-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać311
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2013-07-30
2013-06-13
Teraz, trochę wcześniej oraz będąc dzieckiem uwielbiałam zaczytywać się w powieściach autorstwa naszych rodzimych pisarzy. To właśnie od nich rozpoczęła się moja prawdziwa przygoda z książkami. Zachwycałam się pięknym polskim językiem i stale poszukiwałam coraz to dla mnie nowszych autorów. Od zawsze pragnęłam znaleźć tego, jednego, jedynego, mojego ulubionego (polskiego) pisarza, w którego książkach zatracałabym się bez końca. Mimo, że już kilku polubiłam, to żadnego jeszcze nie pokochałam. Kontynuując swoje poszukiwania zabrałam się za Sukienkę z mgieł autorstwa Joanny M. Chmielewskiej.
Piwnica pod Liliowym Kapeluszem to od zawsze było wymarzone miejsce Weroniki. Już będąc małą dziewczynką w przyszłości chciała prowadzić własną, ładną, przytulną kawiarenkę. Marzenia się ziściły, jednak bez wsparcia rodziców, którzy uważali, że ich córkę stać na lepsze stanowisko. Weronika postanowiła żyć własnym życiem i nie przejmować się zdaniem rodziców. Praca w kawiarence sprawia jej nie tylko wiele radości, ale i również znajomości, trosk oraz problemów, z którymi podejmuje się zmierzyć.
Sukienkę z mgieł już od momentu wydania bardzo chciałam przeczytać. Wpłynęły na to nie tylko dobre recenzje, ale i przekonujący opis, których głównie zachęcił mnie do kupna. Ostatecznie książki nie kupiłam, jednak kiedy nadarzyła się możliwość wymiany, od razu z niej skorzystałam.
Już na początku mogę oznajmić iż książka spełniła swoją rolę lekkiej i przyjemnej lektury. W tym czasie właśnie na taką powieść miałam ochotę. Mimo, że nie było w niej sielankowego i cukierkowego życia, to i tak mocno nie odczułam piętna poruszanych przez autorkę trudnych problemów postaci pobocznych jak i głównych. Joanna M. Chmielewska opisywała je w specyficzny i lekki sposób, tak że cierpienia bohaterów dotykały nas, a nie uderzały jak bat o skórę niewinnego zwierzęcia.
Ciężko było mi dopatrzyć się jakichkolwiek minusów książki. Tak naprawdę to ich w ogóle nie znalazłam, począwszy od wydania, a na samej treści kończąc. Odniosłam wrażenie, iż powieść została przez autorkę dopracowana w każdym calu. Jedynie mogłabym mieć jakieś zastrzeżenia do zakończenia, które nie do końca mnie usatysfakcjonowało, ale wydaję mi się, że zależne jest od gustu oraz własnego odbioru.
Sukienka z mgieł to dobra i ciekawa lektura, jednak nie zaskakuje nas ani nie otwiera oczu na dany problem. Z tematyką poruszoną w książce możemy spotkać się w wielu innych powieściach, dlatego to o czym pisze autorka nie jest dla nas czymś nowym. Wpleciony wątek paranormalny (uwierzcie mi, że jest on niewielką cząstką historii) nie dodaje jej oryginalności, której już na pierwszy rzut oka brakuje. Szkoda, że Joanna M. Chmielewska nie pokusiła się o więcej kreatywności, gdyż uważam, że książka miała w sobie duży potencjał. Czy polecam? Na leniwe i ciepłe wieczory, jednak nie spodziewajcie się po przeczytaniu wielkiego "WOW".
Teraz, trochę wcześniej oraz będąc dzieckiem uwielbiałam zaczytywać się w powieściach autorstwa naszych rodzimych pisarzy. To właśnie od nich rozpoczęła się moja prawdziwa przygoda z książkami. Zachwycałam się pięknym polskim językiem i stale poszukiwałam coraz to dla mnie nowszych autorów. Od zawsze pragnęłam znaleźć tego, jednego, jedynego, mojego ulubionego (polskiego)...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-24
Wyobraźmy sobie, że są wakacje. Siedzimy na plaży z kubkiem ulubionego napoju w ręku i rozkoszujemy się szumem fal bałtyckiego morza. Obok leży zaczęta książka, na której widok uśmiechamy się i sięgamy po nią ponownie, aby znów zatracić się w świecie bohaterów, dzięki którym zapominamy o naszych troskach i problemach. Nie chcemy, żeby ktoś nam przeszkodził i jakby słuchając nas, nikt nam nie przeszkadza. Rozkoszujemy się tą chwilą, mając nadzieję, że ona nigdy się nie skończy...
Po trudnych przeżyciach Hanka stara się choć trochę ustabilizować swoje życie i zapomnieć o tym co się stało. Na próżno. Wydarzenia z ostatnich lat cały czas zaprzątają jej głowę. Jedynie morze oraz pani Irenka pozwalają na chwilowe zatracenie się w normalnej rzeczywistości. Hanka jednak nie wie, że jej plażowe wycieczki obserwuje z daleka pewien mężczyzna, który z czasem niespodziewanie wkroczy w jej życie.
Można by powiedzieć, że Alibi na szczęście to typowa babska powieść. I tak w rzeczywistości jest. Trochę wzrusza, trochę bawi i nie wnosi do naszego życia jakiś szczególnych wartości. Powiela schematy, a fabuła nie odznacza się dla nas czymś nowym. Jednak coś w niej jest. Jest w niej coś co nas zachwyca, co nie pozwala się od niej oderwać. Co to takiego? Już piszę.
Tak naprawdę to moje, czasami nawet czterogodzinne, czytanie zawdzięczam nie splotowi wydarzeń czy oryginalnej fabule (ona wcale taka nie jest) tylko przepięknemu, wręcz wciągającemu stylowi autorki. Słowa, którymi nas bawi, otulają ciepłem, podobnie jak opisy, które pobudzają nasze wszystkie zmysły. Czytając o obiedzie wychodzącym spod rąk pani Irenki mamy ochotę go zakosztować, a zapachy rozchodzące się w jej kuchni czujemy we własnym pokoju. I to właśnie jest magiczne. Po za tym bije od niej taka jakaś prawdziwość. Często odnosiłam wrażenie iż większość bohaterów znam osobiście. Przez te 600 stron ciężko jest się z nimi nie zżyć. Mogę śmiało powiedzieć, iż wszystkie ich rozterki przeżywaliśmy razem i wspólnie rozwiązywaliśmy dręczące ich problemy. Większość z nich polubiłam i zachowałam w pamięci.
Oczywiście książka nie obędzie się bez kilku mankamentów. Czytając Alibi na szczęście koniecznie zaopatrzcie się w gorzką kawę bądź herbatę, gdyż jestem pewna że nie raz się przez nią zasłodzicie. W świecie Hanki wszyscy są dla siebie tacy uprzejmi, kulturalni, że aż momentami z niemożliwością zapoznawałam się z dalszymi losami bohaterów, gdyż przykro mi, ale takie cyrki nie w Polsce, a tym bardziej w Warszawie (taki tam żarcik). W powieści brakowało mi tragedii i dramatyzmu. Gdy autorka już wprowadzała małe, smutne wątki to i tak zazwyczaj kończyły się one dobrze, co jak dla mnie wychodziło na jej korzyść.
Mimo, że książce mam wiele do zarzucenia, to i tak uważam, że jest to lektura ze swojego gatunku godna polecenia. Miło spędziłam z nią czas, jednak mam nadzieję, że w przyszłych częściach bohaterzy nie będą irytować mnie swoim zachowaniem tak jak było to tutaj. W sumie to jestem nawet ciekawa co dalej wydarzy się w życiu Hanki oraz wielu innych bohaterów, co oznacza, że ciężko oderwać się od historii, jaką napisała Anna Ficner-Ogonowska. Ja polecam, jednak czy do niej wrócę? Z dużym kubkiem gorzkiej herbaty, być może ;)
Wyobraźmy sobie, że są wakacje. Siedzimy na plaży z kubkiem ulubionego napoju w ręku i rozkoszujemy się szumem fal bałtyckiego morza. Obok leży zaczęta książka, na której widok uśmiechamy się i sięgamy po nią ponownie, aby znów zatracić się w świecie bohaterów, dzięki którym zapominamy o naszych troskach i problemach. Nie chcemy, żeby ktoś nam przeszkodził i jakby słuchając...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-03
Pierwsza część pt. Alibi na szczęście pomimo polskich korzeni *(w końcu wszystko co polskie jest złe) oraz niezbyt szanowanego gatunku (czytasz literaturę kobiecą, jesteś zerem...) wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Książka okazała się idealną wakacyjną lekturą, przy której miło można spędzić czas. Idąc dalej tym tropem i zarazem tęskniąc za bohaterami postanowiłam dłużej nie zwlekać, dlatego jak najszybciej zabrałam się za drugą część.
Krok do szczęścia to nic innego jak dalsze losy Hanki i jej przyjaciół, które rozpoczynają się w momencie ostatnich wydarzeń z poprzedniej części. Wybranka Mikołaja w końcu postanowiła opowiedzieć mu o swojej przeszłości. Uradowany i optymistycznie patrzący w przyszłość mężczyzna myśli, że od tej pory między nimi wszystko się ułoży i wreszcie skończy się jego ciągłe czekanie. I tak by było, gdyby nie nowa taktyka Dominiki, która wpływa na Hankę jak kubeł zimnej wody. Wspomnienia powracają. Czy uda się jej z nimi uporać?
W moim odczuciu druga część okazała się jeszcze lepsza niż pierwsza. Związek Hanki i Mikołaja w końcu zaczął się rozwijać. Jej sposób myślenia też przeszedł pewną przemianę, która spodobała mi się o wiele bardziej i spowodowała, że główna bohaterka przestała mnie irytować tak jak miało to miejsce wcześniej. Zachowanie Mikołaja nic, a nic się nie zmieniło. Nadal cały czas godził się na wszystkie jej warunki. Jedynie raz za namową Dominiki wstrzymał się ze swoją nachalnością.
Mimo tak dużej, jak na powieść kobiecą, objętości nie ma nawet mowy o nudzie. Anna Ficner-Ogonowska subtelnie i stopniowo wprowadza coraz to nowsze i zaskakujące fakty. Nutka dramatyzmu dodaje książce dobrego smaku, dzięki któremu historia lepiej zapada nam w pamięć. Nadal jest słodko, miło i cudownie, jednak cieszę się, że w tej części autorka zmieniła bieg wydarzeń na inny tor.
Zdecydowanie rzadko się zdarza, aby kontynuacje były lepsze od ich poprzedniczek. Autorka jednak stanęła na wysokości zadania i napisała świetny ciąg dalszy bohaterów Alibi na szczęście. Z całego serca polecam wam powieści Anny Ficner-Ogoniewskiej, które zapewnią wam mile spędzony czas. Ja już nie mogę doczekać się kolejnej części, która niedawno wyszła. Znowu moje postanowienie niekupowania książek poszło na marne...
Pierwsza część pt. Alibi na szczęście pomimo polskich korzeni *(w końcu wszystko co polskie jest złe) oraz niezbyt szanowanego gatunku (czytasz literaturę kobiecą, jesteś zerem...) wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Książka okazała się idealną wakacyjną lekturą, przy której miło można spędzić czas. Idąc dalej tym tropem i zarazem tęskniąc za bohaterami postanowiłam dłużej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-08
Tak naprawdę to długo nie czekałam na kontynuację Kroku do szczęścia. Czytanie poszczególnych tomów rozplanowałam sobie tak, że gdy skończyłam drugą część, od razu wyszła następna. Ahh sprytna ja. Jednak czy to aby na pewno był dobry powód do radości? Przed przeczytaniem Zgody na szczęście, owszem, po przeczytaniu już nie. Dlaczego? O tym dowiecie się już za chwilę.
Hanka i Mikołaj w końcu stoją na dobrej drodze do prawdziwego szczęścia. Poczucie winy w niewyjaśnieniu Dominice historii swej matki, doskwiera Hance coraz bardziej. Długo zwleka z wyjawieniem jej prawdy, aż wychodzi to im obu na niekorzyść. Z czasem mnogość problemów i tragedii, które spadają na nią jak grom z jasnego nieba, blokują sekret w sercu Hanki jeszcze bardziej. Czy uda jej się powiedzieć Dominice to co od dłuższego czasu trawi jej myśli?
Dawno już mnie tak książka psychicznie nie wymęczyła. Naprawdę. Nie ma sensu ukrywać przed wami rozczarowania jakie czułam podczas skończenia Zgody na szczęście. Gdy tylko zobaczyłam koniec, cieszyłam się jak głupia. Cieszyłam się, że wreszcie oderwę się od wyidealizowanego światka autorki i wiecznego szczęścia głównych bohaterów. Słodyczy w tej części było wyjątkowo za dużo, a tragedii za mało, przez co czułam się jeszcze gorzej. Wymioty w trakcie czytania gwarantowane! Naprawdę w trzeciej części liczyłam na totalny zwrot akcji, a moim zdaniem Anna Ficner-Ogonowska jeszcze bardziej wszystko uspokoiła. W niektórych momentach nudziłam się niemiłosiernie i tylko chciałam jak najszybciej skończyć te katusze.
Po przeczytaniu tej części uświadomiłam sobie jak bez pomysłowa i nijaka jest ta seria. Pierwszy tom zwiastował jeszcze ciekawe zmiany w fabule, podobnie było z drugim, jednak ten przeszedł moje najgorsze oczekiwania. Jednak i tak najsłabszym punktem całej powieści jest jej przewidywalność. Jesteśmy w stanie przewidzieć nie tylko najbliższe wydarzenia, ale również i to co zdarzy się za 100, 200 czy 300 stron. Kolejnym ważnym punktem jest sama Hanka, która denerwuje z każdą kolejną stroną coraz bardziej. Jej nieograniczona dobroć, altruizm oraz miodowe oczy są w tym tomie tak wyolbrzymione, że już chyba bardziej nie można ich wyolbrzymić.
Autorka, niestety w tej części przedobrzyła, a szkoda. Książka straciła swoją magię oraz charakter. Teraz, za bardzo nie różni się od innych, zwykłych obyczajówek. Jest nudno, mdło, nijak i zdecydowanie za słodko. Annie Ficner-Ogonowskiej przyda się trochę odwagi w uśmiercaniu, jakichkolwiek postaci, nawet tych pobocznych. Zakończenie jakoś, szczególnie mnie nie zaskoczyło, spodziewałam się, że w końcu do tego dojdzie. Ciekawa jestem tylko co też będzie w czwartej części... Czy tą historię, bez żadnego polotu i licznych zwrotów akcji można jeszcze bardziej rozwlec? To się okaże.
Tak naprawdę to długo nie czekałam na kontynuację Kroku do szczęścia. Czytanie poszczególnych tomów rozplanowałam sobie tak, że gdy skończyłam drugą część, od razu wyszła następna. Ahh sprytna ja. Jednak czy to aby na pewno był dobry powód do radości? Przed przeczytaniem Zgody na szczęście, owszem, po przeczytaniu już nie. Dlaczego? O tym dowiecie się już za chwilę.
Hanka...
2013-11-30
Niektórzy polscy autorzy potrafią mnie jeszcze zaskoczyć. Czy to w pozytywnym czy negatywnym znaczeniu tego słowa. W tej pierwszej kategorii zdecydowanie znalazła się Ewa Stec, która Klubem Matek Swatek zyskała sobie moją sympatię. Książka, mimo dziwnego zakończenia, które nie do końca przypadło mi do gustu i tak w jakiś sposób spodobała mi się. Autorka pokusiła się o coś nowego, co według mnie po za kilkoma błędami, udało się.
Obecność drugiej części na półce nie spowodowała we mnie zgorszenia, a nawet wręcz przeciwnie. Ucieszyłam się, że będę miała okazję powrócić do szalonych przygód Danuty, Beaty, Krystyny i Jadwigi. Na początkowych radościach się zaczęło i skończyło. Z każdą kolejną stroną mój zapał do książki malał, a rozczarowanie wzrastało. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać czy aby na pewno czytam odpowiednią książkę. Patrzę na okładkę, szukam bohaterów, nie no... Przecież wszystko się zgadza, a jednak ciągle trzymałam się wrażenia, że coś jest nie tak. I teraz jedynie pozostaje mi zadać pytanie do autorki: Co się stało?!
Kontynuacja, zarówno dla czytelników, jak i dla autorów to jedna wielka niewiadoma. Presja czasu oraz oczekiwań tłumów, znacząco wpływa na treść nadchodzącego dzieła. Naprawdę nie wiem co mogło spowodować tak wyraźną zmianę pomiędzy dwoma częściami KMS. Pierwsze co już od samego początku można zauważyć to brak charakterystycznego dla autorki humoru, który w pierwszym tomie wręcz się przelewał. W przypadku Londynu nie zaśmiałam się nawet raz. Kolejną kwestię, jaką chciałabym poruszyć to poprowadzenie dalszych losów głównych bohaterek, a raczej podzielenie ich w książce, gdzie praktycznie 95% historii to te o Jadwidze i Krystynie. Beata i Danuta w Londynie jakby nie istnieją. Gdyby nie spotkania całej czwórki, to chyba na ich temat nic byśmy się nie dowiedzieli.
Sam koniec książki potwierdził tylko to co już od samego początku przeczuwałam. Ewa Stec kompletnie nie radzi sobie z zakończeniami swoich powieści. Jak w pierwszym tomie niewyobrażalnie mąciła, tak tutaj przedłużała ile tylko się dało. W pewnym momencie tej kompletnej, czytelniczej katastrofy błagałam, aby ta książka w końcu się skończyła. Miałam dość czytania 70 stron o tym samym. Kiedy wreszcie nadeszło ów rozwiązanie, pomyślałam, że autorka chyba sobie ze mnie kpi. Po takiej kolokwialnie mówiąc zadymie, nie dzieje się nic i wszystko kończy się dobrze i szczęśliwie? No nie mogę po prostu. Zakończenie jak z jakiejś bajki, które ani trochę nie przypadło mi do gustu (podobnie jak całość).
Przed najniższą oceną, powieść ratuje jedynie przystępny styl, dzięki któremu czyta się ją łatwo, szybko i w miarę przyjemnie. Sam pomysł na wymyślenie takiej historii zasługuje na dodatkowy punkt. Szkoda, że jednak autorka nie spróbowała inaczej zaplanować całej książki, tak aby nie wyszła z tego niewiarygodna bajka, a powieść z krwi i kości. KMS może tak naprawdę spodobać się każdemu, gdyż brak mojego zachwytu wynika głównie z poprowadzenia akcji oraz zakończenia, które nie było w moim guście. Teraz tylko do was należy decyzja czy warto poznać cztery wariatki w zupełnie innej scenerii.
Niektórzy polscy autorzy potrafią mnie jeszcze zaskoczyć. Czy to w pozytywnym czy negatywnym znaczeniu tego słowa. W tej pierwszej kategorii zdecydowanie znalazła się Ewa Stec, która Klubem Matek Swatek zyskała sobie moją sympatię. Książka, mimo dziwnego zakończenia, które nie do końca przypadło mi do gustu i tak w jakiś sposób spodobała mi się. Autorka pokusiła się o coś...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-27
Z serią Jutro zazwyczaj miałam tak, że po skończeniu byle jakiej części natychmiast kupowałam następną. Jednakże nie zabierałam się za nią od razu tylko leżała tak sobie odłogiem, aż do premiery kolejnego tomu. W tym przypadku jest podobnie. Gdy dowiedziałam się, że wychodzi 3 część, rzuciłam wszystko i zaczęłam czytać 2 tom. Nie potrafię wytłumaczyć mojego niezrównoważonego zachowania, gdyż sama nie rozumiem, dlaczego tak postępuję, jednak fakt jest faktem i do tej serii tak naprawdę nigdy nic mnie nie ciągnęło. Po Kronikach Ellie 2 oczekiwałam równie dobrej kontynuacji co poprzednio, jednak trochę się rozczarowałam.
W tej części wyraźnie odczułam brak pomysłu autora na kolejne tomy. Akcje Wyzwolenia to już nie to samo co napady na żołnierzy w czasach wojny, kiedy to ryzyko było znacznie większe i mniej naciągane niż tutaj. Autor na początku trzyma nas w napięciu, jeśli chodzi o życie głównych bohaterów, jednak z każdym kolejnym fartem, to napięcie opada i mamy wręcz pewność, że nikomu nie może stać się krzywda. Najgorsze co John Marsden mógł wprowadzić do książki to bardzo małe prawdopodobieństwo udanej akcji, która w przypadku tej powieści kończy się zjawiskowym happy endem.
Do książki wkradło się też wiele błędów oraz niedociągnięć ze strony autora, które nieco uważniejszy czytelnik z pewnością dostrzeże. Według mnie nawet bardzo rzucały się w oczy, dlatego wydaję mi się, że z zauważeniem ich nie będzie większego problemu. John Marsden rozczarował mnie również w kwestii opisów, które mało plastyczne, były ciężkie do wyobrażenia (czyt. akcja z Ellie oraz Gavinem na Szwie Krawca, skok na barana).
Ogólnie rzecz biorąc druga część Kronik Ellie na tle innych tomów z serii wypada dość słabo. Nie brak jej akcji oraz napięcia, jednak autor wiele stracił w moich oczach za mało prawdopodobne sytuacje oraz niedokładne opisy. Jeśli w taki sposób John Marsden ma zamiar kończyć tą serię to wolę ostatniej części w ogóle nie czytać. Moim zdaniem stać go na coś o wiele lepszego.
Z serią Jutro zazwyczaj miałam tak, że po skończeniu byle jakiej części natychmiast kupowałam następną. Jednakże nie zabierałam się za nią od razu tylko leżała tak sobie odłogiem, aż do premiery kolejnego tomu. W tym przypadku jest podobnie. Gdy dowiedziałam się, że wychodzi 3 część, rzuciłam wszystko i zaczęłam czytać 2 tom. Nie potrafię wytłumaczyć mojego...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-27
Pewnie większość z was słyszała o popularnej w Polsce serii pt. Jutro. Mająca już kilka dobrych lat historia nadal świetnie się sprzedaje i zbiera duże grona fanów, do których między innymi należę ja. Zaciekawiła mnie opowieść o wojnie widzianą oczami nastolatki. Emocjonujące akcje sabotażowe oraz ciągłe poddawanie na próbę życia głównych bohaterów powodowały, że od książki nie mogłam się oderwać. Zakończenie okazało się jak dla mnie genialnym rozwiązaniem, które w pełni mnie usatysfakcjonowało. Kiedy dowiedziałam się o Kronikach Ellie, nie powiem, miałam obawy. Bałam się, że nowa seria nie dorówna poziomem do poprzedniczki. Jednak po raz kolejny niepotrzebnie się martwiłam.
Kroniki Ellie to dalsza część przygód głównej bohaterki Jutra. Wojna się skończyła. Nadszedł czas, aby się ustabilizować i wrócić do normalnego życia. Kiedy dom Ellie w końcu zaczął funkcjonować tak jak przedtem, ktoś niespodziewanie morduje jej rodziców. Zrozpaczona nastolatka nie wie co ma począć. Za namową Gavina postanawia prowadzić gospodarstwo, mimo długów, które przed śmiercią zostawił jej ojciec. Od teraz Ellie będzie musiała stawić czoła wielu przeciwnościom losu.
Tak jak już pisałam, na początku do Kronik Ellie byłam sceptycznie nastawiona. Jednak już po kilku stronach kompletnie odpłynęłam w świat głównych bohaterów Jutra. Wiedziałam, że pomimo dobrego zakończenia serii i tak będę tęsknić za Homerem, Lee, Fii, Ellie oraz Kevinem. Przez te 7 części mocno się z nimi zżyłam, dlatego kiedy znowu miałam możliwość śledzenia ich losów, bez wahania z niej skorzystałam i nie ukrywam, że byłam z tego faktu bardzo zadowolona.
Rzadko kiedy zdarza się, gdy przyszłe części są lepsze od tych pierwszych. Tym właśnie wyjątkowym przypadkiem jest seria Jutro w połączeniu z Kronikami Ellie, dzięki którym widzimy jak pióro oraz pomysły Johna Marsdena ewoluują z części na część. Akcja staje się zdecydowanie bardziej dynamiczniejsza i obrzmiewa w wiele zawrotów, które czasami ratują bądź pogarszają sytuacje bohaterów. I to jest na wielki plus dla serii oraz autora.
Jak może wiecie albo nie wiecie jestem bardzo uczulona na wszelkie sztuczności w zachowaniach bohaterów, dlatego szczególnie na to zwracam uwagę w każdej czytanej przeze mnie książce. W Kronikach Ellie nawet nie ma mowy o braku zachowanego realizmu. Postacie postępują w sytuacjach zgodnie z ich możliwościami. Reakcje oraz dialogi nie są nienaturalne, które autor stosuje w odpowiednich momentach.
Uważam, że nowa seria na koncie Johna Marsdena to jeszcze większa gratka dla fanów Jutra. Dopieszczoną książkę pod względem akcji oraz zawartych emocji czyta się, wręcz fantastycznie oraz z nieukrywaną przyjemnością. Serdecznie polecam dalsze losy Ellie oraz reszty paczki, które tym razem wyjątkowo lądują na listę książek ulubionych.
Pewnie większość z was słyszała o popularnej w Polsce serii pt. Jutro. Mająca już kilka dobrych lat historia nadal świetnie się sprzedaje i zbiera duże grona fanów, do których między innymi należę ja. Zaciekawiła mnie opowieść o wojnie widzianą oczami nastolatki. Emocjonujące akcje sabotażowe oraz ciągłe poddawanie na próbę życia głównych bohaterów powodowały, że od książki...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-20
John Green to świetny pisarz, a utwierdziła mnie w tym przekonaniu kolejna przeczytana przeze mnie książka jego autorstwa. Nadal nie mogę wyjść z podziwu nad jego pisarskim warsztatem. Po każdej jego powieści widać, że dla niego pisanie to nie praca i źródło zarobków, a wielka pasja i spełnianie siebie. Poprzez pryzmat dzisiejszych młodzieżówek mogło by się wydawać, że tworzenie historii o nastolatkach to nic trudnego. Bzdura. Po prostu niektórzy pisarze biorą się za pisanie w kategorii, o której nie mają zielonego pojęcia. John Green zdecydowanie do nich nie należy.
Szukając Alaski to tylko z pozoru zwykła książka o problemach dzisiejszej młodzieży. Tak naprawdę jest to przejmująca historia o młodych osobach dążących w życiu do czegoś więcej. Nie chodzi tylko o znajomych, imprezy oraz dobrą zabawę, ale też o samorealizację oraz szukanie w życiu Wielkiego Być Może. Jest to bez wątpienia książka o nastolatkach i dla nastolatek, jednak rzadko która powieść potrafi tak genialnie wczuć się w moją obecną sytuację. Podczas czytania Szukając Alaski miałam wrażenie, że razem z autorem działamy na podobnych falach. Dokładnie wiedział czego potrzebuję, czego pragnę, do czego w życiu dążę. Momentami aż dziwiłam się ja
k postać głównego bohatera jest bardzo podobna do mnie. Przez to historia zawarta na kartkach tej powieści była mi jeszcze bliższa.
Zdecydowanie najbardziej wzbudzającą ciekawość postacią była tytułowa Alaska. Jej energiczność, wybuchowość zmienność nastrojów na początku nie wydawała się jakaś nadzwyczajna czy dziwna. Jednak coraz bardziej zbliżając się zakończenia wiemy, że jej charakter ukształtowały wydarzenia i czynniki z przeszłości. Ta niezwykła i tajemnicza dziewczyna na ostatnich kartkach powieści pozostawiła zagadkę, którą wraz z Milesem i Pułkownikiem powolutku odkrywamy, po czym uświadamiamy sobie, że jej jednak nie da się odkryć.
Podoba mi się sposób w jaki autor napisał tę książkę. Podzielił treść na dwie części PRZED i PO. Na początku nie wiemy tak naprawdę do czego zmierza to wielkie odliczanie wzbudzające wiele ciekawości i napięcia, które serwuje nam autor, jednak gdy dochodzimy do pewnego momentu tej historii czujemy jedno wielkie zaskoczenie. Czy rzeczywiście losy naszych bohaterów już w połowie książki musiały się tak potoczyć? Mogłoby się wydawać, że powieść dopiero się rozkręca, a tym czasem John Green rozpoczyna nowy rozdział w życiu głównych postaci.
Jedyne co mi się w książce nie podobało to właśnie zakończenie. Miles i Pułkownik starali się odkryć zagadkę Alaski, kiedy byli już naprawdę blisko, okazało się, że tak naprawdę nie da się znaleźć jednoznacznego i konkretnego rozwiązania. Bardzo nie lubię takich otwartych i niedokończonych wątków, gdyż zawsze później ciągle zaprzątają mi głowę. Alaska wręcz nie daje mi spokoju.
Po genialnej Gwiazd naszych wina nie spodziewałam się po autorze kolejnych dobrych powieści. John Green, jednak mile mnie zaskoczył i poprzez tę książkę pozwolił na chwilę refleksji nad własnym życiem. Te dwie fenomenalne powieści głęboko zakorzeniły się w moim sercu, przez co jestem w stanie teraz przeczytać wszystko co napisze ten autor. Gorąco polecam!
John Green to świetny pisarz, a utwierdziła mnie w tym przekonaniu kolejna przeczytana przeze mnie książka jego autorstwa. Nadal nie mogę wyjść z podziwu nad jego pisarskim warsztatem. Po każdej jego powieści widać, że dla niego pisanie to nie praca i źródło zarobków, a wielka pasja i spełnianie siebie. Poprzez pryzmat dzisiejszych młodzieżówek mogło by się wydawać, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-07
Pewnie każdy zauważył duże zainteresowanie tej książki wśród blogerskiej społeczności. Gdy przeczytałam cztery optymistyczne recenzje na jej temat, nie byłam do niej do końca przekonana. Długo się wahałam, gdyż nie lubię sięgać po pozycje, które poruszają temat chorób. Zawsze mnie przygnębiają, psują nastrój oraz zmieniają sposób patrzenia na siebie i świat. Jednak po tych dwóch recenzjach klik oraz klik, nie mogłam przejść obok niej obojętnie.
Hazel Grace to szesnastoletnia dziewczyna, która trzy lata temu zachorowała na raka. Od jakiegoś czasu przestała chodzić do szkoły. Całymi dniami czyta książki bądź ogląda America's Next Top Model. Coraz bardziej postawa Hazel martwi jej mamę, dlatego wysyła ją na grupę wsparcia, gdzie poznaje Augustusa. Chłopak od razu wpada jej w oko i to ze wzajemnością. Z czasem chora szesnastolatka uświadamia sobie, że znajomość przeradza się w coś poważniejszego, co może zranić ich oboje.
Tak naprawdę, aby napisać recenzję tej książki, musiałam przeczytać ją dwa razy. Za pierwszym razem miałam mętlik w głowie i nie wiedziałam co o niej sądzę. Chciałam się upewnić swoich wrażeń i odczuć. Gdy już to zrobiłam, mogłam rozpocząć pisanie opinii.
Książka spodobała mi się prawie pod każdym względem. Fabuły, której się na początku obawiałam okazała się przygnębiająca, jednak nie na tyle bym miała czołgać się ze smutku po podłodze. Autor rozweselił ją dawką humoru, która w trakcie ciężkich wątków poprawiała nastrój. Chyba właśnie to najbardziej przekonało mnie do książki, mimo wybranej przez Johna Greena tematyki. Historia, którą nam zaserwował, chwyciła mnie za serce. Polubiłam głównych bohaterów, dlatego ubolewałam nad ich wielką tragedią.
Wydaję mi się, że powieść Gwiazd naszych wina będzie się blogerom podobać ze względu na prawdziwość jaką ukazał w niej autor. Nie ma tematu, który zostałby owiany tajemnicą. Hazel, Augustus jak i Issac nie kryją się ze swoją chorobą, wiedzą o jej konsekwencjach i w stosunku do siebie są szczerzy do bólu, co na początku zadziwia czytelnika, jednak ze strony na stronę przyzwyczaja się do specyficznych stosunków oraz wyrażeń między postaciami. Muszę troszkę ze wstydem powiedzieć, że brakowało mi emocji, które ta książka dostarczała, zwłaszcza podczas zakończenia. Mało było momentów, przy których naprawdę się wzruszyłam. O płaczu nawet nie było mowy. Szkoda, bo uważam, że jestem wrażliwą osobą i łatwo doprowadzić mnie do łez. Dziwię się, że autor tego nie wykorzystał.
Lektura Gwiazd naszych win to cudowna dawka dobrej literatury. Ilość rozmyślań głównych bohaterów nad swoim istnieniem oraz sensem życia zmusza nas do własnej refleksji. Po przeczytaniu tej książki doceniamy każdy dzień i chcemy wycisnąć z niego jak najwięcej. Pragniemy pozostawić światu po sobie coś, co uratuje nas od zapomnienia.
Pewnie każdy zauważył duże zainteresowanie tej książki wśród blogerskiej społeczności. Gdy przeczytałam cztery optymistyczne recenzje na jej temat, nie byłam do niej do końca przekonana. Długo się wahałam, gdyż nie lubię sięgać po pozycje, które poruszają temat chorób. Zawsze mnie przygnębiają, psują nastrój oraz zmieniają sposób patrzenia na siebie i świat. Jednak po tych...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-30
2013-12-27
Ołówek to opowieść autobiograficzna, mówiąca o życiu autorki przed oraz w trakcie choroby, która dopadła ją w najważniejszym momencie jej kariery. Opisuje swoje kolejne etapy życia oraz przybliża jej stosunek do świata, znajomych oraz Boga. Jesteśmy również świadkami jak znajomi głównej bohaterki zmieniają do niej nastawienie wraz z pogarszającym się jej stanem zdrowia. Zawarta w powieści historia jest smutna i pozwala nam spojrzeć na nasz stosunek do choroby przez pryzmat drugiej osoby. Najbardziej jednak zaskakujące jest jak własne dzieci traktują główną bohaterkę. Są źli, mają do niej żal, że zniosła na nie taki ciężar. Nie chcą pomagać, mają dość życia i niańczenia matki, która w przeszłości i tak była przy nich nieobecna. Idą własnymi ścieżkami nie oglądając się za schorowaną matką. To przykre, smutne i przygnębiające, jednak również i pouczające. Autorka poprzez swoją powieść pragnie pokazać nam, że życie nie kończy się nawet na śmiertelnej chorobie. Chce również byśmy cieszyli się z tego co mamy i wyciskali z każdego dnia jak najwięcej, gdyż nigdy nie wiadomo co się może zdarzyć.
Mimo widocznych, dużych chęci autorki do przekazania nam jak najwięcej z jej historii, mnie strasznie przygnębiła tą powieścią i w sumie tak naprawdę nie poczułam tego zapału do życia. Może nauczyła mnie trochę tego, aby inaczej traktować osoby chore, oni nie są od nas gorsi tylko, dlatego że zapadli na zdrowiu, ale w rzeczywistości nie wyniosłam nic mądrego z tej smutnej książki. W kolejnych rozdziałach da się wyczuć różne humorki autorki, co mnie osobiście bardzo denerwowało. Momentami miała ona pretensje do nas, do ludzi zdrowych o to co się stało, jeszcze później do rodziny, do Boga, a na samym końcu do siebie. Najpierw coś pisała, potem temu zaprzeczała i potem znowu to samo. Trochę tego nie rozumiałam.
Muszę przyznać, że tak naprawdę mimo przygnębiającej historii, w głębi duszy ta książka mnie nie poruszyła. Owszem, współczułam autorce, jednak oczekiwałam po niej czegoś więcej, jakiś głębszych rozmyślań. Znalazłam w niej kilka ciekawych i wartych zapamiętania zdań, jednak według mnie to trochę za mało. Obiecałam sobie, że Ołówka oceniać nie będę, dlatego że nie jest to historia wymyślona, to wszystko działo się naprawdę, więc jak mogłabym dać ocenę scenariuszowi, które napisało życie?
Ołówek to opowieść autobiograficzna, mówiąca o życiu autorki przed oraz w trakcie choroby, która dopadła ją w najważniejszym momencie jej kariery. Opisuje swoje kolejne etapy życia oraz przybliża jej stosunek do świata, znajomych oraz Boga. Jesteśmy również świadkami jak znajomi głównej bohaterki zmieniają do niej nastawienie wraz z pogarszającym się jej stanem zdrowia....
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-24
Wieść o tym, że J.K. Rowling wydaje nową książkę w Polsce wywołała u mnie niemały zachwyt. W opętańczym szale szczęścia od razu weszłam na stronę księgarni i zamówiłam powieść przedpremierowo, aby mieć ją w swoich rękach jak najszybciej. Plusem był mały, aczkolwiek znaczący rabat. Po przeczytaniu opisu nie wahałam się nawet na moment. Uwielbiam kryminały, a fakt, że autorka Harrego Pottera, napisała powieść z tego gatunku totalnie mnie rozwaliła. Chciałam już ją czytać, mieć. Gdy w końcu nadeszła ta znacząca chwila, wszystko tak naprawdę dotyczącego tej książki oraz moich oczekiwań zaczęło się sypać.
Pierwsze co już od pierwszych stron zwróciło moją uwagę to styl, który kompletnie nie przypominał tego z Harrego czy Trafnego Wyboru. Nie zachęcał do czytania ani nie wciągał. Brakowało mi tej lekkości, jaką charakteryzowało się pióro autorki. Brakowało mi również ciekawych, aczkolwiek nie nudnych i rozbudowanych opisów, które pobudzały wyobraźnię. Brakowało mi tak naprawdę tego wszystkiego co było, a denerwowało to czym zostało zastąpione. Być może nie jest to wina autorki, a tłumacza. Co do tego to nie jestem pewna, gdyż ciężko mi porównać nie mając przed sobą wersji oryginalnej, ale tak naprawdę styl to nie jedyna rzecz, która mi się w Wołaniu kukułki nie podobała.
Jednym z ważnych elementów, które składają się na sukces kryminału jest charakterystyczny, wzbudzający sympatię oraz ciekawy detektyw oraz jego współpracownik bądź współpracownica, jak to było w tym przypadku. Cormoran Strike to całkiem ciekawa nakreślona postać, jednak nie wzbudził we mnie żadnych uczuć po za obojętnością. Podobnie było z Robin, która nawet dość często denerwowała mnie swoim zachowaniem. Razem byli całkiem znośni, jednak bez zachwytu. Spodziewałam się wybuchowej mieszanki charakterów, a w sumie otrzymałam dwójkę przeciętnych detektywów.
Pomysł na śledztwo, według mnie było bardzo dobry, jednak sposób jego przeprowadzenia kompletnie nie przypadł mi do gustu. Ja uwielbiam, gdy mogę zajrzeć do głowy detektywa, wiedzieć co on sądzi na temat zebranych informacji, a w Wołaniu kukułki wygląda to tak: najpierw zbieranie suchych faktów, ewentualnie jakieś zdania mające pobudzić naszą ciekawość i zakończenie, czyli wyjaśnienie całej sprawy i wskazanie prawdziwej przyczyny śmierci ofiary. Nic po za tym (włączając oczywiście momenty z życia Strike i Robin).
Całość książki oceniam bardzo przeciętnie. Na temat nowej powieści Rowling jak na razie słyszałam same pozytywne opinie, więc być może moja ocena to w dużej części kwestia gustu, dlatego mocno nie zrażajcie się tym co tutaj napisałam, tylko sami oceńcie czy wam spodoba się debiut Galbraitha. Ja jakoś kryminałom Rowling mówię nie.
Wieść o tym, że J.K. Rowling wydaje nową książkę w Polsce wywołała u mnie niemały zachwyt. W opętańczym szale szczęścia od razu weszłam na stronę księgarni i zamówiłam powieść przedpremierowo, aby mieć ją w swoich rękach jak najszybciej. Plusem był mały, aczkolwiek znaczący rabat. Po przeczytaniu opisu nie wahałam się nawet na moment. Uwielbiam kryminały, a fakt, że autorka...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-08
Dawno nie czytałam tak dobrej powieści grozy...
Dawno nie czytałam tak genialnie skonstruowanej książki o wampirach z krwi i kości...
Dawno nie czytałam książki, która mimo, że na taką nie wygląda, mocno zmusza do refleksji...
Przedstawiam wam nowy świat, nową rzeczywistość, która poziomem zagłady ludzkości dorównuje, a nawet może znacznie przewyższa II wojnę światową.
Przedstawiam wam świat, z którego nie ma ucieczki, a śmierć jest nieunikniona.
Przedstawiam wam świat skonstruowany przez dwóch amerykańskich autorów Chucka Hogana i Guillermo Del Tero, a mianowicie Wirusa.
Wirus to taka książka, która już od pierwszych stron wciąga nas w swoją niesamowitą historię. Wraz z pierwszym słowem, zdaniem towarzyszy nam nastrój grozy oraz niepokój, który utrzymuje się w nas, aż do ostatniego rozdziału. Przystępny język oraz dobrze skonstruowana fabuła wciąga i nie pozwala odłożyć książki, nawet na kilka minut. Autorzy skrupulatnie i stopniowo budują napięcie, tak aby jak najbardziej dogodzić czytelnikowi.
Dokładność w szczegółach oraz staranność w jaką przygotowano książkę wywołało we mnie niemały zachwyt, a nawet spowodowało, że uwierzyłabym w tę historię, gdyby napisano, że miała ona miejsce w przeszłości. Epidemię wampirów przedstawiono w sposób realny. Moim zdaniem autorzy postarali się pod każdym względem. W książce nie znajdziemy, żadnego tematu owianego tajemnicą. Wszystko z czasem zostaje wytłumaczone i ma logiczny sens, czego ostatnio w powieściach brakuje.
Dodanie wątku II wojny światowej do powieści było umyślnym zabiegiem, które miało na celu pokazania jak na nienawiści do samych siebie korzystała obca istota. Byliśmy tak ślepo zapatrzeni w chęć zemsty oraz własne żądze, że nie dostrzegliśmy prawdziwego zagrożenia, które tylko czyhało na odpowiedni moment, by nas zaatakować.
Książka według mnie jest warta przeczytania i godna polecenia. Naprawdę dziwię się, że jest ona tak mało popularna w Polsce. Ja gorąco polecam fanom gatunku grozy, jak i wszystkim osobom, które uwielbiają wampiry w podstawowej postaci.
Dawno nie czytałam tak dobrej powieści grozy...
Dawno nie czytałam tak genialnie skonstruowanej książki o wampirach z krwi i kości...
Dawno nie czytałam książki, która mimo, że na taką nie wygląda, mocno zmusza do refleksji...
Przedstawiam wam nowy świat, nową rzeczywistość, która poziomem zagłady ludzkości dorównuje, a nawet może znacznie przewyższa II wojnę...
2013-11-16
Ehh... Kingu. Przyznam Ci się szczerze, że moja droga z tą książką czasami była gorsza, niż ta którą przeżywał Jack Sawyer, starający się odnaleźć Talizman dla matki. Drogi Kingu (i Straubie), naprawdę, zawiodłeś (zawiedliście) mnie...
Autorzy w przypadku tej książki, rzeczywiście się nie postarali. W mojej poprzedniej wypowiedzi nie ma nawet cienia przesadyzmu. Talizman począwszy od fabuły, a na zakończeniu kończąc jest po prostu nieprzemyślany i nudny. Naprawdę nie wiem jaki wkład w tę książkę miał jeden, a jaki drugi pisarz, jednak po skończeniu ostatniej kartki już wiem, że takie połączenie nie wychodzi powieści na dobre. Niekiedy zdarzają się ciekawsze fragmenty, aczkolwiek nie wiem kto jest za nie odpowiedzialny. W moim przypadku podczas czytania książki momentami czułam różnicę między sposobem pisania w poprzednim, a obecnym rozdziale. Nie mówię, że jest to akurat minus, jednak miał rację bytu.
Dlaczego fabuła jest nieprzemyślana?
Już od samego początku śmierdziało mi w książce jakimś dużym absurdem i zaledwie po kilkudziesięciu kartkach, ujawnił się on. Chodzi mi oczywiście o nic innego, jak oto że główną rolę w Talizmanie odgrywa dwunastoletni chłopiec. No ludzie, naprawdę? Jaka normalna matka o zdrowych zmysłach puściłaby swoje dziecko na niebezpieczną i samotną podróż, nie wiedząc tak naprawdę gdzie. Niesamowite jest również to w jaki sposób myśli ten chłopiec. Obdarzony talentem, odwagą oraz umysłem dorosłego faceta, Jack stawia czoła wszystkim przeciwnościom losu. Całkiem zwyczajnie, no nie?
Najtrudniejsze do przebrnięcia są opisy, które nie dodają fabule uroku, a tylko spowalniają akcję. Przez nie ślamazarnie idzie nam czytanie książki. Momentami miałam wrażenie, że ciągle stoję w miejscu, mimo, że przewróciłam chyba z dziesięć kartek. Autorzy, aż do bólu przeciągali nawet najmniejszy głupi fragment. Skupiali się na rzeczach, które tak naprawdę mnie nie interesowały. Na przykład bardzo ciekawa byłam jaką moc ma Talizman, o którego tak walczono. Czy mógł on tylko zabijać ludzi i ich uzdrawiać? Czy może miał on jeszcze inne funkcje, o których nawet nie napomknięto w książce? Tego wątku autorzy nie zamiarowali rozwijać. Pojawiło się natomiast kilkanaście zdań, które przykuły moją uwagę. (...) rozdzierane kłami ciało Jacka wyło z nieszczęście. Był trylionem kłębków kurzu pod miliardem łóżek. Był młodym kangurem, śniącym o swoim poprzednim wcieleniu w torbie matki (...) Był mięśniem w pęcinie zwierzęcia w Peru (...) Był Bogiem. Bogiem lub kimś tak do niego podobnym, że różnica była niezauważalna (...) Czyli Jack mając w rękach Talizman mógł odczuwać każdą najmniejszą cząstkę dowolnej materii znajdującej się na ziemi, ale czy mógł nią kierować? Na wiele pytań, które zadawała sobie w książce nie otrzymałam odpowiedzi, natomiast kiedy chciałam by dany wątek się kończył, autorzy oczywiście robili na przekór wszystkiemu i drążyli temat aż do wyczerpania.
Jeśli chodzi o postacie, to po za Jackiem nie mam tak naprawdę się do kogo przyczepić. Bohaterzy to chyba jedyny plus tej powieści. Przerażający Osmond, władczy Morgan, pierdołowaty Richard oraz genialny Wilk dali radę pokazać się z dobrej strony, nawet przy tak beznadziejnym tle. Zastanawiającą mnie kwestią w przypadku Richarda jest tego rola w tej książce. Wszyscy łącznie ze Speedym mówili, że będzie on niezbędny w wędrówce z Jackiem i będzie miał duże znaczenie w kulminacyjnej scenie z Talizmanem. Jak się okazało nic takiego się nie wydarzyło. Według mnie on był jedynie kulą u nogi dla Jacka i nie zrobił nic co pomogłoby w zdobyciu Talizmanu.
Książka jako całość wypada w moich oczach bardzo słabo. Według mnie nie warto zawracać sobie nią głowy. Jest to jedna ze słabszych powieści w dorobku autora. Dla Kingomaniaków pozycja obowiązkowa, jak każda, jednak dla osób dopiero zapoznających się z jego twórczością zdecydowanie nie polecam, gdyż z pewnością się na niej zawiedziecie. Ja mimo rozczarowania sięgnę po kontynuację, tak, z ciekawości. Może tam coś więcej powiedzą o Talizmanie ;)
Ehh... Kingu. Przyznam Ci się szczerze, że moja droga z tą książką czasami była gorsza, niż ta którą przeżywał Jack Sawyer, starający się odnaleźć Talizman dla matki. Drogi Kingu (i Straubie), naprawdę, zawiodłeś (zawiedliście) mnie...
Autorzy w przypadku tej książki, rzeczywiście się nie postarali. W mojej poprzedniej wypowiedzi nie ma nawet cienia przesadyzmu. Talizman...
2013-11-08
2013-11-08
2013-10-23
Ten post, tak naprawdę nie jest łatwym do napisania postem. Naprawdę ciężko ubrać w słowa to co się działo po przeczytaniu takiej lektury, jaką jest Rodzina Borgiów. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle, bo przez TAKĄ, mam na myśli wyjątkową i wzbudzającą wiele emocji powieścią, a nie ambitnym i zmuszającym do myślenia arcydziełem, chociaż jeszcze w przedostatnim przypadku mogłabym polemizować, gdyż ja podczas tej lektury wiele myślałam na temat religii nie tylko w tamtych czasach, ale i w obecnych. Oczywiście, wiem że autor starał się nie tylko przedstawić wydarzenia, które miały miejsce w przeszłości, ale i też wprowadził trochę fikcji literackiej, która nadała całości ciekawej i spójnej historii. Uważam, jednak że to co wyprawiał sam papież Aleksander mogło dziać się naprawdę i właśnie wtedy tak się działo. Ta książka pokazała mi (podobnie jak obecne wydarzenia) jednak, jak łatwo i szybko moja wiara w Kościół może zostać zachwiana.
Autor powieści, Mario Puzo był przekonany, że rodzina Borgiów, była pierwszą rodziną mafijną w dziejach historii. Jak możemy przeczytać na końcu powieści w notatce od jego żony: "Ich działania były bardziej perfidne, niż te, które opisywał w swoich książkach o mafii. Wierzył (Mario Puzo), iż papieże byli pierwszymi donami, zaś najpotężniejszym z nich - papież Aleksander". Z tej notatki możemy również dowiedzieć się, że autor bardzo interesował się epoką renesansu we Włoszech, a zwłaszcza dziejami rodziny Borgiów. Prace do tej książki na ich temat zbierał ponad 20 lat. Niestety, nie udało mu się w pełni skończyć i wydać tej powieści, co za niego zrobiła w późniejszym czasie jego żona, za co ja jestem jej dozgonnie wdzięczna.
Historia to nigdy nie był mój ulubiony przedmiot w szkole. Zwykle się na nim nudziłam i uczyłam z przymusu dzień przed zapowiedzianym sprawdzianem. Uwierzcie mi, ja jestem tak słaba z tego przedmiotu, że nie pamiętam nawet podstawowych informacji, co już chyba od zawsze będzie moim wiecznym utrapieniem. Nawet gdy staram się nauczyć jakiś rzeczy na dłużej i tak z czasem je zapominam. Mario Puzo książką Rodzina Borgiów pobudził we mnie chęć walki z moim problemem oraz pokazał, że historia jednak w jakiś sposób może być ciekawa.
Na samym początku byłam sceptycznie nastawiona do tej książki, wiadomo z jakich powodów (czyt. tekst powyżej), jednak ze względu na serial, który chciałam obejrzeć, stwierdziłam, że sięgnę najpierw po pierwowzór. Nie żałuję, że podjęłam taką, a nie inną decyzję.
Muszę przyznać, że mi losy rodziny Borgiów przed przeczytaniem tej powieści nie były znane, jednak teraz autor przybliżył mi nieco historię ich panowania. Dzięki temu, kolejne fakty z ich życia z każdą kolejną stroną coraz bardziej mnie zaskakiwały oraz ciekawiły. Lekturę czytałam z wypiekami na twarzy. Uwierzcie mi, mimo historycznego akcentu, książka wciąga. Ciężko było mi się od niej oderwać. Przystępny język autora powoduje, że Rodzina Borgiów nie nudzi, a zachwyca. Chce się ją czytać, czytać i czytać. Pochłania nas na kilka przyjemnie spędzonych godzin.
Wydaję mi się, że zamysłem autora nie było tylko odświeżenie znanego fragmentu przeszłości, ale również pokazanie pozycji religii w tamtych czasach. Mario Puzo również przybliżył nam stosunki jakie panowały w rodzinie, np. kazirodczy związek Lukrecji i Cezara oraz szczególne uwielbienie Aleksandra do swojego syna Juana. W książce również pokazane jest, że nie zawsze wszystko idzie zgodnie z naszym planem, a życie po trupach do celu, zawodzi, a z czasem nawet obraca się przeciwko nam. Sama postać papieża wiele nam mówi i przestrzega przed popełnianiem takich czynów jak on. Coraz bardziej zagłębiając się w książkę nie mogłam uwierzyć, że ktoś z tak wielkim religijnym autorytetem oraz władzą, zaufaniem ludzi potrafi uknuć tyle intryg, zabić i unieszczęśliwić tak wielu ludzi. Mimo, że czytałam o tym któryś raz kolei, za każdym razem nie mogłam się temu nadziwić.
Według mnie Rodzina Borgiów to lektura warta przeczytania. Może nie każdemu przypaść do gustu, jednak wydaję mi się, że nie jest ona tylko i wyłącznie dla osób lubiących książki historyczne, czego w tym przypadku ja jestem przykładem. Szczerze mówiąc bardzo polubiłam tę powieść i będzie mi w najbliższym czasie brakować losów rodziny, do której w jakiś sposób zapałałam sympatią. Chciałabym wam już tylko ją gorąco polecić. Chyba już wykorzystałam limit słów
Ten post, tak naprawdę nie jest łatwym do napisania postem. Naprawdę ciężko ubrać w słowa to co się działo po przeczytaniu takiej lektury, jaką jest Rodzina Borgiów. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle, bo przez TAKĄ, mam na myśli wyjątkową i wzbudzającą wiele emocji powieścią, a nie ambitnym i zmuszającym do myślenia arcydziełem, chociaż jeszcze w przedostatnim przypadku...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-09
Paranormal romance to nigdy nie był gatunek bliski mojemu sercu. Książki o wampirach i wilkołakach najzwyczajniej mnie nudziły i denerwowały swoją głupotą oraz brakiem jakiegokolwiek przesłania. Już na początku fali na ten gatunek byłam na niego sceptycznie nastawiona i słusznie. Ominęły mnie godziny czytania o niczym. W takim razie jakim cudem wzięłam się za Cień Nocy? Jak może pewnie wiecie z pierwszego stosika, książka przywędrowała do mnie w postaci gwiazdkowego prezentu. Z racji tego, że nie lubię mieć jakichkolwiek zaległości, postanowiłam nadrobić pozycje, które już od dłuższego czasu zalegają mi na półce. Sięgnęłam po Cień Nocy i przeżyłam ciężką i długą wędrówkę po świecie wilkołaków...
Ogólnie rzecz biorąc, to ta książka na tle innych powieści z tego gatunku nie jest zła, jednak porównując ją do całej reszty wypada naprawdę słabo. Andrea Cremer nie postarała się, aby tą książką wnieść coś do ludzkich serc. Nie chciała nam nic ciekawego przekazać. Po prostu napisała historię o wilkołakach (jakich wiele), której zadaniem jest umilać nam czas. W tej kwestii sprawdza się całkiem dobrze, jednak jak zwykle mogłabym na jej temat jeszcze ponarzekać, jednak na razie nie przychodzi mi nic ciekawego do głowy, dlatego pozostawię ten wątek otwarty. Jeśli chodzi o świat wykreowany przez autorkę, to mogę powiedzieć, że był on inny, interesujący oraz dobrze rozplanowany. Główni bohaterowie również spełnili moje oczekiwania. Ubolewałabym, jednak nad postaciami drugoplanowymi, którzy wydawali mi się dosyć mdli i bezpłciowi. Brakowało mi w nich jakiejś szczególnej cechy, która pozwoliłaby mi na lepsze zapamiętanie danej osoby. Niezwykle denerwował mnie Shay. Jego zachowanie na każdym kroku mnie irytowało. Jeszcze to zauroczenie Callą i niepozwolenie jej na normalne życie powodowały niszczenie najbliżej napotkanej przeze mnie rzeczy. Team Ren!
Język jak dla mnie był trochę za prosty. Napotkałam jedynie tylko kilka pięknych i wartych przeczytania epitetów. Dialogów dużo, baaaardzo dużo. Brakowało mi opisów, dzięki którym lepiej mogłabym sobie wyobrazić świat Cally i reszty. Oczywiście nie obeszło się od szczęśliwych zbiegów okoliczności, które chyba już zawsze będą mnie wkurzały przez jedną panią, która szczególnie ich nadużyła. W tym przypadku, autorka trochę sztucznie je zastosowała, jednak zbytnio nie zwracają naszej uwagi.
Cień nocy to nie jest książka, na którą warto poświęcić nasz wolny czas. Mimo, że całkiem dobrze się ją czyta, to nie wynosi ze sobą żadnych przydatnych w życiu wartości. Czy polecam? Nie. Powieść ląduje do biblioteki miejskiej :)
Paranormal romance to nigdy nie był gatunek bliski mojemu sercu. Książki o wampirach i wilkołakach najzwyczajniej mnie nudziły i denerwowały swoją głupotą oraz brakiem jakiegokolwiek przesłania. Już na początku fali na ten gatunek byłam na niego sceptycznie nastawiona i słusznie. Ominęły mnie godziny czytania o niczym. W takim razie jakim cudem wzięłam się za Cień Nocy? Jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wśród blogerskiej społeczności, Katarzyna Michalak to z pewnością jedna z najpopularniejszych polskich pisarek. Recenzje jej książek porozrzucane są po naszym książkowym światku, gdzie możemy je odnaleźć na większości blogach tematycznych. Zdania na temat twórczości tej autorki są podzielone. Jedni ją kochają, drudzy za nią nie przepadają. Ja nie należę do żadnej z tych dwóch grup. Może nie czytałam zbyt wiele książek Katarzyny Michalak, ale i tak spotkałam się z lepszymi i gorszymi pozycjami na jej koncie. Do jakich zalicza się pierwsza część Sklepiku z Niespodzianką?
Powrót Bogusi do Polski z Holandii oznaczał tylko jedno. Dom. Powrót do rodzinnych zmartwień oraz ustabilizowanie własnego życia. Jednak przejeżdżając przez małe miasteczko dziewczyna zauważa fantastyczne lokum do wynajęcia i na dodatek w atrakcyjnej cenie. Bez chwili wahania natychmiast się na nie decyduje. Postanawia spełnić od dawna skrywane marzenie, dlatego otwiera Sklepik z niespodzianką.
Nie byłabym sobą, gdybym przed czytaniem nie miała obaw co do tej książki. Po nieprzyjemnym spotkaniu z serią owocową straciłam zapał do zapoznawania się z nowymi pozycjami Katarzyny Michalak. Nie raz natknęłam się na dość trafne określenia dotyczące autorki, a mianowicie "wypala się", "nie liczy się ilość, a jakość" (pewnie każdy zauważył, że pani Kasia wydaje nowe powieści w tempie ekspresowym). Jednak Bogusi należy do książek wydanych wcześniej i jeśli mam być szczera, widać to już na pierwszy rzut oka.
Dzięki tej książce chyba na nowo pokochałam Katarzynę Michalak. Piękne miasteczko położone gdzieś w okolicach Kołobrzegu, cudowna Bogusia, która swoją osobowością od razu podbiła moje serce, jej świetne przyjaciółki i Piegusek, który mam wrażenie merdał ogonem tuż obok mojej nogi. Ciekawa i wciągająca historia łatwo nie daje o sobie zapomnieć, podobnie jak Pogodna oraz płynące obrazy, które pozostały w mojej głowie, a pokazujące piękne zakątki małego miasteczka. Dodatkowo lekki oraz przyjemny styl autorki ułatwiał czytanie i powodował, że od Sklepiku... ciężko było się oderwać. Całość dała fantastyczną, ciekawą lekturę w sam raz nadającą się na ciepłe i beztroskie wakacje.
Mimo początkowej niechęci po raz kolejny dałam zaczarować się Kasi Michalak. Z całego serca polecam wam pierwszą część Sklepiku z Niespodzianką, który dostarcza nam miłego, przyjemnego i znajomego ciepła. W słodkiej oraz pełnej dobroci przygodzie nie zabraknie też wzruszeń, dramatów i tragedii. Całość dopełniają nam przepisy ciast oraz napojów przygotowywanych przez Bogusię. DROGA KASIU oby więcej takich książek!
Wśród blogerskiej społeczności, Katarzyna Michalak to z pewnością jedna z najpopularniejszych polskich pisarek. Recenzje jej książek porozrzucane są po naszym książkowym światku, gdzie możemy je odnaleźć na większości blogach tematycznych. Zdania na temat twórczości tej autorki są podzielone. Jedni ją kochają, drudzy za nią nie przepadają. Ja nie należę do żadnej z tych...
więcej Pokaż mimo to