-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik264
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2014-10-25
2014-05-17
Jak tu czytać książkę, znając zakończenie?
Otóż niezwykle. Ale od początku.
Kiedy sięgamy po „Blondynkę”…przepadamy. Wkraczamy w świat nie Marilyn Monroe, a Normy Jeane – dziewczynki, dziewczyny i wreszcie – kobiety o duszy dziecka. Wkraczamy cicho, wstrzymujemy oddech, stąpamy po delikatnym gruncie utkanym z lęku, bólu i niedopowiedzeń.
Oates serwuje nam studium ludzkiej psychiki; więcej – studium psychiki kobiety poranionej, nadwrażliwej i zagubionej, która próbuje się odnaleźć. Ale, co równie ważne – pokazuje w przybliżeniu proces, w którym rodzi się gwiazda, ikona, symbol. I wszelkie inne procesy, które następują za zamkniętymi drzwiami biur, wytwórni, sal balowych, w białych rękawiczkach, w bezwstydzie, w poczuciu władzy. Ale to jednostka, wydaje się, interesuje autorkę najbardziej. Jednostka, której jednym z największych nieszczęść jest bycie… kobietą.
Nie da się zdefiniować tej książki w pełni. Mnóstwo tu głosów narracyjnych, pozornego chaosu i otumanienia. W tej sieci osób, zdarzeń i myśli zostaje czytelnik zatopiony i wyplątać się, po wniknięciu w głowę Normy Jeane, nie sposób. Stoimy z nią, za nią, obok niej i nie ma szans na ucieczkę.
„Pamiętaj, Normo Jeane - musisz umrzeć we właściwym czasie.”
A my tak bardzo chcemy ją uratować, choć dobrze znamy zakończenie.
Każda kolejna strona przynosi niepokój. Nawet jeśli nie wszystko wydarzyło się tak, jak opisała to Oates. Nawet jeśli jedynie jedna piąta z tych historii jest prawdą. Ta książka boli.
Oates spisuje inskrypcje wyryte w głowie i sercu Normy Jeane i innych postaci. Spisuje je, nawet nie filtrując, nawet nie odzierając z dziwnego czy obcego brzmienia. Przekalkowuje emocje, czyste i nie odsączone, odbija jak w lustrze całą ich złożoność. Zadziwiające, bo „spisanie” psychiki ludzkiej wydaje się niewykonalne; Oates zaprzecza temu, tworząc nawet nie tyle stenogram wnętrza Normy Jeane-Marilyn Monroe, co jego rentgen. Idealne odbicie.
Bo Joyce Carol Oates udało się niemożliwe: uchwycić nieuchwytne.
Jak tu czytać książkę, znając zakończenie?
Otóż niezwykle. Ale od początku.
Kiedy sięgamy po „Blondynkę”…przepadamy. Wkraczamy w świat nie Marilyn Monroe, a Normy Jeane – dziewczynki, dziewczyny i wreszcie – kobiety o duszy dziecka. Wkraczamy cicho, wstrzymujemy oddech, stąpamy po delikatnym gruncie utkanym z lęku, bólu i niedopowiedzeń.
Oates serwuje nam studium...
2013-11-11
2012-11-30
Leonard to bardzo nośne imię (może stwierdzam subiektywnie, bo kojarzę je z mężem Virginii Woolf i z rewelacyjnym „Mój przyjaciel Leonard” Jamesa Freya?), ale tutaj wchodzi też w grę nazwisko. Pominięte w polskim tytule, w oryginalnym pobrzmiewa dość ciekawie, dodając odrobiny lekkości poważnemu stwierdzeniu. Forgive me, Leonard Peacock. Brzmi intrygująco.
Lekturę zaczynałam z pustą kartą, bo choć wiele o autorze słyszałam, to (jeszcze) ani nie czytałam „Niezbędnika obserwatorów gwiazd”, ani nie oglądałam ekranizacji "Poradnika pozytywnego myślenia" (książka leży i czeka na swoją kolej).
„Wybacz mi, Leonardzie” zaczyna się nazistowskim pistoletem położonym na stole tuż obok owsianki, a później jest już tylko ciekawiej.
Leonard Peacock to w ogóle ciekawy gość. Osiemnastolatek z poharatanym życiem rodzinnym i emocjonalnym, odstający od reszty, posiadający błyskotliwe spostrzeżenia, dużą dojrzałość oraz… no właśnie - wspomniany stary, nazistowski pistolet P-38.
Ściślej mówiąc, osiemnaste urodziny Leonard ma tuż przed sobą – właśnie je planuje. Z tej okazji… ma zamiar zabić swojego kolegę, a później siebie. Poza tym chce jeszcze –o ironio –podarować prezenty kilku ważnym osobom, na pożegnanie. Że brzmi pretensjonalnie? Że abstrakcyjnie? O nie. Leonard wszystko nam dokładnie wyjaśnia; dowiadujemy się o jego motywach i – naprawdę – da się go lubić.
Książkę da się lubić jeszcze bardziej. Za nietuzinkowość, za lekkość „serwowania” nam trudnych tematów, za sugestywnie zarysowanych bohaterów i za przesłanie, czy nawet szereg przesłań. I oczywiście – za Leonarda.
Leonard to bardzo nośne imię (może stwierdzam subiektywnie, bo kojarzę je z mężem Virginii Woolf i z rewelacyjnym „Mój przyjaciel Leonard” Jamesa Freya?), ale tutaj wchodzi też w grę nazwisko. Pominięte w polskim tytule, w oryginalnym pobrzmiewa dość ciekawie, dodając odrobiny lekkości poważnemu stwierdzeniu. Forgive me, Leonard Peacock. Brzmi intrygująco.
więcej Pokaż mimo toLekturę...