidów po wojnie, no ale mógł o tym nie wiedzieć, albo nie chciał już nadto mieszać do wspomnień wojennych tych tragedii i zbrodni powojennych.
Ciekawym zabiegiem jest wzbogacenie własnych opowieści o relacje spotkanego po wojnie żołnierza niemieckiego, który walczył na tym samym odcinku co autor, tylko po przeciwnej stronie. W książce nawet znawcy tematu znajdą drobiazgi, które ich zainteresują, jak na przykład wyjaśnienie paradoksu – czemu znienawidzony przez Rosjan Reichstag nie został zburzony w trakcie walk, tak jak niemal całe centrum hitlerowskiej stlicy? Albo ciekawostek takich jak to, dlaczego zalegający na ulicach miast puch z pierzyn jest nieodłącznym elementem wspomnień świadków momentów wyzwalania przez Armię Czerwoną kolejnych krajów spod okupacji niemieckiej.
Bardzo ciekawe, świadczące o ostrości obserwacji i głębokości refleksji jest spostrzeżenie, iż choć dla wielu narodów Rosjanie byli nie tylko wyzwolicielami, ale i nowymi okupantami, to jednak w pewnym sensie cały czas sami dla siebie nimi byli. Książka Nikulina pozwala głębiej wczuć się w „rosyjską duszę”, ale nie tę białą, tylko tę czerwoną, którą w dużym stopniu Rosja Putina odziedziczyła po ZSRR. Sołdat, choć napisany prostym językiem oraz celowo ubogi, z licznymi powtórzeniami pewnych kwestii i problemów, jest niezwykle wartościowy nie tylko w odniesieniu do wojny i historii Rosji, lecz i naszej. I nie tylko historii. I jest mocnym przypomnieniem o moralności, którą można próbować zachować w każdych okolicznościach, albo odrzucić dla byle korzyści….
Na koniec szczególik, przy którym aż się uśmiechnąłem. Nikulin jest pierwszym znanym mi autorem, który przeżył i opisał swe osobiste doświadczenia w bojowym użyciu działa zwanego „Żegnaj ojczyzno!” To taka „kropka nad i” dla tych, którzy wiedzą o co chodzi, mówiąca ile ten człowiek przeszedł. Przeszedł, przeżył i… zajął się historią oraz sztuką. A potem znów zaryzykował i wydał wspomnienia. Jestem pełen podziwu.
Nie wiem, czy jest w stanie tę książkę docenić ktoś, kto dotąd niewiele czytał, niewiele przeżył. Mam wielką nadzieję, że tak. Bo to jedna z tych książek, które mogłyby ulepszyć świat. Mogłyby, gdyby ludzie czytali…
Polecam gorąco jak nigdy.
recenzja ukazała się na moim blogu:
https://klub-aa.blogspot.com/2022/02/sodat-nikolaj-n-nikulin-o-tym-czym-jest.html
Wydawałoby się, iż w kraju i w narodzie, który tak ucierpiał w wyniku spisku III Rzeszy i ZSRR, który tak się obnosi z pamięcią o tych cierpieniach, powinno być szczególnie promowane wszystko, co obnaża mechanizmy prowadzące do tego, że Rosja była i jest taka, jaka jest, co odkrywa zbrodnie i co pozwala nie zapomnieć o zagrożeniu wciąż wiszącym nad wschodem Europy. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedyś mówiono, że Clint Eastwood jest przeciętnym aktorem, a gdy zaczął reżyserować własne filmy, też nie dawano mu większych szans. Z czasem jego aktorstwo zostało docenione i weszło do kanonu, a jako reżyser okazał się osobowością wybitną. Jego podwójnie oskarowa ekranizacja (premiera 2003) powieści Dennisa Lehane „Rzeka tajemnic” (z 2001) z gwiazdorską obsadą i genialną grą Seana Penna jest znana chyba każdemu. Mnie też urzekła i postanowiłem poznać również literacki pierwowzór. Dennisa Lehane znałem już z innych powieści jako autora o tyleż interesującego, co trudnego, głównie ze względu na przytłaczający realizm odbiegający nieco od zwykłego klimatu powieści kryminalnych, sensacyjnych i szpiegowskich, które z reguły zawierają specyficzną odmianę komiksowości objawiającą się nie tyle w postaciach, co w podkolorowaniu rzeczywistości, tego tła, na którym wszystko się rozgrywa. Ciekaw więc byłem niezmiernie konfrontacji powieści i filmu. W ogólnym zarysie mamy to, czego się można było spodziewać - film był nieco bardziej dynamiczny, budował większe napięcie i emocje wzbudzał większą gwałtownością podejmowanych decyzji, powieść zaś, jak to zwykle bywa, miała więcej głębi, była nieco bardziej psycho i socjologiczna. W wersji audio, której słuchałem, zgrzytnęło kilka razy z winy tłumacza. Z drugiej jednak strony, mimo nawet tak karygodnych wpadek jak nierozróżnianie kuli, naboju i pocisku, o dziwo tłumaczenie w całosciowym odbiorze wcale nie jest złe. Podobnie z lektorem. Choć sporo jest przejęzyczeń, a i angielski delikatnie mówiąc mu nie leży, nadrabia przyjemnym, specyficznym tembrem głosu, intonacją i umiejętnością tworzenia klimatu. Kilkakrotnie musiałem się zmuszać, by przerwać słuchanie, gdy nadchodził czas na czytanie innej książki w wersji drukowanej, więc widać, iż „Rzeka tajemnic” to naprawdę dobra pozycja, choć raczej dla miłośników thrillera, kryminału i pokrewnych gatunków z domieszką psycho i socjologii. Inna sprawa, że po obejrzeniu filmu książka nie jest aż tak odkrywcza, jaką była przed pojawieniem się ekranizacji.
Kiedyś mówiono, że Clint Eastwood jest przeciętnym aktorem, a gdy zaczął reżyserować własne filmy, też nie dawano mu większych szans. Z czasem jego aktorstwo zostało docenione i weszło do kanonu, a jako reżyser okazał się osobowością wybitną. Jego podwójnie oskarowa ekranizacja (premiera 2003) powieści Dennisa Lehane „Rzeka tajemnic” (z 2001) z gwiazdorską obsadą i genialną...
więcej Pokaż mimo to